37 Ostatnia bitwa.

Nad Wzniesieniami Polov wstał świt, ale promienie słońca nie oświetlały Obrońców Światłości. Z zachodu i północy nadciągały armie Ciemności, by wygrać ostatnią bitwę i rzucić Cień na ziemię; rozpocząć Wiek, w którym jęki cierpienia nigdy nie zostałyby usłyszane

z zapisków Loiala, syna Arenta,

syna Halana, Czwarty Wiek).

Lan trzymał miecz uniesiony wysoko, galopując na Mandarbie poprzez obóz.

Poranne chmury przyjęły kolor czerwieni, odbijając barwy olbrzymich kul ognia, które unosiły się nad nadciągającą z zachodu armią Sharanów. Szybowały w niebo z gracją. Z daleka wydawało się, że poruszają się wolniej, niż to było w rzeczywistości.

Z obozu wypadła grupa jeźdźców, przyłączając się do Lana. Malkierczycy galopowali za nim, a ich siła wzbierała niczym fala. Andere znajdował się w pierwszym szeregu, a flaga Malkieru – Złoty Żuraw – stała się sztandarem dla wszystkich ludzi z Ziem Granicznych.

Choć zostali wykrwawieni, nie zostali pokonani. Powal człowieka, a zobaczysz, z jakiego materiału jest zrobiony. Możliwe, że ucieknie. Ale jeśli nie – jeśli wstanie, mając krew w kącikach ust i determinację w oczach – będziesz wiedział, że ten człowiek będzie naprawdę niebezpieczny.

Kule ognia w momencie spadania wydawały się poruszać szybciej. Uderzały w obóz, wybuchając gwałtownie. Eksplozje wstrząsały ziemią. Rozlegającym się nieopodal krzykom towarzyszył tętent kopyt bestii. Wciąż napływali kolejni walczący. Mat Cauthon rozpuścił wieści po wszystkich obozach, że Lan potrzebuje więcej kawalerzystów, tak by mogli zastąpić poległych żołnierzy.

Wyjawił także cenę, jaką przyjdzie za to zapłacić. Kawaleria będzie na pierwszej linii walk, mając za zadanie rozbić Trolloki i Sharanów, a potem nieco odpocząć. Tego dnia poniosą główny ciężar walk.

Nadal dołączali kolejni ludzie. Mieszkańcy Ziem Granicznych, którzy byli zbyt starzy, by dosiadać koni. Kupcy, którzy odłożyli na bok sakiewki i ujęli w dłonie miecze. Zdumiewająco wielu ludzi z południa, włączając kobiety, które miały na sobie napierśniki oraz stalowe lub skórzane kaszkiety i oszczepy w rękach. Nie było dostatecznie dużo lanc, by starczyło dla wszystkich.

– Połowa z tych ludzi wygląda bardziej na rolników niż na żołnierzy! – zawołał Andere, przekrzykując dudnienie kopyt bestii.

– Czy widziałeś kiedyś mężczyznę lub kobietę z Dwu Rzek, jadących konno, Andere? – wykrzyknął Lan w odpowiedzi.

– Nie mogę powiedzieć, że widziałem.

– To patrz, a będziesz zdziwiony.

Kawaleria Lana dotarła do rzeki Mory, gdzie stał z założonymi z tyłu rękami mężczyzna z długimi, kręconym włosami. Nosił czarny płaszcz. Logain miał teraz przy boku czterdziestkę Aes Sedai i Asha’manów. Popatrzył na siły Lana, po czym wyciągnął rękę ku niebu i zgniótł ogromną, spadającą kulę ognia, jak gdyby był to kawałek papieru. Rozległ się trzask przypominający błyskawicę i ognista kula rozsiała iskry na wszystkie strony, zaś dym uniósł się w niebo. Płonące popioły opadały powoli do rwącej rzeki, pozostawiając na jej powierzchni czarne i białe plamy.

Lan zwolnił Mandarba, dojeżdżając do brodu Hawal, który znajdował się na południe od Wzniesień. Logain wysunął drugą rękę w kierunku rzeki. Woda wzburzyła się, po czym wytrysnęła w górę, jak gdyby pokonując niewidzialny, wysoki próg i tworząc wodospad, który opadał po jego drugiej stronie, a część wody rozpłynęła się wzdłuż brzegów rzeki.

Lan skinął Logainowi głową i kontynuował szarżę, prowadząc Mandarba tak, iż przejechali z tętentem w tunelu utworzonym przez rzekę, po nadal mokrym skalistym brodzie. Promienie słońca przefiltrowane przez wody rzeki nad nimi migotały na jadącym Lanie, Andere i Malkierczykach. Spadający z rykiem wodospad po ich lewej stronie rozsiewał wodną mgiełkę.

Lan zadrżał, wpadając znów w pełne światła i pędząc przesmykiem w kierunku Sharanów. Po jego prawicy znajdowały się Wzniesienia, po lewej stronie bagna, ale oni jechali po stałym gruncie. Wysoko na Wzniesieniach łucznicy, kusznicy i żołnierze obsługujący smoki przygotowywali się do ostrzału zbliżającego się wroga.

Sharanie nadciągali pierwsi, mając za sobą wielką masę Trolloków. Wszyscy oni znajdowali się dokładnie na zachód od Wzniesień. Powietrzem wstrząsnęły wystrzały ze smoków, zaś Sharanie odpowiedzieli kanonadą.

Lan przygotował swą lancę, wybierając sobie za cel jednego z Sharanów, który pędził w kierunku Wzniesień Polov i spiął konia.


Elayne podniosła głowę, odwracając się w bok. Straszna pieśń. Nucona czy mruczana pod nosem była i piękna, i przerażająca zarazem. Elayne pognała Cień Księżyca w kierunku tych dźwięków. Skąd dobiegały?

Dźwięk rozlegał się w głębi obozu Seanchanów u stóp Wzgórza Dashar. Powinna zbesztać Mata za to, że nie powiedział jej, iż jego plan bitwy może poczekać. Ona musiała znaleźć źródło tego dźwięku, tego cudownego dźwięku, który…

– Elayne! – odezwała się Birgitte.

Elayne pognała konia do przodu.

– Elayne! Draghkar!

Draghkar. Elayne otrząsnęła się, potem spojrzała w górę i zauważyła bestie spadające na ich obóz niczym krople deszczu. Strażniczki opuściły swe miecze i stały z szeroko otwartymi oczami, podczas gdy śpiew trwał.

Elayne utkała uderzenie pioruna. Przeciął powietrze, przelatując obok Strażniczek i sprawiając, że krzyknęły, zakrywając uszy. Elayne poczuła ból w głowie i zaklęła, zamykając oczy z przerażenia. A potem… potem nie słyszała nic.

I taki był jej cel.

Zmusiła się, by otworzyć oczy i zobaczyć krążące wokół draghkary o patykowatych ciałach i nieludzkich twarzach. Uchyliły wargi, by śpiewać, ale ogłuszona Elayne nie słyszała nic. Uśmiechnęła się, po czym utkała bicze ognia, za pomocą których strącała bestie w dół. Nie mogła usłyszeć ich skrzeku pełnego bólu, czego akurat w tym przypadku żałowała.

Strażniczki Elayne otrząsnęły się i zaczęły wstawać z kolan, odsłaniając zakryte rękami uszy. Z ich osłupiałych spojrzeń Elayne wyczytała, że były kompletne ogłuszone.

Birgitte szybko pozbierała je na tyle, że zaczęły celować w draghkary. Trzy z bestii wykonały ćwierćskok i usiłowały odlecieć, ale Birgitte dosięgnęła każdą z nich strzałą o białych lotkach. Ostatnia spadła, rozbijając się o pobliski namiot.

Elayne zamachała, chcąc dać Birgitte znak. Pierwsze dźwięki wydawane przez draghkary nie napłynęły z góry, ale z głębi obozu. Elayne wskazała kierunek i pognała Cień Księżyca, prowadząc swe oddziały pomiędzy Seanchan. Wszyscy wokół wpatrywali się w niebo z otwartymi ustami. Oddychali, jednak ich spojrzenia były puste. Draghkary pochłonęły ich dusze, ale ciała wciąż żyły. Byli niczym skórka oderwana od reszty chleba.

Rzewne. Ta grupa draghkarów – Światłości, była ich ponad setka – mogła porwać każdego człowieka, zabić go, a potem powrócić, zanim ich obecność zostałaby wykryta. Odległe ryki bitwy – zawodzenie rogów, dudnienie smoków, syczenie kul ognia – wszystko to, co Elayne teraz czuła, ale słabo rozróżniała z powodu głuchoty, sprawiło, że nikt nie dosłyszał odgłosów nadlatujących draghkarów. Te zaś potrafiły uderzyć i uciec, ale były zachłanne i mogły powrócić.

Straże Elayne rozpierzchły się, ciosami ćwiartując draghkary, z których wiele trzymało w łapach żołnierzy. Bestie nie były szczególnie mocnymi drapieżnikami, biorąc pod uwagę siłę ich ramion. Elayne czekała, przygotowując sploty. Draghkary, które usiłowały uciec, strącała ogniem.

Kiedy ostatni padł martwy – a przynajmniej ostatni z tych, które mogli dostrzec – Elayne skinęła na Birgitte. W powietrzu unosił się ostry zapach spalonego mięsa. Elayne zmarszczyła nos i zsiadła z konia. Ujęła w dłonie głowę Birgitte, Uzdrawiając jej uszy. Dzieci w jej łonie kopały, gdy to robiła. Czy to była ich reakcja w czasie, gdy kogoś Uzdrawiała, czy tylko jej wymysł? Elayne dotknęła żołądka Birgitte jedną ręką. Dziewczyna odsunęła się i rozejrzała wokół.

Strażniczka założyła strzałę, a Elayne poczuła jej niepokój. Birgitte strzeliła i wysunął się draghkar ukryty w pobliskim namiocie. Za nim wyłonił się Seanchanin. Miał szkliste spojrzenie. Posiłek drakkara został w połowie przerwany; biedny człowiek nigdy już nie powróci do pełni władz umysłowych.

Elayne zawróciła konia i ujrzała, że oddział Seanchan wkroczył do obozu. Birgitte powiedziała coś do nich, po czym obróciła się mówiąc do Elayne, która tylko potrząsnęła głową i Birgitte zawahała się, a następnie znowu zwróciła się do Seanchan.

Gwardzistki Elayne zgromadziły się wokół niej, obserwując Seanchan z nieufnością, a ona sama świetnie rozumiała to uczucie.

Birgitte dała znak, by ruszyły i udały się w obranym wcześniej kierunku. Wtedy pojawiły się damane i sul’dam i – co nieoczekiwane – skłoniły się przed Elayne. Być może to Fortuona wydała im rozkaz, by respektowały innych monarchów.

Elayne zawahała się, ale co właściwie mogła zrobić? Mogła powrócić do obozu i poddać się Uzdrowieniu, ale to zabrałoby czas, podczas gdy pilnie musiała pomówić z Matem. Czy miało sens spędzać całe dnie na snuciu planów wojennych, skoro Mat miał zamiar je odrzucić? Ufała mu – Światłości, musiała mu ufać – lecz wolałaby wiedzieć, co planował.

Elayne westchnęła, po czym wyciągnęła stopę w kierunku damane. Kobieta zmarszczyła brwi, następnie spojrzała na sul’dam. Wyglądało, że potraktowały to jako obrazę. Zresztą Elayne chciała, by tak było.

Sul’dam skinęła głową, a damane dotknęła nogi Elayne dokładnie powyżej jej buta. Mocne buty wyglądały na obuwie godne żołnierza, a nie królowej, ale Elayne nie miała zamiaru brać udziału w bitwie, nosząc kapcie.

Mały, lodowaty wstrząs Uzdrowienia przebiegł przez jej ciało, a słuch powoli powracał. Najpierw usłyszała niskie dźwięki. Eksplozje. Odległe dudnienie smoków, plusk rzeki. Rozmowy kilkunastu Seanchan. Potem powróciły średnie tony, a wreszcie powódź dźwięków. Powiewanie flag, krzyki żołnierzy, odgłosy rogów.

– Powiedz im, żeby Uzdrowiły resztę – odezwała się Elayne do Birgitte.

Tamta uniosła brwi, prawdopodobnie zastanawiając się, dlaczego Elayne sama nie wydała rozkazów. Cóż, ci Seanchanie przykładali dużą wagę, kto z kim powinien rozmawiać. Elayne nie zaszczyciła ich osobistą rozmową.

Birgitte przekazała rozkaz, a usta sul’dam zacisnęły się w linijkę. Miała wygolone boki głowy; należała do szlachetnie urodzonych. Być może Światłość pozwoli, by Elayne zdołała ją obrazić ponownie.

– Zrobię to – powiedziała kobieta. – Ale dlaczego którakolwiek z was chciałaby być Uzdrowiona przez zwierzę, przechodzi moje pojmowanie.

Seanchanie nie byli zwolennikami pozwalania damane na Uzdrawianie. A przynajmniej tak twierdzili – bo nie powstrzymywali damane, by uczyły się splotów, zwłaszcza teraz, gdy sami zorientowali się, jak użyteczne może to być w bitwie. Jednakże z tego, co słyszała Elayne, wysoko urodzeni rzadko akceptowali Uzdrowienie.

– Chodźmy – powiedziała Elayne, ruszając do przodu. Dała znak swoim żołnierzom, by zostali z tyłu i poddali się Uzdrawianiu.

Birgitte spojrzała na nią, ale nie wyraziła sprzeciwu. Ruszyły śpiesznie. Birgitte dosiadła konia i pojechała razem z Elayne do namiotu dowództwa Seanchan. Jednopiętrowy, o rozmiarach małego wiejskiego domku, znajdował się w rozpadlinie u podnóża Wzgórza Dashar. Został przeniesiony ze szczytu, bo Mat obawiał się, że namiot byłby tam zbyt widoczny. W krótkich odstępach czasu ze szczytu obserwowano przebieg batalii.

Elayne pozwoliła Birgitte, by ta pomogła jej zsiąść z konia – Światłości, zaczynała się czuć coraz bardziej ociężała. Była niczym statek w suchym doku. Szybko się ogarnęła. Spokojna twarz, emocje pod kontrolą. Poprawiła włosy, wygładziła suknię, po czym wkroczyła do budynku.

– Co, klnąc się na cholerne Trolloki o dwóch palcach, ty ustawiaczu stogów siana wyprawiasz, Matrimie Cauthonie? – ryknęła, wszedłszy do namiotu.

Nieoczekiwanie przekleństwo wywołało uśmiech na jego twarzy. Podniósł wzrok znad map rozłożonych na stole. Miał na sobie kapelusz i płaszcz, ale także piękne jedwabne odzienie, świetnie pasujące pod kolor kapelusza. Mankiety i kołnierzyk obrębiono skórą. Wyglądało to na pewien rodzaj kompromisu. Dlaczego jednak kapelusz Mata obwiązano różową kokardą?

– Witaj, Elayne – odezwał się. – Tak myślałem, że wkrótce się zobaczymy. – Wskazał na krzesło noszące złote i czerwone emblematy Andoru, które stało z boku pomieszczenia. Krzesło było wyjątkowo miękkie, a na stoliku obok stała filiżanka ciepłej herbaty.

„Cholera, Matrimie Cauthonie” – pomyślała. – „Kiedy stałeś się taki mądry?”

Seanchańska cesarzowa siedziała na tronie w centrum pomieszczenia z Min u boku, przybrana w zwoje zielonego materiału, którego ilość mogłaby zapewnić zbyt sklepowi w Caemlyn przez jakieś dwa tygodnie. Uwagi Elayne nie umknął fakt, że tron Fortuony stał nieco wyżej niż siedzisko Elayne. Cholerna nieznośna kobieta.

– Mat, w twoim obozie są draghkary.

– Cholera – mruknął. – Gdzie?

– Powinnam właściwie powiedzieć, że w twoim obozie były draghkary. – Rozprawiliśmy się z nimi. Powinieneś powiedzieć swoim łucznikom, by bardziej mieli się na baczności.

– Mówiłem im to. Krwawe popioły. Ktoś pilnuje łuczników, ja natomiast…

– Wielki Książę! – Przez drzwi wpadł seanchański posłaniec. Padł na kolana, a potem na ziemię, nie przestając mówić. – Łucznicy są w potrzasku! Rozbici przez sharańskich jeźdźców… zamaskowali swój atak dymem z kul ognia.

– Krew i krwawe popioły! – zaklął Mat. – Poślij tam natychmiast szesnaście damane i sul’dam! Poślij po łuczników stacjonujących na północy. Niech przyślą oddziały czterdzieści dwa i pięćdziesiąt. I powiedz strzelcom, że ich wychłostam, jeśli dopuszczą, żeby coś podobnego zdarzyło się ponownie.

– Wasza Wysokość. – Posłaniec zasalutował, wstał z ziemi i opuścił namiot, nie podnosząc wzroku, aby nie ryzykować pochwycenia spojrzenia Mata.

Tak czy inaczej, Elayne była pod wrażeniem, z jaką łatwością posłaniec okazał władcy cześć i złożył raport. Jednocześnie napawało ją to obrzydzeniem. Żaden władca nie powinien domagać się czegoś takiego od swoich poddanych. Siła państwa bierze się z siły jego narodu; jeśli ją łamiesz, łamiesz własny kręgosłup.

– Wiedziałeś, że przyjdę – powiedziała Elayne, gdy Mat wydał parę innych rozkazów swoim podwładnym. – I przewidziałeś, jaki gniew może wzbudzić fakt, iż zmieniłeś plany bitwy. Cholera, Matrimie Cauthonie, co cię do tego skłoniło? Myślałam, że nasze plany bitwy są dograne.

– Bo tak było – odrzekł.

– W takim razie dlaczego je zmieniłeś!?

– Elayne, wszyscy chcieli, bym przejął dowodzenie, choć było to wbrew mojej woli, bo Przeklęci nie wpłynęli na mój umysł, czyż nie?

– Taki był ogólny pomysł. Jak sądzę, miał on mniej wspólnego z medalionem, który nosisz, a więcej z tym, że jesteś zbyt twardogłowy, by za pomocą Przymusu penetrować twój umysł!

– Może i racja – przyznał Mat. – Tak czy inaczej, jeśli Przeklęci stosują Przymus wobec ludzi w naszym obozie, to prawdopodobnie mają kilku szpiegów, którzy przeniknęli na nasze narady.

– Tak podejrzewam.

– Wobec tego znają nasze plany. Nasz wielki plan, nad przygotowaniem którego spędziliśmy tak wiele czasu. Znają go.

Elayne zawahała się.

– Światłości! – krzyknął Mat, potrząsając głową. – Pierwszą i najważniejszą zasadą wygrywania wojny jest wiedza o tym, co planuje twój wróg.

– Myślałam, że najważniejszą zasadą jest znać swój teren – odparła Elayne, zakładając ręce na piersiach.

– To też. Ale zdaję sobie sprawę, że jeśli nasz przeciwnik wie, co chcemy zrobić, to musimy zmienić plany. Natychmiast. Kiepskie plany bitewne są lepsze niż te, które twój wróg może poznać.

– Dlaczego nie przewidziałeś, że tak się zdarzy?

Mat spojrzał na nią z beznamiętnym wyrazem twarzy. Jeden kącik jego ust powędrował w górę, po czym mężczyzna naciągnął głębiej kapelusz, ukrywając kierunek spojrzenia.

– Światłości – szepnęła Elayne. – Wiedziałeś. Spędziłeś cały tydzień, przygotowując z nami plany, ale dokładnie wiedziałeś, że w jakimś momencie wyrzucisz je wszystkie do kosza.

– Zbyt wysoko mnie cenisz – odparł Mat, patrząc na powrót na mapy. – Myślę, że jakaś część mnie wiedziała to od początku, ale nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Aż do czasu, gdy pojawili się Sharanie.

– Więc jaki jest nowy plan?

Nie odpowiedział.

– Masz zamiar zatrzymać to dla siebie – rzekła Elayne, czując, jak nogi się pod nią uginają. – Chcesz dowodzić bitwą i nikt z nas ma nie wiedzieć, co planujesz? Obawiasz się, że ktoś mógłby nas podsłuchiwać i wieści dotarłyby do Cienia.

Skinął głową.

– Stwórco, chroń nas – wyszeptała.

Mat spochmurniał.

– Wiesz, że to samo powiedziała Tuon.


Uno znajdował się na Wzniesieniach. Zatkał uszy, gdy stojące nieopodal smoki eksplodowały ogniem, rażąc Trolloki i Sharanów, znajdujących się na zachodzie. W powietrzu rozszedł się ostry zapach, a wybuchy były tak ogłuszające, że Uno nie słyszał własnych cholernych przekleństw.

W dole jeźdźcy Lana Mandagoran wymiatali flanki wroga, powstrzymując ataki przeciwnika tak, by smoki mogły siać jak najwięcej zniszczeń. Sharanie mieli u boku Trolloki. A także przenoszących, i to bardzo wielu. Dalej, w górnym biegu rzeki, znajdowała się druga armia Trolloków – ta sama, przez którą siły Dai Shana poniosły wielkie straty i która nadciągnęła teraz z północnego wschodu, kierując się ku Polu Merrilora.

Smoki na chwilę ucichły, a kanonierzy napełniali je czymkolwiek, co mogło służyć jako amunicja. Uno nie miał zamiaru podchodzić do nich zbyt cholernie blisko. To przynosiło pecha. Był tego pewien.

Dowódcą kanonierów był niezmordowany Cairhienianin. Z jego ludźmi trudno się było Uno dogadać. Zawsze się cholernie krzywili, gdy się do nich zbliżał. Ten tutaj siedział wyniośle na koniu i nie odstąpił nawet na krok, gdy smoki znowu zaczęły dudnić.

Zasiadająca Amyrlin zdecydowała, że jej ludzie będą walczyć wraz z Cairhienianami i Seanchanami. Uno nie miał zamiaru ani cholery się na to uskarżać. Potrzebowali każdego miecza, nawet Cairhienian i cholernych Seanchan w to włączając.

– Podobają ci się nasze smoki, kapitanie? – zapytał Uno dowódca kanonierów, Talmanes. Kapitan. Uno cholernie awansował. Teraz dowodził nowo sformowanymi oddziałami pikinierów Wieży i lekkiej kawalerii.

Nie powinien, do diabła, nikim dowodzić; był zupełnie szczęśliwy, pozostając zwykłym żołnierzem. Ale był żołnierzem zarówno wyszkolonym, jak i doświadczonym, co było teraz w cenie, jak stwierdziła królowa Elayne. Teraz więc był cholernym oficerem i prowadził do boju kawalerię i piechotę! Cóż, wiedział, jak używać włóczni, choć zazwyczaj wolał walczyć na końskim grzbiecie.

Jego ludzie byli gotowi bronić skraju Wzniesień, gdyby wróg miał zamiar wspinać się po ich zboczach. Póki co, znajdujący się na pierwszej linii łucznicy nie dopuścili do tego, ale już wkrótce będą musieli się wycofać, a wtedy do walki wkroczą regularni żołnierze i zacznie się krwawa rzeźnia. W dole Sharanie usuwali się na bok, by dać przejście Trollokom przymierzającym się do szturmu zboczy. Do walki gotowali się więc włócznicy, których broń będzie wielce użyteczna przy odpieraniu ataku Trolloków. Do tego kawaleria na flankach i łucznicy strzelający poprzez Bramy otwarte wysoko w powietrzu – i będą mogli bronić swych pozycji przez wiele dni. Może nawet tygodni. Jeśli zostaliby zmuszeni do wycofania się przez przeważające siły wroga, będą się cofali cal po calu, broniąc każdego punktu terenu.

Uno uważał, że nie ma możliwości, by przeżył te diabelską bitwę. I tak był zaskoczony, że przetrwał tak długo. Naprawdę!, cholerny Masema, Seanchanie pod Falme, lub Trolloki tu i ówdzie powinni już dawno mieć jego głowę. Starał się zachowywać szczupłą figurę, aby smakować okropnie, gdy Trolloki wpakują go do jednego ze swych cholernych garów.

Smoki ponownie zadudniły, robiąc olbrzymie wyrwy w szeregach nadciągających Trolloków. Uno zatkał uszy rękami.

– Ostrzeżcie ludzi, gdy będziecie to robić po raz kolejny, wy cholerne wypierdki dyndające z koziej…

Następny strzał zagłuszył jego słowa.

Znajdujące się u stóp Wzgórz Trolloki wyleciały w powietrze, a ziemia rozprysnęła się wokół. Jaja smoków eksplodowały natychmiast, jak tylko wypluwały je te przeklęte rury. Jaka inna rzecz poza Jedyną Mocą jest w stanie sprawić, by metal eksplodował? Uno był pewien, że wcale, do diabła, nie chce tego wiedzieć.

Talmanes podszedł na skraj Wzniesienia, sprawdzając, jakich zniszczeń udało się dokonać. Towarzyszyła mu tarabońska kobieta, ta, która wynalazła tę broń. Dostrzegła Uno, a następnie coś mu rzuciła. Mały kawałek wosku. Postukała się w ucho, potem zaczęła rozmawiać z Talmanesem, gestykulując. Talmanes może i dowodził oddziałami, ale kobieta miała pieczę nad bronią. Mówiła Talmanesowi, gdzie ją ustawić podczas walki.

Uno chrząknął, ale schował wosk do kieszeni. Około setki potężnych Trolloków ocalało po wybuchu i Uno nie miał czasu troszczyć się o swoje uszy. Schwycił włócznię i uniósł ją, dając swoim ludziom sygnał, by zrobili to samo. Wszyscy nosili białe barwy Wieży; Uno włożył biały kaftan z naszytymi nań herbami.

Zaczął wykrzykiwać rozkazy, stojąc nieopodal szczytu zbocza z uniesioną włócznią. Jedną ręką trzymał za drzewce broni, tak by wyprowadzić pchnięcie; drugą ręką, z dłonią skierowaną dół, schwycił włócznię na odległość ramienia od jej końca, dzięki czemu mógł pewnie trafiać w cel. Kilkanaście rzędów włóczników stało za jego plecami, gotowych do ataku.

– Włócznie w pogotowiu, wy cholerni pasterze owiec! – ryknął Uno. – Gotowe!

Trolloki zaczęły wspinać się po zboczu wzniesienia, runąwszy na szeregi włóczników. Bestie z pierwszych szeregów usiłowały zmieść włóczników za pomocą swej broni, ale ludzie Uno postępowali do przodu, nadziewając Trolloki na ostrza. Aby zabić jedną bestię, potrzeba było najczęściej dwóch włóczni.

Uno chrząknął, odsuwając włócznię i gotując się do przebicia nią gardła Trolloka.

– Pierwszy szereg, wycofać się! – wrzasnął, wyciągając włócznię z zabitego Trolloka. Jego towarzysze zrobili to samo, po czym zepchnęli ciała bestii w dół zbocza.

Włóczników z pierwszego szeregu zastąpili ci z drugiego i też zajęli się zabijaniem ryczących stworów. Kolejne szeregi zmieniały się w ten sam sposób, aż wreszcie cała grupa Trolloków była martwa.

– Dobra robota – pochwalił Uno, stawiając włócznię w pionie. Pociekła po niej struga cuchnącej krwi. – Dobra robota.

Spojrzał w kierunku kanonierów, którzy ładowali do wnętrza smoków kolejne jaja. Śpiesznie wyciągnął wosk z kieszeni. Tak, mogą utrzymać tą cholerną pozycję. Mogą się utrzymać całkiem dobrze. Potrzebują tylko… Wrzask dobiegający z góry sprawił, że przestał wkładać sobie wosk w uszy. Coś upadło na ziemię obok niego. Była to ołowiana kula ze wstęgą.

– Niech to cholera weźmie! – wrzasnął Uno, spoglądając w górę i wymachując pięścią. – O mało nie dostałem tym w głowę, wy wielbiciele zgniłego robactwa!

Raken odleciał, a jeździec go dosiadający prawdopodobnie wcale nie słyszał słów Uno. Cholerny Seanchanin. Uno pochylił się i wyjął z kuli wiadomość.

„Wycofajcie się z południowo-zachodniego zbocza Wzniesień”.

– Kopnijcie mnie, do diabła – wymamrotał. – Kopnijcie mnie w głowę, bo chyba śnię. Allin, ty cholerny głupcze, możesz to przeczytać?

Allin, czarnowłosy Andoranin, nosił częściowy zarost, wygolony po bokach. Zdaniem Uno wyglądało to głupio.

– Wycofać się? – spytał Allin. – Teraz?

– Chyba, do cholery, postradali rozum – stwierdził Uno.

Nieopodal Talmanes i Tarabonianka rozmawiali z posłańcem – dostali tę samą wiadomość, wnioskując z pochmurnej miny kobiety. Odwrót.

– Cauthon powinien się zastanowić, co, do diabła, robi – rzekł Uno, potrząsając głową. Wciąż nie rozumiał, jak ktoś mógł uczynić Cauthona dowódcą. Pamiętał tego chłopaka, który zawsze burczał na ludzi, patrząc tymi swoimi zapadniętymi oczami. Zepsuty gówniarz. Uno potrząsnął głową.

Ale wykona rozkaz. Przysięgał tej przeklętej Białej Wieży. Więc dotrzyma słowa.

– Przekażcie rozkaz dalej – powiedział do Allina, wkładając wosk do uszu, bo Aludra szykowała ostanie uderzenie smoków przed opuszczeniem ich pozycji. – Wycofujemy się ze Wzniesień i…

Dźwięk uderzył Uno fizycznie, wypełnił wibracjami ciało i niemal zatrzymał jego serce. Uderzył głową o podłoże, nim zdążył się zorientować, że upada.

Strzepnął pył z oczu. Jęknąwszy, przewrócił się na bok, podczas gdy błyskawica, a potem kolejna, uderzyła we wzgórza, na których stały smoki. Światłości! Żołnierze klęczeli, zamknąwszy oczy i zasłoniwszy uszy. Talmanes jednakże już był na nogach, wydając rozkazy, które Uno ledwo słyszał, i dając znaki żołnierzom, by się wycofywali.

Z szeregów armii Sharanów, znajdującej się za Trollokami, wytrysnęły ogromne i niesamowicie szybkie ogniste kule. Uno zaklął i padł na ziemię, szukając schronienia w zagłębieniu terenu. Sekundę później całe wzniesienie zadrżało jak przy trzęsieniu ziemi. Na Uno posypały się zwały ziemi, niemal go grzebiąc.

Wszystko na nich ruszyło. Wszystko. Każdy cholerny sharański przenoszący wydawał się koncentrować na Wzgórzach. Ludzie Uno mieli Aes Sedai, których zadaniem było chronić smoki, ale wszystko wskazywało na to, że teraz będą musieli się mocno zająć walką przeciwko temu!

Atak wydawał się trwać wieczność. Kiedy ustał, Uno wypełzł na otwartą przestrzeń. Niektóre ze smoków leżały roztrzaskane na kawałki, a Aludra wraz z kanonierami zajmowała się ich zbieraniem i ochroną tych, które ocalały. Talmanes, z ręką uniesioną ku głowie, wydawał rozkazy. Uno wydłubał wosk z jednego ucha – wosk prawdopodobnie uratował mu słuch – i wrzasnął do Talmanesa:

– Gdzie są twoje cholerne Aes Sedai? Miały ich zatrzymać!

Były ich cztery tuziny. Zadaniem Aes Sedai było przecinać sploty w powietrzu, by chronić smoki. Mówiono, że są w stanie ochronić Wzniesienia przed wszystkimi niebezpieczeństwami, chyba że nadszedłby sam Czarny. Teraz Aes Sedai były w rozsypce, a błyskawica uderzyła w sam środek ich grupy.

Trolloki znowu zaczęły wspinać się na zbocza. Uno rozkazał Allinowi uformować ścianę włóczni i powstrzymać bestie, po czym wraz z kilkoma strażnikami pobiegł do Aes Sedai. Przyłączył się do Strażników, pomagając kobietom wstać i rozglądając się jednocześnie za ich dowódcą.

– Kwamesa Sedai? – Uno znalazł wreszcie dowodzącą, która otrzepywała się z kurzu. Szczupła, ciemnowłosa Arafelianka mamrotała coś pod nosem.

– Co to było? – zapytała.

– Yyy… – wyjąkał Uno.

– To nie było pytanie do ciebie – powiedziała Aes Sedai, obserwując niebo. – Einar! Jak to się stało, że nie spostrzegłeś splotów?

Ku Kwamesie pospieszył Asha’man.

– Pojawiły się tak nagle. Były nad nami, nim zdołałem kogokolwiek ostrzec. I, Światłości! Ktokolwiek je wysłał, był potężny. Silniejszy niż wszyscy, których kiedykolwiek widziałem, silniejszy niż…

Smuga światła przecięła niebo za ich plecami. Była ogromna, wielkości stołbu Fal Dara. Obracała się. Sprawiła, że otworzyła się szeroka brama, która przecięła podłoże w samym środku Wzgórz. Po drugiej stronie bramy stał mężczyzna w lśniącej, wykonanej ze srebra zbroi. Na głowie nie miał hełmu, dzięki czemu widać było, iż ma ciemne włosy i wydatny nos. Przed sobą trzymał złote berło, którego zwieńczenie miało kształt klepsydry albo może pucharu.

Kwamesa zareagowała natychmiast, podnosząc rękę i kreując strumień ognia. Mężczyzna machnął dłonią i strumień ognia zniknął. Następnie wyciągnął palec – prawie obojętnym ruchem – i coś cienkiego, gorącego i białego połączyło go z Kwamesą. Jej postać zalśniła i zniknęła, a drobiny pyłu spadły na ziemię.

Uno uskoczył. To samo zrobił Einar i potoczyli się za rumowisko.

– Przybywam po Smoka Odrodzonego! – oznajmiła postać w srebrnej zbroi. – Poślijcie po niego. Zrobicie to albo sprawię, że dosięgną go wasze krzyki.

Podłoże, na którym stały smoki, eksplodowało dosłownie o parę kroków od miejsca, w którym znajdował się Uno. Przesłonił twarz rękami, a kawałki drewna i ziemi pofrunęły w jego kierunku.

– Światłości, pomóż nam – powiedział Einar. – Próbuję go powstrzymać, ale on jest w kręgu. Pełnym kręgu. Siedemdziesięciu dwóch ludzi. Nigdy nie widziałem takiej mocy! Ja…

Smuga białego, gorącego światła przecięła rozbitego smoka. Machina wyparowała, a smuga trafiła w Einara. Mężczyzna zniknął w jednej chwili, zaś Uno, uskoczył, przeklinając. Wycofywał się robiąc uniki, gdy szczątki smoków padały na ziemię dokoła niego.

Uno wydał komendę, by jego ludzie zaczęli się wycofywać. Pośpieszał ich i przystanął tylko po to, by chwycić pod ramię rannego żołnierza i pomóc mu się ewakuować. Nie kwestionował już rozkazu wycofania się ze Wzniesienia. Był to najlepszy cholerny rozkaz, jaki kiedykolwiek został wydany!


Logain Ablar uwolnił Jedyną Moc. Stał obok Mory, u podnóża Wzniesień, odczuwając ataki powyżej.

Uwolnienie Jedynej Mocy w tym dniu było jedną z najtrudniejszych rzeczy, które kiedykolwiek zrobił. Trudniejszą niż ogłoszenie się Smokiem, trudniejszą niż powstrzymanie się od uduszenia Taima w dawnych czasach, w Czarnej Wieży.

Moc wypłynęła z niego, jak gdyby otwarto mu żyły i krwawił, pozostawiając ślady na ziemi. Wziął głęboki oddech. Utrzymywanie tak ogromnej ilości Jedynej Mocy – zważywszy, że krąg tworzyło trzydzieści dziewięć osób – było odurzające. Uwolnienie Mocy przypomniało Logainowi o jego ujarzmianiu, gdy Moc była mu kradziona. Gdy każdy oddech zachęcał go do wzięcia noża i poderżnięcia sobie gardła.

Podejrzewał, że to była jego obsesja: strach, iż uwolnienie Jedynej Mocy sprawi, że utraci ją na zawsze.

– Logain? – zapytał Androl.

Logain odwrócił głowę ku niższemu mężczyźnie i jego towarzyszom. Byli lojalni. Nie wiedział dlaczego, ale byli. Głupcy. Wierni głupcy.

– Czy to czujesz? – zapytał Androl. Inni – Canler, Emarin, Jonneth – wpatrywali się we Wzgórza. Uwalniano tam Moc… to było niesamowite.

– Demandred – rzekł Emarin. – To musi być on.

Logain powoli skinął głową. „Taka moc…” Nawet któryś z Przeklętych nie mógłby być tak potężny. Miał najwidoczniej sa’angreal o ogromnej sile.

„Jeśli masz takie narzędzie – szumiało mu w myślach – nikt nie zdoła ponownie odebrać ci Mocy”.

Taim to uczynił, w czasach, gdy Logain był uwięziony. Tarcza sprawiała, że jeniec nie mógł sięgnąć do Jedynej Mocy. Próby zastosowania procesu Konwersji były bolesne i druzgocące. Ale istnienie bez saidina…

„Moc” – pomyślał, obserwując potężne przenoszenie. Żądza stania się równie potężnym była tak silna, że prawie wymiotła z duszy Logaina nienawiść do Taima.

– Póki co, nie będziemy się nim zajmować – oświadczył Logain. – Pogrupujcie się na ustalone wcześniej zespoły.

Każdy z nich tworzyli jedna kobieta i pięciu lub sześciu mężczyzn. Kobieta i dwóch mężczyzn formowali krąg, podczas gdy pozostali dwaj służyli wsparciem.

– Zapolujemy na zdrajców Czarnej Wieży.

Stojąca obok Androla Pevara uniosła brew.

– Masz na myśli polowanie na Taima? Czy Cauthon nie potrzebuje cię tutaj, tak byś pomógł przy manewrowaniu ludźmi?

