18 Uczucie znużenia.

Gawyn stał na polu niedaleko miejsca, gdzie oddziały Aes Sedai po raz pierwszy walczyły z Trollokami. Zeszły ze wzgórz i posuwały się dalej, ku równinie Kandoru. Nadal starano się powstrzymać ataki Trolloków i zdołano nawet odepchnąć główne siły wroga o jakieś kilkaset kroków. Ogólnie rzecz biorąc, ta bitwa potoczyła się lepiej, niż tego oczekiwano.

Walczono przez tydzień na odkrytym, bezimiennym polu Kandoru. Pole to zostało przeorane i poszarpane jakby w przygotowaniu pod uprawy. Teraz leżało na nim tak wiele ciał – prawie wszystkie były Pomiotem Cienia – że nawet żarłoczne Trolloki nie mogły ich wszystkich zjeść.

Gawyn w jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej tarczę, będąc na pozycji przed koniem Egwene. Jego zadaniem było unicestwiać Trolloki, które przedarły się przez linię Aes Sedai. Gawyn preferował walkę oburącz, ale w przypadku starć z Trollokami potrzebował tarczy. Niektórzy uważali, że jest głupcem, używając miecza. Inni żołnierze woleli włócznie albo halabardy – cokolwiek, byle trzymać Trolloki na dystans.

Nie można staczać pojedynku z włócznią w ręku, chociaż, jako pikinier, stajesz się podobny do cegły w większym murze. W mniejszym stopniu jesteś wtedy żołnierzem jako zapora. Halabarda była lepsza – miała przynajmniej ostrze, którego używanie wymagało pewnych umiejętności – ale nic nie mogło się równać z mieczem. Kiedy Gawyn walczył mieczem, mógł kontrolować walkę.

Prychając, zbliżył się do niego jeden z Trolloków, na którego pysku znać było zmieszane rysy barana i człowieka. Ten był bardziej człowieczy od reszty, co widać było zwłaszcza po paskudnych ustach i zakrwawionych zębach. Trollok wymachiwał buzdyganem, na którego trzonku widniał znak Płomienia Tar Valon. Broń została skradziona jakiemuś padłemu w boju Strażnikowi Wieży. Była to broń oburęczna, ale potwór posługiwał się nią za pomocą jednej ręki.

Gawyn uskoczył w bok, po czym uniósł tarczę, kierując ją w prawo, tak by zablokowała spodziewany cios. Tarcza wydała powtarzający się szczęk. Raz, dwa, trzy. Typowe dla Trolloków szaleństwo – uderz mocno, uderz szybko i licz na to, że przeciwnik padnie.

Wielu rzeczywiście padało. Niektórzy nie byli w stanie ustać na nogach, innym pod wpływem uderzenia drętwiały ramiona. W takich przypadkach ujawniały się zalety linii pikinierów lub halabardników. Bryne wykorzystywał obie, oraz nowo wprowadzone szeregi mieszane – połowa z włóczniami, połowa z halabardami. Gawyn czytał o tym w książkach historycznych. Armia Bryne’a używała ich do blokowania Trolloków. Szyki włóczników odpowiadały za to, by powstrzymywać wroga, a potem halabardnicy sięgając z dala szatkowali ich nogi.

Gawyn zrobił unik, a Trollok nie był przygotowany, że nastąpi to tak szybko. Obrócił się, lecz zbyt wolno. Gawyn odciął mu rękę w okolicy nadgarstka, stosując „Wicher w górach”. Bestia zawyła, Gawyn obrócił się, wrażając miecz w żołądek kolejnego Trolloka, który przedarł się przez linię obrony Aes Sedai.


Gawyn błyskawicznie wyciągnął miecz z ciała bestii i wbił go w szyję pierwszego Trolloka. Konająca ofiara ześlizgnęła się z ostrza miecza. Był czwartym, którego Gawyn zabił tego dnia. Starannie wytarł miecz o zakrwawiony kawałek materiału, który nosił przymocowany w okolicach pasa.

Sprawdził, co się dzieje z Egwene. Siedząc na koniu, używała Jedynej Mocy, by rozrywać Trolloki na strzępy. Aes Sedai stosowały zasadę rotacji, polegającą na tym, że na polu walki pojawiała się w określonym czasie tylko ich niewielka grupa. To wymagało od żołnierzy atakowania ze znaczną siłą, ale za to Aes Sedai pojawiały się na polu bitwy wypoczęte. Ich zadaniem było uderzać w grupy Trolloków, niszczyć ich szyki i pozwalać żołnierzom rozprawiać się z niedobitkami.

Dzięki Aes Sedai, które sprawiały, że Trolloki nie mogły przystąpić utrzymać zwartych szyków, walka – choć wyczerpująca – toczyła się sprawnie. Od momentu opuszczenia wzgórz Gawyn i jego wojsko nie musieli się wycofywać i zdołali efektywnie powstrzymywać stwory przez tydzień.

Silviana siedziała na grzbiecie deresza obok Egwene i robiła, co w jej mocy, by Trolloki nie mogły podejść bliżej. Ziemia na wprost nich była zryta i pobrużdżona. Sprawiły to ataki Silviany, a wokół pola widniały liczne wklęśnięcia pełniące rolę okopów. Mimo to jednak czasem Trollok przedzierał się przez grzęzawisko i atakował Gawyna.

Gawyn zauważył ruch w najbliższym rowie i ruszył do przodu. Kucał tam Trollok o rysach wilka. Widząc Gawyna, warknął, obnażając zęby, i poderwał się na nogi.

„Woda spływająca po zboczu”.

Trollok padł z powrotem do rowu, a Gawyn wytarł swój miecz o zakrwawioną materię. Piąty. Nieźle jak na jedną z jego dwugodzinnych wart. Aes Sedai były w stanie odeprzeć Trolloki, a on w końcu zajął miejsce obok Egwene. Oczywiście dziś towarzyszyła jej Silviana – Aes Sedai zawsze pojawiały się na polu walki parami – ale Gawyn był prawie pewien, że Opiekunka jednak przepuściła kilka Trolloków, co sprawiło, że on musiał się nimi zająć.

Nagła seria wybuchów sprawiła, że Gawyn cofnął się. Obejrzał się przez ramię. Przybyło jego wsparcie. Podniósł miecz na powitanie Sleete’a. Mężczyzna zajął pozycję wraz ze Strażnikiem Piava Sedai, do ochrony strefy.

Gawyn przyłączył się do opuszczających pole bitwy Egwene i Silviany. Wyczuł, że Egwene jest wyczerpana. Wymagała od siebie zbyt dużo, nalegając, by przyłączać się do zbyt wielu zmian.

Pokonali teren porośnięty zdeptaną trawą, mijając przygotowującą się do walki grupę Kompanii Illiańskiej. Gawyn nie miał wystarczająco dobrego widoku, by móc ogarnąć wzrokiem całe pole bitwy i wiedzieć, gdzie są szczególnie potrzebni. Obserwował ich, odczuwając cień zazdrości.