– Wyjaśniłem to Cauthonowi – rzekł Logain. – Nie spędzę tej nocy, przemieszczając oddziały na polu walki. A co do rozkazów, to mamy wytyczne od samego Smoka Odrodzonego.

Rand al’Thor wydał im „ostatnie” pisemne rozkazy, doręczone wraz z angrealem w kształcie mężczyzny trzymającego miecz.

„Cień skradł pieczęcie do więzienia Czarnego. Znajdźcie je. Jeśli możecie, proszę, znajdźcie je”.

Podczas uwięzienia Androl usłyszał coś, co, jak sądził, było przechwałkami Taima na temat pieczęci. To był ich jedyny trop. Logain ocenił odległość. Ich siły wycofywały się ze Wzniesień. Z miejsca, w którym stał, Logain nie mógł dostrzec smoków, ale gęste pasma dymu nie wróżyły dobrze ich bezpieczeństwu.

„On wciąż wydaje rozkazy” – pomyślał Logain. – „Czy mam się naginać, by nadal ich słuchać?”

Za szansę zemsty na Taimie? Tak, kiedyś podążał za rozkazami Randa al’Thora. Kiedyś nawet nie kwestionował ich aż tak bardzo. To było, zanim go pojmano i torturowano.

– Ruszajcie – rzekł Logain do swoich Asha’manów. – Czytaliście, co napisał Lord Smok. Musimy za wszelką cenę odzyskać pieczęcie. Nic nie jest ważniejsze od tego zadania. Miejmy nadzieję, że Taim faktycznie je ma. Obserwujcie wszelkie oznaki przenoszenia mężczyzn, polujcie na nich, zabijajcie ich.

Nie było istotne, jeśli ci przenoszący mężczyźni byli Sharanami. Asha’mani pomogą w tej batalii, usuwając wszystkich wrogich przenoszących. Przedyskutowali taktykę już wcześniej. Jeśli wyczują przenoszącego mężczyznę, otworzą bramę, przeskakując do miejsca jego obecności, próbując zaskoczyć go atakiem.

– Jeśli zobaczycie któregoś z ludzi Taima – mówił Logain – spróbujcie pochwycić go, tak żebyśmy mogli się dowiedzieć, gdzie Taim ma swą bazę. – Urwał. – Jeśli się poszczęści, będzie tam M’Hael we własnej osobie. Pamiętajcie, że on może mieć pieczęcie; nie można ich zniszczyć podczas ataku. Jeśli go zobaczycie, wracajcie i poinformujcie mnie o jego lokalizacji.

Grupa Logaina odeszła. Został z Gabrelle, Arelem Malevinem i Karldinem Manforem. Dobrze, że chociaż paru z jego najzdolniejszych ludzi było nieobecnych w Wieży, gdy Taim zdradził.

Gabrelle popatrzyła Logainowi prosto w oczy.

– Co z Toveine? – zapytała.

– Zabijemy ją, jeśli ją znajdziemy.

– Czy to dla ciebie takie proste?

– Tak.

– Ona…

– Czy wolałabyś jednak żyć, Gabrelle, będąc na jej miejscu? Żyć i służyć jemu?

Zamknęła usta, zacisnęła wargi. Wciąż się go obawiała; czuł to. Dobrze.

„Czy tego właśnie pragnąłeś” – szepnęło coś w jego umyśle – „gdy podniosłeś chorągiew Smoka? Kiedy pragnąłeś ocalić ludzkość? Czy zrobiłeś to, żeby się ciebie bano? Nienawidzono?”

Zignorował ten głos. Tylko wtedy osiągał coś w życiu, gdy ludzie się go obawiali. To była jedyna bariera, chroniąca go przed Siuan i Leane. Prawdziwy Logain miał we wnętrzu coś, co trzymało go przy życiu, pod warunkiem że wzbudzał strach.

– Czy ją wyczuwasz? – zapytała Gabrelle.

– Uwolniłem więzi.

Jej zazdrość była silna i natychmiastowa. To go zaszokowało. Logain sądził, że zaczęła go lubić albo przynajmniej znosić jakoś ich obecność obok siebie.

Ale, oczywiście, to było tylko zachowanie mające na celu manipulowanie nim. Tak postępowały Aes Sedai. Tak, wcześniej czuł, że ona go pożąda, może nawet żywi do niego uczucie. Nie był pewien, czy może temu jednak ufać. Wyglądało na to, że jakkolwiek starał się być silny i wolny, prowadzony był na sznurku, odkąd był młodzikiem.

Przenoszenie Demandreda emanowało mocą. Jakże silną.

Od strony Wzgórz rozległ się głośny grzmot. Logain zaśmiał się, odrzucając głowę w tył. Ciała, niczym liście, były rozrzucane po Wzniesieniach i wylatywały w powietrze.

– Dołączcie do mnie! – rozkazał wszystkim obecnym. – Stwórzmy krąg i zapolujemy na M’Haela i jego ludzi. Światłości, pozwól, bym go znalazł, mój stół zasługuje na najlepsze mięso, z głową na czele!

A potem… Kto wie? Logain zawsze chciał się zmierzyć z którymś z Przeklętych. Sięgnął po raz kolejny do Źródła, przywierając do saidina tak, jakby był to wijący się i starający się go ukąsić wąż. Użył angreala, by zaczerpnąć więcej mocy, a potem przelała się w niego Moc od pozostałych. Zaśmiał się głośniej.


Gawyn czuł się tak bardzo zmęczony. Tydzień przygotowań normalnie by go zregenerował, ale on czuł się tak, jakby przemierzył pieszo dziesiątki lig.

Nie było jednak wyjścia. Zwrócił swoją uwagę ku bramie otwartej na stole przed nim, obserwując pole bitwy.

– Jesteś pewna, że nie mogą tego zobaczyć? – zapytał Yukiri.

– Jestem pewna – odparła. – Sprawdziliśmy to wystarczająco dobrze.

Yukiri wyćwiczyła umiejętność otwierania bram obserwacyjnych. Tę bramę otworzyła na blacie stołu, który został przywieziony do obozu z Tar Valon. Gawyn patrzył na pole bitwy niczym na mapę.

– Jeśli naprawdę sprawiłaś, że druga strona jest niewidoczna – rzekła Egwene głosem pełnym namysłu – to rzeczywiście może to być użyteczne…

– Byłoby łatwiej popatrzeć z bliższej odległości – zauważyła Yukiri. – Ale dzięki temu, że ta brama jest tak wysoko, nikt w dole nie będzie jej w stanie zauważyć.

Gawynowi nie podobało się, że Egwene stoi trzymając głowę i ramiona nad polem bitwy. Jednak ugryzł się w język; brama była tak bezpieczna, jak tylko potrafili to uczynić. Nie może przecież uchronić jej przed wszystkim.

– Światłości – szepnął Bryne – potną nas na kawałki.

Gawyn popatrzył na niego. Bryne odrzucił sugestie – nawet te najżarliwsze – że powinien powrócić do swych posiadłości. Twierdził, że jest nadal w stanie dzierżyć miecz; nie wolno mu tylko dowodzić. Poza tym, przekonywał, każdy z dowódców może być pod wpływem Przymusu. W jakiś sposób świadomość, że dotknęło to Bryne’a, mogła wyjść im na korzyść. Przynajmniej mogli mieć go pod kontrolą.

I Siuan faktycznie to czyniła, ująwszy go za ramię w opiekuńczym geście. W namiocie były jeszcze tylko Silviana i Doesine.

Bitwa nie przebiegała dobrze. Cauthon już utracił Wzniesienia – pierwotny plan zakładał, że mają się na nich utrzymywać tak długo, jak się da – a po smokach zostały szczątki. Atak Demandreda, przeprowadzony za pomocą Jedynej Mocy, był silniejszy, niż ktokolwiek się spodziewał. Zaś z północnego wschodu nadeszła kolejna wielka armia Trolloków i spychała żołnierzy Cauthona w górę rzeki.

– Co on planuje? – zastanawiała się głośno Egwene, postukując palcami o krawędź stołu. Przez bramę dobiegały dalekie odgłosy okrzyków. – Jeśli potrwa to dalej, nasze armie zostaną otoczone.

– Cauthon chce zastawić pułapkę – powiedział Bryne.

– Jaką pułapkę?

– To zagadka – odrzekł Bryne. – a Światłość wie, że mojej ocenie nie można ufać tak jak niegdyś. Wygląda na to, że Cauthon ma zamiar sprowadzić wszystko do jednej wielkiej bitwy, nie zwlekając ani nie próbując wyniszczyć Trolloków. Losy bitwy rozstrzygną się w przeciągu najbliższych dni. Może godzin.

– To brzmi faktycznie jak prawdopodobny plan Mata – powiedziała zrezygnowana Egwene.

– Natężenie tych splotów – zauważyła Lelaine – ta moc…

– Demandred jest w kręgu – powiedziała Egwene. – Naoczni świadkowie mówią, że to pełen krąg. Coś, czego nie było od Wieku Legend. I ma sa’angreala. Niektórzy żołnierze widzieli go – ma kształt berła.

Gawyn obserwował walki w dole, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Słyszał krzyki ludzi, gdy Demandred miotał ku nim splot za splotem ognia.

Nagle rozbrzmiał w powietrzu potężny, słyszalny nawet na górze głos Przeklętego:

– Gdzie jesteś, Lewsie Therinie! Widziano cię na każdym polu bitwy w przebraniu. Czy tutaj także jesteś? Walcz ze mną!

Ręka Gawyna zacisnęła się na mieczu. Żołnierze spływali w dół po południowozachodnim stoku Wzniesień, chcąc przekroczyć bród. Parę małych grupek pozostawało jeszcze na zboczach, zaś kanonierzy – Gawynowi wydawali się maleńcy jak robaczki – transportowali w dół ocalałe smoki, ciągnięte przez muły.

Demandred siał zniszczenie pomiędzy uciekającymi żołnierzami. Był jednoosobową armią, wysadzającą ludzi i konie w powietrze, palącą i niszczącą. Rojące się wokół niego Trolloki wspinały się na wyżej położone tereny. Przez bramę widać było ich paskudne uśmieszki.

– Będziemy musieli sobie z nimi poradzić, Matko – zauważyła Silviana. – I to wkrótce.

– Próbuje nas sprowokować – odrzekła Egwene. – Ma sa’angreala. My także możemy stworzyć krąg złożony z siedemdziesięciu dwóch ludzi, tylko co potem? Wpaść w jego pułapkę? Pozwolić się zaszlachtować?

– Jaki mamy wybór, Matko? – zapytała Lelaine. – On zabija tysiące.

Zabija tysiące… A oni stali tutaj.

Gawyn odsunął się.

Nikt nie zauważył jego wycofania się. Nikt prócz Yukiri, która ochoczo zajęła jego miejsce obok Egwene. Gawyn wyślizgnął się z namiotu, a kiedy strzegący miejsca narady strażnicy popatrzyli na niego ze zdziwieniem, oświadczył, że chce zaczerpnąć świeżego powietrza. Egwene by się zgodziła. Wyczuwała, jak bardzo był ostatnimi czasy zmęczony; wspominała mu o tym kilkanaście razy. Powieki miał ciężkie niczym ołów. Gawyn popatrzył na pociemniałe niebo. W oddali słyszał huk. Jak długo jeszcze będzie stać bezczynnie i patrzeć, jak ludzie giną?

„Obiecałeś” – pomyślał. – „Powiedziałeś, że chcesz stać w jej cieniu”.

To jednak nie oznaczało, że ma przestać wykonywać ważne zadania, nieprawdaż? Gawyn sięgnął do sakiewki i wyjął z niej pierścień Krwawych Noży. Nałożył go i jego siły natychmiast powróciły, a zmęczenie zniknęło.

Zawahał się, po czym wyjął pozostałe pierścienie i również wsunął je na palce.


Na południowym brzegu rzeki Mory, naprzeciwko ruin znajdujących się na północny wschód od Wzgórza Dashar, Tam al’Thor wzywał pustkę, tak jak go tego nauczył Kimtin lata temu. Tam wyobraził sobie pojedynczy płomień i przelał w niego emocje. Stał się spokojny, po czym spokój go opuścił, pozostawiając nicość. Był jak dopiero pomalowana ściana, piękna i biała, dopiero co wyczyszczona. Wszystko się ulotniło.

Tam był pustką. Naciągnął swój znakomity, wykonany z czarnego cisu łuk, przyciskając strzałę do policzka. Wybrał cel, choć była to tylko formalność. Wewnątrz pustki był tak silny, że strzała leciała dokładnie tam, dokąd chciał. Tam nie wiedział tego, tak samo jak słońce nie wie, że wzejdzie, albo gałęzie, że mają zakwitnąć. Takich rzeczy się nie wiedziało, one po prostu były.

Strzelił. Cięciwa zadźwięczała, a strzała przecięła powietrze. Za nią pofrunęła kolejna, a potem jeszcze następna. Jednocześnie pięć strzał leciało w powietrzu, każda z nich uwzględniła zmienny wiatr.

Pięć pierwszych Trolloków padło, gdy usiłowały przeprawić się po pływających mostach, które spuściły na rzekę. Trolloki nienawidziły wody. Zrażały je nawet płycizny. Cokolwiek zrobił Mat dla ochrony górnego biegu rzeki, sprawdzało się teraz, a rzeka wciąż płynęła. Cień chciałby ją zatrzymać. Próbował zatrzymać. Od czasu do czasu spływał rzeką z daleka martwy Trollok lub padły muł.

Tam kontynuował ostrzał. Abell i inni ludzie z Dwu Rzek przyłączyli się do niego. Czasem celowali w masę, nie wybierając konkretnego Trolloka – ale to zdarzało się rzadko. Żołnierz regularnej armii mógł strzelać na ślepo, zakładając, że jego strzała trafi w ciało, ale nie dobry łucznik z Dwu Rzek. Strzały były tanie dla żołnierzy, ale nie dla drwali.

Trolloki padały całymi falami. Stojący nieopodal Tama i ludzi z Dwu Rzek kusznicy razili bełtami Pomiot Cienia. Pomory smagały Trolloki biczami, starając się przyśpieszyć ich przeprawę przez rzekę – bez rezultatu.

Strzała Tama trafiła Pomora dokładnie tam, gdzie powinny znajdować się jego oczy. Postawny mężczyzna o imieniu Bayrd, oparty na toporze, gwizdnął z uznaniem, obserwując trafienie strzały. Należał do grupy żołnierzy ulokowanych tuż za łucznikami, żeby wejść do walki i ich chronić, gdyby Trolloki zdołały jednak pokonać rzekę.

Bayrd był jednym z dowódców najemników, którzy wstąpili do armii, i choć był Andorczykiem, ani on, ani setka ludzi, których prowadził, nie chcieli powiedzieć ani słowa, skąd pochodzą.

– Muszę mieć taki łuk – rzekł Bayrd do swoich towarzyszy. – Niech mnie cholera weźmie, widzicie to?

Abell i Azi uśmiechnęli się, strzelając dalej. Tam się nie uśmiechnął. Wewnątrz pustki nie było humoru, choć poza nią myśli pełne były emocji. Tam wiedział, dlaczego Abell i Azi poczuli rozbawienie. Posiadanie łuku z Dwu Rzek nie czyniło człowieka łucznikiem z Dwu Rzek.

– Myślę – skomentował słowa Bayrda siedzący na koniu Galad Damodred – że raczej zrobiłbyś krzywdę sobie niż wrogowi, gdybyś próbował użyć któregoś z tych łuków. Al’Thor, jak długo jeszcze?

Tam wypuścił kolejną strzałę.

– Jeszcze pięć – odparł, sięgając po kolejną strzałę do kołczanu. Uniósł łuk, strzelił i powtórzył czynność. Dwie, trzy, cztery, pięć.

Kolejnych pięć Trolloków padło. W sumie Tam wystrzelił ponad trzydzieści razy. Spudłował raz, ale tylko dlatego, że to Abell zabił Trolloka, w którego wycelował Tam.

– Łucznicy, stop! – krzyknął Tam.

Ludzie z Dwu Rzek wycofali się, a Tam opuścił pustkę, jako że na brzeg rzeki zaplątała się grupa rosłych Trolloków. Tam stale dowodził oddziałami Perrina w całej rozciągłości. Białe Płaszcze, Ghealdanie i Wilcza Gwardia – wszyscy oni czekali na decydujące słowo Tama, choć mieli własnych dowódców. Tam właściwie był dowódcą łuczników.

„Perrin, niech twoje rany goją się szybko”. Kiedy Haral znalazł go przedwczoraj leżącego w trawie na obrzeżach obozu, krwawiącego i na granicy śmierci… Światłości, wszystkim to napędziło strachu.

Perrin był bezpieczny w Mayene, gdzie prawdopodobnie miał spędzić resztę Ostatniej Bitwy. Człowiek nie wracał szybko do zdrowia po takich ranach, nawet przy Uzdrawianiu przez Aes Sedai. Przepuszczenie walki doprowadziłoby Perrina niemal do szaleństwa, ale czasem taki był los. Część żołnierskiego zawodu.

Tam i jego łucznicy wycofali się ku ruinom, tak by mieć lepszą możliwość obserwowania pola bitwy. Tam przygotował swoich ludzi, w przypadku gdyby byli potrzebni w momencie, gdy posłańcy przybędą z uzupełnieniem strzał. Mat rozmieścił wszystkie oddziały Perrina wzdłuż Zaprzysiężonych Smokowi, dowodzonych przez posągową kobietę, Tinnę. Tam nie miał pojęcia, skąd pochodziła i dlaczego objęła dowództwo – zachowywała się jak dama, była zbudowana jak Aiel, zaś kolorem skóry przypominała Saldaeankę. Inni wydawali się uznawać ją za autorytet. Istnienie Zaprzysiężonych Smokowi nie miało dla Tama większego sensu, więc trzymał się od nich z daleka.

Jego armia otrzymała rozkaz utrzymania się na swoich pozycjach. Mat spodziewał się, że najsilniejszy atak Sharanów i Trolloków nastąpi od zachodu; dlatego też Tam był zdziwiony, widząc, iż Mat wysłał więcej posiłków w górę rzeki, powyżej brodu. Na świeżo do walki włączyły się teraz Białe Płaszcze i ich odzienie powiewało, gdy przypuścili szarżę wzdłuż brzegu rzeki, wycinając Trolloki próbujące przedostać się na drugą stronę poprzez ich chwiejne mosty.

W kierunku Galada i jego ludzi zaczęły lecieć strzały Trolloków z drugiego brzegu rzeki. Brzęk i gwizd grotów strzał obijających się o zbroje Białych Płaszczy brzmiał niczym odgłos gradu bębniącego o dach. Tam rozkazał, by Arganda wprowadził do walki swoją piechotę, w tym Bayrda i najemników.

Nie mieli wystarczającej ilości pik, toteż ludzie Argandy walczyli za pomocą halabard i oszczepów. Ludzie krzyczeli i ginęli przy wtórze ryku Trolloków. W pobliże tylnych pozycji Tama podjechała Alliandre otoczona przez dobrze uzbrojonych żołnierzy piechoty. Tam podniósł ku niej łuk, a ona skinęła głową, po czym usadowiła się wygodniej, by obserwować bitwę. Chciała być obecna podczas bitwy, a on nie mógł jej za to ganić, ani nie mógł ganić, iż rozkazała żołnierzom, by wyprowadzili ją na pierwszy sygnał niekorzystnego dla nich obrotu bitwy.

– Tam! Tam! – Na koniu podjechał Dannil, a Tam dał znak Abellowi, by przejął dowodzenie nad łucznikami. Podszedł do Dannila i zatrzymali się w cieniu ruin.

Z wnętrza zrujnowanych murów rezerwy Tama obserwowały bitwę z niepokojem. Przeważająca ich część była łucznikami wybranymi spośród kupców i Zaprzysiężonych Smokowi. Wielu z tych ostatnich nich nigdy nie brało udziału w bitwie. Zresztą podobnie jak większość mieszkańców Dwu Rzek jeszcze parę miesięcy temu. Uczyli się szybko. Trafienie Trolloka strzałą niewiele różniło się od trafienia jelenia.

Chociaż, jeśli nie trafiłeś w jelenia, nie zostawałeś w parę sekund później wypatroszony mieczem.

– Co jest, Dannil? – zapytał Tam. – Wieść od Mata?

– Przysyła ci chorągwie piechoty z Legionu Smoka – rzekł Dannil. – Powiedział, żebyście za wszelką cenę utrzymali pozycje przy rzece.

– Do czego ten chłopak zmierza? – zastanawiał się Tam, patrząc w kierunku Wzniesień. Legion Smoka miał znakomitą piechotę, doskonale wyszkolonych kuszników byliby tu bardzo użyteczni. Ale co się zdarzyło na Wzniesieniach?

Rozbłyski światła uwidaczniały pasma gęstego czarnego dymu unoszące się ze Wzniesień aż do chmur. Trwała tam zacięta bitwa.

– Nie wiem, Tam – powiedział Dannil – ale Mat… on się zmienił. Czasami myślę, że właściwie go nie znam. Zawsze był z niego łobuz, ale teraz… Światłości, Tam. Jest niczym ktoś z legend.

Tam chrząknął.

– Wszyscy się zmieniliśmy. Mat prawdopodobnie mógłby powiedzieć coś podobnego o tobie.

Dannil zaśmiał się.

– Och, wątpię. Choć czasem się zastanawiam, co by się stało, gdybym poszedł z nimi trzema. Moiraine Sedai szukała chłopców w odpowiednim wieku i myślę, że byłem trochę za stary…

W jego głosie brzmiała tęsknota. Dannil mógł mówić, i myśleć, co chciał – ale Tam wątpił, by podobało mu się przetrwanie tego, co zmusiło Mata, Perrina i Randa do stania się ludźmi, którymi teraz byli.

– Przejmij dowództwo nad tymi żołnierzami – polecił mu Tam, wskazując na łuczników z rezerwy. – Sprawdzę, czy Arganda i Galad wiedzą, że zostajemy wzmocnieni.


Grube strzały Trolloków rozleciały się wokół Pevary desperacko tkającej sploty Powietrza. Poryw wiatru przez nią wywołany zdmuchnął strzały niczym kamienie strącone z planszy przez wściekłego gracza. Mokra od potu przylgnęła do saidara i utkała silniejszą tarczę Powietrza, unosząc ją w niebo dla ochrony przed następnymi salwami.

– Jest bezpiecznie! – krzyknęła. – Ruszajcie!

Grupa żołnierzy wybiegła spod skalnego nawisu stromego zbocza Wzniesień nad rzeką. Z nieba spadło więcej grubych, czarnych strzał. Uderzyły w tarczę stworzoną przez Pevarę; zwolniła je tak, że te które ją przebiły opadały leniwie jak pióra.

Żołnierze, którym pomogła, popędzili na punkt zborny przy brodzie Hawal. Inni zdecydowali się zostać i walczyć z hordami Trolloków, schodzącymi ze stoków.

Większa część Pomiotu Cienia znajdowała się na szczycie Wzniesień, by zabezpieczyć swe pozycje i zakończyć wypieranie stamtąd ludzi.

„Gdzie?” – dotarła do niej wściekła myśl Androla, delikatny szept w jej umyśle.

„Tutaj” – odpowiedziała mu. Nie była to myśl w dokładnym tego słowa znaczeniu, bardziej wyobrażenie, odczucie miejsca.

Obok niej otworzyła się brama i wyłonili się z niej Androl i Emarin. Obaj nieśli miecze, ale Emarin obrócił się i wyciągnął rękę w tył, wysyłając poprzez bramę strumień ognia. Z drugiej strony portalu rozległ się krzyk. Ludzki krzyk.

– Dotarłeś do armii Sharanów? – dopytywała Pevara. – Logain chciał, byśmy trzymali się razem.

– A ty dbasz o to, czego on chce? – zapytał Androl, szeroko się uśmiechając.

„Jesteś nie do zniesienia” – pomyślała Pevara. Wokół nich spadały na ziemię strzały. Trolloki na górze ryczały gniewnie.

– Ładny splot – zauważył Androl.

– Dziękuję. – Pevara spojrzała na miecz.

– Jestem Strażnikiem. – Wzruszył ramionami. – Mógłbym równie dobrze wyglądać jak on, co?

Androl mógłby przeciąć Trolloki na pół bramą o szerokości trzystu kroków i zesłać ogień z Góry Smoka, ale on wciąż chciał nosić miecz. To było, jak doszła do wniosku Pevara, typowo męskie zachowanie.

„Słyszałem to” – posłał jej wiadomość Androl.

– Emarin, do mnie. Pevara Sedai, gdybyś była uprzejma się do nas przyłączyć…

Pociągnęła nosem, ale przyłączyła się i ruszyli wzdłuż południowo-zachodniego podnóża Wzniesień. Mijali potykających się rannych, którzy podążali do punktu pomocy. Androl popatrzył na nich, po czym otworzył bramę prowadzącą do ich obozu. Słaniający się na nogach krzyknęli z zdumienia i wdzięczności, ruszając przez bramę w bezpieczne miejsce.

Androl dorósł… stał się bardziej pewny siebie, odkąd opuścili Czarną Wieżę. Kiedy się spotkali po raz pierwszy, był pełen wahań na temat tego, co zrobił. Rodzaj nerwowej pokory. Nic więcej.

– Androl… – powiedział Emarin, wskazując mieczem na zbocze.

– Widzę je.

Trolloki przewalały się przez szczyt Wzniesień niczym smoła przez skraj kotła. Brama za ich plecami zamknęła się, ocalając tę grupę żołnierzy. Inni zaczęli krzyczeć na widok zamkniętej bramy.

„Nie możesz uratować ich wszystkich” – przekazała Pevara ostrą myśl do Androla, wyczuwając jego udrękę. „Natychmiast skoncentruj się na zadaniu”.

Ich trójka minęła grupę żołnierzy, kierując się ku kilkunastu przenoszącym, których wyczuwali przed sobą. Jonneth, Canler i Theodrin razili ogniem grupę Trolloków. Ich pozycja była opanowana.

– Jonneth, Canler, do mnie – zakomenderował Androl, otwierając przed nimi bramę. Pevara i Emarin podążyli za nim i znaleźli się na szczycie Wzniesień, paręset kroków dalej. Jonneth i pozostali przenoszący poszli w ich ślady, przyłączając się do grupy, która biegiem minęła zdumione Trolloki.

– Przenoszenie! – ryknęła Pevara. Światłości, jak trudno biegało się w tych spódnicach. Czy Androl wiedział o tym?

Androl otworzył dla nich kolejną bramę, gdy ze strony Sharanów znajdujących się na szczycie Wzniesień nadleciało kilka eksplozji ogniowych. Pevara przebiegła przez portal, ciężko dysząc. Pojawili się po drugiej stronie Sharanów, którzy razili ogniem w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Pevara.

Pevara otworzyła swe zmysły, starając się dostrzec – albo wyczuć – ich przeciwników. Sharani zwrócili się w ich stronę i wycelowali, po czym krzyknęli, bo Androl spuścił na nich. poprzez bramę z ich boku. lawinę śniegu. Próbował stworzyć Bramę Śmierci, taką, jakiej używali Asha’mani, ale splot był na tyle inny, że miał z tym kłopoty. W końcu zdecydował się zrobić to, co mu wychodziło najlepiej.

Oddziały Strażników Wieży walczyły na szczycie Wzniesień, broniąc każdego skrawka ziemi pomimo otrzymanych rozkazów. Kawałki smoków, w tym wielkie, brązowe tuleje, które raziły ogniem, leżały, tląc się, pośród spalonych ciał. Tysiące z tysięcy Trolloków wyło, większa ich część znajdowała się na krawędzi Wzniesień, rażąc strzałami znajdujących się poniżej. Ich radosne ryki doprowadziły Pevarę do furii. Utkała splot Ziemi i przesłała falę w podłożu w kierunku grupy bestii. Wielka połać ziemi zadrżała, a potem oderwała się, wskutek czego dwa tuziny spadły poza krawędź wzgórza.

– Znowu przyciągamy ich uwagę! – powiedział Emarin, rażąc ogniem Myrddraala, który przekradał się w ich stronę. Myrddraal wił się w płomieniach, piszcząc nieludzkim głosem, ale nie umierając. Pocąc się, Pevara połączyła swój Ogień ze splotem Emarina, dzięki czemu bestia spłonęła i pozostały z niej tylko kości.

– Cóż, to nie takie złe! – stwierdził Androl. – Jeśli przyciągniemy uwagę, to wcześniej czy później jedna z Czarnych Ajah albo ktoś z ludzi Taima zdecyduje się z nami skonfrontować.

Jonneth zaklął.

– To przypomina wejście w mrowisko i czekanie, aż się zostanie ukąszonym!

– Tak naprawdę to podobieństwo jest bardzo duże – rzekł Androl. – Uwaga. Rozprawię się z Trollokami!

„To mocne stwierdzenie” – zakomunikowała mu Pevara.

Jego odpowiedź była tak gorąca, iż mogłaby podgrzać płytę do gotowania.

„To zabrzmiało heroicznie.”

„Zakładam, że możesz użyć dodatkowej mocy?”

„Tak. Proszę” – odpowiedział.

Zaczerpnął jej mocy, wciąż kontrolując ich krąg. Jak zawsze, połączenie z Androlem było przytłaczającym doświadczeniem. Pevara czuła, jak jej własne emocje krążą pomiędzy nią a Androlem i to sprawiało, że się rumieniła. Czy wyczuł, że zaczęła mieć do niego szacunek?

„Zachowujesz się głupio niczym dziewczyna w sukieneczce do kolan” – pomyślała sobie Pevara, starannie kryjąc swoje myśli przed Androlem – „która ledwo dorosła do tego, by zrozumieć różnice pomiędzy kobietami a mężczyznami”. I to w środku wojny.

Pevara nie potrafiła okiełznać emocji, kiedy była połączona z Androlem – a jako Aes Sedai powinna. Ich osobowości przenikały się niczym wirujące farby zmieszane w tej samej misie. Walczyła z tym, zdecydowana zachować odrębność. To było niezbędne podczas połączenia, jak to ją uczono przez długi czas.

Androl wyciągnął rękę w kierunku grupy Trolloków, które zaczęły strzelać w jego stronę. Brama uniosła się, pochłaniając strzały. Pevara rozejrzała się wokół i dostrzegła, że strzały spadły na inną grupę Trolloków. Bramy otwierały się w ziemi, powodując, że spadające przez nie Trolloki pojawiały się znowu na wysokości stu stóp w powietrzu. Mała brama oddzieliła od tułowia głowę Myrddraala. Na ziemię pociekła atramentowa krew. Grupa Androla stała we zachodniej części Wzniesień, tam gdzie uprzednio stały smoki. Zewsząd otaczał ich Pomiot Cienia i Sharanie.

„Androl, przenoszenie!” – Pevara czuła je, wznoszące się nad nimi na Wzniesieniach. Coś potężnego.

„Taim!” – Androl natychmiast zapałał takim gniewem, iż Pevara czuła, że ona sama niemal płonie. Była w tym gniewie utrata przyjaciół i wściekłość z powodu zdrady przez tego, który powinien był ich chronić.

„Ostrożnie” – zakomunikowała Androlowi. – „Nie wiemy, czy to on”.

Ten, który ich zaatakował, stał w kręgu z mężczyznami i kobietami. W innym przypadku Pevara nie mogłaby wyczuć jego obecności. Oczywiście była w stanie zobaczyć tylko sploty saidara. W ich stronę sunęło gęste, szerokie na kilka kroków pasmo powietrza, gorące tak, że rozpalało skaliste podłoże pod nim. Androl zdążył postawić bramę na czas, pochwycić pasmo ognia i skierować je z powrotem do miejsca, z którego przywędrowało. Dym poparzył Trolloki i sprawił, że chwasty i trawa zapłonęły.

Pevara nie widziała, co stało się potem. Brama utworzona przez Androla zniknęła, jakby ją rozerwano, a obok nich uderzył piorun. Pevara upadła na stertę ziemi, a Androl osunął się na nią.

W tej chwili Pevara jaźń rozdzieliła się.

Zrobiła to przypadkowo, zszokowana udarem. W większości takich przypadków więź znikała, lecz uczucie Androla było potężne. Bariera wstrzymała rozdwojoną jaźń Pevary przed ponownym połączeniem i ich jaźnie się splątały. Było to niczym przejście przez lustro, a potem obejrzenie się i ujrzenie samego siebie.

Pevara z wysiłkiem wróciła znów w siebie, lecz ze świadomością, której nie potrafiła opisać. „Musimy się stąd wydostać” – pomyślała, wciąż połączona z Androlem. Ich towarzysze żyli, ale to nie potrwa długo, jeśli wrogowie będą razili następnymi błyskawicami. Pevara instynktownie zaczęła tkać złożony splot bramy, chociaż nie mogłoby to spowodować niczego. Kręgowi przewodził Androl, toteż tylko on… Brama z trzaskiem się otworzyła. Pevara otworzyła usta ze zdumienia. To ona to zrobiła, nie Androl. Splot, jaki utkała, był najbardziej złożonym, najtrudniejszym i najmocniejszym, jaki znała, ale ona wykonała go z taką łatwością, z jaką macha się ręką. I to w Kręgu, któremu przewodzi ktoś inny.

Pierwsza przeszła przez bramę Theodrin. Za nią podążyła niewysoka kobieta Domani, holująca potykającego się Jonnetha, za nimi zaś szedł utykający Emarin. Jego jedna ręką zwisała bezwładnie.

Androl przyglądał się bramie zdumiony.

– Sądziłem, że nie jesteś w stanie przenosić, jeśli ktoś inny przewodniczy Kręgowi, w którym się znajdujesz.

– Bo nie jestem – odparła. – Zrobiłam to niechcący.

– Niechcący? Ale…

– Przez bramę, ośla głowo – rzuciła Pevara, popychając go w jej kierunku. Podążyła za nim, po czym upadła po drugiej stronie bramy.


– Damodred, chcę, byś został tam, gdzie jesteś – rzekł Mat. Nie podniósł wzroku, ale poprzez otwartą bramę usłyszał parsknięcie konia Galada.

– Przyprowadziło mnie tu pytanie o stan twego umysłu, Cauthon – odparł Galad.

Mat wreszcie podniósł oczy znad map. Nie był pewien, czy kiedykolwiek przywyknie do tych bram. Stał w budynku dowództwa, tym, który kazała wznieść Tuon w rozpadlinie u stóp Wzgórza Dashar. W ścianie budowli znajdowała się brama. Po jej drugiej stronie znajdował się Galad dosiadający wierzchowca. Nosił złote i białe barwy Synów Światłości. Wciąż znajdował się niedaleko ruin, tam gdzie armia Trolloków wciąż usiłowała sforsować rzekę Morę.

Galad Damodred był człowiekiem, który wyglądał, jakby wypił kilka lodowatych drinków. Przypominał statuę z tą swoją piękną twarzą niewyrażającą żadnych emocji. Nie, w statuach było więcej życia.

– Zrobisz to, co ci poleciłem – rzekł Mat, z powrotem spoglądając na mapy. – Twoim zadaniem jest utrzymać pozycje przy rzece i robić to, co ci powie Tam. Nie dbam o to, czy uważasz swe miejsce służby za zbyt mało ważne.

– Dobrze zatem – rzekł Galad głosem tak zimnym jak ciało umarłego w śniegu. Zawrócił konia, a Mika damane zamknęła bramę.

– Tam jest krwawa łaźnia, Mat – odezwała się Elayne. Światłości, jej głos był jeszcze zimniejszy od głosu Galada!

– Oddaliście władzę w moje ręce. Pozwólcie mi wykonywać moje zadanie.

– Uczyniliśmy cię dowódcą armii – powiedziała Elayne. – Nie oddaliśmy ci całej władzy.

„Te Aes Sedai kłócą się o każde drobne wyrażenie. To…” – Mat podniósł wzrok, marszcząc brwi. Min wyszeptała coś właśnie do Tuon.

– Co tam? – zapytał.

– Widziałam jego ciało samotne, na polu walki – powiedziała Min. – Jak gdyby martwe.

– Matrim – rzekła Tuon. – Jestem… zaniepokojona.

– Przynajmniej raz jesteśmy zgodne – odparła Elayne. Siedziała na tronie po drugiej stronie pomieszczenia. – Mat, ich generał przewyższa cię.

– To, do cholery, nie takie proste – prychnął Mat, przesuwając palcami po mapie. – To nigdy nie jest tak cholernie proste.

Mężczyzna dowodzący armią Cienia był dobrym żołnierzem. Bardzo dobrym. „To Demandred” – pomyślał Mat. – „Walczę z jednym z Przeklętych”.

Razem, Mat i Demandred tworzyli wielkie malowidło. Jeden odpowiadał na ruch drugiego subtelną uwagą. Mat próbował użyć nieco zbyt wiele czerwieni w jednym ze swych malunków. Chciał namalować zły obraz, ale wciąż realistyczny.

To było trudne. Musiał być sprawny na tyle, by powstrzymać Demandreda, ale też na tyle słaby, by sprowokować agresję. Manewr mający na celu zmylenie przeciwnika, bardzo subtelny. To było niebezpieczne, może nawet zgubne. Musiał lawirować na ostrzu brzytwy. Nie było sposobu, aby uniknąć pocięcia stóp. Kwestią nie było to, czy będzie krwawić, lecz czy uda mu się przejść.

– Wprowadźcie do walki Ogirów – powiedział cicho Mat, przesuwając palcami po mapie. – Chcę, by wzmocnili ludzi przy brodzie. – Walczyli tam Aielowie, strzegąc drogi, podczas gdy ludzie z Białej Wieży i członkowie Legionu Czerwonej Ręki wycofywali się ze Wzniesień na rozkaz Mata.

Dowództwo zostało przekazane Ogirowi. „Trzymaj się, Loial” – pomyślał Mat, zaznaczając na mapie miejsce, w które wysłał Ogira.

– Ostrzeżcie Lana, on wciąż jest w zachodniej części Wzgórz. Chcę, by okrążył tylną część Wzniesień, teraz, gdy większa część sił Cienia jest na ich szczycie i zawrócił ku Morze. Znajdzie się wtedy na tyłach drugiej armii Trolloków, próbującej przekroczyć rzekę niedaleko od ruin. Niech się w nich nie angażuje; ma po prostu pozostać poza zasięgiem wzroku, i utrzymać swą pozycję.

Posłańcy ruszyli z wieściami, a Mat ponownie zaznaczył coś na mapie. Jedna z so’jhin – milutka dziewczyna o piegowatej buzi – przyniosła mu trochę kaf. Mat był zbyt zaabsorbowany bitwą, by przesłać jej uśmiech.

Popijając swój kaf, Mat rozkazał damane, by otworzyły bramę na blacie stołu, tak by sam mógł zobaczyć bitwę. Pochylił się, jedną ręką przytrzymując się krawędzi. Tylko jakiś cholerny głupiec dopuściłby do tego, by spaść przez dziurę z wysokości dwustu stóp.

Mat umieścił kaf na podręcznym stoliku i wziął do rąk zwierciadło. Trolloki schodziły ze zboczy ku bagnom. Tak, Demandred był dobry. Niezdarne bestie, które wysłał na mokradła, były powolne, lecz potężne i silne niczym lawina. Do opuszczenia Wzniesień szykowała się także grupa sharańskich jeźdźców. Lekka kawaleria. Jej zadaniem miało być uderzenie w oddziały broniące brodu Hawal i powstrzymanie ich przed zaatakowaniem lewej flanki Trolloków.

Bitwa była pojedynkiem na miecze na wielką skalę. Na każde posunięcie przypadała riposta – a nawet trzy czy cztery. Odpowiadałeś przesunięciem oddziału w tę i w inną stronę, starając się odpowiedzieć na ruchy przeciwnika, mocno naciskając na miejsca, gdzie siły wroga były osłabione. W przód i w tył, w przód i w tył. Mat miał mniej ludzi, ale umiał to wykorzystać.

– Przekaż to, co powiem, Talmanesowi – nakazał, przybliżając zwierciadło do oczu. – Pamiętasz, jak zakładałeś się ze mną, twierdząc, iż nie trafię monetą do filiżanki, rzucając z jednego krańca karczmy na drugi?

– Tak, Wasza Wysokość – odrzekł posłaniec.

Mat odpowiedział na propozycję zakładu słowami, że podejmie próbę raz, bo jest pijany – inaczej nie byłoby zabawy. Potem udawał, że jest pijany i sprowokował Talmanesa, by ten podniósł stawkę ze srebra na złoto.

Talmanes pojął jego zamysł i chciał wiedzieć, czy Mat naprawdę coś wypił. „Wciąż jestem mu dłużny parę monet za tamto, nieprawdaż?” – pomyślał Mat z roztargnieniem.

Skierował zwierciadło na północną część Wzniesień. Grupa ciężkiej jazdy Sharanów szykowała się, by opuścić Wzniesienia; Mat rozpoznawał ich długie lance o metalowych końcach. Przygotowywali się do ataku i powstrzymania ludzi Lana, gdy zaczną okrążać północną stronę Wzniesień. Ale rozkazy jednak jeszcze do Lana nie dotarły.

To potwierdziło podejrzenia Mata. Demandred nie tylko miał swoich szpiegów w obozie, ale zdołał także umieścić jednego z nich niedaleko namiotu dowództwa. Kogoś, kto wysyłał mu informacje tak szybko, jak szybko Mat wydawał rozkazy. To prawdopodobnie był przenoszący, który maskował swe umiejętności.

„Krwawe popioły” – pomyślał Mat. – „Gdyby to wszystko nie było takie trudne”.

Wrócił posłaniec z wieściami od Talmanesa.

– Wasza Wysokość – powiedział, padając plackiem na twarz – twój człowiek mówi, że jego siły są w kompletnej rozsypce. Chce słuchać twych rozkazów, ale twierdzi, że nie da się używać smoków przez resztę dnia. Ich naprawa zabierze tygodnie. One są… Przepraszam, Wasza Wysokość, ale to są dokładne słowa twego podwładnego. Są w gorszej sytuacji niż barmanki w Sabinel. Nie wiem, co to znaczy.

– Barmanki pracują dla napiwków – rzucił Mat i chrząknął. – Ale ludzie w Sabinel nie dają napiwków.

To było oczywiście kłamstwo. Sabinel było miasteczkiem, w którym Mat nalegał, by Talmanes pomógł mu zdobyć dwie barmanki. Talmanes zasugerował, by Mat udawał rannego i wzbudził w ten sposób współczucie dziewcząt.

Dobry człowiek. Smoki wciąż działały, choć zapewne wyglądały tak, jakby ktoś zepsuł coś dobrego. W tej kwestii mieli przewagę; nikt prócz Mata i Aludry nie wiedział, jak one działały. Krwawe popioły, ale nawet Mat – za każdym razem, gdy smoki zaczynały grzmieć – bał się, że wystrzelą ze złej strony. Pięć albo sześć smoków działało bez zarzutu. Mat przetransportował je przez bramę w bezpieczne miejsce. Aludra umieściła je w południowej części brodu, wycelowane we Wzniesienia. Mat użyłby ich, ale wolał, by szpieg doszedł do wniosku, że większa część smoków została zniszczona. Talmanes tymczasem postara się jakoś je naprawić, tak by Mat miał z nich pożytek.

„W chwili, gdy to zrobię” – pomyślał Mat – „Demandred rzuci swe wszystkie siły, by je zniszczyć”. Właściwa chwila musi nadejść. Krwawe popioły, ostatnio jego życie było kompletnie wypełnione szukaniem właściwych momentów. A takich zaczynało brakować. Teraz rozkazał Aludrze użyć pół tuzina działających smoków, by rozgniatać Trolloki, które schodziły po południowo-zachodnich zboczach Wzniesień. Aludra była od nich dość daleko i przemieszczała się, toteż Demandred nie mógł jej dostrzec i zniszczyć smoków. Dym, jaki wydzielały, skutecznie skrywał jej pozycje.

– Mat – odezwała się siedząca na tronie Elayne. Zauważył z rozbawieniem, że po „przeniesieniu tronu dla wygody” Elayne nakłoniła Birgitte, by ta w jakiś sposób umieściła tron o parę cali wyżej, tak że teraz siedziała na równi z Tuon. A może o cal wyżej. – Proszę. Czy możesz przynajmniej wytłumaczyć choć trochę, co ty właściwie robisz?

„Nie mogę, bo pozwoliłbym szpiegom dowiedzieć się wszystkiego” – pomyślał Mat, rozglądając się po pokoju. Kto nim był? Któraś z trzech damane i sul’dam? Czy damane mogłaby być Sprzymierzeńcem Ciemności bez wiedzy swojej sul’dam? Albo przeciwnie? Ta szlachetnie urodzona kobieta z pasmem siwizny we włosach wyglądała podejrzanie.

A może to któryś z wielu generałów? Galgan? Tylee? Generał Sztandaru Gerisch? Stała w kącie pokoju, obserwując go. Doprawdy. Te kobiety. Miała ładny tyłek, ale Mat zauważył to tylko tak, po przyjacielsku. Był w końcu żonaty.

Prawdę rzekłszy, do pomieszczenia dowództwa wchodziło tylu ludzi, że Mat mógłby rozsypać proso na podłodze, a pod koniec dnia zebrać mąkę. Hipotetycznie, wszyscy oni byli godni zaufania i niezdolni do zdrady Imperatorowej, niechaj żyje wiecznie. Co nie nastąpi, jeśli pozwolą szpiegom na dalsze działanie.

– Mat? – odezwała się Elayne. – Ktoś prócz ciebie powinien wiedzieć, co planujesz. Jeśli polegniesz, ktoś będzie kontynuował twoje zamierzenia.

Cóż, to był nawet dobry argument. Mat sam rozważał taką możliwość. Mając pewność, że jego obecne rozkazy zostaną wypełnione, Mat zbliżył się do Elayne. Rozejrzał się po pokoju, uśmiechając się do obecnych niewinnym uśmiechem. Nie powinni wiedzieć, że budzą jego podejrzenia.

– Dlaczego tak chytrze patrzysz na wszystkich? – zapytała cicho Elayne.

– Wcale tak nie patrzę, do diabła – odparł Mat. – Chcę się przejść i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.

– Knotai? – spytała Tuon, wstając.

Mat nawet nie zerknął w jej stronę – spojrzenie Tuon mogłoby przewiercić twardą stal. Zamiast tego postarał się mimochodem opuścić budynek dowództwa. Elayne i Birgitte pojawiły się na zewnątrz parę chwil później.

– O co chodzi? – zapytała cicho Elayne.

– W obozie jest wiele uszu – odrzekł Mat.

– Sądzisz, że w budynku dowództwa jest szpieg?

– Zaczekaj – powiedział Mat, ujmując ją pod ramię i odprowadzając na bok. Skinął sympatycznie głową paru członkom Straży Skazańców. Burknęli coś w odpowiedzi. Jak na tę Straż, byli i tak gadatliwi.

– Możesz mówić – powiedziała Elayne. – Utkałam ochronę przed podsłuchami.

– Dzięki – rzekł Mat. – Chciałem, żebyś oddaliła się od namiotu dowództwa. Powiem ci, co zamierzam. Jeśli coś pójdzie nie tak, będziesz musiała wybrać kolejnego generała, prawda?

– Mat – zaczęła Elayne – jeśli sądzisz, że jest szpieg…

– Wiem, że jest – odparł – i mam zamiar go wykorzystać. To zadziała. Zaufaj mi.

– Tak, i jesteś tak pewien swego, że ułożyłeś już plan awaryjny, na wypadek gdybyś poległ.

Mat zignorował jej słowa, skinąwszy na Birgitte. Powiodła wzrokiem po obozie, wypatrując, czy ktoś nie ma zamiaru podejść zbyt blisko.

– Jak dobrze grasz w karty, Elayne? – zapytał Mat.

– W… Mat, to nie jest czas na hazard.

– To właśnie jest czas na hazard. Czy nie widzisz, jak wielką przewagę liczebną ma przeciwnik? Czy czujesz, jak ziemia drży, gdy Demandred atakuje? Mamy szczęście, że nie przemieścił się wprost do obozu i nie zaatakował nas. Podejrzewam, że boi się, iż ukrywa się tu Rand i że mógłby zostać schwytany w pułapkę. Ale na krew i krwawe popioły, jest silny. Bez hazardu jesteśmy martwi. Skończeni. Pogrzebani.

Elayne zamilkła.

– To ma coś wspólnego z kartami – mówił dalej Mat, podnosząc palec do góry. – Karty nie są jak kości. Podczas gry w kości usiłujesz wygrać tyle rzutów, ile to możliwe. Wiele rzutów, wiele wygranych. Tu działa przypadek, prawda? Przy grze w karty musisz sprawić, by inni gracze zaczęli stawiać zakłady. Robisz to, pozwalając im trochę wygrywać. Albo i sporo wygrywać. W naszym przypadku to nietrudne, bo przeciwnik ma przewagę liczebną i nas przytłacza. Jedyny sposób to postawić na właściwą rękę rozgrywającą kolejną partię. W kartach możesz przegrać dziewięćdziesiąt dziewięć razy, ale wysuniesz się na prowadzenie, jeśli zagrasz z właściwej ręki. W tym czasie przeciwnik obstawia lekkomyślnie. Jednak ty musisz umieć przetrwać straty.

– I to właśnie robisz? – zapytała Elayne. – Udajesz, że przegrywamy?

– Krwawe popioły, nie – odparł Mat. – Nie mogę tego udawać. On by to przejrzał. Przegrywam naprawdę, ale też obserwuję. Wstrzymuję się do ostatniego zagrania, tego, który pozwoli wygrać wszystko.

– Kiedy więc ruszymy?

– Kiedy przyjdą właściwe karty – rzekł Mat. Uniósł rękę, powstrzymując protesty Elayne. – Będę wiedzieć, Elayne. Będę, do cholery, wiedzieć. To wszystko, co mogę powiedzieć.

Założyła ręce na swym wydatnym brzuchu. Światłości, wydawał się z każdym dniem coraz większy.

– Dobrze. Jakie masz plany w stosunku do sił Andoru?

– Tam i jego ludzie rozlokowani są wzdłuż rzeki, przy ruinach – rzekł Mat. – A co do reszty twej armii, chciałbym, byście pomogli przy brodzie. Demandred prawdopodobnie liczy na to, że Trolloki, które są na północ stąd, przekroczą rzekę i przegnają naszych obrońców w dół rzeki, na shienarańską stronę, podczas gdy reszta Trolloków i Sharanów zejdzie ze Wzniesień i zepchnie nas, zmuszając do przekroczenia brodu i rzeki w górnym jej biegu.

– Będą próbowali nas osaczyć, zamknąć w uścisku i to będzie koniec. Demandred wysłał część żołnierzy w górę Mory, by zatrzymali bieg rzeki i prawdopodobnie wkrótce im się to uda. Zobaczymy, czy istnieje sposób, by obrócić ten fakt na naszą korzyść. A kiedy zatrzymają bieg, będziemy musieli powstrzymać Trolloki próbujące sforsować koryto rzeki. Do tego będą nam potrzebne twoje siły.

– Ruszymy – oświadczyła Elayne.

– My? – warknęła Birgitte.

– Jadę z moimi oddziałami – powiedziała Elayne, idąc w kierunku rzędów koni. – Jest całkiem oczywiste, że tutaj nie będę w stanie nic zrobić, a Mat chce, bym trzymała się z dala od siedziby dowództwa. Więc, do cholery, jadę.

– Chcesz wziąć udział w bitwie? – zapytała Birgitte.

– Już w niej bierzemy udział, Birgitte – zauważyła Elayne. – Sharańscy przenoszący mogą w przeciągu kilku minut sprawić, że dziesięć tysięcy ludzi zaatakuje Wzgórze Dashar i tę rozpadlinę. Chodź. Obiecuję, że pozwolę ci otoczyć mnie kordonem tylu Strażników, że nie będę w stanie kichnąć, bez opryskania tuzina z nich.

Birgitte westchnęła, a Mat posłał jej pocieszające spojrzenie. Skinęła mu głową na pożegnanie, a potem podążyła za Elayne.

„W porządku” – pomyślał Mat, wracając do budynku dowództwa. Elayne wykona to, co powinna, a Talmanes dostał sygnał. Teraz czeka ich prawdziwe wyzwanie.

Czy nakłoni Tuon, by zrobiła to, czego on chce?


Galad poprowadził kawalerię Synów Światłości do ataku wzdłuż rzeki Mory, niedaleko ruin. Trolloki zbudowały więcej pływających mostów, zaś na powierzchni wody, gęsto niczym jesienne liście w stawie, unosiły się ich ciała. Łucznicy dobrze się spisali.

Te Trolloki, którym w końcu udało się przekroczyć rzekę, napotkały Synów Światłości. Galad pochylił się nisko, mocno ściskając lancę, po czym rozciął kark ryczącego Trolloka o rysach niedźwiedzia. Ruszył dalej. Z końca lancy spływała krew, a stwór za jego plecami padł na kolana.

Galad skierował swego wierzchowca Sidama ku hordzie Trolloków. Powalał je na ziemię albo sprawiał, że uskakiwały na bok. Siła zbiorowego ataku kawalerii była ogromna, a Trolloki, które Galad odrzucił z drogi, były tratowane przez tylne szeregi jazdy.

Po Ich szarży nadszedł czas na ostrzał prowadzony przez ludzi Tama, którzy celowali w główną masę bestii przedostających się na brzeg rzeki. Te z tyłu przepychały się przez leżących, tratując rannych.

Golever i wielu innych Synów Światłości przyłączyło się do szarży Galada, zmiatając przednie szeregi Trolloków na całej długości. Rozprawiwszy się z bestiami, Galad i jego ludzie osadzili konie, zawrócili, podnieśli lance i pogalopowali by wspomóc małe grupy ludzi, odseparowanych i walczących samotnie.

Pole bitwy były ogromne. Galad spędził dobrą godzinę, wyszukując te małe grupy, ratując je i kierując ku ruinom, tak by Tam lub jeden z dowódców mógł uformować z nich nowe chorągwie. Powoli, jako że ilość grup malała, pierwotne formacje mieszały się ze sobą. Najemnicy nie byli jedynymi żołnierzami, którzy jechali konno z Synami Światłości. Ghealdanie, Skrzydlata Straż i dwóch Strażników znalazło się pod komendą Galada. Kline i Alix. Obaj stracili swoje Aes Sedai. Galad nie spodziewał się, by tych dwóch zdołało przeżyć bitwę, lecz obaj walczyli ze zdumiewającą zażartością.

Wysławszy kolejną grupę ocalałych ku ruinom, Galad zwolnił bieg Sidama, wsłuchując się w zmęczony oddech konia. Pole nad rzeką stało się krwawą mieszaniną ciał i błota. Cauthon miał rację, umiejscowiwszy tutaj Synów Światłości. Galad chyba powinien mu bardziej zaufać.

– Czy umiałbyś powiedzieć, jak długo walczymy? – zapytał jadący obok niego Golever. Jego kaftan był rozerwany, odsłaniając pancerz. Część ogniw po prawej stronie została rozerwana przez Trollokowe ostrze. Pancerz ocalał, ale plama krwi w miejscu na prawym boku wskazywała, iż ogniwa przebiły pikowaną przeszywanicę Golevera i wbiły się w jego ciało. Krwawienie nie wyglądało zbyt źle, więc Galad nie powiedział nic.

– Jest już południe – wysunął przypuszczenie Galad, choć na niebie nie dostrzegał słońca. Był przekonany, że walczą jakieś cztery lub pięć godzin.

– Czy myślisz, że Trolloki zaprzestaną ataków w nocy? – zapytał Golever.

– Wątpię – odrzekł Galad. – Bitwa jest z cyklu tych długich.

Golever popatrzył na niego zaniepokojony.

– Myślisz, że…

– Nie mogę nadążyć za tym, co się dzieje. Z tego, co widzę, Cauthon posłał nad rzekę wiele oddziałów i wycofał wszystkie ze Wzniesień. Nie wiem dlaczego. A woda w rzece… czy nie wydaje ci się, że burzy się i pieni? Walka w jej górnym biegu musi być bardzo ciężka… – Potrząsnął głową. – Być może, gdybym widział większą część pola bitwy, zrozumiałbym plan Cauthona.

Galad był żołnierzem. A żołnierz nie musi rozumieć wszystkich planów dowódców. Najważniejsze, by podążał za ich rozkazami. Zazwyczaj jednakże Galad na podstawie rozkazów był w stanie pojąć choć kawałek całej strategii walki strony, dla której walczył.

– Czy wyobrażałeś sobie kiedyś tak wielką bitwę? – zapytał Golever, odwracając głowę. Piechota Argandy zgniatała Trolloki nad rzeką. Napływało przez nią coraz więcej Pomiotu Cienia – a Galad zorientował się, że rzeka całkowicie opadła.

Podczas minionej godziny Pomiot Cienia wystawił do walki piechotę. Zapowiadało się ciężkie starcie, ale przynajmniej liczba żołnierzy mniej więcej się wyrównała, zważywszy, ile Trolloków udało się zabić wcześniej. Cauthon wiedział, że rzeka opadnie. To dlatego posłał w to miejsce tylu ludzi – aby powstrzymać ten atak z drugiej strony.

„Światłości” – pomyślał Galad. – „Obserwuję rozgrywki dwóch potężnych sił”. Tak, niedostatecznie zaufał Cauthonowi.

Jakieś dwadzieścia kroków od miejsca, w którym stał Galad, spadła z nieba ołowiana kula z czerwoną wstęgą, trafiając martwego Trolloka w czaszkę. Daleko w górze zaskrzeczał raken i kontynuował swój lot. Galad przyśpieszył Sidama, a Golever pochylił się, by odebrać wiadomość. Bramy były użyteczne, ale raken mógł widzieć pole bitwy w całej rozciągłości, odszukać właściwych ludzi z chorągwi i dostarczyć rozkaz.

Golever wręczył mu list, a Galad wyjął ze skórzanej okładki listę szyfrów, którą nosił za cholewą buta. Szyfry były proste – lista cyfr z widniejącymi obok słowami. Jeśli w rozkazie nie użyto właściwych numerów i słów razem, oznaczało to, że rozkaz był fałszywy. Rozkaz brzmiał:

Damodred, ruszajcie wraz z tuzinem twoich najlepszych ludzi z dwudziestej drugiej kompanii wzdłuż rzeki do brodu Hawal. Zatrzymajcie się, gdy natkniecie się na chorągiew Elayne i czekaj na rozkazy. PS. Jeśli zobaczysz Trolloki z drzewcami, sugeruję, by rozprawił się z nimi Golever, bo wiem, że masz problemy z tego typu bronią. Mat.

Galad westchnął i pokazał list Goleverowi. Szyfry potwierdzały jego autentyczność; numer dwadzieścia dwa i słowo „drzewce” były sparowane.

– Czego od nas chce? – zapytał Golever.

– Chciałbym wiedzieć – odparł Galad. Naprawdę chciał.

– Wybiorę paru ludzi – powiedział Golever. – Przypuszczam, że będziesz chciał wziąć ze sobą Harnesha, Mallone’a, Brokela… – Przedstawił całą listę.

Galad skinął głową.

– Dobry wybór. Cóż, nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolony z tego rozkazu. Wychodzi na to, że moja siostra jest na polu walki. Będę jej strzegł. – Poza tym chciał przyjrzeć się kolejnej części pola bitwy. Być może to umożliwi mu zrozumienie posunięć Cauthona.

– Według rozkazu, Lordzie Kapitanie Komandorze – rzekł Golever.


Czarny atakował.

Próbował rozedrzeć Randa na strzępy, zniszczyć kawałek po kawałku. Czarny chciał pozyskać wszystkie te elementy, które złożyły się na esencję Randa, a potem unicestwić je.

Rand nie mógł odetchnąć, nie mógł krzyknąć. Atak nie był skierowany na jego ciało, bo w tym miejscu nie posiadał ciała, a jedynie na jego świadomość.

Rand trzymał się. Z trudnością. W obliczu tego straszliwego ataku każdy pomysł na pokonanie – albo zabicie Czarnego – znikał. Rand nie mógłby pokonać teraz nikogo. Mógł tylko trwać.

Nie potrafiłby opisać swoich odczuć, nawet gdyby próbował to zrobić. Było tak, jak gdyby Czarny chciał pociąć go na strzępy i jednocześnie próbował całkowicie go zmiażdżyć, nacierając z niezliczonych kierunków w tym samym momencie.

Rand upadł na kolana. Zrobiło to tak naprawdę jego wyobrażenie, ale on odczuwał wszystko realnie.

Minęła wieczność.

Rand cierpiał. Miażdżący nacisk, szum zniszczenia. Wytrzymał to na kolanach. Zaciskał palce niczym zwierzę pazury, a pot spływał mu po czole. Podniósł głowę.

– To wszystko, co masz? – warknął.

ZWYCIĘŻĘ.

– Uczyniłeś mnie silnym – powiedział Rand szorstkim głosem. – Za każdym razem, gdy ty lub twoje sługusy próbowaliście mnie zniszczyć, twoja porażka działała na mnie jak kowalski młot, uderzający o metal. Ta próba… – Rand wziął głęboki oddech. – Ta próba z twej strony jest niczym. Nie załamię się.

MYLISZ SIĘ. TO NIE JEST PRÓBA ZNISZCZENIA CIĘ. TO PRZYGOTOWANIE.

– Do czego?

ŻEBY POKAZAĆ CI PRAWDĘ.

Fragmenty Wzoru… wątki… zawirowały nagle przed Randem, wyłaniając się ze światła jak setki płynących strumieni. Wiedział, że nie był to Wzór, podobnie jak jego ciało nie było właściwie ciałem. Interpretowanie czegoś szeroko jako procesu tworzenia wymagało od umysłu posługiwania się wyobraźnią. To wybrała świadomość Randa.

Wątki Wzoru wirowały, ale nie tak jak sploty Jedynej Mocy. Były ich tysiące tysięcy, a ich kolory były bardziej zróżnicowane, bardziej barwne. Każdy z nich był prosty niczym naprężony sznur. Albo strumień światła.

Wątki łączyły się ze sobą jak tkanina wykonana na krośnie, tworząc wokół Randa wizję. Mulista ziemia, rośliny pokryte czarnymi plamami, drzewa z konarami, które opadły jak ramiona pozbawione sił.

To stało się miejscem. Realnością. Rand wstał i poczuł pod stopami ziemię. W powietrzu czuł dym. Słyszał… jęki pełne smutku. Odwrócił się i ujrzał, że stoi na jałowym zboczu. Poniżej widać było czarne miasto otoczone kamiennymi, czarnymi murami. W obrębie miasta widać było stłoczone niskie i ciemne domy przypominające bunkry.

– Co to jest? – wyszeptał Rand. Coś w tym miejscu wydawało mu się znajome. Popatrzył w górę, ale nie ujrzał słońca spoza chmur pokrywających niebo.

TO JEST TO, CO NASTĄPI.

Rand sięgnął do Jedynej Mocy, ale cofnął się z odrazą. Poczucie skażenia wróciło ale było gorsze – dużo gorsze. Tam, gdzie niegdyś na roztopionym świetle saidina była ciemna warstwa, teraz widniał osad tak gęsty, że Randowi nie udałoby się go przebić. Gdyby chciał poszukać Jedynej Mocy poniżej, musiałby wchłonąć ciemność, otoczyć się nią – zakładając, że Jedyna Moc w ogóle jeszcze istniała. Myśl o tym wystarczyła, by poczuł w gardle gorzki smak. Ledwo powstrzymał mdłości.

Coś go ciągnęło do tej pobliskiej fortecy. Czemu zdawało mu się, że to miejsce jest znajome? Znajdował się w Ugorze, widać to było po roślinach. Poza tym powietrze śmierdziało zgnilizną. Upał przypominał bagnisko latem – prażący, męczący pomimo chmur.

Zszedł po zboczu i ujrzał kilka pracujących postaci. Mężczyźni z siekierami rąbiący drzewa. Może tuzin. Podchodząc, zerknął w bok i ujrzał nicość przypominającą z oddali Czarnego pożerającą fragment krajobrazu jak szczelina na horyzoncie. Przypomnienie, że to, co Rand widział, nie było prawdziwe?

Minął pieńki ściętych drzew. Czy mężczyźni zbierali drewno na opał? Odgłos wydawany przez siekiery, tok, tok, i postura robotników nie miały w sobie nic z nieugiętej siły, która kojarzyła mu się z leśnikami. Uderzali jak w letargu, pracując przygarbieni.

Ten mężczyzna na lewo… Gdy Rand się zbliżył, rozpoznał go, mimo zgiętych pleców i zmarszczek na jasnej skórze. Światłości, Tam musiał mieć co najmniej siedemdziesiąt lat, może osiemdziesiąt. Dlaczego pracował tak ciężko pod gołym niebem?

„To wizja” – pomyślał Rand. – „Koszmar. Dzieło Czarnego. Nieprawdziwe”.

Jednakże stał tam i ciężko mu było nie zareagować, jakby byli prawdziwi. Na swój sposób byli. Czarny wykorzystywał cieniste nici w osnowie – możliwości, które rozchodziły się od aktu stworzenia jak fale od wrzuconego do stawu kamyka – by ich stworzyć.

– Ojcze? – odezwał się Rand pytająco.


Tam odwrócił się, ale jego spojrzenie nie padło na Randa.

– Ojcze! – Rand schwycił go za ramię. Tam stał tępo przez chwilę i powrócił do pracy, unosząc siekierę. Tuż obok Dannil i Jori uderzali w pieniek. Oni też się postarzeli i byli teraz w mocno zaawansowanym wieku. Dannil wyglądał, jakby był poważnie chory, z bladą twarzą i skórą pokrytą wrzodami.

Siekiera Joriego wbiła się głęboko w oporną ziemię. Z dziury wylał się strumień czarnych insektów. Siekiera przebiła ich gniazdo u podstawy pnia.

Owady roiły się, pełznąc pośpiesznie wzdłuż siekiery i obłażąc Joriego. Krzyczał i próbował je odganiać, ale wpełzały do jego otwartych ust. Rand słyszał o nich – rój śmierci, jedno z wielu niebezpieczeństw czyhających w Ugorze. Uniósł dłoń w stronę Joriego, ale mężczyzna był już martwy i osunął się na bok.

Tam krzyknął w panice i rzucił się do ucieczki, wpadając w gęste zarośla. Rand obrócił się błyskawicznie. Coś skoczyło z gałęzi, szybkie jak bicz i owinęło się wokół szyi Tama, zatrzymując go.

– Nie! – zawołał Rand. To nie było prawdziwe. Ale przecież nie mógł patrzeć na śmierć swojego ojca. Sięgnął do Źródła, przebijając się przez chorobliwy mrok skazy.

Wydawało się, że go zadusi, kiedy Rand szukał saidina. Gdy go wreszcie schwycił, pociekła tylko słaba strużka. On jednak dalej tkał, rycząc i posyłając ognistą wstęgę, by unicestwiła lianę, która unieruchomiła jego ojca. Tam uwolnił się z uścisku wijącej się w agonii liany i padł na ziemię.

Nie poruszał się. Jego martwe oczy gapiły się w górę.

– Nie! – Rand zwrócił się ku rojowi śmierci i zniszczył go splotem Ognia. Minęło tylko kilka sekund, a z Joriego zostały same kości. Insekty pękały, spalane.

– Przenoszący – szepnął Dannil, kulący się z rozszerzonymi oczami wpatrzonymi w Randa. Pozostali leśnicy uciekli w gąszcz, Rand słyszał krzyki niektórych.

Nie mógł się powstrzymać i zwymiotował. Skaza… była okropna, gnijąca. Nie mógł już utrzymywać kontaktu ze Źródłem.

– Chodź – Dannil chwycił Randa za ramię. – Chodź, jesteś mi potrzebny!

– Dannil – zachrypiał Rand, wstając. – Nie poznajesz mnie?

– Chodź – powtórzył Dannil, ciągnąc Randa w stronę fortecy.

– Jestem Rand. Rand, Dannil. Smok Odrodzony.

W oczach Dannila nie zamigotała ani iskierka zrozumienia.

– Co on ci zrobił? – wyszeptał Rand.

ONI CIĘ NIE ZNAJĄ, PRZECIWNIKU. PRZEROBIŁEM ICH. WSZYSTKO NALEŻY DO MNIE. NIE BĘDĄ WIEDZIELI, ŻE PRZEGRALI. NIE BĘDĄ ZNALI NICZEGO POZA MNĄ.

– Zapieram się ciebie – szepnął Rand. – Zapieram.

ZAPIERANIE SIĘ SŁOŃCA NIE SPOWODUJE, ŻE ONO ZAJDZIE. ZAPIERANIE SIĘ MNIE NIE PRZESZKODZI MOJEMU ZWYCIĘSTWU.

– Chodź – powiedział Dannil, wciąż ciągnąc Randa. – Proszę. Musisz mnie uratować!

– Skończ z tym – powiedział Rand.

SKOŃCZ? NIE MA KOŃCÓW, PRZECIWNIKU. TO ISTNIEJE. JA TO STWORZYŁEM.

– Imaginujesz to sobie.

– Proszę – powtórzył Dannil.

Rand dał się powlec w kierunku mrocznej fortecy.

– Co tam robiłeś, Dannil? – spytał Rand. – Czemu zbierałeś drewno właśnie na Ugorze? To niebezpieczne.

– To była nasza kara – wyszeptał Dannil. – Ci, którzy zawiodą naszego pana, są wysyłani po drzewo, ścięte własnoręcznie. Jeśli nie dopadnie cię rój śmierci albo gałęzie, dźwięk rąbanego drewna przyciąga inne rzeczy…

Rand zmarszczył brwi, gdy wyszli na drogę prowadzącą do miasta i mrocznej fortecy. Tak, poznawał to miejsce. „Droga Kamieniołomu” – pomyślał z zaskoczeniem. – „A przed nami…” Forteca górowała nad tym, co kiedyś było zielonymi terenami w centrum Pola Emonda.

Ugór pochłonął Dwie Rzeki.

Chmury zdawały się napierać z góry na Randa. W głowie słyszał krzyki Joriego. Znów ujrzał Tama, walczącego z duszącymi go lianami.

„To nie jest prawdziwe”.

To wydarzyłoby się, gdyby Rand zawiódł. Los tylu ludzi zależał od niego… tak wielu. Niektórych już zawiódł. Z wysiłkiem zmusił się, by nie powtarzać w myślach imion tych, którzy zginęli w jego służbie. Nawet jeśli uratował innych, tych zawiódł.

To był atak innego rodzaju niż ten, który miał zniszczyć jego esencję. Rand czuł, jak macki Czarnego zarażają jego umysł niepokojem, wątpliwościami, strachem.

Dannil podprowadził go do murów wioski, których bram strzegła para Myrddraali spowitych w płaszcze. Postąpili do przodu.

– Zostałeś wysłany po drewno – szepnął jeden pobielałymi wargami.

– Ja… przyprowadziłem tego! – Dannil cofnął się i potknął. – Podarunek dla naszego pana! Umie przenosić. Znalazłem go dla was!

Rand warknął i zanurkował ku Mocy, płynąc w brudnej mazi. Dotarł do strużki saidina i chwycił się jej. Natychmiast mu ją wytrącono. Między nim a Źródłem wyrosła tarcza.

– To nie jest prawdziwe – wyszeptał, odwracając się, by zobaczyć, kto przenosił.

Nynaeve, odziana w czerń, przekroczyła bramę.

– Dziki? – spytała. – Nieodkryty? Jakim cudem przeżył tak długo? Dobrze się spisałeś, Dannil. Zwracam ci twoje życie. Nie zawiedź ponownie.

Dannil, łkając ze szczęścia, prześliznął się za plecami Nynaeve do miasta.

– To nie jest prawdziwe – wyrzekł Rand, gdy Nynaeve wiązała go splotami Powietrza, ciągnąc do stworzonej przez Czarnego wersji Pola Emonda; poprzedzała ich para Myrddraali. Teraz było to duże miasto. Domy wyglądały jak myszy stłoczone przed kotem, każdy z nich z tej samej, jednolitej szarzyzny. Ludzie przemykali uliczkami ze spuszczonymi oczami.

Rozstępowali się przed Nynaeve. Niektórzy zwracali się do niej „pani”, inni zwali ją „Wybraną”. Para Myrddraali mknęła przez miasto jak cienie. Gdy Rand i Nynaeve dotarli do fortecy, na dziedzińcu zebrała się niewielka grupa. Dwanaście osób – Rand wyczuwał, że czterech mężczyzn obejmowało saidina, choć jedynym, którego rozpoznawał, był Damer Flinn. Część z kobiet była dziewczętami, które znał w Dwu Rzekach.

Trzynaście z nich. I trzynaście Myrddraali zgromadzonych pod zachmurzonym niebem. Po raz pierwszy od początku wizji Rand poczuł lęk. Nie to. Wszystko, tylko nie to.

Co, jeśli poddadzą go procesowi Konwersji? To nie było prawdziwe, ale stanowiło jakąś wersję rzeczywistości. Lustrzany świat stworzony przez Mrocznego. Co stałoby się z Randem, gdyby przeszedł Konwersję? Czy dał się tak łatwo złapać w pułapkę?

W panice zaczął szarpać sploty Powietrza. Bezskutecznie, rzecz jasna.

– Ty jesteś ciekawym przypadkiem – odezwała się Nynaeve, zwracając się ku niemu. Nie wyglądała ani o dzień starzej, niż gdy zostawił ją w jaskini, ale widać było inne różnice. Włosy znów nosiła zaplecione w warkocz, lecz jej twarz była szczuplejsza, bardziej… surowa. I te oczy.

Oczy się nie zgadzały.

– Jak udało ci się przeżyć na zewnątrz? – spytała. – Jak to się stało, że tak długo cię nie odkryto?

– Przychodzę z miejsca, gdzie nie rządzi Czarny.

– Niebywałe – roześmiała się Nynaeve. – Bajki dla dzieci! Wielki Władca rządził zawsze.

Rand widział to. Swe połączenie z Wzorem, migotanie półprawd i zacienionych dróg. Ta możliwość… mogła zaistnieć. To była jedna z dróg, którą świat mógł pójść. Tutaj Czarny zwyciężył w Ostatniej Bitwie i zniszczył Koło Czasu.

To pozwoliło mu przerobić Wzór, utkać go na nowo. Wszyscy żyjący ludzie zapomnieli o przeszłości i znali tylko to, co Czarny umieścił w ich umysłach. Rand był w stanie odczytać prawdę, historię tego miejsca, w pasmach Wzoru, których dotykał wcześniej.

Nynaeve, Egwene, Logain i Cadsuane należeli teraz do Przeklętych, Konwertowanych ku Cieniowi wbrew ich woli. Moiraine stracono, gdyż była zbyt słaba.

Elayne, Min, Aviendha… cierpiały nieskończone tortury w Shayol Ghul.

Świat stał się żywym koszmarem. Każdy z Przeklętych rządził despotycznie swoją częścią świata. W wiecznej jesieni bawili się rzucając przeciw sobie armie, Władców Strachu i mniejsze frakcje. Wieczna bitwa.

Ugór rozciągnął się na wszystkie oceany. Seanchan przestał istnieć, zburzony, spalony, tak że nawet szczury i wrony nie były w stanie tam przeżyć. Wszyscy umiejący przenosić byli demaskowani już w młodości i poddani Konwersji. Czarnemu nie podobała się myśl, że ktoś mógłby przywrócić światu nadzieję.