Zdawał sobie sprawę, że Egwene go potrzebuje. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Myrddraale wślizgnęły się do obozu nocą, uzbrojone w Thakan’dar – ostrza, które miały im posłużyć do odebrania życia Aes Sedai. Gawyn osobiście pełnił wartę, gdy Egwene spała. Polegał na niej w kwestii uwolnienia go od zmęczenia, jeśli nadmiernie by to go obciążało. Spał, gdy Ewgene była na naradzie Komnaty Wieży.

Nalegał, by Ewgene każdą noc spędzała w innym namiocie. Pewnego razu namówił ją na Podróż do Mayene i spanie w pałacu. Od kilku dni tego nie robiła. Jego argumenty, by skontrolowała Żółte Ajah i inspekcję Uzdrawiania, stawały się coraz słabsze. Wszystko w ręku trzymała tam Rosil Sedai.

Gawyn i dwie kobiety podążali w kierunku obozu. Kilku żołnierzy, którzy aktualnie nie pełnili służby, skłoniło głowy, inni zaś spieszyli na pole bitwy. Gawyn przyjrzał się niektórym z nich. Zbyt młodzi, zbyt niedoświadczeni.

Wśród żołnierzy byli Zaprzysiężeni Smokowi, ale kto wiedział, co o nich sądzić? Pomiędzy Zaprzysiężonymi byli także Aielowie, co Gawyn uznawał za rozsądne, ponieważ wydawało mu się, że wszyscy oni byli Zaprzysiężonymi. W ich szeregach znajdowały się jednak także Aes Sedai. Gawyn nie zastanawiał się wiele nad wyborem, którego dokonały.

Potrząsnął głową i szedł dalej. Obóz był niezwykły, pozornie nie było w nim taborów. Zaopatrzenie dostarczano w ciągu dnia furgonami przez bramy – niektóre ciągnięte były przez te niewiarygodne metalowe maszyny z Cairhien. Kiedy furgony odjeżdżały, to zabierały powrotnie odzież do prania, broń wymagającą naprawy i buty do reperacji.

Dzięki temu funkcjonowanie obozu było wyjątkowo dobrze zorganizowane. Obóz nie był przeludniony, gdyż niemal wszyscy spędzali długie godziny na polu walki. Wszyscy, tylko nie Gawyn.

Gawyn wiedział, że jest potrzebny i że to, co robi, jest ważne, ale nie mógł powstrzymać poczucia zmęczenia. Był jednym z najlepszych szermierzy w armii, spędzał na polu walki kilka godzin dziennie, zabijając tylko wtedy, gdy jakiś Trollok okazał się na tyle głupi, by przypuścić atak na dwie Aes Sedai. To, co robił, było raczej skracaniem cierpień Trolloków niż pozbawianiem ich życia.

Egwene skinęła głową, żegnając się z Silvianą, po czym skierowała konia ku namiotowi dowództwa.

– Egwene… – zaczął Gawyn.

– Chcę tylko sprawdzić kilka rzeczy – powiedziała Egwene spokojnie. – Spodziewam się, iż Elayne przysłała nowe rozkazy.

– Potrzebujesz snu.

– Wydaje mi się, że ostatnio nie robię nic innego.

– Kiedy walczysz na polu bitwy, jesteś warta tyle, co tysiąc żołnierzy – rzekł Gawyn. – Jeśli spanie dwadzieścia dwie godziny na dobę miałoby cię utrzymać w dobrej formie i pomóc chronić ludzi za dwoje, sugerowałbym, byś tyle spała. Na szczęście to nie jest wymagane, podobnie jak nikt nie wymaga od ciebie, abyś tak się forsowała.

Poprzez więzy wyczuł jej irytację, ale zdołała się opanować.

– Masz oczywiście rację – spojrzała na niego. – A ty nie musisz czuć się zaskoczony, że przyznaję ci rację.

– Nie byłem zaskoczony – powiedział Gawyn.

– Potrafię odbierać twoje emocje, Gawyn.

– To dotyczyło czegoś zupełnie innego. Pamiętam coś, co kilka dni temu powiedział Sleete. To był żart, którego nie rozumiem do tej pory. – Popatrzył na nią niewinnym wzrokiem.

Wreszcie doczekał się uśmiechu. Słabiutkiego, ale jednak. Egwene nie uśmiechała się wiele ostatnimi czasy. Nieliczni byli w stanie to robić.

– A w dodatku – dodał Gawyn, ujmując lejce konia Egwene i pomagając jej zsiąść, bo dotarli już do namiotu dowództwa – nigdy nie poświęcałem zbyt wiele czasu zastanawianiu się nad faktem, że Strażnik może zignorować Trzy Przysięgi. Zastanawiam się, jak często siostry uznawały to za wygodne?

– Mam nadzieję, że niezbyt często – odrzekła Egwene dyplomatycznie.

Wewnątrz namiotu dowództwa znaleźli Garetha Bryne’a, który patrzył poprzez nowo powstałą bramę; została postawiona przez myszowatą Szarą Ajah, której Gawyn nie znał. Bryne podszedł do zawalonego mapami biurka, na którym Siuan próbowała zaprowadzić porządek. Zrobił na mapie kilka notatek, pokiwał głową, potem spojrzał, kto wchodzi do namiotu.

– Matko – powiedział Bryne i ujął jej rękę, by ucałować pierścień.

– Bitwa wydaje się toczyć w odpowiednim kierunku – powiedziała Egwene, kiwnąwszy głową Siuan. – Trzymaliśmy się tam bardzo dobrze. Jak sądzę, masz zamiar ruszyć naprzód?

– Nie możemy wiecznie mitrężyć czasu tutaj, Matko – rzekł Bryne. – Królowa Elayne poprosiła mnie, bym rozważył dalszy pochód do Kandoru i sądzę, że jest na tyle mądra, iż powinienem tak uczynić. Obawiam się, że Trolloki wycofają się ku wzgórzom i umocnią się na swych pozycjach. Zauważyłaś, że każdej nocy ściągają z pola coraz więcej ciał?

– Tak.

Gawyn wyczuł jej niezadowolenie. Życzyła sobie, by Aes Sedai dysponowały mocą potężną na tyle, by spalić zwłoki Trolloków Jedyną Mocą.

– Gromadzą jedzenie – mówił Bryne. – Mogą zdecydować się ruszyć na wschód i spróbować nas unikać. My z kolei powinniśmy przytrzymywać je tutaj, co może oznaczać parcie w kierunku wzgórz. To wiele by nas kosztowało, oczywiście, ale teraz… – Potrząsnął głową, ruszając i spoglądając poprzez bramę na szyki żołnierzy. – Wasze Aes Sedai dominują, Matko. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

– Oto powód – odrzekła – dla którego Cień zrobił wszystko, co w jego mocy, by zniszczyć Białą Wieżę. On wiedział, że Biała Wieża ma zdolność rządzenia całym światem.

– Musimy uważać na Władców Strachu – oznajmiła Siuan, przeglądając papiery. Raporty zwiadowców, jak przypuszczał Gawyn. Niewiele wiedział o Siuan Sanche, poza tym, że uratował jej życie, ale Egwene często mówiła, jak bardzo jest ona głodna wszelkich informacji.