I nikt nigdy tego nie zrobi.

Rand ryknął, gdy trzynastu zaczęło przenosić.

– Tylko na tyle was stać?! – wydarł się.

Ich umysły naparły na niego. Czuł, jakby wbijano mu w głowę gwoździe rozrywające ciało. Odepchnął ich z całej siły, ale pozostali dołączyli się dudniącym naciskiem. Każde uderzenie, jak siekierą, było coraz bliżej wwiercenia się w niego.

I TAK ZWYCIĘŻAM.

Porażka zabolała Randa bardzo mocno – świadomość, że jego winą było to, co tu się wydarzyło. Nynaeve, Egwene, Konwertowani ku Cieniowi z jego powodu. Ci, których kochał, stali się zabawkami Cienia.

Powinien był ich chronić.

ZWYCIĘŻAM. PONOWNIE.

– Myślisz, że nadal jestem tym młodzikiem, którego Ishamael tak bardzo starał się przestraszyć?! – krzyknął Rand, walcząc z własnym strachem i wstydem.

WALKA SKOŃCZONA.

– JESZCZE SIĘ NIE ZACZĘŁA! – wrzasnął Rand.

Otaczająca go rzeczywistość po raz kolejny pękła, stając się wstęgami światła. Twarz Nynaeve zmieniła się w poszarpane pasma jak spruta koronka. Ziemia zniknęła i forteca przestała istnieć.

Rand upadł, uwolniony ze splotów Powietrza, których tak naprawdę wcale nie było. Stworzona przez Czarnego krucha rzeczywistość rozplotła się na poszczególne elementy. Nici światła unosiły się ku górze, wirując i skręcając się jak struny harfy.

Czekały, by je utkać.

Rand odetchnął głęboko przez zaciśnięte zęby i spojrzał na ciemność za nićmi.

– Tym razem nie będę biernie siedzieć i cierpieć, Shai’tan. Nie będę więźniem twoich koszmarów. Stałem się czymś więcej, niż byłem.

Rand ujmował sploty wirujące wokół niego – setki za setkami. Nie było Ognia, Powietrza, Ziemi, Wody czy Ducha… sploty były jakby bardziej elementarne, bardziej zróżnicowane. Każdy był szczególny, wyjątkowy. Zamiast Pięciu Mocy istniały ich tysiące.

Biorąc je w dłonie, Rand trzymał czysty materiał tworzenia. I ukierunkował go, tkając inną możliwość.

– Teraz – powiedział, oddychając głęboko, by pozbyć się grozy tego, co zobaczył. – Teraz ja ci pokażę, co się wydarzy.


– Ludzie są na pozycjach, Matko – skłonił się Bryne.

Egwene wzięła głęboki oddech. Mat posłał siły Białej Wieży wyschniętym korytem rzeki poniżej brodu, wokół zachodniego krańca bagien. Nadszedł czas, by Egwene do nich dołączyła. Zawahała się przez moment, patrząc przez bramę na stanowisko dowodzenia Mata. Jej oczy napotkały wzrok seanchańskiej kobiety siedzącej dostojnie na tronie po drugiej stronie stołu.

„Nie skończyłam z tobą” – pomyślała Egwene.

– Chodźmy – powiedziała, odwracając się i skinęła na Yukiri, by zamknęła bramę do budynku Mata. Wychodząc z namiotu, skubała sa’angreal Vory ukryty w dłoni.

Zauważyła coś niepozornego na ziemi i zatrzymała się. Drobne pęknięcia na kamieniach, jak pajęczyna. Schyliła się.

– Jest ich coraz więcej w okolicy, Matko – odezwała się Yukiri, pochylając się obok niej.

– Sądzimy, że kiedy Władcy Strachu przenoszą, tych pęknięć przybywa. Zwłaszcza jeśli używają ognia stosu…

Egwene dotknęła kamieni. W dotyku były jak zwykłe pęknięcia, ale wyglądały na czystą nicość. W ich głębi ciemność była zbyt nieprzenikniona, jak na zwykły cień.

Zaczęła splatać wszystkie pięć mocy razem, sprawdzając na pęknięciach. Tak…

Nie była pewna, co właściwie zrobiła, ale powstały splot okrył pęknięcia jak opatrunek. Ciemność zbladła, pozostawiając zwykłe pęknięcia – i cienką warstewkę kryształków.

– Ciekawe – odezwała się Yukiri. – Co to za sploty?

– Nie wiem – odparła Egwene. – Wydawało się dobre. Gawyn, czy ty… – urwała.

Gawyn.

Egwene wstała gwałtownie. Pamiętała jak przez mgłę, że wyszedł z jej namiotu dowodzenia, by się trochę przewietrzyć. Jak dawno to było? Obróciła się powoli, wyczuwając jego miejsce pobytu. Więź pozwoliła jej określić kierunek. Zatrzymała się, gdy wskazała na niego.

Patrzyła w stronę koryta rzeki, tuż powyżej brodu, gdzie Mat rozmieścił siły Elayne.

„Och, Światłości…”

– Co? – spytała Silviana.

– Gawyn poszedł walczyć – odparła Egwene, z wysiłkiem panując nad głosem. Co za bezdenny idiota! Nie mógł poczekać godzinę czy dwie, kiedy jej wojska byłyby gotowe? Wiedziała, że palił się do walki, ale powinien był przynajmniej zapytać!

Bryne cicho jęknął.

– Wyślij kogoś, żeby go sprowadził – nakazała Egwene chłodnym tonem. Nie była w stanie nadać mu innego brzmienia. – Najwyraźniej przyłączył się do wojsk Andoru.

– Ja to zrobię – powiedział Bryne, z jedną dłonią na mieczu, a drugą uniesioną w kierunku jednego z giermków. – Nie można mi wierzyć bym dowodził armią, więc mogę zrobić przynajmniej to.

Sugestia miała sens.

– Niech Yukiri idzie z tobą – powiedziała. – Kiedy znajdziecie mojego niemądrego Strażnika, użyjcie Podróżowania by dołączyć do nas na zachodnim krańcu bagien.

Bryne skłonił się i wyszedł. Siuan patrzyła za nim niepewnie.

– Możesz z nim iść – powiedziała Egwene.

– Po to mnie potrzebujesz? – spytała Siuan.

– Właściwie… – Egwene zniżyła głos – chcę, żeby ktoś dołączył do Mata i seanchańskiej Imperatorowej i słuchał. Uszami nawykłymi do słyszenia tego, co nie zostało powiedziane.

Siuan skinęła głową. Na jej twarzy malowała się aprobata, a nawet duma. Egwene była Amyrlin; niepotrzebne jej było żadne z uczuć Siuan, a jednak rozproszyły one nieco jej przygniatające zmęczenie.

– Wyglądasz na rozbawioną – rzekła.

– Kiedy Moiraine i ja wyruszyłyśmy na poszukiwanie chłopca – odparła Siuan – nie miałam pojęcia, że Wzór przyśle do nas również ciebie.

– Twoją zastępczynię?

– Gdy królowa starzeje się – powiedziała Siuan – zaczyna rozmyślać o swoim dziedzictwie. Światłości, pewnie każda chłopka myśli o tym samym. Czy będzie miała następcę, by zachował to, co stworzyła? Kobieta mądrzeje i zdaje sobie sprawę, że to, co może osiągnąć sama, blednie w porównaniu z tym, co może osiągnąć jej dziedziczka.

– Cóż, sądzę, że nie mogę uważać cię za całkowicie moją i raczej nie byłam zadowolona, że ktoś mnie zastąpi. Ale to pocieszające… wiedzieć, że przyłożyłam rękę do tego, co nastąpi. I gdyby kobieta miała sobie życzyć dziedziczki, nie mogłaby pragnąć lepszej od ciebie. Dziękuję ci. Popilnuję tej Seanchanki dla ciebie, może pomogę biednej Min wydostać się z sieci, w której się znalazła.

Siuan oddaliła się, wołając na Yukiri, by otworzyła jej bramę, zanim wyruszy z Bryne’em. Egwene patrzyła z uśmiechem, jak całuje generała. Siuan. Całująca mężczyznę na oczach wszystkich.

Silviana przeniosła i Egwene wdrapała się na siodło Daishara. Brama przed nimi otworzyła się. Sięgnęła do Źródła, trzymając przed sobą sa’angreal Vory i ruszyła za grupą Strażników Wieży. Natychmiast w jej nozdrza uderzył smród dymu.

Wysoki kapitan Chubain czekał na nią po drugiej stronie. Ciemnowłosy mężczyzna zawsze wydawał się jej zbyt młody na to stanowisko, ale przypuszczała, że nie każdy dowódca musi być posiwiały jak Bryne. W końcu powierzyli losy tej bitwy człowiekowi niewiele starszemu od niej, a ona sama była najmłodszą ze wszystkich Amyrlin.

Egwene odwróciła się ku Wzniesieniom i stwierdziła, że ledwo je widzi za ścianą ognia płonącego wzdłuż zbocza i wschodniego skraju bagien.

– Co się stało? – spytała.

– Płonące strzały – odparł Chubain – wystrzelone przez nasze siły nad rzeką. Z początku myślałem, że Cauthon oszalał, ale teraz rozumiem, co zamierzał. Strzelał do Trolloków, by podpalić pola na Wzgórzach i u ich stóp, a nam dać osłonę. Poszycie jest tam suche i kruche jak hubka. Ogień na razie wypłoszył Trolloki i sharańską kawalerię z powrotem w górę zbocza. I sądzę, że Cauthon liczy na to, iż dym osłoni nasze ruchy w okolicy bagien.

Cień wiedziałby, że ktoś się tam porusza, ale ile oddziałów i w jakiej konfiguracji… musieliby polegać bardziej na zwiadowcach niż na swojej zdecydowanej przewadze na szczycie Wzniesień.

– Nasze rozkazy? – spytał Chubain.

– Nie powiedział ci? – odpowiedziała pytaniem Egwene.

– Rozstawił nas tylko na tej pozycji. – Potrząsnął głową.

– Kontynuujemy po zachodniej stroną bagien i zajdziemy Sharanów od tyłu.

Chubain chrząknął.

– To mocno poszatkuje nasze siły. A teraz przypuszcza na nich atak na Wzniesieniach po porzuceniu ich na rzecz wroga?

Na to nie miała odpowiedzi. W zasadzie to ona – głównie – była odpowiedzialna za to, że Mat dowodził. Znów rzuciła okiem przez bagna, w kierunku, gdzie wyczuwała Gawyna.

Walczył… Egwene zawahała się. Poprzednie miejsce pozwalało jej wyczuć Gawyna w kierunku rzeki, ale po wyjeździe za bramę wyczuwała go lepiej. Nie był nad rzeką z wojskami Elayne. Był na samych Wzniesieniach, gdzie Cień trzymał się najmocniej.

„Światłości!” – pomyślała. – „Gawyn, co ty robisz?”


Siedzący na koniu Gawyn wyłonił się z dymu. Czarne macki dymu wiły się wokół niego, a gorąco tlącej się trawy przypaliło mu buty. Na szczęście ogień szalał głównie na szczytach Wzgórz, pozostawiając ziemię pokrytą popiołem.

Poczerniałe ciała ludzi i zniszczonych smoków leżały wokół jak kupy żużlu i węgla. Gawyn wiedział, że czasami farmerzy wypalali ubiegłoroczne chwasty, by odrodzić glebę. Teraz cały świat stał w ogniu. Przemykając się przez spirale czarnego dymu, z mokrą chustką obwiązaną wokół twarzy, modlił się o odrodzenie.

Całe podłoże pokryte było pajęczynami pęknięć. Cień niszczył tę krainę.

Większość Trolloków gromadziła się na Wzniesieniach nad brodem Hawal, choć niektóre zajęte były dźganiem zwłok leżących na zboczu. Być może przyciągnął ich smród palących się ciał. Z dymu wyłonił się Myrddraal i zaczął ich besztać w języku, którego Gawyn nie rozumiał. Na plecy Trolloków spadły razy bata.

Gawyn zamarł, ale Myrddraal go nie zauważył. Zaganiał maruderów z powrotem ku zgromadzonym razem pozostałym Trollokom. Gawyn czekał, oddychając bezgłośnie przez swoją chustkę, czując cienie Krwawych Noży dookoła. Trzy pierścienie coś mu zrobiły. Kręciło mu się w głowie, a kiedy się poruszał, jego kończyny były zbyt szybkie. Potrwało, zanim przyzwyczaił się do zmian, do utrzymywania równowagi przy poruszaniu się.

Trollok o wilczym pysku uniósł się znad pobliskiej kupy gruzu i powęszył, szukając Pomora. Wypełzł z ukrycia z trupem przerzuconym przez ramię. Przeszedł nie więcej niż pięć stóp od Gawyna, zatrzymał się i znów zaczął węszyć, po czym przygarbiony ruszył dalej. Niesione przez niego ciało miało płaszcz Strażnika. Biedny Symon. Nigdy już nie rozegra kolejki w karty. Gawyn warknął cicho i skoczył do przodu, nie myśląc, co robi. Zawirował w „Pocałunku żmii”, pozbawiając Trolloka głowy.

Trup upadł na ziemię. Gawyn stał z wyciągniętym ostrzem, przeklinając samego siebie, wreszcie skulił się i wycofał z powrotem ku dymnej zasłonie, która maskowała jego zapach i okrywała skręcającą się ciemnością zamazany kształt. Głupiec, ryzykować zdemaskowanie, żeby zabić jednego Trolloka. Ciało Symona i tak skończy w jakimś kotle. Gawyn nie da rady unicestwić całej armii. Był tu z powodu jednego człowieka.

Gawyn skulił się, czekając, czy ktoś zauważył jego atak. Może go nie widzieli – nie był pewien, do jakiego stopnia pierścienie go kryją – ale każdy dostrzegłby padające ciało Trolloka. Alarm nie zabrzmiał, więc wstał i ruszył dalej. Dopiero wtedy zauważył, że jego palce odbijają się czerwienią od czerni popiołów. Spalił je, ale prawie nie czuł bólu. Pierścienie. Ciężko mu było myśleć jasno, ale – na szczęście – mógł walczyć równie dobrze jak przedtem. Jego odruchy były teraz nawet silniejsze.

Demandred. Gdzie był Demandred? Gawyn biegał tam i z powrotem po szczycie Wzniesień. Oddziały Cauthona stacjonowały przy rzece niedaleko przeprawy, ale dym nie pozwalał zobaczyć nikogo dokładnie. Po drugiej stronie Pogranicznicy zajęci byli jednostką sharańskiej kawalerii. A tu, na szczycie, było spokojnie mimo obecności Pomiotu Cienia i Sharanów. Gawyn przekradł się na tyły Pomiotu Cienia, trzymając się trudniej dostępnych kęp martwych drzew i zielska. Wydawało się, że nikt go nie dostrzegł. Miejsce było zacienione, a cienie go chroniły. W dole, w przesmyku między Wzniesieniami a bagnem, wygasały ostatnie ognie. Wydawało się to zbyt szybkie, by zgasły same. Przenoszenie?

Zamierzał znaleźć Demandreda dzięki naturze jego ataków, ale jeśli on po prostu przenosił, by wygasić ognie, to…

Armia Cienia zaatakowała, gnając w dół zbocza do brodu Hawal. Sharanie pozostali z tyłu, a większość Trolloków posuwała się do przodu. Najwyraźniej zamierzali przedrzeć się przez wyschnięte koryto rzeki i zająć się wojskami Cauthona.

Jeżeli planem Cauthona było wywabienie sił Demandreda ze Wzniesień, poniósł klęskę. Sharańskie oddziały piechoty i kawalerii patrzyły beznamiętnie, jak Trolloki rzucają się do walki.

Zboczem wstrząsnęły wybuchy, wyrzucając Trolloki w powietrze jak kurz z trzepanego dywanu. Gawyn zawahał się, skulony. Smoki, tych kilka, które działały. Mat rozmieścił je gdzieś po obu stronach rzeki; przez dym trudno było dostrzec dokładną pozycję. Sądząc po odgłosach, nie było ich więcej niż pół tuzina, ale wywoływane przez nie zniszczenia były olbrzymie, zwłaszcza zważywszy odległość.

Eksplozja czerwonego światła z jakiegoś miejsca na szczycie Wzniesień skierowała się w stronę dymu smoków. Gawyn uśmiechnął się. „Uprzejmie dziękuję”. Położył dłoń na mieczu. Czas sprawdzić, jak dobrze działają te pierścienie.

Trzymając nisko głowę, wybiegł z ukrycia. Większość Trolloków biegła w dół zbocza, posuwając się w stronę koryta rzeki. Padały na nich strzały i bełty, a z innego teraz kierunku nadeszła kolejna porcja smoczego ognia. Cauthon przemieszczał smoki i Demandred miał problem z ustaleniem ich pozycji.

Gawyn biegł wśród wyjącego Pomiotu Cienia. Ziemia za nim dudniła niczym uderzenia serca. Dym spowijał go, wdzierając się do gardła. Ręce miał czarne i przypuszczał, że twarz też. Miał nadzieję, że to pomoże mu pozostać niewidocznym.

Trolloki kręciły się wokół, skrzecząc i warcząc, ale żaden go nie zaatakował. Wiedziały, że coś się porusza, ale był dla nich tylko zamazanym kształtem.

Gniew Egwene przesączył się przez więź. Gawyn uśmiechnął się. Nie oczekiwał, że będzie zadowolona. Biegł, unikając padających wokół strzał, i czuł spokój, wiedząc, że wybrał dobrze. Być może kiedyś zrobiłby to, by być dumnym z walki i szansy stanięcia przeciwko Demandredowi.

Teraz nie to leżało mu na sercu. Teraz była to potrzeba. Ktoś musiał pokonać tę istotę, ktoś musiał go zabić albo przegrają bitwę. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Wystawienie Egwene czy Logaina na ryzyko byłoby zbytnim hazardem.

Gawyn mógł zaryzykować. Nikt by go nie posłał – nikt by się nie odważył – ale to było konieczne. Dostał szansę zmienienia czegoś, szansę, by mieć wpływ. Robił to dla Andoru, dla Egwene, dla świata.

Na przodzie Demandred ryczał znanym już wyzwaniem:

– Wyślijcie mi tu al’Thora, nie te tak zwane smoki!

Posłał kolejne pasmo ognia.

Gawyn minął szarżujące Trolloki i dotarł na tył dużej grupy Sharanów z dziwnymi łukami, prawie tak wielkimi, jak te w Dwu Rzekach. Otaczali jeźdźca, w zbroi wykonanej z kółek połączonych przez otwory w środku, z naszyjnikiem i ochronnymi naramiennikami. Przyłbica straszliwego hełmu była podniesiona, odsłaniając dumną, przystojną twarz o władczym wyrazie, która wydała się Gawynowi dziwnie znajoma.

„To musi być szybkie” – pomyślał Gawyn. – „I, Światłości, lepiej, żebym nie dał mu szansy na przenoszenie”.

Sharańscy łucznicy stali w pogotowiu, ale tylko dwóch odwróciło się, gdy Gawyn wśliznął się między nich. Wyciągnął sztylet z pochwy przy pasie. Będzie musiał ściągnąć Demandreda z konia i uderzyć sztyletem w twarz. Taki atak był trochę tchórzliwy, ale najlepszy. Ściągnąć go i będzie można…

Demandred obrócił się błyskawicznie i spojrzał w stronę Gawyna. Sekundę później wyciągnął dłoń i cienki jak patyczek promień rozżarzonego do białości ognia wystrzelił w jego kierunku.

Chybił, uderzając tuż obok Gawyna, który zdążył uskoczyć. Ziemia wokół pokryła się głębokimi, czarnymi pęknięciami, które zdawały się otwierać na wieczność.

Gawyn rzucił się w przód i ciął popręg siodła. Szybko. Pierścienie pozwoliły mu zareagować, gdy Demandred wciąż gapił się zdumiony.

Siodło puściło i Gawyn wraził sztylet w koński bok. Zwierzę zarżało i wspięło się na tylne nogi, zrzucając Demandreda z siodła. Gawyn skoczył, trzymając zakrwawiony sztylet. Koń pomknął przed siebie.

Sharańscy łucznicy krzyknęli, gdy Gawyn pochylił się nad Demandredem, trzymając sztylet oburącz. Ciało Przeklętego nagle zatrzęsło się i mężczyzna przewrócił się na bok. Nad poczerniałą ziemią powiał podmuch, unosząc płatki popiołu. Pasma powietrza pochwyciły Demandreda i postawiły go ze szczęknięciem, trzymającego obnażony miecz.

Przeklęty pochylił się i uwolnił kolejne pasmo – Gawyn czuł, jak powietrze wiruje wokół niego, jakby próbowało go pochwycić. Był jednak zbyt szybki, a przez pierścienie Demandred wyraźnie miał kłopot ze złapaniem go. Gawyn cofnął się i przełożył sztylet do lewej dłoni, prawą wyciągając miecz.

– A więc – odezwał się Demandred – zabójca. Lews Therin zawsze opowiadał o „honorze” walki twarzą w twarz.

– Nie przysłał mnie Smok Odrodzony.

– Z Cieniem Nocy otaczającym cię tkaniną, której nikt w tym Wieku nie pamięta? Czy wiesz, że to, co zrobił ci Lews Therin, wyssie z ciebie życie? Już jesteś martwy, człowieczyno.

– Więc możesz przyłączyć się do mnie w grobie – rzekł Gawyn.

Demandred wyprostował się, ujmując miecz dwoma rękami w nieznanej Gawynowi pozycji walki. Wydawało się, że mimo pierścieni jest w stanie do pewnego stopnia śledzić Gawyna, ale jego reakcje były o włos wolniejsze, niż powinny.

„Kwiat jabłoni na wietrze”, z trzema szybkimi uderzeniami, zmusił Demandreda do cofnięcia się. Kilku Sharanów postąpiło do przodu z mieczami, ale Demandred powstrzymał ich uniesieniem dłoni w rękawicy. Nie uśmiechał się do Gawyna – nie wydawało się, żeby kiedykolwiek się uśmiechał – ale wykonał coś zbliżonego do „Błyskawicy o trzech ostrzach”. Gawyn odpowiedział „Dzikiem biegnącym w dół zbocza”.

Demandred był dobry. Nawet z przewagą, jaką mu dawały pierścienie, Gawyn ledwo uniknął jego riposty. We dwóch tańczyli w małym kręgu, strzeżonym przez obserwujących Sharanów. Żelazne kule, padając z odległym hukiem, wstrząsały wzgórzem. Już tylko kilka smoków ziało ogniem i chyba wszystkie koncentrowały się na tym miejscu.

Gawyn chrząknął, rzucając się do „Burzy trzęsącej gałęzią”, próbując przepchnąć się przez straże Demandreda. Musiał się zbliżyć, by pchnąć sztyletem w pachę albo między złącza monetowej zbroi. Demandred odpowiedział umiejętnie i finezyjnie. Gawyn zaczął się pocić w swej kolczudze. Czuł, że jest szybszy niż kiedykolwiek, a jego ruchy błyskawiczne jak u kolibra. Jednak mimo wszelkich prób nie był w stanie zadać ciosu.

– Kim jesteś, człowieczyno? – warknął Demandred, cofając się z uniesionym mieczem. – Dobrze walczysz.

– Gawyn Trakand.

– Brat małej królowej – skomentował Demandred. – Wiesz, kim jestem.

– Mordercą.

– A twój Smok nie mordował? – odparł Demandred. – Twoja siostra nigdy nie zabijała, by utrzymać… ośmielę się stwierdzić, zagarnąć… tron?

– To co innego.

– Każdy tak mówi. – Demandred postąpił ku przodowi. Poruszał się zwinnie, wyprostowany, choć nie spięty. Idąc, kołysał mieczem jak tancerz. Całkowicie panował nad swoim ostrzem; Gawyn nigdy nie słyszał, by Demandred był mistrzem miecza, ale ten mężczyzna był tak dobry jak każdy, z kim Gawyn miał kiedykolwiek do czynienia. A właściwie lepszy.

Gawyn zaatakował „Kotem tańczącym na ścianie” – pięknym, zamaszystym cięciem dorównującym Demandredowi. Potem wykonał unik zwany „Tańcem języka węża”, w nadziei, że poprzedni atak uśpił czujność Demandreda i pozwoli na pchnięcie obok.

Coś pchnęło Gawyna, obalając go na ziemię. Przeturlał się i podniósł do przyklęku. Oddychał z wysiłkiem. Dzięki pierścieniom nie czuł bólu, ale prawdopodobnie miał złamane żebro.

„Głaz” – pomyślał. – „Przeniósł i sprowadził głaz, by mnie uderzyć”. Atakowanie Gawyna splotami sprawiało Demandredowi trudność z powodu cieni, ale coś odpowiednio dużego mogło trafić w cel, gdy zostało rzucone.

– Oszukujesz. – Gawyn wykrzywił twarz w szyderczym uśmieszku.

– Oszukuję? – powtórzył Demandred. – A czy mamy jakieś zasady, rycerzyku? O ile sobie przypominam, to ty próbowałeś mnie zadźgać ciosem w plecy, chowając się za zasłoną cieni.

Gawyn oddychał głęboko, trzymając się za bok. Smocza kula żelaza uderzyła gdzieś niedaleko, wybuchając z hukiem. Eksplozja rozczłonkowała kilku Sharanów, których ciała ochroniły Gawyna i Demandreda przed odłamkami. Ziemia padała w dół, jak piana z fali na pokład statku. Co najmniej jeden smok jeszcze działał.

– Nazywasz mnie mordercą – ciągnął Demandred – którym jestem. Ale jestem także twoim zbawcą, czy ci się to podoba, czy nie.

– Jesteś szalony.

– Bynajmniej. – Demandred obszedł go dookoła, rozcinając powietrze sztychami ostrza. – Mężczyzna, za którym podążasz, Lews Therin Telamon, to on jest szalony. Sądzi, że pokona Wielkiego Pana. Nie pokona. To prosty fakt.

– Chcesz, żebyśmy dołączyli do Cienia?

– Tak. – Oczy Demandreda były zimne. – Jeśli zabiję Lewsa Therina, w nagrodę otrzymam prawo urządzenia świata po swojemu. Wielkiemu Panu nie zależy na rządach. Jedynym sposobem uratowania tego świata jest zniszczenie go i danie schronienia jego ludziom. Czy nie to właśnie chce zrobić twój Smok, jak twierdzi?

– Czemu ciągle nazywasz go moim Smokiem? – Gawyn splunął krwią. Pierścienie… pchały go do akcji. Kończyny pulsowały siłą i energią. „Walcz! Zabij!”

– Podążasz za nim – powiedział Demandred.

– Nie!

– Kłamstwa – stwierdził Demandred. – Albo może ciebie też oszukano. Wiem, że Lews Therin dowodzi tą armią. Z początku nie byłem pewien, ale teraz jestem. Wystarczy splot wokół ciebie, ale mam i lepszy dowód. Żaden śmiertelnik nie posiada umiejętności, które dziś się tu objawiły; mam do czynienia z prawdziwym mistrzem walki. Może Lews Therin nosi Maskę Zwierciadeł, a może dowodzi, wysyłając rozkazy do tego Cauthona poprzez Jedyną Moc. Nie istotne. Tak czy tak, widzę prawdę. Dziś zagram z Lewsem Therinem w kości. Zawsze byłem lepszym generałem. Dowiodę tego tu i teraz. Mógłbyś to przekazać Therinowi, ale nie pożyjesz wystarczająco długo, rycerzyku. Przygotuj się. – Demandred uniósł miecz.

Gawyn wstał, rzucił sztylet i oburącz podniósł swój. Demandred szedł ku niemu ostrożnie, wykonując ostrzem nieznane Gawynowi sztychy. Mógłby je sparować, ale mimo tego, że był szybszy, Demandred za każdym razem bez wysiłku blokował Gawyna, odbijając jego miecz w bok.

Nie uderzył. Ledwo się poruszał, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, dzierżąc miecz w obu dłoniach, odbijając wszystkie ataki. Gawyn rzucił się na niego. „Gołębica podrywa się do lotu”, „Opadający liść”, „Pieszczota leoparda”. Gawyn warknął przez zaciśnięte zęby. Pierścienie powinny wystarczyć. Dlaczego jednak tak nie było?

Odstąpił i uchylił się w tył, unikając kolejnego głazu lecącego w jego stronę. Minął go o kilka cali. „Dzięki Światłości za te pierścienie” – pomyślał.

– Dobrze walczysz jak na ten Wiek – stwierdził Demandred. – Ale nadal dzierżysz swój miecz, człeczyno.

– A co innego miałbym robić?

– Sam stań się ostrzem – odparł Demandred, jakby zdziwiony, że Gawyn pyta.

Gawyn zawarczał i znów rzucił się na Demandreda. Był szybszy. Demandred nie atakował, bronił się, ale nie cofał. Stał w miejscu, parując wszystkie ciosy.

Demandred zamknął oczy. Gawyn uśmiechnął się i zaufał „Ostatniemu ciosowi czarnej lancy”.

Miecz Demandreda stał się niewyraźną plamą.

Coś uderzyło Gawyna. Odetchnął gwałtownie, zatrzymał się, zachwiał i upadł na kolana, patrząc na dziurę w brzuchu. To Demandred uderzył w jego kolczugę i przebił ją. Wyciągnął miecz płynnym ruchem.

„Dlaczego… dlaczego nic nie czuję?”

– Jeśli przeżyjesz i zobaczysz się z Lewsem Therinem – rzekł Demandred – powiedz mu, że z niecierpliwością go oczekuję. Nas dwóch i nasze miecze. Poprawiłem swój styl od naszego ostatniego spotkania.

Demandred zawinął mieczem, chwytając go w zagłębienie między kciukiem a palcem wskazującym. Przeciągnął ostrzem po palcach i strząsnął krew na ziemię.

Wsunął miecz do pochwy. Potrząsnął głową i wysłał kulę ognia w kierunku wciąż zionącego smoka, który zamilkł.

Zapadła cisza. Demandred zrobił kilka kroków skrajem stromego zbocza twarzą do rzeki. Jego sharańskie straże ustawiły się w szyku obok niego. Gawyn oszołomiony padł na ziemię. Życie wypływało zeń na spaloną trawę; próbował zatamować krew drżącymi palcami.

Jakoś udało mu się uklęknąć. Musiał wrócić do Egwene. Zaczął pełznąć. Krew cieknąca z rany mieszała się z ziemią, oczy zalewał zimny pot. Dwadzieścia kroków dalej dostrzegł kilka koni uwiązanych do palików i skubiących poczerniałe kępki trawy. Po kilku minutach heroicznych zmagań, które prawie zupełnie pozbawiły go sił, wdrapał się na grzbiet pierwszego konia z brzegu, odwiązał go i zgarbiony, trzymający się grzywy jedną ręką, włożył resztkę energii w kopnięcie zwierzęcia w żebra.


– Pani – zwrócił się Mandevwin do Faile – znam tych dwóch od lat! Mają na sumieniu kilka grzeszków; nikt nie przychodzi do Legionu bez takich historii. Ale, Światłości zachowaj, nie są Sprzymierzeńcami Czarnego!

Faile w milczeniu spożywała południowy posiłek, słuchając protestów Mandevwina z całą cierpliwością, na jaką było ją stać. Żałowała, że nie ma przy niej Perrina, który dostarczyłby dobrego argumentu. Czuła, że za chwilę się załamie.

Byli blisko Thakan’dar, straszliwie blisko. Przez czarne niebo śmigały huczące błyskawice i całymi dniami już nie widzieli żadnego żywego stworzenia, niebezpiecznego czy nie. Nie widzieli także Vanina i Harnana, choć Faile co noc wystawiała podwójne straże. Sługi Czarnego nie poddawały się.

Teraz nosiła Róg w dużej torbie przywiązanej do pasa. Inni wiedzieli o tym i byli rozdarci między dumą z obowiązku a grozą świadomości, jak ważne jest to, co robią. Przynajmniej dzieliła z nimi te uczucia.

– Pani – kontynuował Mandevwin, klękając. – Vanin jest gdzieś niedaleko stąd. To bardzo utalentowany tropiciel, najlepszy w Legionie. Nie zobaczymy go, jeśli sam tego nie zechce, ale przysięgnę, że podąża za nami. Gdzie indziej miałby pójść? Może jeśli go zawołam i poproszę, by opowiedział swą historię, sprawa będzie rozwiązana.

– Zastanowię się nad tym, Mandevwin – odparła Faile.

Skinął głową. Ten jednooki mężczyzna był dobrym dowódcą, ale chyba cegła miała więcej wyobraźni. Nieskomplikowani ludzie jak on zakładali, że wszyscy mają proste motywacje i nie potrafił sobie uzmysłowić, że ktoś taki jak Vanin czy Harnan mógłby tak długo pomagać Legionowi – wypełniając rozkazy, bez wątpienia, by uniknąć podejrzeń – by w końcu zrobić coś tak okropnego.

Teraz przynajmniej wiedziała, że nie martwiła się bez powodu. Wyraz czystej paniki w oczach Vanina, kiedy został złapany, w zupełności to potwierdzał, gdyby nie wystarczyło schwytanie go z Rogiem w rękach. Nie spodziewała się dwóch Sprzymierzeńców Czarnego, przechytrzyli ją w złodziejstwie. Jednakże sami zlekceważyli niebezpieczeństwa Ugoru. Nie chciała myśleć, co by się wydarzyło, gdyby nie przyciągnęli uwagi niedźwiedziowatej istoty. Faile siedziałaby w namiocie, czekając na przybycie złodziei, którzy już by zniknęli, zabierając ze sobą jeden z najcenniejszych artefaktów na świecie.

Niebo zagrzmiało. W oddali widniał ciemny Shayol Ghul, wznosząc się nad doliną Thakan’dar w łańcuchu niższych gór. Zrobiło się chłodno, niemal zimno. Wejście na ten szczyt będzie trudne – ale, tak czy inaczej, zaniesie ten Róg siłom Światła do Ostatniej Bitwy. Oparła palce na sakiewce przy boku, czując metal spoczywający w środku.

Niedaleko Olver pędził po pozbawionych życia szarych skałach Spustoszonych Ziem ze sztyletem u pasa na wzór miecza. Może nie powinna była go sprowadzać. Z drugiej strony, chłopcy w jego wieku w Ziemiach Granicznych uczyli się, jak dostarczać wiadomości i zapasy do obleganych fortów. Nie dołączyliby do walczących grup czy zostali wysłani na posterunek, jeśli nie mieliby co najmniej dwunastu lat, ale trening zaczynał się dużo wcześniej.

– Pani?

Faile przyjrzała się podchodzącym Selande i Arreli. Kiedy Vanin się zdemaskował, wyznaczyła Selande na przywódczynię zwiadowców. Nieduża, blada kobieta mniej wyglądała na Aiela niż wielu innych w Cha Faile. Ale taka postawa była pomocna.

– Tak?

– Coś się porusza, pani – powiedziała cicho Selande.

– Co? – Faile wstała. – Co takiego?

– Rodzaj karawany.

– W Spustoszonych Ziemiach? – zdziwiła się Faile. – Pokaż.


To nie była zwykła karawana. Za nią rozciągała się wioska. Faile widziała ją w zwierciadle, choć tylko w formie ciemnej smugi, tam gdzie były zabudowania. Leżała u podnóża wzgórz przy Thakan’dar. Wioska. Światłości!

Faile zniżyła lustro, by przyjrzeć się karawanie pełznącej przez martwy pejzaż ku stacji zaopatrzeniowej znajdującej się w sporej odległości od wioski.

– Robią to, co my – wyszeptała.

– Co takiego, pani? – Arrela leżała na brzuchu przy Faile. Po drugiej stronie Mandevwin patrzył przez swoje lustro.

– To centralny punkt zaopatrzeniowy – wyjaśniła Faile, zerkając na stosy pudeł i pęki strzał. – Pomiot Cienia nie może przedostać się przez bramy, ale ich zapasy mogą. Nie musieli dźwigać zapasowych strzał i broni podczas inwazji. Są gromadzone tutaj i wysyłane w miejsce walki w razie potrzeby.

W rzeczy samej – świetlista wstęga w dole zapowiadała otwarcie przejścia. Szedł przez nią długi rząd ubrudzonych mężczyzn z plecakami, za którymi tuziny innych ciągnęły niewielkie wózki.

– Dokądkolwiek wysyłają tę broń – powiedziała Faile powoli – w pobliżu będzie walka. Na wózkach są strzały, nie żywność, bo Trolloki ściągają zwłoki na biesiadę każdej nocy.

– Jeśli więc moglibyśmy prześliznąć się przez jedną z tych bram… – zaczął Mandevwin.

Arrela prychnęła, jakby cała ta rozmowa była dobrym żartem. Spojrzała na Faile i uśmiech zniknął z jej warg.

– Mówicie to poważnie. Oboje.

– Nadal jesteśmy daleko od Thakan’dar – rzekła Faile. – A ta wioska blokuje nam drogę. Może byłoby łatwiej przekraść się przez jedną z bram, niż próbować zejść w dolinę.

– Znajdziemy się na tyłach wroga!

– Już tam jesteśmy – odparła Faile ponuro – więc nic by to nie zmieniło.

Arrela zamilkła.

– Będzie problem – odezwał się cicho Mandevwin, obracając swe lustro. – Patrzcie, kto idzie z wioski do obozu.

Faile podniosła lustro.

– Aielowie? – szepnęła. – Światłości! Shaido sprzymierzyli się z siłami Czarnego?

– Nawet psy Shaido nie zrobiłyby tego. – Arrela splunęła w bok.

Nowo przybyli rzeczywiście wyglądali inaczej. Ich zasłony twarzy były podniesione, jak do zabijania, ale były czerwone. Tak czy inaczej, przekradnięcie się obok Aielów było prawie niemożliwe. Prawdopodobnie tylko odległość uchroniła jej grupę przed odkryciem. Jak również to, że nikt nie spodziewał się tu znaleźć takiej grupy.