– Tak – powiedziała Egwene. – Oni nadejdą.

– Czarna Wieża – rzekł Bryne, marszcząc brwi. – Czy ufasz słowu lorda Mandragoran?

– Ufam całym swym życiem – odparła Egwene.

– Asha’mani walczący po stronie wroga. Dlaczego Smok Odrodzony nie miałby zrobić czegoś? Światłości, jeśli wszyscy pozostali Asha’mani będą wspierać Cień…

Egwene potrząsnęła głową.

– Bryne, chcę, byś wysłał jeźdźców i posłał ich na terytoria otaczające Czarną Wieżę, gdzie nadal można otworzyć bramy. Niech co prędzej jadą do sióstr wciąż obozujących poza Czarną Wieżą.

– Chcesz, żeby zaatakowały? – zapytał Gawyn, ożywiając się.

– Nie. Niech wycofają się na tyle daleko, by otworzyć bramy, i wtedy niech do nas dołączą. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze opóźnienia. Potrzebuję ich tutaj.

Postukała w stół palcem.

– Taim i jego Władcy Strachu przybędą. Trzymali się z daleka od tutejszego pola bitewnego, zamiast tego koncentrując się na lordzie Mandragoran. To pozwala im zdobyć dominację na ich polach walki, podczas gdy my zwyciężamy tutaj. Wybiorę więcej sióstr i wyślę je do armii Pograniczników. W końcu musi dojść do ostatecznej konfrontacji.

Gawyn zacisnął usta. Mniej sióstr oznaczało więcej pracy dla Egwene i pozostałych.

– A teraz – powiedziała Egwene – potrzebuję… – urwała, widząc wyraz twarzy Gawyna. – Przypuszczam, że potrzebuję snu. Jeśli będę potrzebna, poślij do… Światłości, nie wiem, gdzie dziś będę spała. Gawyn?

– Myślałem o namiocie Maerin Sedai. Teraz jej kolej służby, co pozwoli ci na kilka godzin nieprzerwanego snu.

– Chyba że będę potrzebna – przypomniała mu Egwene. Przeszła przez płachty namiotu.

– Oczywiście – rzekł Gawyn, podążając za nią na zewnątrz, jednak potrząsnął głową, patrząc w kierunku Bryne’a i Siuan. Bryne uśmiechnął się w odpowiedzi i skinął głową. Na polu walki było niewiele rzeczy, które wymagałyby absolutnej uwagi Amyrlin. Komnata Wieży posiadała bezpośredni nadzór nad ich armiami.

Wyszedłszy z namiotu, Egwene westchnęła i zamknęła oczy. Gawyn objął ją ramieniem i pozwolił, by oparła się na nim. Trwało to chwilę, ale po kilku sekundach Egwene odsunęła się, wyprostowała i przybrała wyraz twarzy godny Amyrlin. „Jest taka młoda, a musi sprostać tak wielkim wymaganiom” – pomyślał Gawyn.

Oczywiście, Egwene nie była o wiele młodsza niż al’Thor. Gawyn był zadowolony i trochę zaskoczony, że myśl o tym człowieku nie wzbudziła w nim złości. Al’Thor prowadził własną wojnę. Doprawdy, to, co robił, nie było sprawą Gawyna.

Gawyn zaprowadził Egwene do części obozu należącej do Zielonych Ajah, gdzie kilkunastu Strażników powitało ich pełnym szacunku skłonieniem głowy. Maerin Sedai miała olbrzymi namiot. Większości Aes Sedai wolno było przynosić dowolne rzeczy i meble, przynajmniej dopóki były w stanie utworzyć własną bramę i używać swoich Strażników do przenoszenia dobytku. Jeśli armia miałaby się poruszać szybko, rzeczy te trzeba byłoby zostawić. Wiele Aes Sedai zdecydowało się zabrać ze sobą niewiele, ale inne… cóż, nie przywykły do prostoty. Do takich ludzi należała Maerin. Tylko nieliczne zdecydowały się zabrać tyle, co ona.

Na zewnątrz namiotu czekali Leilwin i Bayle Domon. Byli tymi, którzy poinformowali Maerin Sedai, że jej namiot został pożyczony i że nie wolno jej ujawniać nikomu, iż zatrzymała się w nim Egwene. Sekret mógłby zostać odkryty, gdyby ktoś rozpytywał – Egwene i Gawyn nie ukrywali się, przechadzając się po obozie – ale, z drugiej strony, ktoś, kto usiłowałby się dowiedzieć, gdzie sypia Amyrlin, mógłby przyciągnąć uwagę. To była najlepsza ochrona, jaką Gawyn mógł zapewnić, zwłaszcza że Egwene nie chciała przemieszczać się każdego dnia, by móc spać.

Nastrój Egwene natychmiast się popsuł, gdy ujrzała Leilwin.

– Powiedziałaś przecież, że chcesz mieć ją blisko – rzekł cicho Gawyn.

– Nie podoba mi się, że wie, gdzie sypiam. Jeśli skrytobójcy przez nią nasłani będą mnie szukać w obozie, ona może być tą, która ich do mnie doprowadzi.

Gawyn zwalczył w sobie chęć polemizowania. Egwene była sprytną, wnikliwą kobietą – ale co do opinii o Seanchanach nieprzejednaną. Gawyn z kolei ufał Leilwin. Wydawała się człowiekiem prostolinijnym.

– Będę miał na nią oko – powiedział.

Egwene wydała z siebie westchnienie, następnie udała się do namiotu i minęła Leilwin bez słowa. Gawyn nie wszedł za nią do środka.

– Amyrlin wydaje się nie mieć zamiaru korzystać z moich usług – poinformowała Leilwin Gawyna, w charakterystyczny dla Seanchan sposób przeciągając głoski.

– Nie ufa ci – powiedział Gawyn szczerze.

– Czy przysięga jest tak niewiele warta po tej stronie oceanu? – rzuciła Leilwin. – Złożyłam jej przysięgę, której nikt nie złamałby, nawet Muyami!

– Sprzymierzeniec Ciemności złamie każdą przysięgę.

Kobieta spojrzała na niego chłodno.

– Zaczynam sądzić, że Egwene uważa, iż wszyscy Seanchanie są Sprzymierzeńcami Ciemności.

Gawyn wzruszył ramionami.

– Pokonałaś ją i uwięziłaś, sprawiając, że czuła się jak zwierzę prowadzone w obroży.

– Nie zrobiłam tego – odrzekła Leilwin. – Jeśli jeden piekarz upiecze okropny chleb, czy będziesz sądził, iż wszyscy piekarze chcą cię otruć? Ha. Nie dyskutuj ze mną. Nie ma sensu. Jeśli nie będę mogła służyć jej, to będę służyć tobie. Czy jadłeś coś dzisiaj, Strażniku?

Gawyn zawahał się. Kiedy ostatnio coś jadł? Dziś rano… nie, wtedy był zbyt skory do walki. Głośno zaburczało mu w brzuchu.

– Wiem, że jej nie opuścisz – powiedziała Leilwin – szczególnie pod obserwacją Seanchan. Chodź, Bayle. Przynieśmy temu głupcowi trochę jedzenia, tak żeby nie zemdlał, gdy nadejdą skrytobójcy. – Odeszła, a wraz z nią jej illiański mąż. Mężczyzna rzucił przez ramię spojrzenie, które świadczyło o tym, że chętnie wygarbowałby komuś skórę.

Gawyn westchnął i usiadł na ziemi. Z kieszeni wyciągnął trzy czarne pierścienie. Wybrał jeden, a resztę wsunął z powrotem.

Rozmowy o zamachowcach zawsze skłaniały go do myślenia o pierścieniach. Dawniej należały do Seanchan, którzy przybyli po to, by zabić Egwene. Pierścienie były ter’angrealami. Stanowiły narzędzia, dzięki którym Krwawe Noże poruszali się szybko i znikali w cieniach.

Podniósł pierścień ku światłu. Nie wyglądał jak żaden ter’angreal, który Gawyn widział, jednakże obiekt Mocy mógł wyglądać jak każda rzecz. Pierścienie wykonano z jakiegoś czarnego, ciężkiego kamienia, którego Gawyn nie rozpoznawał. Na jego powierzchni wyrzeźbiono jak gdyby ciernie, zaś strona wewnętrzna – ta, która dotykała skóry – była gładka.

Obrócił pierścień między palcami. Wiedział, iż powinien go zanieść Egwene. Zdawał sobie sprawę, jakie podejście do ter’angreali miała Biała Wieża. Te rzeczy były chowane pod kluczem z obawy przed eksperymentowaniem. Ale nadchodziła Ostatnia Bitwa. Gdyby miał więcej czasu, by podjąć ryzyko…

„Zdecydowałeś się stać w cieniu Egwene, Gawyn” – pomyślał. – „Zdecydowałeś się ją chronić, robić to, czego będzie od ciebie potrzebowała”. Egwene wygrywała tę wojnę, ona i Aes Sedai. Czy Gawyn pozwoli sobie na to, by być o nią zazdrosny, tak jak był zazdrosny o al’Thora?

– Czyżby to był…?

Gawyn uniósł głowę, zaciskając pierścień w dłoni. Leilwin i Bayle Domon byli w namiocie pełniącym rolę jadłodajni i wrócili z miską dla Gawyna. Sądząc po zapachu, znowu serwowano gulasz z kaszą jęczmienną. Kucharze dodali do potrawy tak dużo pieprzu, że jedzenie aż przyprawiało o mdłości. Gawyn podejrzewał, że zrobiono tak, by czarne płatki ukryły tkwiące w potrawie wołki zbożowe.

„Nie mogę zachowywać się tak, jakbym robił coś podejrzanego” – pomyślał nagle. „Nie mogę jej pozwolić iść do Egwene”.

– To? – zapytał Gawyn, podnosząc pierścień. – To jest rzecz, którą mieli przy sobie zamachowcy, nasłani, by zabić Egwene. Przypuszczamy, że jest to pewien rodzaj ter’angreala, chociaż Biała Wieża nigdy o takim nie słyszała.

Leilwin syknęła cicho.

– Tylko ci, którzy zostaną uhonorowani przez Imperatorową, mogą je… – urwała i wzięła głęboki oddech. – Tylko ten człowiek nominowany jako Krwawy Nóż, ten, który ofiarował swe życie Imperatorowej, ma prawo nosić ten pierścień. Gdybyś ty go nałożył, byłoby to bardzo, bardzo złe.

– Na szczęście – odrzekł Gawyn – nie noszę go.

– Pierścienie są niebezpieczne – powiedziała Leilwin. – Nie wiem o nich wiele, ale mówi się, że zabijają tego, kto je nosi. Nie pozwól, by pierścień zetknął się z twoją krwią, bo zacznie działać, a to może być dla ciebie śmiertelne, Strażniku. – Wręczyła Gawynowi miskę z gulaszem i odeszła.

Domon nie podążył za nią. Illiańczyk podrapał swoją krótką brodę.

– Moja żona to nie zawsze najuprzejmiejsza z kobiet – rzekł do Gawyna. – Ale jest silna i mądra. Podejmiesz słuszną decyzję, jeśli jej posłuchasz.

Gawyn schował pierścień do kieszeni.

– Przede wszystkim Egwene nigdy nie pozwoliłaby, abym go nosił.

To była prawda. Gdyby wiedziała o istnieniu pierścienia.

– Powiedz żonie, że doceniam jej ostrzeżenie. Ja z kolei powinienem was ostrzec, że kwestia skrytobójców jest wciąż dla Amyrlin bardzo bolesna. Radziłbym unikać tematu Krwawych Noży i ich ter’angreali.

Domon skinął głową i podążył za Leilwin. Gawyn poczuł tylko lekkie ukłucie wstydu. Nie powiedział nic niezgodnego z prawdą. Nie chciał tylko, by Egwene zadawała jakieś niezręczne pytania.

Ten pierścień oraz jemu podobne coś oznaczały. Nie były drogą Strażnika. Stanie u boku Egwene, dbanie o jej bezpieczeństwo… to była droga Strażnika. Było zupełnie czymś innym służyć jej na polu walki, a czym innym wchodzenie w rolę bohatera.

Powtarzał to sobie w kółko, jedząc gulasz. Nim skończył posiłek, był prawie pewien, iż w to wierzy.

Wciąż nie powiedział Egwene o pierścieniach.


Rand pamiętał moment, kiedy po raz pierwszy ujrzał Trolloka. I nie miało to miejsca wówczas, gdy Trolloki zaatakowały jego farmę w Dwu Rzekach. Chodziło o prawdziwy pierwszy raz, gdy je zobaczył. Podczas ostatniego Wieku.

„Nadejdzie czas, gdy Trolloki nie będą istniały” – pomyślał Rand, splatając Ogień i Powietrze, tworząc ścianę eksplodującą płomieniami, która z rykiem wybuchnęła w samym środku grupy Trolloków. Znajdujący się nieopodal ludzie z Wilczej Gwardii Perrina unieśli broń na znak podziękowania. Rand skinął głową w odpowiedzi. W tej walce przybrał twarz Jura Grady’ego.

Kiedyś Trolloki nie nękały tej ziemi. Mogły powrócić do tego stanu. Gdyby Rand zabił Czarnego, czy nastąpiłoby to natychmiast?

Płomienie ze ściany ognia sprawiły, że na czoło Randa wystąpił pot. Ostrożnie zaczerpnął mocy przez posążek angreal – nie mógł sprawiać wrażenia zbyt potężnego – i uderzył w następną grupę Trolloków, znajdującą się na zachód od rzeki Alguenya. Siły Elayne przeszły przez Erinin i wsie leżące na wschodzie i czekały, aż powstaną mosty umożliwiające przekroczenie Alguenyi. Były już niemal ukończone, gdy doścignęła ich straż przednia Trolloków, zaś wojska Elayne zajęły pozycje obronne i starały się odeprzeć atak aż do momentu, gdy będą w stanie przekroczyć rzekę.