– Wracamy – zdecydowała Faile, cofając się nieznacznie w dół wzgórza. – Trzeba coś zaplanować.


Perrin obudził się z uczuciem, jakby wrzucono go zimą do jeziora. Gwałtownie wciągnął powietrze.

– Leż, głupi! – nakazała Janina, kładąc mu rękę na ramieniu. Jasnowłosa Mądra wyglądała na tak samo wykończoną jak on.

Leżał w czymś miękkim. Zbyt miękkim. Ładne łóżko z czystą pościelą. Za oknem widać było fale łagodnie uderzające o brzeg i słychać było mewy. A także jęki gdzieś bliżej.

– Gdzie jestem? – spytał.

– W moim pałacu – odparła Berelain. Stała przy drzwiach, więc nie zauważył jej do tej pory. Pierwsza nosiła diadem przedstawiający jastrzębia w locie i ubrana była w karmazynową suknię z żółtym obramowaniem. Pokój urządzono z przepychem, lustra, okna i wezgłowia oprawne w brąz i złoto.

– Mogłabym dodać – kontynuowała Berelain – że sytuacja jest mi dość znajoma, lordzie Aybaro. Tym razem, gdyby się pan zastanawiał, podjęłam środki ostrożności.

Środki ostrożności? Perrin wciągnął powietrze. Uno? Czuł jego zapach. Berelain skinęła głową i Perrin, odwróciwszy się, faktycznie ujrzał Uno z ręką na temblaku, siedzącego obok na krześle.

– Uno! Co ci się stało? – wykrzyknął Perrin.

– Stały mi się cholerne Trolloki – mruknął Uno. – Czekam w kolejce do Uzdrowienia.

– Najpierw zajmujemy się ranami zagrażającymi życiu – powiedziała Janina.

Wśród Mądrych była najbardziej biegłą w Uzdrawianiu; najwyraźniej postanowiła zostać z Aes Sedai i Berelain. – Ty, Perrinie Aybaro, zostałeś Uzdrowiony, byś przeżył. Tylko, byś przeżył. Aż do teraz nie mogliśmy zajmować się twoimi ranami, które nie były śmiertelne.

– Czekaj – przerwał Perrin, próbując usiąść. Światłości, ale był wyczerpany. – Jak długo tu jestem?

– Dziesięć godzin – odparła Berelain.

– Dziesięć godzin! Muszę iść. Bitwa…

– Bitwa będzie trwać bez ciebie – powiedziała Berelain. – Przykro mi.

Perrin cicho mruknął. Był tak bardzo zmęczony.

– Moiraine znała sposób na usunięcie zmęczenia. Znasz go, Janina?

– Nawet gdybym znała, nie zastosowałabym go u ciebie – odparła Janina. – Potrzebujesz snu, Perrinie Aybaro. Twój udział w Ostatniej Bitwie skończył się.

Perrin zgrzytnął zębami i zaczął wstawać.

– Spróbuj tylko wyjść z łóżka – ostrzegła Janina, zwracając wzrok ku niemu – a zapakuję cię w Powietrze i zostawię, żebyś powisiał parę godzin.

W pierwszym odruchu Perrin chciał się przemienić. Zaczął formować w głowie tę myśl, ale poczuł się głupio. W jakiś sposób wrócił do realnego świata. Tu nie mógł się przemieniać. Był bezradny jak dziecko. Sfrustrowany opadł na poduszki.

– Rozchmurz się, Perrinie – powiedziała cicho Berelain, podchodząc do łóżka. – Powinieneś być martwy. Jak dostałeś się na pole bitwy? Gdyby Haral Luhhan i jego ludzie nie zobaczyli, że tam leżysz…

Perrin potrząsnął głową. Tego, co zrobił, nie dawało się wytłumaczyć komuś, kto nie znał wilczego snu.

– Co się dzieje, Berelain? Wojna? Nasze wojska?

Wydęła usta.

– Wyczuwam w tobie prawdę – rzekł. – Zmartwienie, lęk. – Westchnął. – Widziałem, że linia walk przesunęła się. Jeśli ludzie z Dwu Rzek są również na Polu Merriloru, nasze trzy armie zostały zepchnięte w to samo miejsce. Wszyscy oprócz tych z Thakan’dar.

– Nie wiemy, jak sobie radzi Lord Smok – odparła cicho, osuwając się na stołek przy jego łóżku. Janina pod ścianą ujęła ramię Uno. Zadrżał, gdy przepłynęło przez niego Uzdrowienie.

– Rand nadal walczy – powiedział Perrin.

– Upłynęło zbyt wiele czasu – powiedziała. Nie mówiła mu wszystkiego, coś zatajając. Wyczuwał to.

– Rand nadal walczy – powtórzył. – Gdyby przegrał, nie byłoby nas tutaj.

Oparł się o poduszki wyczerpany do szpiku kości. Światłości! Nie mógł tu leżeć, gdy ludzie ginęli, czyż nie?

– W Sztolni czas płynie inaczej. Byłem tam i widziałem na własne oczy. Tutaj minęło wiele dni, ale dla Randa to był jeden dzień. Albo krócej.

– To dobrze. Przekażę twoje wieści innym.

– Berelain – odezwał się Perrin – musisz coś dla mnie zrobić. Wysłałem Elyasa z wiadomością dla naszych wojsk, ale nie wiem, czy ją dostarczył. Graendal zaćmiewa umysły naszych przywódców. Dowiesz się, czy wiadomość dotarła?

– Dotarła – powiedziała. – W ostatniej chwili, ale dotarła. Dobra robota. Śpij, Perrinie.

Wstała.

– Berelain?

Odwróciła się do niego.

– Faile – powiedział. – Co z Faile?

Jej lęk wyostrzył się. „Nie…”

– Jej karawana z zapasami została zniszczona w bańce zła, Perrinie – odpowiedziała Berelain cicho. – Przykro mi.

– Czy odnaleziono jej ciało? – zmusił się, by spytać.

– Nie.

– Więc ona żyje.

– To…

– Ona nadal żyje – powtórzył z naciskiem. Musiał założyć, że to prawda. Bo jeśli nie…

– Jest, oczywiście, nadzieja – przyznała i podeszła do Uno, zginającego swe uleczone ramię. Ruchem głowy poprosiła, by wyszedł z nią z pokoju. Janina porządkowała rzeczy przy umywalni. Perrin wciąż słyszał jęki z korytarza. Całe to miejsce miało zapach ziół i bólu.

„Światłości” – pomyślał. Karawana Faile wiozła Róg. Czy miał go teraz Cień?

I Gaul. Musiał wrócić do Gaula. W wilczym śnie zostawił człowieka strzegącego tyłów Randa. Jeśli zmęczenie Perrina było jakąkolwiek wskazówką, Gaul nie utrzyma się już długo.

Czuł, że mógłby przespać tygodnie. Janina wróciła do jego wezgłowia i pokręciła głową.

– Nie masz po co zmuszać się do czuwania, Perrinie Aybaro.

– Janina, mam zbyt wiele do zrobienia. Proszę. Muszę wrócić na pole bitwy i…

– Zostaniesz tutaj, Perrinie Aybaro. W twoim stanie nikomu się do niczego nie przydasz i nie zdobędziesz ji, próbując dowieść, że jest inaczej. Gdyby ten kowal, który cię tu przyniósł, dowiedział się, że cię puściłam i pozwoliłam dać się zabić w walce, sądzę, że wróciłby i wywiesił mnie za pięty przez okno. – Zawahała się. – Ten człowiek… prawie jestem pewna, że dałby radę.

– Pan Luhhan. – Perrin jak przez mgłę pamiętał chwile przed tym, jak stracił przytomność. – Był tam. To on mnie znalazł?

– Uratował ci życie – odparła Janina. – Wziął cię na plecy i pobiegł do Aes Sedai, by otworzyła przejście. Gdy przybyliście, byłeś o krok od śmierci. Biorąc pod uwagę, ile ważysz, już samo podniesienie cię było nie lada wyczynem.

– Naprawdę nie potrzebuję snu. – Perrin czuł, jak opadają mu powieki. – Muszę… muszę się dostać…

– Wierzę – zgodziła się Janina.

Perrin zamknął oczy. To ją przekona, że zamierza robić, co mu każą. Potem, kiedy sobie pójdzie, on wstanie.

– Wierzę – powtórzyła Janina ciszej.

„Sen” – pomyślał. „Zasypiam”. Znów ujrzał przed sobą trzy ścieżki. Tym razem jedna wiodła ku normalnemu spaniu, druga do wilczego snu – tę zwykle wybierał.

A między nimi trzecia. Wilczy sen w fizycznej formie.

Mocno kusiła, ale zdecydował się nie iść nią. Wybrał zwykły sen, bo zrozumiał, że bez tego jego ciało umrze.


Androl leżał, oddychając z wysiłkiem i gapiąc się w niebo gdzieś daleko od pola bitwy. Uciekli ze szczytów Wzniesień.

Atak… był niebywale potężny.

„Co to było?” – przekazał Pevarze.

„To nie Taim” – odpowiedziała, wstając i otrzepując spódnicę z kurzu. – „Myślę, że to Demandred”.

„Celowo przyprowadziłem nas do miejsca z dala od tego, gdzie on walczył”.

„Tak. Jak on śmie zmieniać położenie i ingerować w grupę przenoszących atakujących jego wojska?”

Androl usiadł i jęknął. „Wiesz, Pevaro, jesteś niebywale wygadana jak na Aes Sedai”.

Zaskoczyło go jej rozbawienie. „Nie znasz Aes Sedai ani w połowie tak dobrze, jak myślisz”. Odeszła obejrzeć rany Emarina.

Androl odetchnął głęboko. Powietrze pachniało jesienią. Opadłymi liśćmi. Stojącą wodą. Jesienią, która przyszła za wcześnie. Zbocze, na którym się znajdowali, skłaniało się ku dolinie, w której farmerzy orali duże kwadraty ziemi, jak gdyby nigdy nic.

Ale nic tam nie rosło.

Theodrin obok podniosła się.

– Tam jest obłęd – oznajmiła, zarumieniona.

Androl wyczuł dezaprobatę Pevary. Dziewczyna nie powinna tak ujawniać swoich emocji; nie nauczyła się jeszcze samokontroli przystającej Aes Sedai.

„Nie jest prawdziwą Aes Sedai” – wysłała mu Pevara, odczytując jego myśli. – „Niezależnie od tego, co twierdzi Amyrlin. Jeszcze nie przeszła testu”.

Wydawało się, że Theodrin zna myśli Pevary. Trzymały się na dystans. Pevara Uzdrowiła Emarina, który przyjął to ze stoickim spokojem. Theodrin Uzdrowiła cięcie na ramieniu Jonnetha, który wyglądał, jakby był oszołomiony tą niemal matczyną opieką.

„Zwiąże go, ani się obejrzymy” – wysłała Pevara. – „Zauważyłeś, jak zaczęła za nim chodzić? Od Czarnej Wieży właściwie nie możemy się jej pozbyć”.

„A co, jeśli on też ją zwiąże?” – odesłał Androl.

„Wtedy przekonamy się, czy to, co jest między nami, jest wyjątkowe”. – Pevara zawahała się. – „Mamy do czynienia z rzeczami, które nigdy nikomu nie były znane”.

Napotkał jej wzrok. Nawiązywała do tego, co wydarzyło się podczas ich ostatniego połączenia. Otworzyła przejście, ale zrobiła to na jego sposób.

„Będziemy musieli spróbować jeszcze raz” – wysłał do niej.

„Wkrótce”. Zbadała Emarina, by upewnić się, że jej Uzdrowienie podziałało.

– Czuję się całkiem dobrze, Pevaro Sedai – powiedział, jak zwykle uprzejmy. – I, jeśli wolno mi zauważyć, wyglądasz, jakby tobie samej przydało się trochę Uzdrowienia.

Spojrzała na spalony materiał na swoim ramieniu. Nadal wstydziła się pozwolić mężczyźnie, by ją Uzdrowił, ale zarazem złościła ją własna wstydliwość.

– Dziękuję – odezwała się pewnym głosem, pozwalając mu dotknąć swojego ramienia i przenieść.

Androl odczepił niewielki cynowy kubek od pasa i z roztargnieniem podniósł rękę z palcami skierowanymi w dół. Ścisnął je, jakby trzymał coś mocno między nimi, a kiedy znów je rozwarł, w środku była otwarta mała brama. Wylała się z niej woda, napełniając kubek.

Pevara usiadła obok i wzięła naczynie. Napiła się i westchnęła.

– Zimna jak z górskiego źródełka.

– Bo jest z górskiego źródełka – odrzekł Androl.

– Przypomniało mi się, że chciałam cię o coś zapytać. Jak to robisz?

– To? To tylko mała brama.

– Nie o to mi chodzi. Androl, dopiero tu przybyłeś. Nie mogłeś zdążyć zapamiętać okolicy tak dobrze, żeby otworzyć przejście do jakiegoś źródła w górach setki mil stąd.

Androl patrzył na nią tępo, jakby właśnie usłyszał niebywale zaskakującą wiadomość.

– Nie wiem. Może to ma coś wspólnego z moim Talentem.

– Rozumiem. – Pevara zamilkła na chwilę. – Przy okazji, co stało się z twoim mieczem?

Androl odruchowo sięgnął do boku. Wisiała tam tylko pusta pochwa. Upuścił miecz, kiedy obok nich uderzyła błyskawica i nie myślał na tyle jasno, by go podnieść, zanim zerwali się do ucieczki. Jęknął.

– Garfin z miejsca wysłałby mnie na parę tygodni do kwatermistrza, do mielenia jęczmienia, gdyby się o tym dowiedział.

– To nie takie ważne – powiedziała Pevara. – Masz lepsze bronie.

– Chodzi o zasadę – odparł. – Noszenie miecza przypomina… to jest jak… no, kiedy widzę sieć, to myślę o łowieniu ryb koło Mayene, a tryskające źródło sprawia, że przypominam sobie Jain. Drobiazgi, ale drobiazgi są ważne. Muszę znów być żołnierzem. Musimy znaleźć Taima, Pevaro. Pieczęcie…

– Nie znajdziemy go w ten sposób, w jaki szukaliśmy do tej pory, prawda?

Westchnął, ale przytaknął.

– Świetnie – stwierdziła. – Nienawidzę być celem.

– Co więc robimy zamiast tego?

– Zabieramy się za to po rozważnym zastanowieniu, a nie wymachując mieczami.

Pewnie miała rację.

– A… to, co zrobiliśmy? Pevaro, użyłaś mojego Talentu.

– Zobaczymy – odparła, popijając z kubka. – Ech, gdyby to była herbata.

Androl uniósł brwi. Wziął od niej kubek, otworzył małą bramę między dwoma palcami i wsypał do kubka kilka ususzonych liści herbaty. Przez chwilę gotował wodę splotem Ognia i przez inną bramę wpuścił do płynu kilka kropli miodu.

– Miałem trochę w mojej pracowni w Czarnej Wieży – wyjaśnił, podając jej z powrotem kubek. – Wygląda na to, że nikt tego nie przesunął.

– Androl, jesteś cudowny. – Upiła trochę herbaty i uśmiechnęła się ciepło.

Odpowiedział uśmiechem. Światłości! Ile to już czasu minęło, odkąd kobieta wywoływała w nim takie uczucia? Wszak miłość to coś dla młodych i głupich. Młodzi i głupi, rzecz jasna, nie myśleli rozsądnie. Rozglądali się za ładną buzią i niczym więcej. Androl żył wystarczająco długo, by wiedzieć, że ładna buzia była niczym w porównaniu z tym szczególnym rodzajem stałości w kobietach takich jak Pevara. Kontrola, zrównoważenie, zdecydowanie. Te rzeczy przychodziły jednak dopiero z wiekiem. To jak ze skórą: nowa jest w porządku, ale naprawdę dobra jest dopiero wtedy, kiedy jest zużyta, znoszona, jak rzemień pielęgnowany przez długie lata. Wiesz, że możesz polegać na rzemieniu ze świeżej skóry, dopiero kiedy ci towarzyszył przez jakiś czas.

– Próbuję odczytać tę myśl – odezwała się Pevara. – Czy właśnie… porównałeś mnie do starego rzemienia?

Zaczerwienił się.

– To chyba robota dla garbarza. – Znów upiła herbaty.

– A ty porównujesz mnie cały czas do… czego? Grupy małych figurek?

– Mojej rodziny – uśmiechnęła się.

– Zabitej przez przyjaciół Czarnego. Przepraszam.

– To było dawno temu, Androl.

Czuł jednak, że nadal była zła.

– Na Światłość, Pevaro, zapominam, że jesteś starsza od większości drzew – powiedział.

– Hmm… – westchnęła. – Najpierw jestem rzemieniem, teraz starsza niż drzewa. Zakładam, że żadna z kilku tuzinów prac, które wykonywałeś w życiu, nie wymagała treningu w rozmowie z damą?

Wzruszył ramionami. Kiedy był młodszy, pewnie by się przejął popełnianymi przez siebie niezręcznościami, ale już się nauczył, że nie da się tego uniknąć, a próby tylko pogarszały sytuację. Dziwne, ale wyglądała na zadowoloną z jego reakcji. Pomyślał, że pewnie kobiety lubią wprawiać mężczyzn w zakłopotanie.

Jej rozbawienie zniknęło jednak natychmiast, gdy rzuciła okiem na niebo. Nagle przypomniał sobie o pustych polach w dole. O martwych drzewach. O pomrukach grzmotu. To nie był czas na radość i miłość. Ale zdał sobie sprawę, że z jakiegoś powodu właśnie dlatego ich usilnie szukał.

– Powinniśmy wkrótce wyruszyć – powiedział. – Jaki masz plan?

– Taim będzie cały czas otoczony przez swoich pachołków. Jeśli będziemy nadal atakować tak, jak do tej pory, potną nas na strzępy. Musimy podkraść się do niego niezauważenie.

– A jak to zrobimy?

– To zależy. Jak bardzo szalone rzeczy jesteś w stanie robić, jeśli wymaga tego sytuacja?


Dolina Thakan’dar nurzała się w dymie, zniszczeniu i śmierci.

Rhuarc przechadzał się dumnie po pobojowisku z Traskiem i Baelderem przy boku. Byli jego braćmi z Czerwonych Tarcz. Wcześniej ich nie spotkał, dopiero kiedy się tu znalazł, ale i tak byli jego braćmi, a więź łącząca ich wzmocniła się jeszcze przez przelaną krew Pomiotu Cienia i zdrajców.

Błyskawica rozdarła niebo, uderzyła niedaleko. Pod stopami Rhuarca trzeszczały odłamki szkła, w które błyskawica zmieniła piasek. Wraz z Traskiem i Baelderem znaleźli schronienie pod ciałami martwych Trolloków, tworzących stos, pod którym przykucnęli. Burza wreszcie nadeszła, ze wściekłymi wiatrami atakującymi dolinę i niemal zrywającymi zasłonę z jego twarzy.

Ciężko było cokolwiek zobaczyć; mgła rozwiała się, ale niebo pociemniało, a porywy wiatru podrywały z ziemi tumany pyłu i dymu. Grupki ludzi walczyły o łupy.

Nie istniały już linie walki. Dzisiejszy wczesny atak Myrddraali i totalny szturm Trolloków ostatecznie przełamały obronę u wejścia do doliny. Tairenianie i Zaprzysiężeni wycofali się w głąb doliny, w kierunku Shayol Ghul, i teraz większość z nich walczyła u podnóża góry.

Na szczęście, Trolloków, którzy zajęli dolinę, nie było zbyt dużo. Wiele padło także na przełęczy i podczas długiego oblężenia Thakan’dar. Liczba pozostałych przy życiu prawdopodobnie nie przekraczała liczebnością Obrońców.

Nie likwidowało to problemu – ale jego zdaniem znacznie poważniejsze zagrożenie stanowili Niehonorowi, noszący czerwone zasłony. Byli wszędzie w dolinie, jak Aielowie. Rhuarc polował w tej krainie śmierci, gdzie mgła i wirujący kurz uniemożliwiały zobaczenie czegokolwiek.

Czasami natykał się na grupy Trolloków, ale większość została zapędzona przez Pomory do walki z regularnym wojskiem Tairenian i Domani.

Rhuarc pomachał do swych braci, którzy ruszyli w szalejącej burzy skrajem doliny. Dzięki Światłości, żołnierze i przenoszący utrzymali ścieżkę na górę, gdzie Car’a’carn walczył z Odbierającym Wzrok.

Rand al’Thor będzie musiał wkrótce zakończyć tę bitwę. Rhuarc podejrzewał, że Cień niedługo zawładnie doliną.

Minęli grupę Aielów wykonujących taniec włóczni ze zdrajcami w czerwonych zasłonach. Wielu zdrajców umiało przenosić, ale chyba nikt z tu obecnych. Rhuarc z dwoma towarzyszami skoczyli do tańca, rzucając włóczniami.

Czerwone zasłony walczyły dobrze; Trask porzucił ambicje w czasie tej walki, zabijając jednego z czerwoną zasłoną, gdy ten upadł. Bójka zakończyła się ucieczką pozostałych przy życiu noszących czerwone zasłony. Rhuarc zastrzelił jednego z łuku, Baelder położył drugiego. Strzelanie w plecy nie było czymś, co zrobiliby, walcząc z prawdziwymi Aielami, ale te kreatury były gorsze niż Pomiot Cienia.

Trzech pozostałych Aielów skinęło głowami w podziękowaniu za pomoc. Dołączyli do nich i wspólnie ruszyli ku Szczelinie Zagłady, by sprawdzić, jak daje sobie radę obrona. Na szczęście wojska utrzymały miejsce. Wielu należało do Zaprzysiężonych Smokowi, którzy jako ostatni dołączyli do walk, a ich oddziały składały się głównie z cywilów. Owszem, były między nimi Aes Sedai, a nawet kilkoro Aielów i dwóch Asha’manów, jednak większość dzierżyła nieużywane od lat miecze czy kije służące prawdopodobnie jako narzędzia rolnicze.

Walczyli z Trollokami jak zapędzone w kąt wilki. Rhuarc pokręcił głową. Gdyby zabójcy drzew walczyli swego czasu równie zajadle, może Laman nie straciłby tronu.

Błyskawica uderzyła, zabijając kilkoro obrońców. Rhuarc zamrugał, usuwając z oczu powidok błysku, odwrócił się i zaczął uważnie śledzić otoczenie, mimo silnego wiatru. Tam.

Dał znak braciom, by trzymali się z tyłu i prześlizgnął się naprzód kucając. Wziął garść szarego pyłu wyglądającego jak popiół, który pokrywał ziemię i wtarł trochę w swoje ubranie oraz twarz; wiatr zwiał resztę z jego palców.

Poruszał się szybko ze sztyletem w zębach. Jego cel stał na małym wzgórzu, śledząc bitwę. Jeden z czerwonych zasłon, z odkrytą twarzą, na której widniał szeroki uśmiech. Nie miał zębów szpiczasto spiłowanych. Wszyscy ze spiłowanymi mogli przenosić, ale niektórzy i bez tego również potrafili to robić. Rhuarc nie wiedział, na czym to polegało.

Ten był przenoszącym, co okazało się, gdy przywołał Ogień jak włócznię i posłał go w stronę walczących nieopodal Tairenian. Rhuarc podkradał się powoli wzdłuż skalnego zagłębienia.

Chcąc, nie chcąc, patrzył, jak czerwona zasłona zabija obrońców jednego po drugim, nie przyśpieszył jednak. Kontynuował mozolne skradanie się, słysząc skwierczenie ognia i widząc, jak Czerwona Zasłona stoi z rękami za plecami, z falami Mocy uderzającymi wokół niego.

Mężczyzna nie widział go. Choć niektórzy z nich walczyli jak Aielowie, wielu tego nie potrafiło. Nie umieli się cicho skradać i chyba nie posługiwali się łukami i włóczniami tak biegle, jak powinni. Tacy, jak ten przed nim… Rhuarc wątpił, czy kiedykolwiek musieli się cicho poruszać, podkradać do wroga, zabić jelenia w leśnej głuszy. Po co, skoro mogli przenosić?

Mężczyzna nie zauważył, kiedy Rhuarc prześliznął się obok truchła Trolloka przy jego stopach, wyciągnął rękę i ciął go po ścięgnach. Upadł z krzykiem i zanim mógł dalej przenosić, Rhuarc poderżnął mu gardło, po czym ukrył się ponownie miedzy dwoma trupami.

Dwa Trolloki podbiegły sprawdzić, co się dzieje. Rhuarc zabił pierwszego, a drugiego gładko zrzucił, gdy ten się odwrócił, zanim miałyby szansę go zobaczyć. Potem ponownie wtopił się w otoczenie.

Nie pojawiło się więcej Pomiotu Cienia, więc wycofał się z powrotem do swoich ludzi. Podniósłszy się i puściwszy biegiem, minął małą sforę wilków rozprawiających się z dwoma Trollokami. Wilki zwróciły się w jego stronę z zakrwawionymi pyskami i postawionymi uszami, ale pozwoliły mu przejść, znikając bezgłośnie w dzikim wichrze w poszukiwaniu nowej ofiary.

Wilki. Pojawiły się podczas tej burzy bez deszczu i walczyły u boku ludzi. Rhuarc nie wiedział, jakie są generalnie losy bitwy. Widział, że niektóre oddziały króla Darlina wciąż formowały w oddali szyki. Kusznicy zajęli stanowiska przy Zaprzysiężonych Smokowi. Ostatnio, kiedy Rhuarc ich widział, prawie kończyły się im bełty, a dziwne pojazdy buchające parą, które dostarczały zaopatrzenie, leżały teraz zniszczone. Aes Sedai i Asha’man kontynuowali przenoszenie, by przeciwstawić się rzezi, ale z mniejszą energią, niż u nich widywał.

Aielowie robili to, co im wychodziło najlepiej: zabijali. Tak długo jak te wojska mogły utrzymać dojście do Randa al’Thora, może to by wystarczyło. Może…

Coś go uderzyło. Bez tchu padł na kolana. Spojrzał w górę i zobaczył piękną postać wyłaniającą się z burzy. Miała wspaniałe oczy, choć każde patrzyło niezależnie od drugiego; nigdy przedtem nie uświadamiał sobie, jak strasznie zrównoważone są oczy normalnego człowieka. Na myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. I wszystkie inne kobiety miały za dużo włosów na głowie. Ta łysiejąca istota była o wiele cudowniejsza.

Zbliżyła się, wspaniała, zdumiewająca. Dotknęła jego podbródka, jako że klęczał na ziemi, palcami miękkimi jak chmury.

– Tak, nadasz się – stwierdziła. – Chodź, kochasiu. Dołącz do pozostałych.

Wskazała na towarzyszącą jej grupę. Kilka Mądrych, para Aes Sedai, mężczyzna z włócznią. Rhuarc warknął. Czy ten człowiek będzie próbował zdobyć względy jego ukochanej? Zabiłby go za to. Zabiłby…

Jego pani zachichotała.

– A Moridin uważa, że ta twarz to kara. Cóż, tobie wszystko jedno, jaką mam twarz, prawda, kochasiu? – Jej głos stał się cichszy i zarazem bardziej szorstki. – Kiedy skończę, wszystkim będzie wszystko jedno. Sam Moridin będzie wychwalał moją urodę, bo będzie patrzył oczami, które mu dam. Tak jak ty, kochasiu. Tak jak ty.

Poklepała Rhuarca. Dołączył do jej grupy i ruszył doliną, opuszczając tych, których zwał braćmi.


Rand postąpił do przodu. Przed nim z pasm światła formowała się droga. Wkroczył na jasny, czysty bruk i przeszedł z nicości w majestat.

Droga była tak szeroka, że mogło się na niej naraz minąć sześć wozów, ale nie blokowały jej żadne pojazdy. Tylko ludzie. Ożywieni, w kolorowych strojach, rozmawiający, wołający do siebie, chętni do działania. Pustkę wypełniały dźwięki – odgłosy życia.

Rand odwrócił się, patrząc na wyrastające wokół niego budynki. Wysokie domy z kolumnami na froncie okalały przejazd. Wysmukłe, stały ciasno obok siebie zwrócone ku drodze. Za budynkami widniały kopuły i inne cudowne konstrukcje prężące się ku niebu.

Nigdy w życiu nie widział podobnego miasta, choć była to robota Ogirów. Częściowo. W pobliżu robotnicy naprawiali kamienną fasadę, która pękła podczas burzy. Ogirowie z grubymi palcami ryczeli tubalnym śmiechem, pracując u boku ludzi. Gdy przybyli do Dwu Rzek, by odpłacić Randowi za jego poświęcenie, budując pomnik, miejskie władze rozsądnie poprosiły, by zamiast tego pomogli ulepszyć miasto.

Od lat Ogirowie i mieszkańcy Dwu Rzek pracowali razem – tak blisko, że teraz rzemieślnicy z Dwu Rzek byli poszukiwani na całym świecie. Rand ruszył drogą, mijając ludzi wszelkich narodowości. Domani w powiewnych, kolorowych, prześwitujących strojach. Tairenian – różnice między ludem a szlachtą zmniejszały się z każdym dniem – w luźnych ubraniach z charakterystycznymi pasami na rękawach koszul. Seanchanie w egzotycznych jedwabiach. Mieszkańcy Ziem Granicznych zadzierający nosa. Nawet paru Sharanów.

Wszyscy przybyli do Pola Emonda. Miasto w niewielkim stopniu kojarzyło się teraz ze swoją nazwą, ale ślady pozostały. Krajobraz obfitował w więcej drzew i terenów zielonych, niż znalazłoby się w innych dużych miastach, jak Caemlyn czy Łza. W Dwu Rzekach rzemieślnicy byli otaczani szacunkiem. A strzelcy stamtąd byli najznakomitsi na świecie. Elitarna grupa mężczyzn z Dwu Rzek, uzbrojona w nowe strzelające kije zwane strzelbami, brała udział wraz z Aielami w ich kampaniach pokojowych w Sharze. Było to jedyne miejsce na świecie, w którym toczyła się wojna. Och, oczywiście, tu i tam zdarzały się sprzeczki. Konflikt między Murandy a Łzą pięć lat temu niemal doprowadził do wybuchu prawdziwej wojny, pierwszej w tym wieku od czasu Ostatniej Bitwy.

Rand uśmiechał się, mijając ludzi i słysząc z dumą radość w ich głosach. „Konflikt” w Murandy wydawał się ostry jak na standardy Czwartego Wieku, ale tak naprawdę był niczym. Jakiś szlachcic w złym humorze wystrzelił do patrolu Aielów. Trzech rannych, nikt nie został zabity – i to była najpoważniejsza walka od lat poza kampaniami w Sharze.

Słońce przedarło się przez cienką warstwę chmur, zalewając drogę światłem. Rand dotarł wreszcie do rynku, który kiedyś był terenem zielonym Pola Emonda. Cóż sądzić o Drodze Kamieniołomu, teraz wystarczająco szerokiej, by mogło nią maszerować wojsko? Obszedł masywną fontannę na środku, pomnik poległych w Ostatniej Bitwie, dzieło Ogirów.

Wśród rzeźb w jej centrum ujrzał znajome twarze i odwrócił się.

„Jeszcze nie koniec” – pomyślał. – „To jeszcze nie jest prawdziwe”. Zbudował tę rzeczywistość z pasm tego, co być mogło, z lustrzanych odbić obecnego świata. To nie była forma ostateczna.

Po raz pierwszy, odkąd wkroczył we własną wizję, jego pewność siebie zachwiała się. Wiedział, że Ostatnia Bitwa nie zakończyła się przegraną. Ale ludzie ginęli. Czy pomyślał o tym, by zatrzymać śmierć i ból?

„To powinna być moja walka” – pomyślał. – „Oni nie powinni umierać”. Czy jego poświęcenie nie wystarczyło? Zadawał sobie to pytanie wciąż na nowo.

Wizja zadrżała, kamienie pod jego stopami brzęknęły, budynki zadygotały i zachwiały się. Ludzie zamarli w miejscu, dźwięki umilkły. W wąskiej bocznej uliczce ujrzał ciemność w postaci punkcika, który rósł i obejmował wszystko w pobliżu, wsysając to. Powoli rosnąc, powiększył się do rozmiarów domu.

TWÓJ SEN JEST SŁABY, PRZECIWNIKU.

Rand wzmocnił wolę i drżenie ustało. Zatrzymani w miejscu ludzie podjęli swoje czynności – przechadzanie się i uspokajające pogawędki. Wzdłuż drogi powiał lekki wietrzyk, szeleszcząc chorągwiami na słupach, oznajmiającymi święto.

– Dopilnuję, by to się stało – zwrócił się Rand do ciemności. – To twoja klęska. Szczęście, wzrost, miłość…

CI LUDZIE NALEŻĄ TERAZ DO MNIE. ZABIORĘ ICH.

– Jesteś ciemnością – powiedział Rand głośno. – Ciemność nie jest w stanie odepchnąć Światłości. Istnieje tylko, gdy Światłość zawodzi, gdy ucieka. Ja nie zawiodę i nie ucieknę. Nie wygrasz, jak długo stoję na twej drodze, Shai’tan.

ZOBACZYMY.

Rand odwrócił się od ciemności i z uporem ruszył dalej dookoła fontanny. Po drugiej stronie placu wielkie białe schody prowadziły do trzypiętrowego budynku, skonstruowanego z niezwykłym kunsztem, ozdobionego płaskorzeźbami i pokrytego lśniącym miedzianym dachem. Na budynku łopotały flagi. Sto lat. Sto lat życia, sto lat pokoju.

Rysy kobiety stojącej u szczytu schodów były mu znajome. Trochę krwi Saldaean, ale również ciemne loki typowe dla Dwu Rzek. Pani Adora, wnuczka Perrina i burmistrz Pola Emonda. Rand wszedł po schodach, podczas gdy wygłaszała mowę upamiętniającą; nikt go nie zauważył. Zrobił to celowo. Prześliznął się za nią jak Szary Człowiek, gdy ogłaszała dzień świętowania i wszedł do budynku.

Nie mieściły się w nim gabinety rządowe, choć front mógł sprawiać takie wrażenie. Tu było coś znacznie ważniejszego.

Szkoła.

Olbrzymie korytarze po prawej obwieszone były obrazami i zdobieniami mogącymi rywalizować z każdym pałacem – ale te przedstawiały wielkich nauczycieli i opowiadaczy historii z przeszłości, od Anli po Thoma Merrilina. Rand ruszył tym korytarzem, zaglądając do sal, do których każdy mógł przyjść zdobywać wiedzę, od najbiedniejszego chłopa po dzieci burmistrza. Budynek musiał być ogromny, by pomieścić wszystkich, którzy pragnęli się tu uczyć.

TWÓJ RAJ JEST SKAŻONY, PRZECIWNIKU.

Ciemność zawisła w lustrze po prawej stronie Randa. Zwierciadło nie odbijało korytarza, lecz JEGO obecność.

MYŚLISZ, ŻE MOŻESZ WYELIMINOWAĆ CIERPIENIE? NAWET JEŚLI ZWYCIĘŻYSZ, NIE UDA CI SIĘ TO. LUDZIE WCIĄŻ SĄ MORDOWANI NOCAMI. DZIECI CHODZĄ GŁODNE MIMO WYSIŁKÓW TWOICH POPLECZNIKÓW. BOGACI WYKORZYSTUJĄ I KORUMPUJĄ, TYLKO ROBIĄ TO PO CICHU.

– Jest lepiej – wyszeptał Rand. – Jest dobrze.

TO NIE WYSTARCZY. TERAZ ANI NIGDY. W TWOIM ŚNIE JEST SKAZA. TWÓJ SEN TO KŁAMSTWO. JESTEM JEDYNĄ UCZCIWOŚCIĄ ZNANĄ ŚWIATU.

Czarny zaatakował go.

Nadszedł jak burza. Uderzenie wiatru było tak silne, że prawie mogło zedrzeć Randowi skórę z kości. Stał wyprostowany, patrząc w pustkę, z rękami założonymi za plecami. Atak rozwiał jego wizję pięknego miasta, śmiejących się ludzi, pomnika nauki i pokoju. Czarny pochłonął je i znów stały się tylko możliwością.


Silviana dzierżyła Moc, czując, jak ta ją zalewa, wypełniając świat jasnością. Gdy miała saidara, czuła, jakby była w stanie zobaczyć wszystko. To było cudowne uczucie – tak długo, jak pamiętała, że to tylko uczucie. Nie było prawdą. Wabiący zew mocy saidar skłonił już niejedną kobietę do czynienia ryzykownych rzeczy. Z pewnością wiele Błękitnych wcześniej czy później padło jego ofiarą.

Silviana wyrzeźbiła ogień, siedząc na grzbiecie konia i kładąc pokotem żołnierzy Sharanów. Jej koń, Stinger, był wytresowany tak, by nie płoszył się przy przenoszeniu.

– Łucznicy, cofnąć się! – wrzasnął Chubain tuż za nią. – Dalej, jazda! Ciężkozbrojni, naprzód marsz!

Piechurzy w zbrojach przemaszerowali obok Silviany z toporami i maczugami, by zetrzeć się ze zdezorientowanymi Sharanami na zboczach. Lepsze byłyby piki, ale nie wystarczyłoby ich dla wszystkich.

Posłała we wrogów jeszcze jeden splot Ognia, by oczyścić drogę, po czym zwróciła się ku sharańskim łucznikom wyżej na stokach.

Kiedy wojska Egwene otoczyły bagna, podzielili się na dwie ofensywne grupy. Aes Sedai połączyły się z piechotą z Białej Wieży, atakując Sharanów na Wzniesieniach od zachodu. Do tej pory pożary zostały ugaszone, a większość Trolloków zeszła ze Wzniesień, by atakować niżej.