Rand był zadowolony, że może pomóc. Prawdziwy Jur Grady odpoczywał w jego obozie w Kandorze, zmęczony Uzdrawianiem. Była to odpowiednia twarz, by się nią posłużyć i nie przyciągać uwagi Przeklętych.

Krzyki płonących Trolloków sprawiały mu satysfakcję. Teraz, gdy nadchodził koniec Wojny Mocy. To zawsze dawało mu poczucie, że czegoś dokonał.

Rand nie wiedział, czym były Trolloki, gdy ujrzał je po raz pierwszy. Och, wiedział oczywiście o eksperymentach Aginora. Lews Therin nazwał go szaleńcem, i to więcej niż jeden raz. Nic nie rozumiał; wielu nie rozumiało. Aginor zbyt mocno kochał swoje pomysły. Lews Therin popełnił błąd, zakładając, że Aginor, podobnie jak Semirhage, lubił tortury, bo sprawiało mu to przyjemność.

A potem nadeszli Sprzymierzeńcy Ciemności.

Bestie płonęły, a ich kończyny drgały.

Rand obawiał się, że Trolloki mogą być ponownie narodzonymi ludźmi. Aginor użył ludzi, by stworzyć Trolloki i Myrddraale. Czy takie było przeznaczenie niektórych istot? Odrodzić się jako wynaturzone potwory? Ta myśl napawała go obrzydzeniem.

Popatrzył w niebo. Chmury poczęły się cofać, podobnie jak to robiły wokół niego. Mógł je zmusić, by tak się nie działo, ale… nie. Ludzie potrzebowali Światłości, a on nie mógł walczyć zbyt długo, bo stałoby się oczywiste, iż jeden z Asha’manów był zbyt silny jak na normalnego człowieka.

Rand pozwolił, by nadeszło światło.

Znajdujący się na sięgającym do rzeki polu bitewnym ludzie spojrzeli na niebo i padł na nich blask słońca, zaś ciemne chmury się cofnęły.

„Dosyć ukrywania się” – pomyślał Rand, ściągając swą Lustrzaną Maskę i unosząc pięść nad głowę. Splótł Powietrze, Ogień i Wodę, tworząc filar światła, emanującego wprost z niego ku niebu. Żołnierze rozpromienili się.

Nie zniszczył pułapek, które zastawił nań Czarny. Przeszedł przez bramę z powrotem do Merriloru. Nigdy nie pozostawał dłużej na polu bitwy, ale zawsze ujawniał się, nim odszedł. Sprawił, że chmury rozstąpiły się, udowadniając, że był tutaj i dopiero wówczas się wycofał.

Min czekała na niego w miejscu wyznaczonym do Podróżowania. Rand obejrzał się za siebie, gdy brama się zamknęła, pozostawiając ludzi walczących teraz bez niego. Min położyła dłoń na jego ramieniu. Panny Włóczni już nań czekały. Niechętnie pozwalały Randowi walczyć w pojedynkę, jednakże zdawały sobie sprawę, że ich obecność zdradziłaby go.

– Wyglądasz na smutnego – powiedziała Min cicho.

Gdzieś z północy napłynął ciepły powiew. Stojący nieopodal żołnierze zasalutowali. Większa część przebywających tu wywodziła się z Domani, Tairen i Aielów. Siły atakujące, dowodzone przez Rodela Ituralde i króla Darlina, usiłowały utrzymać dolinę Thakan’dar, podczas gdy Rand zmagał się z Czarnym.

Nadchodził czas frontalnego ataku. Cień wiedział, iż Rand walczy na wszystkich frontach. Przyłączał się kolejno do walk prowadzonych przez armie Lana, Egwene i Elayne. Cień skierował większą część swych armii na południe. Zbliżał się moment, gdy Rand miał uderzyć w Shayol Ghul.

Popatrzył na Min.

– Z powodu tych ataków Moiraine nazwała mnie głupcem. Mówi, że nawet małe ryzyko, które ponoszę, nie jest warte tego, co osiągam.

– Moiraine prawdopodobnie ma rację – rzekła Min. – Często ma. Ale ja popieram to, co robisz. Czarnego może pokonać tylko taki człowiek, który nie siedzi i nie planuje, podczas gdy inni umierają.

Rand objął ją w pasie. Światłości, co on by bez niej zrobił? „Nie dałbym rady” – pomyślał. „Te wszystkie ciężkie miesiące… Z pewnością poniósłbym klęskę”.

Za plecami Min Rand dostrzegł nadchodzącą siwowłosą kobietę. Za nią zaś znajdowała się mniejsza postać odziana w błękity, która przystanęła i ostentacyjnie zwróciła się w drugą stronę. Cadsuane i Moiraine unikały swego towarzystwa w obozie. Rand pomyślał, że w oczach Moiraine pojawił się błysk gniewu, gdy zobaczyła, że to Cadsuane dostrzegła go jako pierwsza.

Cadsuane zbliżyła się, obeszła go dookoła i obejrzała z góry na dół. Parę razy pokiwała głową.

– Próbujesz zdecydować, czy jestem właściwą sobą, by wykonać zadanie? – zapytał, redukując emocje, w tym wypadku złość, ze swego głosu.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – odparła Cadsuane. – Nawet zanim się zorientowałam, że się odrodziłeś, nigdy nie rozmyślałam nad tym, czy będę w stanie przemienić cię w człowieka, którym powinieneś być. Myślenie o tym, przynajmniej w ten sposób, jest oznaką głupoty. Czy jesteś głupcem, Randzie al’Thor?

– Pytanie bez odpowiedzi – powiedziała Min. – Jeśli Rand odpowie twierdząco, wyjdzie na głupca. Jeśli odpowie przecząco, zasugeruje, że nie szuka już mądrości.

– Pff. Zbyt dużo czytałaś, dziecko – powiedziała delikatnie Cadsuane. Potem zwróciła się do Randa: – Mam nadzieję, że podarujesz jej coś miłego.

– Co masz na myśli? – zapytał Rand.

– Dajesz ludziom różne rzeczy – odrzekła Cadsuane – na wypadek śmierci. To powszechna praktyka wśród starszych albo mężczyzn, którzy idą na wojnę i nie wierzą, by mogli wygrać. Miecz dla twego ojca, ter’angreal dla królowej Andoru, korona dla Lana Mandragoran, biżuteria dla dziewczyny Aielów i dla tej – ruchem głowy wskazała na Min.

Rand zesztywniał. Zdawał sobie sprawę z tego, co robi, przynajmniej do jakiegoś stopnia, ale słyszeć wyjaśnienie motywu swoich działań było rzeczą zawstydzającą.

Twarz Min pociemniała. Rand poczuł, jak jej uścisk staje się mocniejszy.

– Chodź ze mną – powiedziała Cadsuane. – Tylko ty i ja, Lordzie Smoku. – Zerknęła na niego. – Jeśli chcesz.