Druga połowa wojsk Egwene, głównie konnica, została posłana przesmykiem wiodącym skrajem bagien ku brodowi, gdzie zaatakowali słabe tylne skrzydła Trolloków, które zeszły ze zboczy, by zaatakować oddziały Elayne broniące terenu wokół brodu.

Zadaniem pierwszej grupy było wejść wyżej zachodnim stokiem. Silviana rozpoczęła ostrożne bombardowanie kulami ognia nadciągających Sharanów, by ich odpędzić.

– Kiedy piechota przedrze się na górę – odezwał się Chubain z boku Egwene – Aes Sedai mogą zaczynać… Matko? – Podniósł głos.

Silviana gwałtownie obróciła konia i spojrzała zaniepokojona na Egwene. Amyrlin nie przenosiła. Pobladła i trzęsła się. Czy atakował ją splot? Silviana żadnego nie widziała.

Postacie zgromadzone na szczycie zepchnęły na bok piechotę Sharanów. Zaczęły przenosić i błyskawice padły na armię Białej Wieży, każda z trzaskiem rozdzierającym powietrze i oślepiającym rozbłyskiem światła.

– Matko! – Silviana naparła kolanami na końskie boki, by znaleźć się przy wierzchowcu Egwene. Najwyraźniej atakował ją Demandred. Dotknęła sa’angreala w dłoniach Egwene i wzbogacona dodatkową mocą splotła bramę. Seanchanka jadąca obok Egwene chwyciła wodze jej wierzchowca i przeprowadziła go przez bramę w bezpieczne miejsce. Silviana podążyła za nią, krzycząc: – Stańcie przeciwko tym Sharanom! Trzeba ostrzec przenoszących mężczyzn przed atakiem Demandreda na Zasiadającą Amyrlin!

– Nie – sprzeciwiła się Egwene słabo, chwiejąc się w siodle. Konie weszły do dużego namiotu. Silviana wolałaby zabrać ją dalej, ale nie znała terenu wystarczająco dobrze, by wykonać dłuższy skok. – Nie, to nie jest…

– Co się stało? – spytała Silviana, zrównując się z Egwene i zamykając bramę. – Matko?

– O Gawyna – odparła, pobladła i dygocząca. – Został ranny. Poważnie ranny. On umiera, Silviano.

„Światłości” – pomyślała Silviana. Obawiała się czegoś takiego od chwili, kiedy zobaczyła tego głupiego chłopaka.

– Gdzie? – spytała.

– Na Wzniesieniach. Znajdę go. Użyję bram, Podróżując w jego kierunku…

– Światłości, Matko – zaprotestowała Silviana. – Czy wiesz, jakie to niebezpieczne? Zostań tu, aby przewodzić Białej Wieży. Ja spróbuję go znaleźć.

– Ty nie możesz go wyczuć.

– Przekaż mi więź z nim.

Egwene zamarła.

– Wiesz, że tak trzeba – powiedziała Silviana. – Jeśli on umrze, to może cię zniszczyć. Daj mi więź. To pozwoli mi go znaleźć, a ciebie ocali w razie jego śmierci.

Egwene była przerażona. Jak ona śmiała w ogóle coś takiego sugerować? Jednak Silviana należała do Czerwonych – a je mało obchodzili Strażnicy. Silviana nie wiedziała, o co prosi.

– Nie – odparła. – Nie będę nawet o tym myśleć. Poza tym, gdyby umarł, ochroni mnie to, jedynie przekazując ból tobie.

– Nie jestem Amyrlin.

– Nie. Jeśli on zginie, ja przeżyję i będę nadal walczyć. Skok do niego przez bramę byłby niemądry, jak mówisz i tobie też nie pozwolę tego zrobić. On jest na Wzniesieniach. Przedrzemy się tam idąc drogą w górę, wedle rozkazu, i w ten sposób dotrzemy do niego. To najlepsze rozwiązanie.

Silviana przytaknęła z wahaniem. To musi wystarczyć. Razem wróciły na zachodnią stronę Wzgórz. Silviana cały czas była wzburzona. Głupiec! Jeśli zginie, Egwene będzie nader ciężko kontynuować walkę.

Cień nie musi powalić samej Amyrlin, by ją zatrzymać. Wystarczy, że zabije jednego głupiego chłopaka.


– Co robią ci Sharanie? – spytała cicho Elayne.

Birgitte wstrzymała konia, wzięła od niej zwierciadło i uniosła je, patrząc ponad wyschniętą rzekę na stoki Wzniesień, gdzie zgromadziły się liczne oddziały Sharanów.

Chrząknęła.

– Chyba czekają, żeby nafaszerować Trolloki strzałami.

– Nie jesteś przekonana – odrzekła Elayne, odbierając lustro. Obejmowała Jedyną Moc, ale teraz z niej nie korzystała. Jej armia walczyła tu nad rzeką przez dwie godziny. Trolloki przesuwały się korytem rzeki Mora w górę i w dół, ale jej oddziały wstrzymywały je przed wkroczeniem na ziemie Shienaru. Bagna nie pozwalały wrogowi przemieszczać się wzdłuż jej lewego skrzydła; prawe było bardziej zagrożone i powinno być strzeżone. Byłoby dużo gorzej, gdyby wszystkie bestie zostały popchnięte do przekroczenia rzeki, ale kawaleria Egwene atakowała je od tyłu, co trochę odciążało jej wojska. Mężczyźni powstrzymywali Trolloki pikami, a cienki strumyczek, jeszcze sączący się korytem, był czerwony od ich krwi.

Najlepsi z Andoru krwawili i ginęli, z trudnością odpierając stwory. Wojska Sharanów wydawały się gotować do szarży ze Wzgórz, lecz Elayne nie była przekonana, czy właśnie teraz zaatakują; większym problemem był dla nich teraz atak Białej Wieży po zachodniej stronie. Mat, który wysłał wojska Egwene, by zaatakowały zza Wzniesień, wykazał się geniuszem.

– Nie jestem pewna niczego, co powiedziałam – odparła cicho Birgitte. – Wcale nie. Już nie.

Elayne zmarszczyła brwi. Zdaniem jej rozmówczyni rozmowa dobiegła końca.

– A co z twoimi wspomnieniami? – zapytała ją Elayne.

– Pierwsze, co pamiętam, to jak obudziłam się i byłyście tam, ty i Nynaeve – mówiła cicho Birgitte. – Pamiętam, jak rozmawiałyśmy, że jesteśmy w Świecie Snów, ale nie pamiętam samego miejsca. To mi uciekło, jakby woda przelała się między palcami.

– Och, Birgitte…

– Nie mogę tęsknić za tym, czego nie pamiętam. – Kobieta wzruszyła ramionami, ale ból w jej głosie przeczył słowom.

– A Gaidal?

– Nic. – Birgitte pokręciła głową. – Czuję, że powinnam znać kogoś o tym imieniu, ale nie znam. – Zachichotała. – Tak, jak powiedziałam, nie wiem, co straciłam, więc w porządku.

– Kłamiesz?

– Przeklęte popioły, oczywiście, że tak. Elayne, to tak, jakby w środku mnie była ogromna dziura. Głęboka, ziejąca dziura, przez którą uchodzi moje życie i moje wspomnienia. – Odwróciła wzrok.

– Birgitte… Przykro mi.

Birgitte obróciła konia i odjechała kawałek, wyraźnie nie chcąc dalej o tym rozmawiać. Jej ból wwiercał się ostrymi kolcami w umysł Elayne. Jak by to było, stracić aż tyle? Birgitte nie miała dzieciństwa ani rodziców. Całe jej życie, które pamiętała, zwykle trwało krócej niż rok.

Ruszyła za Birgitte, ale strażnicy usunęli się, by przepuścić Galada. Miał na sobie zbroję, kaftan i płaszcz kapitana dowodzącego Dziećmi Światłości.

– Galad. – Elayne zacisnęła usta.

– Siostro – odparł. – Zakładam, że będzie całkiem na próżno mówić ci, jak niewłaściwe dla kobiety w twoim stanie jest przebywanie na polu bitwy.

– Galad, jeśli przegramy tę wojnę, moje dzieci narodzą się w niewoli Czarnego, jeśli w ogóle się narodzą. Uważam, że walka warta jest ryzyka.

– Pod warunkiem, że powstrzymasz się od własnoręcznego trzymania miecza – odparł, ocieniając oczy dłonią, by zlustrować pole bitwy. Te słowa sugerowały, że pozwala jej… pozwala… dowodzić jej własnymi oddziałami.

Ze Wzgórz uderzyły smugi światła, trafiając ostatnie smoki zionące ogniem z terenu tuż za jej żołnierzami. Co za siła! Moc Demandreda zaćmiewała tę, którą dysponował Rand. „Jeśli zwróci ją przeciwko moim oddziałom…”

– Dlaczego Cauthon mnie przywołał? – spytał cicho Galad. – Zażyczył sobie tuzina moich najlepszych ludzi…

– Nie prosisz mnie chyba, bym odgadywała myśli Matrima Cauthona, prawda? – odparowała Elayne. – Jestem przekonana, że Mat tylko udaje takiego prostaczka, żeby więcej uchodziło mu na sucho.

Galad pokręcił głową. Grupa jego ludzi stała nieopodal. Wskazywali na Trolloki, sunące wolno w górę rzeki po stronie Arafel. Elayne uświadomiła sobie, że jej prawe skrzydło było zagrożone.

– Poślij po sześć kompanii kuszników – poleciła Elayne Birgitte. – Guybon musi wesprzeć nasze oddziały w górze rzeki.

„Światłości, to zaczyna źle wyglądać”. Biała Wieża była na zachodnich stokach Wzgórz, gdzie dochodziło do najbardziej wściekłego przenoszenia. Niewiele z tego widziała, ale czuła to. Dym snuł się nad szczytami Wzgórz, towarzyszyły mu rozbłyski wybuchających błyskawic. Jak burzowa, głodna bestia, rozbudzona w ciemności, o oczach rzucających iskry.

Elayne nagle stała się czujna. W powietrzu unosił się duszący odór dymu, słychać było okrzyki bólu. Grzmot na niebie, drżenie ziemi. Zimne powietrze spowijające jałową ziemię, łamiąca się broń, piki trące o tarcze. Koniec. Naprawdę przyszedł i stała nad jego przepaścią.

Posłaniec podjechał galopem, niosąc kopertę. Przekazał strażnikowi poprawny kod przejścia otrzymawszy pozwolenie na podejście do Elayne i Galada, zsiadł z konia i wręczył Galadowi kopertę.

– Od lorda Cauthona, panie. Powiedział, że cię tu znajdę.

Galad wziął list i otworzył go, marszcząc czoło. Wyciągnął z wnętrza kartkę papieru.

Elayne czekała cierpliwie, licząc do trzech, następnie zbliżyła swego konia do wierzchowca Galada i wyciągnęła szyję, by przeczytać. Doprawdy, można by się spodziewać, że będzie miał wzgląd na wygodę ciężarnej kobiety.

List napisany był ręką Mata. Jak zauważyła z rozbawieniem, pismo było znacznie staranniejsze i zawierało mniej błędów ortograficznych, niż kiedy pisał do niej kilka tygodni temu. Najwidoczniej stres związany z walką uczynił Matrima Cauthona lepszym skrybą.

Galadzie,

Nie mamy czasu na kwieciste opisy. Tylko tobie mogę zawierzyć tę misję. Zrobisz, co będzie słuszne, nawet jeśli nikt, cholera, nie będzie chciał. Pogranicznicy mogą nie mieć dość odwagi, by to zrobić, ale na pewno mogę zaufać Białemu Płaszczowi. Weź to. Niech Elayne otworzy ci bramę i zrób, co trzeba.

Mat

Galad zmarszczył brwi i odwrócił kopertę do góry nogami. Wypadło z niej coś srebrnego. Medalion na łańcuszku. I pojedynczy symbol Tar Valon. Elayne wypuściła powietrze, dotknęła medalionu i spróbowała przenieść. Nie mogła. To była jedna z wykonanych przez nią kopii, które dała Matowi. Drugą ukradł Mellar.

– Chroni noszącego przed przenoszeniem – powiedziała. – Ale dlaczego ci ją przesłał?

Galad obrócił kartkę papieru, jakby zauważył coś jeszcze. Na odwrocie, z wyraźnym pośpiechem, dopisane było:

PS: Jeśli nie będziesz wiedział, co znaczy „Zrób to, co trzeba”, to będzie oznaczać, że chcę, byś zaszlachtował tylu cholernych sharańskich przenoszących, ilu zdołasz.

Zakładam się o markę Tar Valon – tylko troszkę wytartą po bokach – że nie dasz rady zabić dwudziestu. – M.C.

– To cholernie pokrętne. – Elayne odetchnęła głęboko. – Krew i krwawe popioły.

– Język nie bardzo odpowiedni dla monarchy – zauważył Galad, składając papier i wsuwając go do kieszeni płaszcza. Zawahał się, po czym zawiesił sobie medalion na szyi.

– Zastanawiam się, czy Cauthon wie, co robi, dając jednemu z Synów Światłości artefakt, który czyni go odpornym na działanie Aes Sedai. Ale rozkaz to rozkaz. Zadbam, by został wykonany.

– Możesz więc to zrobić? – zapytała Elayne. – Zabić kobiety?

– Może kiedyś bym się zawahał – odrzekł Galad – ale teraz to nie byłaby mądra decyzja. Kobiety są tak samo jak mężczyźni zdolne do bycia złymi. Dlaczego mam więc zabijać tylko mężczyzn, a nie kobiety? Światłość nie ocenia, biorąc pod uwagę płeć, lecz serce.

– Interesujące.

– Co takiego? – zapytał Galad.

– Powiedziałeś właśnie coś, czego nie zapomnę, Galadzie Damodred.

Zmarszczył brwi.

– To nie czas ani miejsce na brak powagi, Elayne. Powinnaś przypilnować Bryne’a. Wydaje się czymś poruszony.

Elayne odwróciła się i z zaskoczeniem ujrzała, że leciwy generał rozmawia ze strażnikami.

– Generale? – zawołała.

Bryne spojrzał w jej kierunku, po czym skłonił się, siedząc na grzbiecie konia.

– Czy moje straże zatrzymały cię? – chciała wiedzieć, gdy Bryne podjechał bliżej. Czy wiadomość, o poddaniu go Przymusowi, zdążyła już się rozprzestrzenić po obozie?

– Nie, Wasza Wysokość – odrzekł. Jego koń pokryty był pianą. Bryne musiał galopować, ile sił. – Nie chciałem cię niepokoić.

– Coś cię martwi – powiedziała Elayne. – Wyrzuć to z siebie.

– Czy twój brat przejeżdżał może w pobliżu?

– Gawyn? – Elayne popatrzyła na Galada. – Nie widziałam go.

– Ani ja – rzekł Galad.

– Amyrlin była pewna, że Gawyn jest z wami… – powiedział Bryne, potrząsając głową. – Ruszył do walki w przednich szeregach. Być może w przebraniu.

„Dlaczego miałby…” Ale to był Gawyn. Pragnął walczyć. Jednakże przeniknięcie do przednich szeregów armii w przebraniu nie pasowało do niego. Bardziej prawdopodobne było, że zgromadzi kilku wiernych mu ludzi i poprowadzi parę ataków. Ale przekradanie się w wykonaniu Gawyna? Trudno to było sobie wyobrazić.

– Roześlę wieści – powiedziała Elayne. Galad skłonił się, po czym wycofał do swoich obowiązków. – Być może któryś z moich dowódców go widział.


Mat pochylił się nad mapami tak nisko, jak to było możliwe. Potem dał znak i Mika damane otworzyła bramę. Mat mógł Podróżować na szczyt Wzgórza Dashar, by przyjrzeć się bitwie z góry. Jednakże gdy zrobił tak ostatnim razem, przenoszący wroga namierzyli go i zniszczyli szczyt wzgórza. Poza tym ze Wzgórza Dashar nie widać było wszystkiego, co działo się poniżej zachodniej części Wzniesień Polov. Wychylił się poza krawędź bramy, przytrzymując się rękami stołu i przyjrzał się krajobrazowi.

Siły Elayne nad rzeką były spychane ze swych pozycji. Łucznicy musieli przemieścić się na prawą flankę. Dobrze. Krew i krwawe popioły… Te Trolloki miały wsparcie natarcia konnicy. Trzeba powiadomić Egwene, by za rzędami pikinierów ustawiła strzelców.

„Jak wtedy, gdy walczyłem z Sana Ashraf przy wodospadach Pena” – pomyślał Mat. Ciężka jazda, łucznicy na koniach, ciężka jazda, łucznicy na koniach. Jedni po drugich. Taer’ain dhai hochin dieb sene.

Mat nie pamiętał, by kiedykolwiek bitwa tak go pochłonęła. Nawet walka przeciwko Shaido nie była aż tak wciągająca, chociaż Mat nie dowodził w tej bitwie. Walka przeciwko Elbarowi też nie była satysfakcjonująca. Oczywiście, to były starcia na znacznie mniejszą skalę.

Demandred wiedział, co to znaczy hazard. Mat wyczuwał to po ruchach wojsk przeciwnika. Mat grał przeciwko jednemu z największych graczy, którzy kiedykolwiek żyli, a stawką tym razem nie były pieniądze. Rzucali kośćmi o ludzkie życie, a finałową nagrodą było istnienie świata. Krew i krwawe popioły, to ekscytowało Mata. Miał z tego powodu poczucie winy, ale to było tak ekscytujące.

– Lan jest na pozycjach – powiedział, wyprostował się i powrócił do map. – Powiedzcie mu, by zaczynał atak.

Należało zniszczyć armię Trolloków, która przekroczyła koryto rzeki przy ruinach. Mat rozmieścił mieszkańców Ziem Granicznych wokół Wzniesień, by zaatakowali odsłonięte tylne flanki wroga, podczas gdy Tam i jego połączone siły atakowali przednie szyki Trolloków. Tam zabił dużą ich ilość, przed i po zatrzymaniu biegu rzeki. Ta banda Trolloków była bliska była rozbicia a skoordynowany atak z obu stron mógł tego dokonać.

Ludzie Tama byli zmęczeni. Czy wytrzymają do przybycia Lana? Światłości, Mat miał nadzieję, że dadzą radę. Bo jeśli nie…

W drzwiach pojawiła się jakaś ciemna postać. Wysoki mężczyzna z czarnymi, kręconymi włosami, w płaszczu Asha’mana. Miał wyraz twarzy człowieka, który właśnie utracił rękę. Światłości. Te oczy mogłyby odebrać odwagę Trollokowi.

Min, która rozmawiała z Tuon, zakrztusiła się; Logain rzucił jej szczególne spojrzenie. Mat wyprostował się i otrzepał ręce.

– Mam nadzieję, że nie byłeś wyjątkowo nieprzyjemny dla straży, Logain.

– Sploty Powietrza potrzymają jakąś minutę lub dwie – powiedział Logain szorstkim głosem. – Nie sądziłem, że strażnicy pozwolą mi wejść.

Mat spojrzał na Tuon. Zesztywniała niczym dobrze wykrochmalony fartuch. Seanchanie nie ufali kobietom, które potrafiły przenosić, a cóż dopiero komuś takiemu jak Logain.

– Logain – powiedział Mat. – Chcę, byś walczył wraz z ludźmi z Białej Wieży. Sharanie dziesiątkują ich.

Logain nie patrzył na Tuon.

– Logain! – rzekł Mat. – Jeśli nie zauważyłeś, prowadzimy krwawą wojnę.

– To nie jest moja wojna.

– To jest nasza wojna – warknął Mat. – Każdego z nas.

– Stanąłem do walki – powiedział Logain. – I jaką otrzymałem zapłatę? Zapytaj Czerwone Ajah. Powiedzą ci o zapłacie dla mężczyzny, który naruszył Wzór. – Zaśmiał się gorzko. – Wzór domagał się Smoka! Tak więc przybyłem! Zbyt prędko. Odrobinę zbyt szybko.

– Słuchaj – odezwał się Mat, podchodząc do Logaina. – Jesteś wściekły, bo okazało się, że to nie ty jesteś Smokiem Odrodzonym?

– To nie było tak małostkowe – odparł Logain. – Podążyłem za Lordem Smokiem. Pozwoliłem, by zginął. Nie marzyłem o udziale w tej imprezie. Ja i moi ludzie powinniśmy być z nim, a nie walczyć tutaj. Ta bitwa o małe ludzkie życia nie może się równać z tym, co dzieje się pod Shayol Ghul.

– A jednak wiesz, że potrzebujemy cię tutaj – rzekł Mat. – Inaczej już by cię tu nie było.

Logain nie odpowiedział.

– Idź do Egwene – polecił Mat. – Zbierz wszystkich swoich ludzi i spraw, by sharańscy przenoszący byli mocno zajęci.

– A co z Demandredem? – zapytał cicho Logain. – Domaga się spotkania ze Smokiem Odrodzonym. Ma moc tuzina ludzi. Nikt z nas nie zdoła mu się przeciwstawić.

– Ale ty chcesz spróbować, prawda? – odparł Mat. – To dlatego tutaj jesteś. Chcesz, bym wysłał cię do walki z Demandredem.

Logain milczał przez chwilę, po czym skinął głową.

– Demandred nie może spotkać się ze Smokiem Odrodzonym. Będzie miał mnie zamiast niego. Takie… zastąpienie Smoka, jeśli można tak powiedzieć.

„Krew i krwawe popioły… oni wszyscy są szaleni”. Niestety, Mat nie miał zbyt wielu środków w walce przeciw Przeklętemu. Póki co, jego plan obracał się wokół zmuszania Demandreda do odpowiedzi na ataki i koncentrowania jego uwagi na siłach Światłości. Gdyby Demandred zdecydował się na frontalny atak, przenoszenie nie zrobiłoby mu większej krzywdy.

Mat musi znaleźć jakiś sposób poradzenia sobie z tak silnym przeciwnikiem. Usiłował to zrobić. Myślał nad tym przez całą tę cholerną bitwę i nie wpadł na żaden pomysł.

Mat spojrzał poprzez bramę. Elayne znosiła silne ataki wroga. Musiał coś przedsięwziąć. Wysłać tam Seanchan? Stacjonowali na południowym końcu pola, nad brzegami rzeki Erinin. Powstrzymają Demandreda przed rzuceniem wszystkich jego oddziałów do walki przy Wzgórzach. Poza tym, Mat miał pewne plany związane z Seanchanami. Ważne plany.

W ocenie Mata Logain nie miał wielkich szans, by stanąć przeciwko Demandredowi. Ale będzie musiał przeciwstawić się mu w jakiś sposób.

– Możesz z nim walczyć – rzekł Mat. – Zrób to teraz albo poczekaj, aż Demandred nieco straci siły. Światłości, mam nadzieję, że możemy go trochę osłabić. Tak czy siak, pozostawiam to tobie. Wybierz odpowiedni czas i atakuj.

Logain uśmiechnął się i otworzył bramę w środku pokoju. Przeszedł przez nią, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Jego duma była godna Smoka Odrodzonego, to pewne. Mat potrząsnął głową. Co by dał, żeby mieć spokój z tymi wszystkimi ludźmi, którzy wysoko nosili głowy. Teraz musiał być jednym z nich, ale to się może zmienić. Musiałby tylko przekonać Tuon, by abdykowała i aby uciekli razem. To nie byłoby proste, ale, na krwawe popioły, teraz walczył w Ostatniej Bitwie. W porównaniu do tego wyzwania przekonanie Tuon do swych planów będzie drobnostką.

– Chwała odważnym – wyszeptała Min. – To jest jeszcze przed nami.

– Niech ktoś zajmie się strażnikami – polecił Mat, wracając do swoich map. – Tuon, będziemy musieli cię przesunąć. To miejsce nigdy nie było bezpieczne i Logain właśnie to udowodnił.

– Umiem sama o siebie zadbać – odparowała Tuon wyniośle.

Zbyt wyniośle. Mat uniósł brew, a ona skinęła głową.

„Naprawdę?” – pomyślał. – „To o to chcesz się spierać?” Nie był pewien, czy szpieg to kupi. Zbyt słaby powód.

Jego plan w odniesieniu do Tuon był podobny do tego, jaki uknuł niegdyś Rand z Perrinem. Jeśli Mat mógłby udawać konflikt z Seanchanami i w ten sposób spowodować, by Tuon wycofała swe wojska, być może Cień zignorowałby ją. Trzeba tylko jakiegoś powodu do konfliktu.

Do pomieszczenia weszło dwóch strażników. Nie, trzech. Jednego łatwo było nie dostrzec. Mat potrząsnął głową, dając znak Tuon – musieli znaleźć jakiś bardziej realistyczny powód do sporu – i z powrotem spojrzał na mapy.

Coś w niewysokim strażniku zaniepokoiło Mata. „Wygląda bardziej jak służący niż jak żołnierz” – pomyślał. Zmusił się, by podnieść wzrok, choć nie powinien pozwalać, by zwykły służący rozpraszał jego uwagę. Tak, człowiek ten stał teraz obok stołu Mata. Niewart, by zwracać na niego uwagę, nawet jeśli właśnie wyciągał nóż.

Nóż.

Mat zatoczył się, a Szary Człowiek zaatakował. Mat ryknął, sięgając po własny nóż, a Mika krzyknęła:

– Przenoszący! W pobliżu!


Min rzuciła się na Fortuonę, gdy ściana za nimi eksplodowała płomieniami. Sharanie w dziwnych zbrojach – zrobionych ze złożonych kawałków metalu pomalowanych na złoto – wdarli się do wnętrza. Towarzyszyli im przenoszący o wytatuowanych twarzach: kobiety w długich, czarnych, sztywnych sukniach i mężczyźni o nagich torsach i poszarpanych spodniach. Min zauważyła to tuż przed tym, jak wywróciła tron Fortuony.

Nad głową Min zapłonął ogień, osmalając jej jedwabne szaty i zajmując ścianę za jej plecami. Fortuona wyślizgnęła się z uścisku Min, a dziewczyna zamrugała, zdumiona.

Imperatorowa wydostała się ze swego paradnego stroju – był uszyty tak, że łatwo go było zrzucić – zaś pod spodem miała śliskie jedwabne spodnie i obcisłą bluzkę. Obie sztuki garderoby były w kolorze czarnym.

Tuon poderwała się, trzymając w ręku nóż i warcząc w niemal zwierzęcy sposób. Mat padł na ziemię, walcząc z uzbrojonym Szarym Człowiekiem. Skąd się wziął ten człowiek? Min nie zauważyła, by wchodził.

Tuon ruszyła ku Matowi, podczas gdy sharańscy przenoszący sprawili, że budynek dowództwa stanął w płomieniach. Min poderwała się na równe nogi w swoim niewygodnym odzieniu. Wyciągnęła sztylet, kryjąc się za tronem i przylegając doń plecami, gdy podłoże zaczęło falować.

Nie mogła dotrzeć w pobliże Fortuony, toteż usiłowała się wycofać za ścianę zrobioną z materiału przypominającego papier, który Seanchanie zwali tenmi.

Kasłała, wdychając dym, ale gdy znalazła się na zewnątrz, oddychać było łatwiej. Po drugiej stronie budynku z tej strony nie było żadnych Sharanów. Atakowali z innych kierunków. Min ruszyła biegiem wzdłuż muru. Przenoszący byli niebezpieczni, ale jeśli zdoła zasztyletować nawet jednego, cała Jedyna Moc im nie pomoże.

Wyjrzała ostrożnie zza krawędź muru. Zaskoczona, ujrzała kucającego tam mężczyznę o zwierzęcym spojrzeniu. Miał kanciastą twarz; jego krwistoczerwone tatuaże na szyi przypominały łapy, które podtrzymują głowę i podbródek. Warknął, a Min cisnąwszy nożem, rzuciła się w tył, unikając strumienia ognia.

Mężczyzna pochwycił nóż w locie. Zaczął się skradać ku Min na klęczkach, dziko się uśmiechając. Nagle coś nim szarpnęło i upadł. Z ust pociekła mu strużka krwi.

– To – rozległ się kobiecy głos, w którym słychać było bezdenny niesmak – jest coś, o wykonanie czego bym się nie podejrzewała, ale zatrzymanie czyjegoś serca za pomocą Jedynej Mocy jest przynajmniej cichym procesem. Wymaga użycia bardzo niewielkiej porcji Mocy, co dla mnie ma znaczenie.

– Siuan! – wykrzyknęła Min. – Nie spodziewałam się ciebie tutaj.

– Na twoje szczęście właśnie tu byłam – sarknęła Siuan. Schyliwszy się, przyglądała się ciału. – Hm. Obrzydliwa sprawa, ale jeżeli chcesz zjeść rybę, musisz sam ją wypatroszyć. Coś nie tak, dziewczyno? Jesteś teraz bezpieczna. Strasznie zbladłaś.

– Nie powinnaś być tutaj! – krzyczała Min. – Mówiłam ci. Zostań przy Garecie Bryne!

– Byłam przy nim cały czas, przylgnąwszy do niego niemal jak bielizna do ciała. Dzięki temu uratowaliśmy sobie nawzajem życie, toteż sądzę, że twoja wizja była słuszna. Czy kiedykolwiek się myliłaś?

– Nie, mówiłam ci to już wcześniej – wyszeptała Min. – Nigdy. Siuan… widziałam wokół Bryne’a aurę, która świadczy o tym, że musicie trzymać się razem albo obydwoje zginiecie. To samo widzę teraz nad tobą. Cokolwiek wcześniej uczyniłaś, wizja jeszcze się nie wypełniła.

Siuan zamarła na chwilę.

– Cauthon jest w niebezpieczeństwie.

– Ale…

– Nie dbam o życie, dziewczyno! – Nieopodal ziemia zatrzęsła się pod wpływem Jedynej Mocy. Damane odpowiedziały na atak Sharanów. – Jeśli Cauthon polegnie, ta bitwa jest przegrana! Wszystko mi jedno, czy my oboje zginiemy. Musimy mu pomóc. Ruszaj!

Min skinęła głową, po czym okrążyły zrujnowany budynek. Walka wewnątrz była mieszaniną eksplozji, dymu i płomieni. Członkowie Straży Skazańców walczyli z Sharanami, wyciągnąwszy miecze. Przenoszący mieli co robić.

W siedzibie dowództwa panowało takie gorąco, że Min aż się cofnęła, zasłaniając się ręką.

– Czekaj – powiedziała Siuan, po czym użyła Jedynej Mocy. Ze stojącej nieopodal beczki wytrysnął strumień wody, oblewając je obie. – Spróbuję ugasić płomienie – powiedziała, przekierowując strumień wody na budynek dowództwa. – W porządku. Idziemy.

Min skinęła głową i ruszyła, Siuan wraz z nią. Ściany zrobione z tenmi płonęły.

– Tam – powiedziała Min, mrugając załzawionymi od gorąca i dymu oczami. Wskazała na dwie ciemne figury walczące pośrodku pomieszczenia, obok płonącego stołu z mapami. Z Matem walczyło trzech czy czterech ludzi. Światłości, wszyscy oni byli Szarymi Ludźmi, nie tylko jeden! Tuon leżała na ziemi.

Min ruszyła biegiem. Na ziemi ujrzała ciała sul’dam i kilkunastu strażników. Siuan użyła Jedynej Mocy, by odciągnąć od Mata jednego z atakujących. Światło ognia sprawiało, iż ciała martwych strażników rzucały cienie. Jedna damane wciąż żyła. Kuliła się w kącie, wyglądając na przerażoną, a jej obroża leżała na podłodze. Jej sul’dam leżała niedaleko. Nie ruszała się. Obroża spadła z jej ręki. Sul’dam została zabita, gdy usiłowała wrócić do swej damane.

– Zrób coś! – krzyknęła do dziewczyny Min, chwytając ją za ramię.

Tamta potrząsnęła głową, płacząc.

– Niech cię diabli – rzuciła Min.

Dach budynku zaskrzypiał. Min dopadła do Mata. Jeden Szary Człowiek nie żył, ale byli jeszcze inni. Nosili mundury strażników armii Seanchan. Min miała trudności, by dostrzec żywych; byli nieludzko przeciętni we wszystkim. Całkowicie nijacy.

Mat ryknął, wrażając nóż w ciało jednego z przeciwników, ale nie miał swej glewii. Min nie wiedziała, gdzie ona jest. Mat ruszył brawurowo do przodu, rozcinając odzienie na boku. Dlaczego?

„Tuon” – zdała sobie sprawę Min. Jeden z Szarych Ludzi klęczał przy jej nieruchomym ciele, unosząc sztylet i…

Min rzuciła.

Mat przewrócił się o kilka kroków od Tuon; ostatni Szary Człowiek chwycił go za nogi. Nóż Min przeciął powietrze, a w jego ostrzu odbiły się płomienie ognia. Trafił Szarego Człowieka pochylonego nad Tuon w pierś.

Min stała bez tchu. Nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa, widząc nóż w locie. Mat zaklął, obrócił się i kopnął przeciwnika w twarz. Potem pochylił się nad Tuon i zarzucił ją sobie na ramię.

Zobaczył Min.

– Siuan też tu jest. Ona…

Mat wskazał wzrokiem. Siuan leżała na podłodze. Jej oczy wpatrywały się przed siebie bez wyrazu.

Nie żyła. Min zamarła i uczuła boleść w sercu. Siuan! Ruszyła ku niej, nie wierząc, że to możliwe, choć ubranie Siuan płonęło, zajęte ogniem, który pochłaniał ją i połowę ściany obok jej ciała.

– Na zewnątrz! – zakomenderował Mat, kaszląc i niosąc Tuon. Naparł na jedną z nadpalonych ścian i wydostali się z pomieszczenia.

Min jęknęła ze świadomością, że pozostawia ciało Siuan. Smutek i dym jednocześnie sprawiły, że z oczu popłynęły jej łzy. Podążyła za Matem, kaszląc. Powietrze na zewnątrz było tak pachnące i takie chłodne. Budynek za ich plecami zaskrzypiał i zawalił się.

W jednej chwili zostali otoczeni przez Straż Skazańców. Usiłowali odebrać Tuon z rąk Mata – wciąż oddychała, choć płytko – ale ze spojrzenia jego oczu Min wywnioskowała, że im się to nie uda.

„Żegnaj, Siuan” – pomyślała Min, odwracając się i opuszczając miejsce walki wraz ze Strażnikami. – „Niech Stwórca przyjmie twoją duszę”.

Mogłaby posłać wiadomość, by starano się chronić Bryne’a, ale gdzieś w głębi wiedziała, że nie miałoby to już sensu. W chwili śmierci Siuan wdał się w zaciekłą walkę i przegrywał ją. Taka była wizja.

Min wiedziała, że jej wizje zawsze są prawdziwe. Czasami nienawidziła własnej nieomylności. Ale ona była faktem.


– Uderzajcie w ich sploty – krzyknęła Egwene. – Ja zaatakuję!

Nie czekała, by sprawdzić, czy posłuchano jej rozkazów. Uderzyła, pobierając za pomocą sa’angreala Vory tyle mocy, ile zdołała i posłała trzy sploty ognia w górę zbocza, ku stacjonującym tam Sharanom.

Znajdujące się obok znakomicie wyszkolone oddziały Bryne’a walczyły z Sharanami, usiłując wspiąć się na zachodnie zbocze Wzgórz. Zbocze pokryte było bruzdami i dziurami, które powstały na skutek splotów stosowanych przez obie strony.

Egwene desperacko parła do przodu. Czuła, że coś dzieje się z Gawynem. Sądziła, że był nieprzytomny; tląca się w nim iskierka życia była tak słaba, że z trudem wyczuwała kierunek, w którym mogłaby go znaleźć. Miała nadzieję, że podczas walki z Sharanami uda jej się dotrzeć do Gawyna.

Ziemia zadudniła, gdy Egwene sprawiła, że jedna z Sharanek wyparowała; Saerin, Doesine i inne siostry koncentrowały się na niszczeniu splotów wroga, Egwene natomiast atakowała. Posuwała się do przodu. Krok po kroku.

„Idę do ciebie, Gawyn” – pomyślała gorączkowo. – „Idę”.


– Przybyliśmy z raportami, Wyldzie.

Demandred przez chwilę ignorował posłańców. Użył lecącego sokoła, obserwując pole bitwy oczami ptaka. Kruki były lepsze, ale za każdym razem, gdy próbował użyć jednego z nich, mieszkańcy Ziem Granicznych albo inni zestrzeliwali je. Dlaczego ze wszystkich zwyczajów, które trwały od wieków, utrzymał się właśnie ten?

Nieważne. Sokołem także można było się posługiwać, choć ptak nie bardzo chciał się poddać jego kontroli. Demandred skierował go ku polu walki. Przyglądał się formacjom żołnierzy, ich rozmieszczeniu i postępom w walce. Nie musiał polegać na raportach innych. To była wielka korzyść. Lews Therin nie mógł używać takiego zwierzęcia; taki przywilej gwarantowała tylko Prawdziwa Moc. Demandred był w stanie przenosić tylko wąski strumyczek – niewystarczający, by stworzyć niszczące sploty, ale istniały inne sposoby, by stać się niebezpiecznym. Na nieszczęście Lews Therin miał także coś w zanadrzu. Bramy, dzięki którym można było z góry obserwować pole bitwy. Rzeczy, które wynaleźli współcześni, potrafiły narobić kłopotu. W Wieku Legend ich nie było.

Demandred otworzył oczy i połączenie z sokołem zniknęło. Jego siły parły naprzód, ale każdy krok był drogą przez mękę. Dziesiątki tysięcy Trolloków zostało zabitych. Demandred musiał uważać; liczba Trolloków nie była wszak nieskończona.

Obecnie znajdował się na wschodniej ścianie Wzniesień, patrząc na rzekę płynącą w dole i na północny wschód, tam gdzie chciał go zabić skrytobójca nasłany przez Lewsa Therina.