Min rzuciła mu spojrzenie, ale Rand poklepał ją po ramieniu i skinął głową.

– Spotkamy się w namiocie.

Min westchnęła, ale wycofała się. Cadsuane już ruszyła ścieżką. Rand musiał podbiec parę kroków, by ją dogonić. Ten widok chyba jej się spodobał.

– Moiraine Sedai robi się nerwowa z powodu twoich opóźnień – powiedziała Cadsuane.

– A ty co o tym myślisz?

– Sądzę, że częściowo ma rację. Jednakże nie sądzę, by twój plan był kompletnym idiotyzmem. Chociaż nie możesz już dłużej zwlekać.

Rand celowo nie zdradził, kiedy ma zamiar wydać rozkaz zaatakowania Shayol Ghul. Chciał, by wszyscy próbowali się tego domyślać. Gdyby ludzie wokół wiedzieli, kiedy uderzy, istniałoby spore prawdopodobieństwo, że dowiedziałby się o tym także i Czarny.

– Ale – mówiła dalej Cadsuane – nie jestem tutaj po to, by mówić o twoich opóźnieniach. Czuję, że Moiraine Sedai w tym względzie… dzierży twoje szkoleniem dobrze w garści. Daleko bardziej martwi mnie co innego.

– Co takiego?

– Że spodziewasz się śmierci. Że rozdajesz wiele rzeczy. Że nie pragniesz żyć.

Rand wziął głęboki oddech. Panny Włóczni podążały za nim. Minął mały obóz Poszukiwaczek Wiatru, które przycupnęły i rozmawiały przy Czarze Wiatrów. Spojrzały w stronę Randa i Cadsuane, a na ich twarzach malował się spokój.

– Pozwól mi podążać za moim przeznaczeniem, Cadsuane – powiedział Rand. – Przyjąłem fakt śmierci. Jestem gotowy na nią, gdy przyjdzie.

– Jestem z tego zadowolona – rzekła Cadsuane – i nawet przez chwilę nie myśl, że nie rozumiem, że twoje życie może zostać poświęcone dla dobra świata.

– Od początku tego nie ukrywałaś – zauważył Rand. – Dlaczego więc martwisz się teraz? Ta walka mnie pochłonie. Tak musi być.

– Nie możesz zakładać, że umrzesz. Nawet jeśli jest to prawie nieuniknione, nie wolno ci traktować tego faktu jako zupełnie przesądzonego.

– Elayne mówi niemal to samo.

– Przynajmniej raz w życiu powiedziała coś mądrego. Wzniosła się nieco ponad przeciętność, która przyjęłam dla niej.

Rand powstrzymał się od komentarza, a Cadsuane pozwoliła sobie na leciutki uśmieszek. Była rada ze sposobu, w jaki Rand panował teraz nad sobą. To dlatego go testowała. Czy te testy się nigdy nie skończą?

„Nie” – pomyślał. „Będą trwały aż do czasu finalnej bitwy. To liczy się najbardziej”.

Cadsuane zatrzymała się na ścieżce, co sprawiło, że Rand również przystanął.

– Czy dla mnie też masz prezent?

– Daję je tym, o których się troszczę.

Słowa te sprawiły, że Cadsuane uśmiechnęła się szerzej.

– Nasze relacje nie zawsze były idealne, Randzie al’Thor.

– Można to określić tylko w taki sposób.

– Jednakże – mówiła dalej – chcę, byś wiedział, że jestem zadowolona. Dałeś sobie dobrze radę.

– Zatem mam twą zgodę, by uratować świat?

– Tak. – Cadsuane popatrzyła w górę, gdzie kłębiły się ciemne chmury. Zaczynały się rozstępować pod wpływem obecności Randa, a on nie próbował tego maskować ani ich cofać. – Tak – powtórzyła. – Masz moją zgodę. Jeśli nie będziesz zwlekał. Ciemność narasta.

Jakby w odpowiedzi na jej słowa ziemia zadudniła. Ostatnio działo się tak coraz częściej. Obóz zatrząsł się, a ludzie zachwiali i natychmiast stali się czujni.

– Napotkamy Przeklętych – rzekł Rand. – Kiedy tylko wkroczę. Ktoś musi stawić im czoła. Mam zamiar poprosić Aviendhę, by to zrobiła. Może potrzebować twej pomocy.

Cadsuane skinęła głową.

– Zrobię, co do mnie należy.

– Przyprowadź Alivię – powiedział Rand. – Jest silna, ale obawiam się jej kontaktów z innymi. Nie rozumie, iż istnieją granice, których nie powinna przekraczać.

Cadsuane skinęła ponownie głową. Ujrzawszy błysk w jej oczach, Rand zaczął się zastanawiać, czy wcześniej zaplanowała swe działania.

– A Czarna Wieża?

Rand zacisnął szczęki. Czarna Wieża to była pułapka. On wiedział, że to była pułapka. Taim chciał zwabić Randa do miejsca, z którego nie mógłby uciec przez bramę.

– Wysłałem Perrina na pomoc.

– A co z twoją determinacją, by ruszyć samemu?

„Muszę im pomóc. W jakiś sposób. Pozwolę, by Taim ich zebrał. Nie mogę pozostawić ich w jego rękach…”

– Wciąż nie jesteś pewien – powiedziała Cadsuane, niezadowolona. – Ryzykujesz swoim życiem, ryzykujesz naszym życiem, wchodząc w pułapkę.

– Ja…

– Są wolni. – Cadsuane odwróciła się, by odejść. – Taim i jego ludzie zostali wygnani z Czarnej Wieży.

– Co takiego? – zdumiał się Rand, ujmując ją za ramię.

– Twoi ludzie uwolnili się sami – powiedziała Cadsuane. – Chociaż, o ile mi wiadomo, dostali przy tym łupnia. Nieliczni o tym wiedzą. Przez jakiś czas królowa Elayne nie będzie miała z nich pożytku na polu bitwy. Nie znam szczegółów.

– Uwolnili się sami? – spytał Rand.

– Tak.

„Zrobili to. Albo uczynił to Perrin”.

Rand uradował się, ale zalała go fala poczucia winy. Jak wielu zginęło? Czy zdołałby ich uratować, gdyby wyruszył? Od jakiegoś czasu wiedział, w jakim są położeniu, a jednak ich opuścił, posłuchawszy uporczywych rad Moiraine, która twierdziła, że zastawiono na niego pułapkę, z której Rand nie będzie w stanie uciec.

A teraz jego ludzie z niej się wydostali.

– Chciałabym, abyś wreszcie wydobył z siebie odpowiedź – powiedziała Cadsuane – co masz zamiar robić. – Westchnęła, po czym potrząsnęła głową. – Masz wewnętrzne rozdarcie, Randzie al’Thor, ale będziesz musiał to zrobić.

Odeszła.


– Deepe był dobrym człowiekiem – rzekł Antail. – Przeżył upadek Maradonu. Był na murze, gdy ten został wysadzony w powietrze, ale przeżył i kontynuował walkę. Władcy Strachu przyszli po niego w końcu, wywołując eksplozję, by dokończyć dzieła. W ostatnich chwilach życia Deepe raził ich splotami. Umarł z godnością.