Demandred znajdował się dokładnie naprzeciwko wzgórza, które Moghedien nazywała Wzgórzem Dashar. Skały wspinały się wysoko ku niebu; jego podnóże było doskonałym miejscem dla centrum dowodzenia, dobrze ukrytym przed atakami za pomocą Jedynej Mocy.

Było bardzo kuszące uderzyć w to miejsce, dostać się tam, a potem pozostawić po sobie zniszczenia. Ale czy tego właśnie nie chciał Lews Therin? Demandred walczyłby z nim. Jednakże Podróżowanie do bastionu przeciwnika byłoby najprawdopodobniej wkroczeniem w pułapkę, i to otoczoną skalnymi ścianami… Lepiej sprawić, by Lews Therin przyszedł do niego. Demandred dominował na polu walki. Mógłby wtedy wybrać miejsce konfrontacji.

Koryto rzeki było teraz błotnistą strużką, a Trolloki Demandreda walczyły, by zająć jej południowy brzeg. Obrońcy trzymali się jeszcze, ale już wkrótce zostaną pokonani. Dalej, w górę rzeki, działał M’Hael, skutecznie zawracając jej bieg, choć napotykał na zdumiewający opór. Ludzie z małych miasteczek i niewielkie oddziały żołnierzy? Dziwactwo, którego Demandred jeszcze nie rozszyfrował.

Niemal życzył sobie klęski M’Haela. Choć Demandred sam go zatrudnił, nie miał zamiaru szybko podnosić go do rangi Wybranego.

Demandred obrócił się. Kłaniały się przed nim trzy kobiety w czarnych sukniach z białymi wstążkami. A obok nich stała Shendla.

Shendla. Demandred zatęsknił do zainteresowania kobietą – jak mogło w nim istnieć takie uczucie obok płonącej nienawiści do Lewsa Therina? A Shendla… Przebiegła, utalentowana, potężna. Prawie wystarczyło, by poruszyć serce Demandreda.

– Jakie wieści przynosicie? – zapytał trzy kobiety, które stały z pochylonymi głowami.

– Ta obława zakończyła się porażką – powiedziała Galbrait, pochylając głowę.

– Uciekł?

– Tak, Wyldzie. Zawiodłam cię. – W głosie kobiety usłyszał ból. Była przywódczynią kobiet Ayyad.

– Twoim zadaniem nie było zabicie go – rzekł Demandred. – Jest wrogiem, który przekracza twoje możliwości. Zniszczyłaś ich siedzibę dowodzenia?

– Tak – odparła Galbrait. – Zabiliśmy pół tuzina ich przenoszących, spaliliśmy budynek i zniszczyliśmy mapy.

– Czy on przenosił? Ujawnił się?

Kobieta zawahała się, po czym pokręciła głową.

Tak więc nie można było wiedzieć na pewno, czy Cauthon nie był Lewsem Therinem w przebraniu. Demandred podejrzewał, że tak było, choć z Shayol Ghul dochodziły wieści, że widziano tam Lewsa Therina na stokach gór. Wcześniej podczas Ostatniej Bitwy okazał się przebiegły, przemieszczając się po polach bitewnych i pokazując się tu i tam.

Im więcej działań przeciwko wrogiemu generałowi podejmował Demandred, tym bardziej wierzył, że był nim Lews Therin. Było bardzo prawdopodobne, że Lews Therin wysłał przynętę na północ, podczas gdy sam ruszył do walki.

Lews Therin miał trudności w dowodzeniu innymi w walce. Zawsze chciał robić wszystko sam, przewodzić każdej bitwie i każdej szarży, jeśli tylko by mógł.

Tak… w jaki inny sposób Demandred mógłby wyjaśnić talent generała? Tylko człowiek z doświadczeniem z czasów starożytnych wykazywałby się takim mistrzostwem na polu walki. W istocie wiele jego taktyk bitewnych było prostych. Unikanie otoczenia, wystawienie pikinierów przeciwko najsilniejszym oddziałom wroga, piechoty przeciw piechocie i przenoszących przeciwko przenoszącym. A jednak… styl jego walki… drobne szczegóły… dojście w tym wszystkim do mistrzostwa musiało zabrać wieki. Żaden człowiek z obecnego Wieku nie żył dostatecznie długo, by nauczyć się szczegółów z taką dokładnością.

W trakcie Wojny Mocy Demandred był lepszy od swego przyjaciela tylko w jednej kwestii. Przyznanie się do tego było bolesne, ale Demandred nie mógł już dłużej uciekać przed prawdą. Lews Therin był lepszy w używaniu Jedynej Mocy. Lews Therin łatwiej zdobywał serca swoich ludzi. Lews Therin pojął za żonę Ilyenę.

Ale Demandred… Demandred był lepszy w wojnie. Lews Therin nigdy nie potrafił prawidłowo zrównoważyć rozwagi i zuchwałości. Ten człowiek wstrzymywał się i rozmyślał, martwiąc się o skutki swych decyzji, po czym ruszał nagle do brawurowych akcji.

Jeśli ten Cauthon był w rzeczywistości Lewsem Therinem, to zachowania te jeszcze się w nim rozwinęły. Generał wrogiej armii wiedział, kiedy rzucić monetą i pozwolić, by decydowało przeznaczenie, ale tylko w pewnym stopniu. Byłby znakomitym graczem karcianym.

Demandred mógłby go oczywiście pokonać. Walka byłaby bardzo… interesująca.

Położył dłoń na rękojeści miecza, zastanawiając się nad tym, co ujrzał przed chwilą na polu bitwy. Jego Trolloki kontynuowały walkę przy korycie rzeki, zaś Lews Therin przygotowywał swoich pikinierów, dzieląc ich na zdyscyplinowane formacje obronne. Za plecami Demandreda słychać było łoskot wybuchów, które powodowali przenoszący, co oznaczało, że bitwa wchodzi w kolejną, coraz bardziej zaawansowaną fazę, podczas której zmierzą się jego sharańskie Ayyad i Aes Sedai.

Bardzo na to liczył. Jego Ayyad były znacznie lepsze w walce niż Aes Sedai. Kiedy Cauthon wystawi do boju te damane? Moghedien donosiła, że pomiędzy nimi a Aes Sedai dochodziło do pewnych tarć. Czy Demandred mógłby w jakiś sposób powiększyć ten rozłam w siłach wroga?

Wydał rozkazy i trzy Ayyad wycofały się. Shendla pozostała, oczekując, by Demandred wyraził zgodę na jej odejście. Jej zadaniem było dokonywanie zwiadu i poszukiwanie ewentualnych skrytobójców.

– Czy jesteś niespokojna? – zapytał. – Wiesz, po której stronie walczymy. O ile wiem, nie przysięgałaś wierności Cieniowi.

– Przysięgałam ją tobie, Wyldzie.

– I dla mnie walczysz wraz z Trollokami? Półludźmi? Potworami z koszmarów?

– Powiedziałeś, że ktoś mógłby nazwać twoje działania złymi – odrzekła. – Ale ja tego tak nie postrzegam. Nasza ścieżka jest jasno określona. Kiedy wygrasz, odtworzysz świat, a ludzie będą bezpieczni. – Ujęła go za rękę, a coś w Demandredzie się poruszyło. Szybko zniknęło, zastąpione przez nienawiść.

– Wszystko to bym odrzucił – powiedział. – Wszystko za szansę pokonania Lewsa Therina.

– Obiecałeś, że spróbujesz – rzekła Shendla. – To wystarczy. A jeśli go zniszczysz, zniszczysz jeden świat i ochronisz inny. Podążę za tobą. My za tobą podążymy.

Jej głos sugerował, że, być może, gdy Lews Therin zginie, Demandred będzie znowu jej mężczyzną.

On nie był jednak tego pewien. Władza interesowała go tylko o tyle, o ile mógłby używać jej przeciwko swemu staremu wrogowi. Sharanie, oddani i godni zaufania, byli tylko narzędziem. Ale wewnątrz Demandreda skrywało się coś, co chciało, aby było inaczej. Coś zupełnie nowego.

Powietrze nieopodal jak gdyby się przekręciło, zagięło. Nie widać było żadnych splotów – to pofalowała się struktura Wzoru. Ktoś Podróżował, używając Prawdziwej Mocy. Przybył M’Hael.

Demandred obrócił się, a Shendla puściła jego ramię, choć nie odstąpiła od jego boku. M’Haelowi udzielono dostępu do istoty Wielkiego Pana. To jednak nie wywołało zazdrości Demandreda. M’Hael był kolejnym narzędziem. Jednakże Demandredowi fakt ten dał do myślenia. Czy w tych dniach ktoś odrzucił Prawdziwą Moc?

– Jesteś bliski przegrania batalii w pobliżu ruin, Demandredzie – odezwał się M’Hael z aroganckim uśmieszkiem. – Twoje Trolloki zostaną zniszczone. Twój przeciwnik mocno ustępuje ci liczebnie, a jednak cię pokonuje! Sądziłem, że staniesz się naszym najwybitniejszym generałem, a przegrywasz z tą hałastrą? Jestem zawiedziony.

Demandred od niechcenia podniósł rękę, wyciągając dwa palce.

M’Hael wzdrygnął się, gdy dwa tuziny przenoszących Sharan tarczami odgrodziło go od Jedynej Mocy. Owinęli go splotem Powietrza, odrzucając w tył. M’Hael bronił się – otoczyła go aura Prawdziwej Mocy, lecz Demandred był szybszy. Z płonących nici Ducha utkał tarczę Prawdziwej Mocy.

Nici drżały w powietrzu. Każda z nich emanowała pasmami energii. Były tak maleńkie, że ich końce po prostu niknęły. Prawdziwa Moc była tak zmienna, tak bardzo niebezpieczna. Tarcza z niej utworzona miała dziwne działanie, wchłaniała bowiem moc tego, kto próbował przenosić, używając Prawdziwej Mocy.

Tarcza stworzona przez Demandreda wchłonęła więc moc M’Haela i użyła go niczym kanału. Demandred zgromadził Prawdziwą Moc i splótł ją w trzaskającą kulę siły nad swoją ręką. Mógł ją widzieć tylko M’Hael, a jego pełne pychy oczy otworzyły się szeroko, gdy moc wysączała się z niego.

To nie było podobne do kręgu. Utrata energii sprawiła, że M’Hael zaczął się trząść i pocić. Wciąż krępowały go sploty nałożone przez Ayyad Demandreda. Ten przepływ mógł spalić M’Haela, a gdyby nie był kontrolowany, mógł wydrzeć mu duszę z przepływem Prawdziwej Mocy, jak rwąca rzeka wyrywająca materiał z brzegów.. Obracające się w rękach sploty Demandreda pulsowały i trzaskały, wykrzywiając powietrze i zaczynając rozplatać Wzór.

Na ziemi zaczęły rozprzestrzeniać się od niego pajęczyny pęknięć. Pęknięć prowadzących ku nicości.

Demandred podszedł do M’Haela. Mężczyzna drgał w konwulsjach, a z ust ciekła mu piana.

– Posłuchaj mnie, M’Haelu – powiedział cicho Demandred. – Nie jestem taki jak inni Wybrani. Ani odrobinę nie dbam o wasze polityczne rozgrywki. Nie dbam o to, kogo faworyzuje Wielki Władca i kogo Moridin poklepie po głowie. Interesuje mnie tylko Lews Therin.

– To moja walka. Ty jesteś mój. Przyprowadziłem cię do Cienia i to ja mogę cię zniszczyć. Jeśli będziesz się wtrącał do tego, co robię, zdmuchnę cię jak świecę. Myślisz, że jesteś silny ze swymi skradzionymi Władcami Strachu i niewyćwiczonymi przenoszącymi. Jesteś jak dziecko, jak noworodek. Weź swoich ludzi, stwórz chaos, jakiego pragniesz, ale schodź mi z drogi. I trzymaj się z daleka od mojej nagrody. Generał wrogiej armii jest mój.

Choć ciało M’Haela trzęsło się, jego oczy zdradzały, że on sam jest pełen nienawiści, a nie strachu. Tak, to zawsze o czymś świadczyło.

Demandred odwrócił głowę i wypuścił w powietrze strumień ognia stosu z nagromadzonej Prawdziwej Mocy. Struga gorącej, białej, śmiertelnej cieczy spadła na armie walczące nad rzeką, sprawiając, że każdy mężczyzna czy kobieta, którego dotknęła, wyparował. Stawał się punktem światła, a potem pyłu. Zniknęły setki walczących. Na podłożu powstał szeroki pas spalonej ziemi. Przypominał bruzdę wyciętą olbrzymim tasakiem.

– Uwolnijcie go – rozkazał Demandred, usuwając tarczę Prawdziwej Mocy.

M’Hael zatoczył się w tył, zdołał jednak stanąć na nogi. Po jego twarzy płynął pot. Ciężko dysząc, położył dłoń na piersi.

– Postaraj się przeżyć tę bitwę – powiedział Demandred. Odwrócił się i zaczął tkać splot, chcąc przyzwać ponownie swego sokoła. – Jeśli przeżyjesz, być może pokażę ci, jak zrobić to, co zrobiłem przed chwilą. Teraz pewnie pragniesz mnie zabić, lecz wiedz, że Wielki Władca patrzy. Poza tym rozważ pewną kwestię. Możesz mieć setkę swoich zwierzątek… Asha’manów. Ja mam ponad cztery setki Ayyad. Jestem zbawcą tego świata.

Kiedy Demandred obejrzał się za siebie, M’Hael zniknął, Podróżując dzięki Prawdziwej Mocy. Było zdumiewające, że po tym całym zajściu był w stanie zgromadzić tyle siły. Demandred miał nadzieję, że nie będzie musiał go zabijać. M’Hael mógł się jeszcze przydać.


W KOŃCU ZWYCIĘŻĘ.

Przed Randem szalały wichry. Stał pewnie, choć oczy mu łzawiły, gdy wpatrywał się w ciemność. Jak długo był w tym miejscu? Tysiąc lat? Dziesięć tysięcy?

W tej chwili koncentrował się tylko na oporze. Nie ugnie się przed wichrami. Nie ustąpi nawet na ułamek i na jedno uderzenie serca.

CZAS WRESZCIE NADSZEDŁ.

– Czas jest dla ciebie niczym – odrzekł Rand.

To była prawda i jednocześnie nieprawda. Rand widział wirujące wokół niego nici tworzące Wzór. Ujrzał też pole bitwy poniżej. Ci, których kochał, walczyli o życie. To nie była jedna z możliwych opcji; to była prawda o tym, co się teraz działo.

Czarny zawijał Wzór, nie mogąc go jednak posiąść i zniszczyć. Pasma ciemności i ciernie dotykały świat w całej jego rozciągłości. Czarny kładł się cieniem nad Wzorem.

Kiedy dotykał Wzorca, czas zaczynał dla niego istnieć. A wówczas, choć czas był dla Czarnego niczym, on – albo ono, jako że Czarny nie miał płci – mógł działać tylko w jego granicach. Był jak… jak rzeźbiarz, który miał niesamowite wizje i sny, lecz wciąż był ograniczony realnością materiałów, dzięki którym tworzył.

Rand wpatrywał się we Wzór, odpierając atak Czarnego. Nie poruszał się ani nie oddychał. Oddech nie był tutaj potrzebny.

Ludzie w dole umierali. Rand słyszał ich krzyki. Tak wielu ginęło.

W KOŃCU ZWYCIĘŻĘ, PRZECIWNIKU. PATRZ, JAK KRZYCZĄ. PATRZ, JAK UMIERAJĄ.

ŚMIERĆ NALEŻY DO MNIE.

– Kłamiesz – odrzekł Rand.

NIE. POKAŻĘ CI.

Czarny znowu utkał pewną możliwość, zbierając to, co mogło się wydarzyć i rzucił Randa w kolejną wizję.


Juilin Sandar nie był dowódcą. Zajmował się łapaniem złodziei. Nie był szlachetnie urodzony. Oczywiście, że nie. Pracował w pojedynkę.

Z wyjątkiem sytuacji, gdy wylądował na polu bitwy, dowodząc oddziałem, jako że – z racji swej profesji – umiał chwytać niebezpiecznych ludzi. Sharanie napierali na jego podkomendnych, zwłaszcza celując w Aes Sedai. Walka toczyła się po zachodniej stronie Wzniesień, a zadaniem oddziału Juilina była ochrona Aes Sedai przed sharańską piechotą.

Jak mógł się zaplątać w walkę u boku Aes Sedai? On, dobry Tairenianin.

– Czekajcie! – krzyczał do swoich ludzi Juilin, mając na względzie także własny interes. Jego oddział składał się z włóczników i pikinierów i właśnie spychał Sharanów z powrotem na zbocze. Juilin nie był pewien, z jakiego powodu jest tutaj i dlaczego walczą w tym miejscu. Po prostu chciał przeżyć!

Sharanie wrzeszczeli i klęli w niezrozumiałym języku. Mieli mnóstwo przenoszących, ale oddział Juilina walczył z siłami złożonymi z regularnego wojska. Przeciwnicy używali różnego typu broni ręcznej, zwłaszcza mieczy i tarcz. Ciała padały na ziemię, co utrudniało sprawę obu stronom. Juilin i jego ludzie wypełniali rozkazy, naciskając na Sharanów, zaś Aes Sedai i wrodzy przenoszący tkali sploty.

Juilin dzierżył włócznię, broń, z którą był średnio obeznany. Uzbrojony oddział Sharanów torował sobie drogę pomiędzy pikami Myka i Charna. Oficerowie mieli na sobie napierśniki, osłonięte dziwnymi, różnokolorowymi materiałami, podczas gdy żołnierze niżsi rangą i szeregowcy nosili skórzane bluzy z naszytymi na nie kawałkami metalu. Na plecach mieli zaś dziwne wzory.

Dowódca Sharan dzierżył straszliwą maczugę, którą miażdżył pikinierów. Krzyknął coś do Juilina, klnąc w swoim języku. Juilin zmylił przeciwnika, a kiedy Sharan podniósł tarczę, rzucił włócznię, celując w prześwit pomiędzy napierśnikiem a ramieniem. Światłości, nie zdarł przeciwnikowi nawet naskórka! Sharan natarł na niego tarczą, zmuszając go do cofnięcia się.

Włócznia wyślizgnęła się ze spoconych dłoni Juilina. Zaklął, sięgając po miecz – broń, którą władał lepiej niż włócznią. Myk i inni walczyli nieopodal. Charn usiłował pomóc Juilinowi, ale ten opętany Sharan zmiażdżył mu głowę swoją maczugą, rozbijając ją jak włoski orzech.

– Giń, ty cholerna bestio! – zawył Juilin, skacząc w przód i wrażając miecz w szyję przeciwnika tuż nad ryngrafem. Inni Sharanie byli coraz bliżej. Juilin cofnął się, a jego przeciwnik upadł i wyzionął ducha. W samą porę, bo Sharan znajdujący się po lewej stronie Juilina usiłował go pozbawić głowy zamaszystym cięciem. Koniec ostrza minął jego ucho, a Juilin instynktownie podniósł swoją broń. Miecz przeciwnika pękł na pół, a Juilin błyskawicznie pozbawił go życia cięciem wymierzonym w gardło.

Schylił się po swą włócznię. Nieopodal spadały kule ognia. Atakowane były zarówno znajdujące się z tyłu Aes Sedai, jak i Sharanie na Wzgórzach. We włosach Juilin miał ziemię, która przylgnęła również do plam krwi na jego ramieniu.

– Utrzymajcie pozycje! – wrzasnął do swoich ludzi. – Cholera, musicie się utrzymać!

Zaatakował następnego Sharana, który się do niego zbliżał. Jeden z pikinierów podniósł broń w samą porę, by wrazić ją w bark Sharana, a Juilin przebił jego klatkę piersiową włócznią.

Powietrze zadrżało. Juilinowi lekko dzwoniło w uszach od tych wszystkich eksplozji. Cofnął się, głośno wydając rozkazy swoim ludziom.

Nigdy nie sądził, że znajdzie się w takim miejscu. Chciałby być tam, gdzie jest ciepło, z Amaterą przy boku i myśleć o następnym przestępcy, którego złapie.

Zdał sobie sprawę, że każdy człowiek na polu bitwy chciałby być gdzie indziej. Ale wszystko, co mogli zrobić, to dalej walczyć.


„Do twarzy ci w czerni!” – przekazał Androl Pevarze, gdy przechodzili przez nieprzyjacielską armię na Wzgórzach.

„Tego nikt nie powinien nigdy, przenigdy, mówić żadnej Aes Sedai” – odparła.

Poczuł napięcie w łączącej ich więzi. Pevara zrozumiała. Nosząc odwrócone sploty Maski Zwierciadeł, weszli między Sprzymierzeńców Ciemności, Pomiot Cienia i Sharanów.

I to im się udało.

Pevara nosiła biały strój i czarny płaszcz, które nie były częścią splotów, ale każdy, kto by zajrzał pod jej kaptur, ujrzałby twarz Alviarin, członkini Czarnych Ajah. Theodrin przybrała twarz Rianny.

Androl i Emarin ukryci byli splotami nadającymi im twarze Nensena i Kasha, dwóch kolegów Taima. Jonneth zmienił się nie do poznania, przybrawszy twarz jakiegoś nijakiego Sprzymierzeńca Ciemności i dobrze grał tę rolę, trzymając się z tyłu i nosząc ich rzeczy. Nikt by się nie dopatrzył pogodnego mieszkańca Dwu Rzek w tym nerwowym człowieku o jastrzębich rysach i tłustych włosach.

Posuwali się szybkim krokiem przez tylne linie armii Cienia na Wzgórzach. Trolloki niosły wiązki strzał, inni zaś opuszczali szyki, by żerować na stosach ciał. Kipiały kotły. Ten widok zaskoczył Pevarę. Czy zamierzają jeść? Teraz?

„Tylko niektóre” – wyjaśnił Androl. – „Ludzkie armie też to robią, chociaż nie opiewa się tego w balladach. Kiedy walka trwa cały dzień, żołnierze potrzebują pokrzepienia. Zwykle odbywa się to na trzy zmiany: pierwsze linie, rezerwy i ci poza służbą – oddziały wychodzą z walki, jedzą coś szybko, zanim się krótko zdrzemną, a potem wracają do linii”.

Ona dawniej wyobrażała sobie wojnę inaczej. Myślała, że każdy żołnierz poświęca jej cały swój czas. Prawdziwa bitwa nie była jednak szybkim biegiem, była jakąś rozciągniętą, nękającą duszę powolną wędrówką.

Było już późne popołudnie i zbliżał się wieczór. Na wschodzie, pod Wzgórzami, linie bitewne rozciągały się w obie strony wzdłuż wyschniętego koryta rzeki. Wiele tysięcy ludzi i Trolloków przepychało się tam i z powrotem. Wielka liczba Trolloków walczyła, ale inni cofali się ku Wzniesieniom, by się posilić albo zapaść na jakiś czas w nieświadomość.

Pevara nie przyglądała się zbyt uważnie kotłom, ale Jonneth upadł na kolana przy drodze i zwymiotował. Dostrzegł części ciał unoszące się w gęstym wywarze. Kiedy opróżniał żołądek, przechodząca obok grupa Trolloków śmiała się i pohukiwała szyderczo.

„Dlaczego oni pchają się ze Wzniesień, żeby zająć rzekę?” – spytała. – „Pozycja na Wzniesieniach jest chyba lepsza”.

„Być może. Ale to Cień jest napastnikiem. Gdyby pozostał na tej pozycji, skorzystałaby na tym armia Cauthona. Demandred musi atakować. To oznacza przekroczenie rzeki”.

Androl zna się więc i na taktyce. Interesujące.

„Podłapałem tylko kilka spraw” – przesłał. – „Nie chciałbym prowadzić bitwy w najbliższym czasie”.

„Zastanawiam się tylko, ile wiedziesz żywotów, Androlu”.

„Dziwne oświadczenie jak na kobietę, która mogłaby być babką mojej babki”.

Nadal szli po wschodniej stronie Wzniesień. Daleko po zachodniej stronie Aes Sedai walczyły o wejście na ich szczyt, ale jak dotąd siły Demandreda utrzymywały Wzniesienia.

Obszar, po którym szła Pevara, był pełen Trolloków. Jedni kłaniali się niezdarnie, gdy ich mijała, inni przytulali się do kamieni, śpiąc na nich bez żadnych poduszek ani derek. Wszyscy mieli broń pod ręką.

– To nie wygląda obiecująco – powiedział cicho Emarin spod swej maski. – Nie widzę, żeby Taim współpracował z Trollokami bardziej niż to konieczne.

– Z przodu – odpowiedział Androl. – Spójrz tam.

Trolloki były oddzielone od grupy Sharanów linią straży. Sharanie osłaniali zbroje tkaninami, ukazując metal tylko na plecach, ale kształt napierśników był oczywisty. Pevara spojrzała na pozostałych.

– Rozpoznałbym Taima wśród nich – powiedział Emarin. – Oni nie śmierdzą aż tak jak Trolloki.

Pevara nie zwracała uwagi na zapachy – nauczyła się tego przed laty, tłumiąc przykre wonie w taki sam sposób, w jaki ignorowała upały i chłody. Kiedy jednak Emarin to powiedział, jakieś wrażenie przeniknęło jej osłonę. Szybko odzyskała kontrolę. To było obrzydliwe.

– Czy Sharanie nas przepuszczą? – zapytał Jonneth.

– Zobaczymy – odpowiedziała Pevara, ruszając ku nim, a pozostali skupili się wokół niej. Straż Sharanów utrzymywała z niechęcią linię oddzielającą ich od Trolloków, patrząc na nich jak na wrogów. To przymierze, czy cokolwiek to było, nie podobało się sharańskim żołnierzom. Nie starali się ukrywać obrzydzenia, a wielu z nich obwiązało sobie twarze płótnem, żeby powstrzymać odór.

Kiedy Pevara mijała ich linię, jakiś dobrze urodzony – tak go oceniła, sądząc po zbroi ze spiżowych pierścieni – ruszył w jej stronę. Powstrzymał go wypróbowany wyraz twarzy Aes Sedai, mówiący „Jestem zbyt ważna, byś miał się mną zajmować”. Podziałało doskonale i znaleźli się wewnątrz.

Obóz rezerw Sharanów był w najlepszym porządku, gdy ludzie wracali z zachodu po walce z siłami Białej Wieży. Jakiś nagły przekaz z tego kierunku przyciągnął uwagę Pevary niczym jasne światło.

„O czym myślisz?” – przesłał do niej pytanie Androl.

„Będziemy musieli z kimś porozmawiać. To pole bitwy jest po prostu za duże, żebyśmy znaleźli Taima bez pomocy”.

Odesłał jej swoją zgodę. Nie po raz pierwszy uznała ich wzajemne stosunki za irytujące. Musiała radzić sobie nie tylko z własnym zdenerwowaniem, ale i z nerwowością Androla. Ta myśl zakradała się do jej umysłu i musiała powstrzymywać ją siłą, stosując ćwiczenia oddechowe, których nauczyła się w Wieży.

Przystanęli w środku obozu, zastanawiając się, do kogo się zwrócić, do służby czy dobrze urodzonych. Zbliżenie się do tych pierwszych było mniej niebezpieczne, ale mogło nie dać rezultatów. Może…

– Hej, wy!

Pevara najpierw się wzdrygnęła, a następnie odwróciła.

– Nie powinno was tu być. – Wiekowy Sharan był zupełnie łysy, ale miał krótką, siwą brodę. Miecze nosił skrzyżowane na plecach, toteż rękojeście w kształcie wężowych głów wystawały mu spoza ramion. W ręku miał laskę z dziwnymi otworami. Czyżby rodzaj fletu?

– Chodźcie – powiedział z tak silnym akcentem, że Pevara ledwie go rozumiała. – Wyld zechce was zobaczyć.

„Kto to jest Wyld?” – zapytała Androla.

Pokręcił głową, równie zbity z tropu jak ona.

„To może się źle skończyć”.

Starzec zatrzymał się przed nimi ze zirytowaną miną. Co by zrobił, gdyby odmówili? Miała ochotę otworzyć bramę i uciec.

„Idziemy za nim” – pomyślał Androl, krocząc naprzód. – „Nigdy nie znajdziemy Taima, jeżeli z kimś nie pomówimy”.

Pevara zmarszczyła brwi, gdy ruszył za tamtym, a drugi Asha’man dołączył do niego. Dogoniła ich pośpiesznie.

„Myślałam, że zdecydowaliśmy, iż to ja dowodzę”.

„Nie” – odparł. – „Myślałem, że zdecydowaliśmy, iż będziesz się zachowywała, jakbyś dowodziła”.

Posłała mu skalkulowaną mieszankę chłodnego niezadowolenia, nadmieniając, że ta rozmowa nie jest jeszcze zakończona.

Androl czuł się rozbawiony.

„Czyżbyś zrobiła w myślach groźną minę? To imponujące”.

„Ryzykujemy” – odparła. – „Ten człowiek może nas zaprowadzić, dokąd zechce”.

„Tak”.

Coś tliło się w nim, aż dotąd ledwie zaznaczonego.

„Tak bardzo chcesz spotkać Taima?”

„…Tak, chcę”.

Skinęła głową.

„Rozumiesz to?” – przesłał.

„Straciłam przez niego przyjaciół, Androlu.” – odparła. – „Widziałam, jak ich zabierają. Musimy jednak być ostrożni. Nie możemy zbytnio ryzykować. Nie teraz”.

„To przecież koniec świata, Pevaro. Jeżeli nie ryzykować teraz, to kiedy?”

Poszła za nim bez dalszych sporów, zastanawiając się nad zdeterminowanym skupieniem, które wyczuwała w Androlu. Taim obudził w nim coś, zabierając jego przyjaciół i poddając ich procesowi Konwersji ku Cieniowi.

Kiedy szli za starym Sharanem, Pevara zdała sobie sprawę, że nie rozumiała, co czuje Androl, nie całkowicie. Jej przyjaciółki Aes Sedai zostały zabrane, ale to nie było to samo, co utrata Evina dla Androla. Evin ufał Androlowi, szukał u niego wsparcia. Aes Sedai były jej przyjaciółkami, ale to co innego.

Stary Sharan prowadził ich do jakiejś większej grupy ludzi, z których wielu nosiło piękne stroje. Ci najlepiej urodzeni wśród Sharanów, mężczyźni i kobiety, zdawali się nie walczyć, bo nikt z nich nie nosił żadnej broni. Ustąpili z drogi starszemu człowiekowi, ale uśmiechali się szyderczo na widok jego broni.

Jonneth i Emarin obstawili Pevarę i Theodrin po bokach niczym ochrona. Patrzyli na Sharanów z rękoma opartymi na broni, ona zaś podejrzewała, że obaj posługują się Jedyną Mocą. Cóż, tego można było się spodziewać po Władcach Strachu, wchodzących między sprzymierzeńców, którym nie w pełni ufają. Nie musieli chronić Pevary w taki sposób, ale był to miły gest. Zawsze myślała, że byłoby użyteczne mieć Strażnika. Udała się do Czarnej Wieży z zamiarem wzięcia licznych Asha’manów na Strażników. Być może…

Androl natychmiast poczuł zazdrość.

„Ktoś ty? Zielona ze stadem mężczyzn łaszących się do niej?”

Odesłała z rozbawieniem.

„Dlaczego nie?”

„Bo są dla ciebie za młodzi. W każdym razie Jonneth jest. A Theodrin będzie walczyć z tobą o niego”.

„Rozważam powiązanie ich, ale nie ich związek, Androlu. Szczerze. Poza tym, Emarin woli mężczyzn”.

Androl zatrzymał się.

„Czyżby?”

„Oczywiście. Czy tego nie zauważyłeś?”

Androl wyglądał na zdumionego. Mężczyźni potrafią czasem być zadziwiająco tępi, nawet tak spostrzegawczy jak on.

Pevara sięgnęła po Jedyną Moc, kiedy dotarli do środka grupy. Czy zdąży utworzyć bramę, jeśli coś pójdzie źle? Nie znała terenu, ale to nie miało znaczenia, skoro Podróżowała już kiedyś gdzieś w pobliżu. Czuła się, jakby nadstawiała karku zastanawiała się, czy pętla będzie do niego pasować.

Jakiś wysoki człowiek w zbroi ze srebrzystych dysków z otworami w środkach stał w centrum grupy, wydając rozkazy. Gdy patrzyli, w powietrzu podleciał do niego puchar.

Androl zesztywniał.

„On nim kieruje, Pevaro”.

Demandred zatem? Tak musi być. Pevara pozwoliła, by saidar napełnił ją swym ciepłym jarzeniem, zmywając wszelkie emocje. Prowadzący ich starzec szepnął coś Demandredowi. Mimo wzmocnionych przez saidar zmysłów nie dosłyszała, co zostało powiedziane.

Demandred zwrócił się do ich grupy:

– Co to znaczy? Czy M’Hael tak szybko zapomina o rozkazach?

Androl upadł na kolana, a wraz z nim inni. Choć zirytowana, Pevara zrobiła to samo.

– O Wielki – powiedział Androl – my tylko…

– Żadnych wymówek – krzyknął Demandred. – Żadnych gierek! M’Hael ma zabrać wszystkich swoich Władców Strachu i zniszczyć siły Białej Wieży. Jeśli zobaczę kogoś z was poza walką, pożałujecie, że nie oddałem was Trollokom!

Androl skinął skwapliwie głową, a potem zaczął się cofać. Bicz Powietrza, którego Pevara nie mogła widzieć – ale poczuła ból dzięki więzi – smagnął go po twarzy.

Pozostali szli za nim, gramoląc się ze spuszczonymi głowami.

„To było głupie i niebezpieczne” – pomyślała Pevara do Androla.

„I skuteczne” – odparł z dłonią przy policzku i krwią sączącą się między palcami. – „Wiemy, że Taim jest na polu bitwy i wiemy, gdzie go znaleźć. Ruszajmy”.


Galad walczył z koszmarem. Wiedział już wcześniej, że Ostatnia Bitwa może być końcem świata, ale teraz… teraz to czuł.

Przenoszący po obu stronach nękali się nawzajem, wstrząsając Wzniesieniami Polov. Pioruny biły tak często, że Galad prawie ogłuchł, a oczy łzawiły z bólu od oglądania ich bliskich uderzeń.

Rzucił się na stok wzniesienia, wbijając ramię w ziemię i kuląc się, gdy seria wybuchów rozdarła podłoże przed nim. Jego drużyna – dwunastu ludzi w poszarpanych białych płaszczach – szukała ukrycia wraz z nim.

Siły Białej Wieży były nadwerężone wskutek ataków, ale to samo było z Sharanami. Moc tak wielu przenoszących była niewiarygodna.

Większość piechoty Białej Wieży i wielka liczba Sharanów walczyły tu, na zachodnich Wzniesieniach. Galad pozostawał na obrzeżu tej bitwy, wypatrując sharańskich przenoszących samotnych albo w małych grupach. W wielu miejscach linie bojowe były po obu stronach poprzerywane. Nic dziwnego; było bowiem prawie niemożliwe utrzymanie nieprzerwanych linii przy całej tej mocy ciskanej gniewnie tam i z powrotem.

Grupy żołnierzy gramoliły się, szukając schronienia w dziurach wybitych w skale. Inni chronili grupy przenoszących. W pobliżu kobiety i mężczyźni błąkali się w małych grupach, rażąc żołnierzy ogniem i błyskawicami.

Na nich właśnie polował Galad.

Podniósł miecz, wskazując trzy sharańskie kobiety trzymające się szczytu Wzniesień. On i jego ludzie byli powyżej połowy stoku.

Trzy. Z trzema mogło być trudno. Zwróciły swoją uwagę na grupkę ludzi noszących barwy Płomienia Tar Valon. Błyskawice ugodziły nieszczęsnych żołnierzy.

Galad podniósł cztery palce. Plan cztery. Wyskoczył ze swego zagłębienia i rzucił się ku trzem kobietom. Jego ludzie policzyli do pięciu, a potem ruszyli za nim.

Kobiety go zobaczyły. Gdyby pozostały odwrócone, mógł zdobyć przewagę. Jedna podniosła rękę i przywołała Ogień, ciskając w niego splotem. Płomień uderzył go i chociaż poczuł jego żar, splot rozproszył się, pozostawiając go osmalonym, ale poza tym nietkniętym.

Sharanka wytrzeszczyła zdumione oczy. Ten wyraz… ten wyraz zdawał mu się teraz znajomy. To był wyraz twarzy żołnierza, któremu miecz złamał się w bitwie, wyraz twarzy kogoś, kto zobaczył coś, czego być nie powinno. Co zrobić, gdy zawiodła Jedyna Moc, na której polegałeś, wynosząca cię ponad zwykłych ludzi?

Zginąłeś. Miecz Galada uciął głowę kobiecie, gdy jedna z jej towarzyszek spróbowała dosięgnąć go Powietrzem. Poczuł, jak metal mrozi mu pierś i wyczuł pęd Powietrza wokół niego.

„Marny wybór” – pomyślał, wbijając miecz w pierś drugiej kobiety. Trzecia okazała się sprytniejsza i rzuciła w niego wielkim głazem. Ledwie zdążył unieść tarczę, gdy otrzymał cios w ramię, który odrzucił go w tył. Kobieta uniosła następny głaz, gdy uderzyli na nią ludzie Galada. Padła pod ich mieczami.

Galad złapał dech z odchyloną głową i bólem promieniującym z miejsca uderzenia głazem. Jęknął, siadając. W pobliżu jego ludzie siekali ciało trzeciej. Nie musieli tego robić, ale niektórzy Synowie mieli dziwne wyobrażenia o tym, do czego zdolne są Aes Sedai. Wypytał Lairda, który ucinał głowę jednej z Sharanek, by ją pogrzebać osobno od ciała. Laird klął się, że tylko wtedy nie wrócą do życia przy następnej pełni.