Żołnierze Malkieru wznieśli ku Antailowi kielichy, składając hołd poległym. Lan podniósł swój kielich, choć znajdował się poza kręgiem ludzi stojących wokół ogniska. Żałował, że Deepe nie posłuchał rozkazów. Potrząsnął głową, opuszczając kielich. Choć była noc, ludzie Lana na zmianę trzymali wartę na wypadek, gdyby miał nastąpić atak.

Lan obrócił kielich w dwóch palcach, a myśli jego powróciły do Deepe. Zdał sobie sprawę, że nie mógłby odczuwać w stosunku do niego złości. Deepe chciał zabić jednego z najniebezpieczniejszych przenoszących Cienia. Lan nie mógłby powiedzieć, czy odrzuciłby podobną możliwość, gdyby mu ją dano.

Żołnierze wnosili kolejne toasty za poległych. Stało się to tradycją praktykowaną każdego wieczoru, którą zaakceptowano we wszystkich obozach Ziem Granicznych. Lan uważał za pozytywny fakt, iż żołnierze zaczęli uważać Antaila i Narishmę za towarzyszy. Asha’mani byli powściągliwi, ale śmierć Deepe sprawiła, że pomiędzy Asha’manami i zwykłymi żołnierzami pojawiła się więź. Teraz i jedni, i drudzy mieli w swych szeregach kogoś, kto poległ. Żołnierze widzieli zrozpaczonego Antaila i zaprosili go, by wzniósł wraz z nimi toast.

Lan odszedł od ogniska i przespacerował się po obozie, zatrzymując się przy koniach, by sprawdzić, co się dzieje z Mandarbem. Ogier miał się dobrze, choć w jego boku widniała duża rana. W tym miejscu sierść już nie odrośnie. Wyglądało jednak na to, że zwierzę jest dobrze leczone. Stajenni wciąż dyskutowali przyciszonymi głosami o tym, jak ranny koń wyłonił się z ciemności nocy, by wziąć udział w bitwie, w której zginął Deepe. Tego dnia życie straciło wielu jeźdźców i żołnierzy piechoty. Nieliczne konie zdołały umknąć przed Trollokami i powrócić do obozu.

Lan poklepał kark Mandarba.

– Wkrótce odpoczniemy, przyjacielu – powiedział cicho. – Obiecuję.

Mandarb parsknął w ciemnościach, a stojące w pobliżu konie zarżały.

– Wrócimy do domu – mówił Lan. – Cień zostanie pokonany, a Nynaeve i ja odzyskamy Malkier. Sprawimy, że pola znowu zakwitną, oczyścimy jeziora. Pastwiska znowu będą zielone. Nie będzie już walk z Trollokami. Na twoim grzbiecie będą jeździły dzieci, stary przyjacielu. Będziesz mógł spędzać dni w spokoju, jedząc jabłka i wybierając sobie klacze.

Minęło dużo czasu, odkąd w myślach Lana dotyczących przyszłości pojawił się choć cień nadziei. Dziwne było znaleźć ją teraz, w tym miejscu, podczas tej wojny. Był twardym człowiekiem. Czasami myślał, że ma więcej wspólnego ze skałami i piaskiem niż z ludźmi, którzy śmiali się razem przy ognisku.

Sam sprawił, iż stał się taki. Był człowiekiem, jakim musiał być, człowiekiem, który pewnego dnia pojedzie do Malkieru i będzie stać na straży honoru rodziny. Rand al’Thor zaczął kruszyć tę jego skorupę, a potem miłość Nynaeve doprowadziła do tego, iż skorupa całkowicie pękła.

„Zastanawiam się, czy Rand kiedykolwiek się o tym dowie” – pomyślał, wyjmując zgrzebło i przesuwając nim po sierści Mandarba. Lan wiedział, co oznaczało bycie wybranym, by umrzeć, i to wybranym jeszcze w dzieciństwie. Wiedział, co oznaczało bycie wskazanym przez Ugór i poinformowanym, że trzeba będzie poświęcić swoje życie. Światłości, tak właśnie było w jego przypadku. Rand al’Thor prawdopodobnie nigdy się nie dowie, jak oni dwaj byli do siebie podobni.

Lan, choć straszliwie zmęczony, czyścił Mandarba przez jakiś czas. Chyba powinien iść spać. Nynaeve powiedziałaby, że ma się położyć. Prowadził z nią rozmowę w myślach, pozwalając sobie na uśmiech. Nynaeve wygrałaby tę wymianę zdań, tłumacząc, że generał potrzebuje snu i że jest wielu stajennych, którzy mogą zadbać o konie.

Ale Nynaeve tutaj nie było. Lan nie przerywał czyszczenia konia.

Ktoś podszedł do stojących rzędem wierzchowców. Lan oczywiście usłyszał kroki na długo, nim ujrzał, kto nadchodzi. Lord Baldhere wziął od stajennych szczotkę, skinął głową któremuś ze strażników i podszedł do jednego ze swych koni. Dopiero wtedy dostrzegł Lana.

– Lordzie Mandragoran? – powiedział.

– Lordzie Baldhere – odrzekł Lan, skinąwszy głową Kandorczykowi. Miecznik królowej Ethenielle był szczupły. W jego ciemnych włosach widniały białe pasma. Chociaż Baldhere nie był jednym z największych kapitanów, był znakomitym dowódcą i od śmierci króla dobrze służył Kandorowi. Wielu przypuszczało, że królowa go poślubi. To, oczywiście, było głupotą. Ethenielle traktowała go jak brata. Poza tym każdy, kto choć trochę interesował się tą sprawą, wiedział, że Baldhere wolał mężczyzn niż kobiety.

– Przepraszam, że przeszkadzam, Dai Shan – rzekł Baldhere. – Nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś jeszcze tu będzie. – Chciał się wycofać.

– Prawie skończyłem – odrzekł Lan. – Niech moja obecność cię nie powstrzymuje.

– Stajenni dobrze wykonują swoją pracę – powiedział Baldhere. – Nie przyszedłem tutaj, by ich kontrolować. Odkryłem, że bywają chwile, podczas których wykonywanie czegoś prostego i dobrze znanego pomaga mi myśleć.

– Nie jesteś jedynym, który na to wpadł – odparł Lan, nadal czyszcząc Mandarba.

Baldhere zachichotał, po czym na chwilę zamilkł. Wreszcie rzekł:

– Dai Shan, czy martwisz się o lorda Agelmara?

– W jakim sensie?

– Niepokoję się, że sam wywiera na siebie zbyt silną presję – oznajmił Baldhere. – Wybory, jakich dokonuje… czasem wprawiają mnie w zakłopotanie. To nie tak, że jego decyzje bitewne są złe. Po prostu uderza mnie fakt, że są zbyt agresywne.

– To jest wojna. Nie wiem, czy ktoś może być zbyt agresywny, pokonując wroga.

Baldhere zamilkł na chwilę.

– Oczywiście. Czy jednak zauważyłeś utratę dwóch szwadronów kawalerii lorda Yokaty?

– To było niefortunne, ale błędy się zdarzają.

– To nie jedyny błąd, którego lord Agelmar nie powinien był popełnić. Znajdował się w podobnych sytuacjach już wcześniej, Dai Shan. Powinien był wiedzieć.

Zdarzenie miało miejsce podczas ostatniego ataku na Trolloki. Asha’mani podpalili Fal Eisen i otaczające go tereny. Na rozkaz Agelmara kawaleria Yokaty wykonała zwrot, okrążając wielkie wzgórze, tak by zaatakować prawą flankę Trolloków, planującą uderzyć na Asha’manów. Stosując klasyczny manewr okrążający, Agelmar planował atak kawalerzystów na lewą flankę wroga, następnie mieli się pojawić Asha’mani i zmierzyć się z Trollokami w bezpośrednim starciu.

Jednakże przywódcy Cienia przewidzieli ten manewr. Nim Agelmar i Asha’mani zaczęli go realizować, na wzgórzu pojawiła się wielka grupa Trolloków, która zaatakowała prawą flankę Yokaty, podczas gdy reszta armii ruszyła na jego wojska i otoczyła kawalerzystów.

Wymordowano ich co do jednego. Zaraz potem Trolloki ruszyły w pościg za Asha’manami, którzy z trudem zdołali się uratować.

– On jest zmęczony, Dai Shan – rzekł Baldhere. – Znam Agelmara. Nigdy nie popełniłby tego błędu, gdyby go wówczas zaalarmowano.

– Baldhere, każdy mógł popełnić taki błąd.

– Lord Agelmar jest jednym z najwybitniejszych kapitanów. Umie dostrzec bitwę w inny sposób niż przeciętni ludzie.

– Jesteś pewien, że nie oczekujesz od niego zbyt wiele? – zapytał Lan. – Agelmar jest tylko człowiekiem, w końcu wszyscy nimi jesteśmy.

– Ja… Być może masz rację – rzekł Baldhere, położywszy dłoń na rękojeści miecza, jak gdyby czegoś się obawiał. Nie nosił, oczywiście, broni królowej, bo czynił to tylko wtedy, gdy znajdował się w jej obozie. – Myślę, że tu chodzi o instynkt, Lan. Coś mnie swędzi. Agelmar wydaje się bardzo zmęczony, a ja obawiam się, że ma to wpływ na jego zdolność do podejmowania decyzji. Proszę, po prostu go obserwuj.

– Zrobię to – powiedział Lan.

– Dziękuję – rzekł Baldhere. Wydawał się mniej zatroskany, teraz, gdy wyłuszczył swoją prośbę.

Lan poklepał Mandarba na odchodne, pozostawiając Baldhere, który zajął się swoim koniem. Podążył przez obóz, kierując się do namiotu dowództwa. Wszedł doń. Namiot był oświetlony i dobrze strzeżony, choć strażnikom pełniącym wartę nie wolno było patrzeć na mapy z planami bitwy.

Lan uchylił płachtę, która przesłaniała wejście, i skinął na dwóch podlegających Agelmarowi dowódców – Shienaran, którzy znajdowali się w prywatnej części namiotu. Jeden studiował rozłożone na ziemi mapy. Samego Agelmara tu nie było. Przywódca od czasu do czasu musiał się przespać.

Lan przykucnął i popatrzył na mapy. Wychodziło na to, że po jutrzejszym odwrocie dotrą do Krwawych Źródeł – miejsca zwanego tak ze względu na to, że podwodne skały barwiły wodę na czerwono. W Krwawych Źródłach mieli szansę wyciągnąć korzyść z faktu, iż znajdowały się tam wysokie wzgórza. Agelmar miał zamiar przeprowadzić tam ofensywę przeciwko Trollokom przy pomocy połączonych sił łuczników i kawalerii. Oczywiście jeszcze więcej ziemi zostanie spalone.

Lan przyklęknął na jedno kolano, przyglądając się notatkom Agelmara, dotyczącym rozmieszczenia armii i rozplanowania ataków. Plan był ambitny, lecz nic szczególnie Lana nie niepokoiło.

Gdy studiował mapy, poły namiotu zaszeleściły i do środka wszedł Agelmar, cicho rozmawiając z lady Ells z Saldaei. Kiedy zobaczył Lana, zatrzymał się i grzecznie przeprosił swą rozmówczynię za przerwanie konwersacji. Podszedł do Lana.

Agelmar nie słaniał się na nogach, lecz Lan nauczył się rozpoznawać stan zmęczenia. Zaczerwienione oczy, oddech, który czuć było lekko brzeczką, ziołem, które żuto, by pobudzić umysł człowieka zbyt długo pozostającego na nogach. Agelmar był zmęczony – podobnie jak wszyscy w obozie.

– Czy akceptujesz to, co widzisz, Dai Shan? – zapytał, przyklękając. – Jak na odwrót, działamy agresywnie. Ale czy możemy sobie pozwolić na inny rodzaj akcji? Pozostawiamy za sobą pas spalonej ziemi, niszcząc Shienar tak, jakby to zrobił Cień. Przeleję krew Trolloków, tak by zagasiła zgliszcza.

Lan skinął głową.

– Był u ciebie Baldhere? – zapytał Agelmar.

Lan podniósł gwałtownie wzrok.

Agelmar uśmiechnął się blado.

– Zakładam, że rozmowa dotyczyła śmierci Yokaty i jego ludzi?

– Tak.

– To był błąd, to pewne – rzekł Agelmar. – Zastanawiałem się, czy ktoś zechce porozmawiać o tym bezpośrednio ze mną. Baldhere jest jednym z tych, którzy są przekonani, iż nigdy nie powinienem był popełnić takiego błędu.

– Myśli, że nadmiernie się forsujesz.

– Baldhere jest zdolnym taktykiem, ale sądzi, że wie więcej, niż to jest w rzeczywistości. W głowie ma pełno historii o wspaniałych dowódcach. Nie jestem bez skazy, Dai Shan. To nie będzie mój jedyny błąd. Ujrzę je, tak jak zobaczyłem ten, i wyciągnę z tego nauczkę.

– Na razie może powinniśmy zobaczyć, jak więcej śpisz.

– Jestem zupełnie zdrowy, lordzie Mandragoran. Znam granicę swych możliwości. Spędziłem całe życie, ucząc się tego. Ta bitwa zmusi mnie, bym dał z siebie wszystko, a ja muszę na to przystać.

– Ale…

– Zdymisjonuj mnie albo pozwól, bym tak postępował – przerwał mu Agelmar. – Posłucham rady. Nie jestem głupcem, ale nie chcę, by przewidywano mój koniec.

– Dobrze zatem – powiedział Lan, wstając. – Ufam twej mądrości.

Agelmar skinął głową, po czym zaczął studiować mapy. Wciąż się w nie wpatrywał, gdy Lan wreszcie opuścił namiot, by udać się na spoczynek.

Загрузка...