Kiedy ludzie ćwiartowali inne ciała, nadszedł Golever i podał rękę Galadowi.

– Niech mnie spali Światłość – powiedział z szerokim uśmiechem na brodatej twarzy – jeśli to nie jest najlepsza robota, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy, panie mój, kapitanie komandorze.

Galad wstał.

– Trzeba było to zrobić, młody Goleverze.

– Chciałbym, żeby trzeba było to robić częściej! Na to właśnie Synowie czekali przez setki lat. Ty pierwszy tego dokonałeś. Światłość cię oświeciła, Galadzie Damodredzie. Światłość cię natchnęła!

– Oby Światłość oświeciła dzień, w którym nie trzeba będzie zabijać – odrzekł ze znużeniem Galad. – Nie przystoi cieszyć się ze śmierci.

– Oczywiście, panie mój, kapitanie komandorze. – Golever nie przestawał się uśmiechać.

Galad patrzył na krwawe pandemonium zachodniego stoku Wzgórz. Światłość posłana Cauthonowi mogła mieć jakiś sens w tej bitwie – z pewnością nie miała go dla Galada.

– Panie mój, kapitanie komandorze! – zawołał czyjś przerażony głos.

Galad obrócił się z dłonią na mieczu. To był Alhanra, jeden ze zwiadowców.

– O co chodzi, Synu Alhanra? – zapytał nadbiegającego chudzielca. Nie używali koni. Byli na pochyłości, a zwierzęta bały się piorunów. Lepiej było polegać na własnych nogach.

– Musisz go zobaczyć, panie mój – wydyszał Alhanra. – To… to twój brat.

– Gawyn? – Niemożliwe. „Nie” – pomyślał. – „To całkiem możliwe. On był z Egwene. Walczył po ich stronie”. Pobiegł za Alhanrą, a Golever i inni za nim.

Gawyn leżał z posiniałą twarzą w przerwie między dwoma głazami na grzbiecie Wzgórz. Obok niego koń przeżuwał trawę, a smuga krwi ściekała po jego boku. Nie wyglądała na krew tego konia. Gawyn nie uległ łatwo. Ale co z Egwene? Galad ukląkł przy młodszym bracie.

– Pokój z tobą, bracie – powiedział, kładąc dłoń na ciele. – Oby Światłość…

– Galadzie… – wyszeptał Gawyn, a jego oczy otworzyły się, trzepocząc.

– Gawyn? – Galad był wstrząśnięty. Gawyn miał paskudną ranę brzucha. Nosił jakieś obce pierścienie. Wszędzie była krew. Jego ręka, klatka piersiowa… całe ciało… Jak to możliwe, że jeszcze żyje?

„Więzy Strażnika” – zdał sobie sprawę.

– Musimy zabrać cię do Uzdrowicielki! Jednej z Aes Sedai. – Sięgnął w dół, podnosząc Gawyna.

– Galadzie… zawiodłem. – Gawyn patrzył w niebo tępym wzrokiem.

– Dobrze się spisałeś.

– Nie, zawiodłem. Powinienem… Powinienem zostać z nią. Zabiłem Hammara. Wiedziałeś o tym? Zabiłem go. Światłości. Powinienem wybrać stronę…

Galad uniósł brata w ramionach i pobiegł wzdłuż stoku ku Aes Sedai. Starał się osłaniać Gawyna przed atakami przenoszących. Zaledwie po kilku chwilach wybuch rozdarł ziemię pośród Synów, rozrzucając ich i przewracając Galada, który upuścił Gawyna, padając obok niego.

Gawyn drżał, jego oczy wpatrywały się w dal.

Galad podpełznął do niego i spróbował znowu go podnieść, ale Gawyn chwycił go za rękę i spojrzał mu w oczy.

– Kochałem ją, Gal. Powiedz jej.

– Jeżeli byliście prawdziwie związani, ona to wie.

– To ją zrani – wymówił Gawyn sinymi ustami. – I ostatecznie nie zdołałem go zabić.

– Kogo?

– Demandreda. Próbowałem, ale nie byłem dość dobry. Nigdy nie byłem…

Galad znalazł się w jakimś zimnym miejscu. Widział już przedtem, jak ludzie umierają. To bolało bardziej. O Światłości, ależ bolało! Kochał swego brata, kochał go bardzo, a Gawyn, inaczej niż Elayne, odwzajemniał to uczucie.

– Zabiorę cię w bezpieczne miejsce, Gawynie – powiedział, podnosząc brata ze łzami w oczach. – Nie mogę zostać bez brata.

Gawyn odkaszlnął.

– Nie zostaniesz. Masz jeszcze jednego brata, Galadzie. Nie znasz go. To syn Tigraine… która poszła na Pustkowie… Syn Panny. Urodzony na Górze Smoka…

Światłości!

– Nie darz go nienawiścią, Galadzie – wyszeptał Gawyn. – Ja go kiedyś nienawidziłem, ale przestałem…

Jego oczy znieruchomiały.

Galad poszukał tętna, a potem usiadł, patrząc na martwego brata. Z opatrunku, który Gawyn założył sam sobie na boku, krew sączyła się na suchą ziemię, która wchłaniała ją łapczywie.

Golever podszedł do niego, pomagając Alhanrze, którego poczerniała twarz nadpalone ubranie pachniały dymem po uderzeniu błyskawicy.

– Zabierz rannych w bezpieczne miejsce, Goleverze – powiedział Galad, wstając.

Podniósł dłoń do medalionu na szyi.

– Zabierz wszystkich i ruszaj.

– A co z tobą, panie mój, kapitanie komandorze?

– Zrobię, co należy – odrzekł Galad, czując wewnętrzny chłód. Był zimny jak stal w zimie. – Wprowadzę Światłość do Cienia. Zaprowadzę sprawiedliwość pośród Przeklętych.


Nić życia Gawyna została zerwana.

Egwene słaniając się na nogach, przystanęła na polu bitwy. Coś zostało z niej usunięte. Czuła się, jakby wbito w nią nóż i wydłubano z niej tę część, która była Gawynem, pozostawiając jedynie pustkę.

Krzyknęła przeraźliwie, padając na kolana. Nie, tak nie mogło być. Czuła go tuż przed sobą. Biegła do niego. Mogła… mogła…

On odszedł.

Egwene zawyła z bólu, otwierając się na Jedyną Moc i wciągając jej tyle, ile mogła utrzymać. Uwolniła ją jako ścianę płomieni, kierując ją przeciw Sharanom, którzy ich teraz otaczali. Przedtem utrzymywali Wzniesienia, mając Aes Sedai pod sobą, ale teraz zapanowało szaleństwo.

Uderzyła w nich Mocą, ściskając sa’angreal Vory. Zniszczy ich! Światłości! To bolało.

Tak bardzo bolało.

– Matko! – krzyknęła Silviana, chwytając jej ramię. – Tracisz kontrolę, Matko! Pozabijasz swoich ludzi. Proszę!

Egwene dyszała ciężko. W pobliżu grupa Białych Płaszczy potykała się, znosząc rannych w dół zbocza.

Tak blisko! O, Światłości. On odszedł!

– Matko? – odezwała się Silviana. Egwene ledwie ją słyszała. Silviana dotknęła jej twarzy i znalazła na niej łzy.

Była przedtem dzielna. Głosiła, że będzie walczyć mimo strat. Jakie to było naiwne. Pozwoliła ogniowi saidara zgasnąć wraz z nią. Wraz z nim opuściło ją życie. Osunęła się na bok i poczuła, że unoszą ją jakieś ręce. Przez bramę, z dala od pola bitwy.


Tam użył swej ostatniej strzały dla ratowania jakiegoś Białego Płaszcza. Nie wyobrażał sobie dotąd, że zrobi coś takiego, ale to zrobił. Podobny do wilka Trollok odstąpił, potykając się, ze strzałą w oku, ale nie upadł, dopóki ten młody Biały Płaszcz nie wygrzebał się z błota i uderzył go po kolanach.

Jego ludzie stali teraz na pomostach palisady, zasypując strzałami Trolloków przepychających się przez łożysko rzeki. Ich liczebność malała, ale nadal było ich wielu.

Aż do tej chwili bitwa szła dobrze. Połączone siły Tama rozciągały się szeroko nad rzeką po stronie Shienaru. W dole rzeki Legion Smoka, chorągwie kuszników i ciężka jazda powstrzymywali natarcie Trolloków. Tak było, dopóki nie zaczęło brakować strzał i Tam został zmuszony do wycofania swoich ludzi na względnie bezpieczną palisadę.

Spojrzał w bok. Abell podniósł w górę łuk. On także nie miał strzał. Na całym pomoście ludzie z Dwu Rzek podnosili łuki. Nie mieli strzał.

– I nie dostaniemy ich więcej – powiedział do Abella. – Chłopak mówił, że to ostatnia wiązka.

Armia Białych Płaszczy walczyła desperacko, przemieszana z członkami Wilczej Gwardii Perrina, ale wypychano ich gromadami z łożyska rzeki. Bili się na trzy strony, a kolejna grupa Trolloków zachodziła ich z tyłu. Chorągiew Ghealdan cofnęła się do ruin. Arganda utrzymywał pozycję z Nurelle i resztkami Skrzydlatej Straży.

Gdyby to była każda inna bitwa, Tam kazałby swoim ludziom oszczędzać strzały dla osłony odwrotu. Dziś nie miało być odwrotu, a rozkaz dający swobodę był właściwy. Chłopcy nie śpieszyli się, strzelając. Przypuszczalnie podczas wielu godzin walki zabili tysiące Trolloków.

Czym jest jednak łucznik bez swego łuku? „Nadal jest człowiekiem z Dwu Rzek” – pomyślał Tam. – „I nadal nie chce przegrać tej bitwy”.

– Zejść z pomostów. Formuj szyk! – zawołał do chłopców. – Zostawcie łuki. Wrócimy po nie, kiedy przybędą strzały.

Strzały nie przybędą, ale ludzie z Dwu Rzek będą szczęśliwi, wiedząc, że mogą wrócić po łuki. Stanęli w szeregach, jak ich uczył Tam, uzbrojeni we włócznie, topory, miecze, a nawet w kilka kos. Były tarcze dla tych z mieczami i toporami i dobre skórzane pancerze dla wszystkich. Nie mieli niestety pik. Po wyposażeniu w nie ciężkozbrojnej piechoty nie została ani jedna.

– Zacieśnić szyki. Utworzyć dwa kliny. Wepchniemy się w Trolloki po obu stronach Białych Płaszczy. Najlepiej będzie, jeśli uderzymy na te Trolloki, które odcięły Białe Płaszcze, rozbijemy je i uwolnimy naszych.

Kiwali głowami, chociaż chyba nie mieli pojęcia o taktyce. To nie miało znaczenia, dopóki będą utrzymywali szyki tak, jak ich wyszkolił.

Ruszyli naprzód, biegnąc, a Tam przypomniał sobie inne pole bitwy i niesiony wiatrem śnieg tnący w twarz. W pewien sposób wtedy wszystko się zaczęło. Teraz się kończy.

Stanął na wierzchołku pierwszego klina, a na drugim postawił Deoana z Deven Ride, który służył w armii andorańskiej. Poprowadził swoich ludzi szybkim krokiem, nie pozwalając im ani sobie zastanawiać się zbyt wiele nad tym, co się miało stać.

Gdy się zbliżyli do niezdarnych Trolloków z ich mieczami, toporami bojowymi i bronią drzewcową, poszukał płomienia i pustki. Nerwowość znikła. Emocje ulotniły się. Wyciągnął z pochwy miecz, który dał mu Rand, ten ze smokami namalowanymi na pochwie. Była to najpiękniejsza broń, jaką kiedykolwiek widział. Fałdy na metalu mówiły o jej starożytnym pochodzeniu. Wydawał się zbyt dobrą bronią dla Tama, który myślał tak o każdym mieczu, jakiego używał.

– Pamiętajcie, trzymać szyk! – krzyknął do swoich ludzi. – Nie dajcie im się rozerwać. Kiedy ktoś padnie, następny wstępuje na jego miejsce, a kolejny odciąga powalonego do środka klina.

Skinęli mu głowami, a potem uderzyli na Trolloków od tyłu, gdzie tamci okrążyli Synów Światłości przy rzece.

Jego formacje uderzyły mocno naprzód. Potężne Trolloki obróciły się, by walczyć.


Fortuona odesłała so’jhin, którzy starali się doprowadzić do porządku jej królewskie szaty. Czuć ją było dymem, a jej ramiona były w kilku miejscach poparzone i podrapane. Nie chciała, by Uzdrowienia dokonały damane. Uważała Uzdrowienie za użyteczną nowość – i niektórzy jej dworzanie zmienili swe nastawienie wobec niego – ale nie była pewna, czy Imperatorowa powinna je stosować. Poza tym, jej rany nie były groźne.

Klęczący przed nią członkowie Straży Skazańców zasługiwali na jakąś formę kary. To już po raz drugi pozwolili, by zaatakował ją skrytobójca i choć nie winiła ich za tę porażkę, to nieukaranie Strażników byłoby równoznaczne z pozbawieniem ich honoru. I choć Fortuonie ściskało się serce, wiedziała, co musi uczynić.

Osobiście wydała rozkazy. Powinna to zrobić Selucia, jej Głos, lecz była ranna. Zaś Karede zasługiwał na ten mały honor, by usłyszeć o swej egzekucji wprost od Fortuony.

– Osobiście zajmiecie się wrogimi marath’damane – rozkazała Karede. – Wszyscy, którzy byli wtedy na służbie. Walczcie mężnie za Cesarstwo i postarajcie się wyciąć marath’damane w pień.

Zauważyła, że Karede odprężył się. W ten sposób nadal pozostawał na służbie; gdyby sam miał dokonać wyboru, prawdopodobnie rzuciłby się na własny miecz. Fortuona okazała miłosierdzie.

Odwróciła się od człowieka, który dbał o jej bezpieczeństwo, odkąd była dzieckiem, i który zawiódł w swych obowiązkach. Wszystko dla niej. To, co będzie musiała uczynić potem, będzie dla niej rodzajem pokuty. W tej chwili mogła jedynie pomóc ocalić mu honor.

– Darbindo – powiedziała Fortuona, zwracając się do kobiety, która uparcie nalegała, by nazywać ją „Min”, choć nadanie jej przez Fortuonę nowego imienia byłą oznaką łaski. Jej imię oznaczało w Starym Języku „Dziewczyna Obrazów”. – Ocaliłaś mi życie i być może także Księciu Kruków. Jesteś teraz jedną z Krwi, Widząca Przeznaczenie. Niechaj twoje imię będzie czczone przez następne pokolenia.

Darbinda skrzyżowała ręce na piersiach. Zachowywała się podobnie jak Knotai. Ci ludzie z kontynentu byli pokorni i uparci jednocześnie. Byli dumni – dumni – ze swego niskiego pochodzenia i jego spuścizny. Zaskakujące.

Knotai ze swej strony siedział na pniu drzewa, przyjmując raporty z pola bitwy i wydając rozkazy. Bitwa prowadzona przez Aes Sedai przy zachodnich Wzgórzach przemieniała się w chaos. Knotai pochwycił spojrzenie Fortuony, a potem skinął głową.

Jeśli gdzieś w ich otoczeniu krył się szpieg – a Fortuona byłaby zdziwiona, gdyby tak nie było – to właśnie nadeszła pora, by go zmylić. Wszyscy, którzy przetrwali atak, stali obok. Fortuona nalegała na to, by znaleźli się blisko, rzekomo po to, by nagrodzić tych, którzy dobrze jej służyli, i ukarać tych, którzy się w służbie nie sprawdzili. Każdy wartownik, służący i szlachetnie urodzony mogli ją słyszeć, gdy mówiła.

– Knotai – powiedziała. – Trzeba zdecydować, co mam z tobą zrobić. Straż Skazańców odpowiada za moje bezpieczeństwo, ale ty odpowiadasz za obronę tego obozu. Jeżeli podejrzewałeś, że twoje stanowisko dowodzenia nie jest bezpieczne, dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej?

– Czy cholernie sugerujesz, że to moja wina? – Knotai wstał i ruchem ręki uciszył zwiadowców.

– Dałam ci dowództwo – odparła Fortuona. – Ostateczną odpowiedzialność za przegraną ponosisz zatem ty, nieprawdaż?

Stojący obok Galgan zmarszczył brwi. Nie patrzył na to w ten sposób. Dobrze urodzeni pochlebcy obwiniliby go, bo nie był urodzony w Seanchan. Imponujące było, że Knotai przekonał Galgana tak szybko. Czy też Galgan ujawniał swe emocje celowo? Czy był szpiegiem? Mógł manipulować Suroth albo był zbędną wtyczką, o ile Suroth zawiódła.

– Nie biorę odpowiedzialności za to, Tuon – odrzekł Knotai. – To ty uparcie nalegałaś na przyglądanie się bitwie z obozu, choć byłabyś bezpieczna gdzie indziej.

– Być może powinnam udać się tam, gdzie byłabym bezpieczna – odparła chłodno. – Cała ta bitwa to jedna wielka porażka. Przegrywałeś z każdą chwilą. Mówisz swobodnie i żartujesz, odrzucając stosowny protokół. Sądzę, że nie jest to podejście z powagą odpowiednią do twojej pozycji.

Knotai roześmiał się. Był to głośny, szczery śmiech. Był w tym dobry. Fortuona pomyślała, że tylko ona widzi dwie bliźniacze smugi dymu wznoszące się dokładnie za jego plecami ze Wzgórz. Odpowiednia wróżba dla Knotai: wielka gra oznacza wielką nagrodę. Albo wielką stratę.

– Zrobiłem to z tobą – powiedział, kiwając do niej ręką. – Z tobą i twoimi przeklętymi seanchańskimi zasadami wchodzącymi w drogę.

– Zatem i ja zrobiłam to z tobą – odparła, podnosząc głowę. – Nie powinniśmy byli włączać się do tej bitwy. Lepiej się przygotować do obrony własnych ziem na południowym zachodzie. Nie pozwolę ci narażać życia moich żołnierzy.

– Odejdź więc – parsknął Knotai. – Nie dbam o to.

Odwróciła się, odchodząc.

– Chodźcie – powiedziała do innych. – Zbierzcie nasze damane. Wszyscy prócz Straży Skazańców udadzą się w Podróż do obozu naszej armii nad Erinin, a potem wszyscy wrócimy do Ebou Dar. Stoczymy tam prawdziwą Ostatnią Bitwę, podczas gdy ci głupcy będą się za nas wykrwawiać.

Jej ludzie poszli za nią. Czy fortel był przekonujący? Szpieg widział, jak wysyłała na śmierć ludzi, którzy ją kochali. Czy to świadczyło, że była nieostrożna? Nieostrożna i zadufana w sobie na tyle, by odłączyć swoich żołnierzy od Knotai? To było całkiem prawdopodobne. W pewnym sensie chciała zrobić, jak mówiła, i walczyć na południu, nie zaś tu.

Taki postępek byłby zignorowaniem załamania się pogody, trzęsienia ziemi i walki Smoka Odrodzonego. To nie były znaki, które można było pominąć.

Szpieg o tym nie wiedział. Nie znał jej. Widział młodą kobietę wystarczająco głupią, by walczyć samotnie. Taką miała nadzieję.


Czarny utkał wokół Randa sieć możliwości. Rand wiedział, że walka między nimi – walka o to, co mogło się stać – była istotna dla Ostatniej Bitwy. Rand nie mógł tkać przyszłości. Nie był Kołem ani niczym podobnym. Mimo tego wszystkiego, co mu się przydarzyło, nadal był zwykłym człowiekiem.

A jednak to w nim leżała nadzieja ludzkości. Ludzkość miała przeznaczenie – wybór swej przyszłości. Droga, jaką obrała… Ta bitwa o tym zadecyduje, jego wola walki z Czarnym. Niech stanie się to, co może się stać. Byłoby załamaniem się pozwolenie Czarnemu na wybór przyszłości.

PATRZ – powiedział Czarny, gdy linie światła zbiegły się i Rand wszedł do innego świata. Świata, który jeszcze się nie wydarzył, ale mógł się wkrótce wydarzyć.

Rand zmarszczył brwi, patrząc w niebo. Nie było czerwone w tej wizji ani też krajobraz nie był zrujnowany. Stał w Caemlyn, jakim go znał. Ach, były pewne różnice. Po ulicach terkotały parowe wozy, mieszając się z ruchem powozów konnych i spacerujących tłumów.

Miasto rozszerzyło się poza nowy mur – widział to z wysokości centralnego wzgórza, na którym stał. Dostrzegł nawet miejsce, w którym Talmanes zrobił wyłom w murze. Nie został naprawiony. Miasto rozwinęło się poza ten wyłom. Budynki pokryły pola rozciągające się niegdyś pod murami.

Rand zmarszczył brwi, schodząc w dół ulicy. Jaką grę rozgrywał Czarny? Z całą pewnością to normalne, a nawet kwitnące miasto nie było częścią jego planu wobec świata. Mieszkańcy byli czysto ubrani i nie znać było po nich przygnębienia. Nie widział śladu deprawacji plamiącej poprzedni świat, który Czarny stworzył dla niego. Zaciekawiony, podszedł do sprzedawczyni owoców. Smukła kobieta posłała mu zapraszający uśmiech, wskazując swoje towary.

– Witaj, dobry panie. Jestem Renel, a mój sklep to drugi dom dla poszukujących najlepszych owoców z całego świata. Mam nawet świeże brzoskwinie ze Łzy!

– Brzoskwinie! – wykrzyknął Rand ze zgrozą. Wszyscy wiedzieli, że są trujące.

– Ha! Nie lękaj się, dobry panie! W tych nie ma trucizny. Są tak samo bezpieczne, jak ja jestem uczciwa. – Uśmiechnęła się i nadgryzła jedną na dowód. Kiedy to robiła, jakaś brudna ręka wysunęła się spod straganu – krył się tam mały chłopak, którego Rand nie zauważył.

Chłopak porwał jakiś czerwony owoc i rzucił się do ucieczki. Był tak chudy, że Rand mógł policzyć mu żebra, a nogi miał tak cienkie, że dziwne było, iż mógł na nich chodzić.

Kobieta nie przestała się uśmiechać do Randa, gdy sięgnęła do swego boku i wyjęła mały pręt z dźwigienką. Nacisnęła ją palcem, a pręt trzasnął.

Łobuziak zginął, tryskając krwią. Upadł rozciągnięty na ziemi. Przechodnie omijali go, chociaż ktoś – człowiek z liczną obstawą – podniósł owoc. Otarł krew i ugryzł go, idąc dalej. Kilka chwil potem jakiś wóz parowy przejechał po zwłokach, wgniatając je w błotnistą jezdnię.

Przerażony Rand obejrzał się na kobietę. Nadal się uśmiechając, schowała broń.

– Czy szukasz czegoś szczególnego? – zapytała.

– Zabiłaś to dziecko!

Zachmurzyła się, zmieszana.

– Tak. Czy należało do ciebie, dobry panie?

– Nie, ale… – Światłości! Ta kobieta nie okazywała ani odrobiny żalu czy troski.

Rand obrócił się, ale nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co się stało.

– Panie, chyba powinnam cię znać – powiedziała kobieta. – Masz piękny strój, choć trochę niemodny. Do jakiej należysz frakcji?

– Frakcji? – Rand obejrzał się za siebie.

– A gdzie są twoi przyboczni? – zapytała. – Człowiek tak bogaty jak ty musi ich mieć.

Rand spojrzał jej w oczy, a następnie odskoczył, gdyż znów sięgnęła po broń. Skrył się za rogiem. To jej spojrzenie… Zupełny brak ludzkiej sympatii czy troski. Zabiłaby go bez namysłu. Znał to.

Zauważyli go ludzie na ulicy. Trącali się łokciami, wskazując na niego. Ktoś mijany zawołał:

– Z jakiej jesteś frakcji? – Inni podążyli za nim.

Rand skręcił za następny róg ulicy. Jedyna Moc. Czy ośmieli się jej użyć? Nie wiedział, co się dzieje na tym świecie. Jak poprzednio, miał kłopoty z oddzieleniem siebie od wizji. Wiedział, że nie była ona całkiem rzeczywista, ale nie mógł przestać wierzyć w to, że jest jej częścią.

Nie zaryzykował użycia Jedynej Mocy i na razie zaufał własnym nogom. Nie znał zbyt dobrze Caemlyn, ale pamiętał tę okolicę. Jeśli dojdzie do końca tej ulicy i skręci…

Tam! Zobaczył przed sobą znajomy budynek z godłem nad wejściem przedstawiającym mężczyznę klęczącego przed kobietą o złotorudych włosach. „Błogosławieństwo Królowej”.

Dotarł do drzwi, gdy ścigający wysypali się zza rogu. Zatrzymali się, kiedy podszedł do drzwi, mijając jakiegoś stojącego z boku brutala. Nowy odźwierny? Nie znał go. Czy Basel Gill nadal jest właścicielem tej gospody, czy też przeszła w inne ręce?

Rand wpadł z bijącym sercem do wielkiej świetlicy. Kilku ludzi piastujących kufle popołudniowego piwa podniosło na niego wzrok. Miał szczęście. Basel Gill stał za barem, przecierając kubek.

– Mistrzu Gill!

Tęgi mężczyzna obrócił się, marszcząc brwi.

– Czy ja cię znam? – Zmierzył Randa wzrokiem. – Panie mój.

– To ja, Rand!

Gill przechylił głowę, po czym uśmiechnął się szeroko.

– Ach, to ty. Zapomniałem o tobie. Twój przyjaciel nie przyszedł z tobą? Ten z mroczną miną?

Tutejsi ludzie nie rozpoznawali zatem Randa jako Smoka Odrodzonego. Co im zrobił Czarny?

– Muszę z tobą pomówić, Mistrzu Gill – powiedział, zmierzając ku małej jadalni.

– O co chodzi, chłopcze? – zapytał Gill, idąc za nim. – Masz jakiś kłopot? Znowu?

Rand zamknął za nimi drzwi.

– W jakim jesteśmy Wieku?

– W Czwartym, oczywiście.

– Więc Ostatnia Bitwa już się odbyła?

– Tak, i wygraliśmy ją. – Gill spojrzał na Randa, mrużąc oczy. – Czy ty się dobrze czujesz, synu? Jak możesz tego nie wiedzieć?

– Parę lat spędziłem w lasach. Obawiałem się tego, co nastąpi.

– Ach tak. Zatem nie wiesz nic o frakcjach?

– Nie.

– Na Światłość, synu! Masz spory kłopot. Załatwię ci symbol jakiejś frakcji. To pilne.

– Otworzył drzwi i wybiegł.

Rand z niezadowoleniem zauważył, że komnata była pusta, nie licząc kominka.

– Co im zrobiłeś? – zapytał.

POZWOLIŁEM IM MYŚLEĆ, ŻE WYGRALI.

– Dlaczego?

WIELU MOICH ZWOLENNIKÓW NIE ROZUMIE TYRANII.

– Co to ma wspólnego z… – Rand urwał, gdyż wrócił Gill. Nie przyniósł żadnego symbolu frakcji, cokolwiek to oznaczało. Zamiast tego przyprowadził trzech strażników o tęgich karkach. Wskazał im Randa.

– Gill… – powiedział Rand, cofając się i sięgając do Źródła. – Co robisz?

– Cóż, myślę, że twój płaszcz można dobrze sprzedać – odrzekł tamten. Nie wydawał się ani trochę skruszony.

– Więc mnie obrabujesz?

– Cóż, tak. – Gill wydawał się zmieszany. – Dlaczego nie miałbym tego zrobić?

Zbiry wkroczyły do komnaty, patrząc na Randa uważnie. Trzymali pałki.

– Bo prawo tego zabrania – odparł Rand.

– Dlaczego prawo miałoby zabraniać rabunku? – zapytał Gill, kręcąc głową. – Co z ciebie za człowiek, że tak myślisz? Jeżeli ktoś nie może obronić tego, co ma, dlaczego miałby to mieć? Jeżeli ktoś nie może obronić swego życia, co mu po nim?

Gill dał znak swoim trzem ludziom. Rand związał ich więzami Powietrza.

– Zabrałeś im sumienia, czyż nie? – zapytał cicho.

Gill wytrzeszczył oczy na widok użycia Jedynej Mocy. Spróbował uciec. Rand pochwycił i jego więzami Powietrza.

LUDZIE, KTÓRZY MYŚLĄ, ŻE SĄ UCIŚNIENI, BĘDĄ PEWNEGO DNIA WALCZYĆ. ODBIORĘ IM NIE ICH WOLĘ OPORU, ALE SAMĄ MYŚL, ŻE COŚ JEST NIE W PORZĄDKU.

– Więc pozbawiłeś ich litości? – zadał pytanie Rand, patrząc w oczy Gilla. Tamten wydawał się przerażony, że Rand może go zabić, tak samo jak trójkę zbirów. Ani śladu żalu.

LITOŚĆ NIE JEST POTRZEBNA.

Rand poczuł śmiertelny chłód.

– To całkiem inny świat od tego, który mi pokazałeś przedtem.

TO, CO POKAZAŁEM CI PRZEDTEM, JEST TYM, CZEGO LUDZIE SIĘ SPODZIEWAJĄ. TU JEST ZŁO, O KTÓRYM MYŚLĄ, ŻE JE ZWALCZĄ. JA JEDNAK STWORZĘ ŚWIAT, W KTÓRYM NIE MA DOBRA ANI ZŁA. JESTEM TYLKO JA.

– Czy twoi słudzy wiedzą? – wyszeptał Rand. – Ci, których nazywasz Wybranymi. Oni myślą, że walczą, żeby zostać władcami i rządcami świata, który jest ich dziełem. Zamiast tego dasz im ten sam świat, tylko bez Światłości.

JESTEM TYLKO JA.

Nie ma Światłości. Nie ma miłości między ludźmi. Zgroza zapadła w głąb Randa i wstrząsnęła nim. To była jedna z możliwości, które Czarny mógł wybrać, gdyby wygrał. To nie oznaczało, że wygra ani że to się musi zdarzyć, ale… Światłości, to było straszne. Znacznie straszniejsze niż świat niewolników, znacznie straszniejsze niż czarny kraj o zrujnowanym krajobrazie.

To była prawdziwa zgroza. To była pełnia zepsucia świata, odbierania mu wszystkiego co piękne. Pozostawały tylko skorupy, ładne, ale jednak skorupy.

Rand wolałby przeżyć tysiąc lat tortur, zachowując zdolność czynienia dobra, niż chwilę w tym świecie bez Światłości.

Zwrócił się, pełen wściekłości, przeciw czerni. Pochłonęła całą odległą ścianę i wciąż rosła.

– Popełniasz błąd, Shai’tan! – krzyknął w tamtą nicość. – Myślisz, że wpadnę w desperację? Myślisz, że złamiesz moją wolę? To się nie zdarzy, przysięgam. To mnie zmusza do walki!

Coś zagrzmiało wewnątrz Czarnego. Rand krzyknął, wypychając się siłą woli na zewnątrz i roztrzaskując ten mroczny świat kłamstw i ludzi, którzy zabijali bez współczucia. Rozsypał się on na osobne wątki. Rand znów znalazł się w miejscu poza czasem, a Wzór pulsował wokół niego.

– Pokaż mi swoje prawdziwe serce – zażądał od nicości, kiedy pochwycił te wątki – a ja ci pokażę swoje, Shai’tanie. Jest jakieś przeciwieństwo do świata bez Światłości, a ty je chcesz utworzyć.

– Świat bez Cienia.


Mat odszedł, tłumiąc gniew. Tuon wydawała się naprawdę zła na niego. Światłości! Mogła wrócić, kiedy jej potrzebował, czyż nie?

– Mat? – zapytała Min, idąc śpiesznie obok niego.

– Idź z nią – powiedział. – Miej na nią oko, Min.

– Ale…

– Ona nie potrzebuje ochrony. Jest silna. Potrzebuje jednak, by ktoś ją pilnował. Ona mnie martwi, Min. Tak czy owak, muszę wygrać tę przeklętą wojnę. Nie mogę tego zrobić i iść z nią. Czy zatem popilnujesz jej? Proszę.

Min zwolniła kroku, a potem objęła go niespodziewanym uściskiem.

– Szczęścia, Matrimie Cauthonie.

– Szczęścia, Min Farshaw – odpowiedział. Pozwolił jej odejść, a następnie zarzucił na ramiona swój ashandarei. Seanchanie zaczęli opuszczać Wzgórza Dashar, ciągnąc ku Erinin przed całkowitym opuszczeniem Pola Merriloru. Demandred pozwolił im odejść – byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił. Krew i krwawe popioły, w co się Mat wplątał? Dopiero co odesłał czwartą część swoich oddziałów.

„Oni wrócą” – pomyślał. Jeśli jego ryzykowny plan się sprawdzi. Jeśli kości upadną tak, jak trzeba.

Tyle że ta bitwa nie była grą w kości. Było w niej zbyt wiele subtelności. To była raczej gra w karty. Mat zwykle wygrywał w karty. Zwykle.

Na prawo od niego grupa ludzi w czarnych zbrojach Seanchan maszerowała ku polu bitwy.

– Hej, Karede! – krzyknął Mat.

Rosły człowiek posłał mu posępne spojrzenie. Mat zrozumiał nagle, co czuje sztaba metalu, kiedy Perrin patrzy na nią, unosząc młot. Karede podjechał do niego i chociaż najwyraźniej starał się zachować spokój, Mat miał uczucie, jakby zanosiło się na uderzenie pioruna.

– Dziękuję ci – powiedział sztywno Karede – za pomoc w obronie naszej Imperatorowej, oby żyła wiecznie.

– Myślisz, że powinienem trzymać ją w bezpiecznym miejscu – rzekł Mat. – Nie na miejscu dowodzenia.

– Moja pozycja nie pozwala mi podawać w wątpliwość twoich słów, o Wielki – odrzekł Karede.

– Ty nie podajesz w wątpliwość moich słów. Ty chcesz mi wbić szpilkę. To zupełnie co innego.

Karede odetchnął głęboko.

– Wybacz mi, o Wielki – powiedział, odwracając się do odejścia. – Muszę zebrać swoich i zginąć.

– Nie sądzę – rzekł Mat. – Pójdziecie ze mną.

Karede zwrócił się ku niemu.

– Ceszrzowa, oby żyła wiecznie, rozkazała…

– …iść na linę frontu – dokończył Mat. – Świetnie. A gdzie, do cholery, myślisz, że ja jadę?

– Jedziesz na bitwę?

– Myślałem raczej o przejażdżce. – Mat pokręcił głową. – Muszę wiedzieć, o co chodzi Demandredowi… Jadę tam i byłoby miło mieć twoich chłopców, kiedy już wpadniemy na Trolloki. Idziesz?

Karede nie odpowiedział.

– Posłuchaj, co masz do wyboru? Pojechać tam i zginąć bez żadnego celu? Czy spróbować utrzymać mnie przy życiu dla waszej Imperatorowej? Jestem prawie pewny, że ona jest mi oddana. Trudno pojąć tę Tuon.

– Nie nazywaj jej tym imieniem – rzekł Karede.

– Będę ją nazywał, jak zechcę.

– Nie, jeśli mamy iść z tobą. Jeśli mam jechać z tobą, Książę Kruków, nie chcę, by moi ludzie usłyszeli to z twoich ust. To byłby zły omen.

– Zgoda. Wróćmy w zamęt, by zobaczyć, co można zrobić. W imię Fortuony.


Tam uniósł miecz, jakby zaczynał pojedynek, nie znalazł jednak godnych przeciwników. Były tylko chrząkające i wyjące dzikie Trolloki, odciągnięte od obleganych przez nich Białych Płaszczy w bitwie przy ruinach.

Trolloki zwróciły się przeciw ludziom z Dwu Rzek. Tam, trzymający wierzchołek klina, wszedł w „Trzcinę na wietrze”. Nie zamierzał robić ani kroku wstecz. Chwiał się w jedną i w drugą stronę, ale trzymał się pewnie, gdy przełamał linię stworów, tnąc je mieczem szybkimi ruchami.

Ludzie z Dwu Rzek pchali się naprzód, niczym cierń w stopie Czarnego i jeżyna w jego dłoni. W chaosie, który z tego wynikał, krzyczeli i klęli, i walczyli, by rozepchnąć Trolloki.

Wkrótce jednak skupili się na utrzymaniu terenu. Trolloki znów napływały, otaczając ludzi. Szyk klinowy, zwykle używany w natarciu, dobrze się sprawdzał i teraz. Bestie przesuwały się wzdłuż boków klina, rażone ciosami toporów, mieczy i włóczni ludzi z Dwu Rzek.

Tam pozwolił chłopcom na szkolenie, kierując nimi. Wolałby być w środku klina, dodając im otuchy, jak teraz robił to Dannil, ale był jednym z niewielu, którzy mieli jakieś doświadczenie bojowe, a szyk klinowy wymagał jednego stałego punktu.

Był więc tym stałym punktem. Spokojny wewnątrz pustej przestrzeni pozwalał Trollokom rozbijać się o niego. Przechodził od „Rosy spadającej z gałęzi”, przez „Pączki jabłoni na wietrze”, do „Kamieni wpadających w staw” – wszystkie postawy stabilizujące go w jednej pozycji w walce z wieloma przeciwnikami.

Mimo praktyki paru ostatnich miesięcy Tam nie był już tak silny jak w młodości. Na szczęście trzcina nie potrzebuje siły. Nie ćwiczył już tak jak kiedyś, ale trzcina nie musi ćwiczyć, by się uginać przed wiatrem.

Ona to po prostu robi.

Lata dorastania, lata życia, doprowadziły Tama do zrozumienia pustki. Rozumiał ją teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Lata nauczania Randa odpowiedzialności, lata życia bez Kari, słuchania podmuchów wiatru i szelestu liści…

Tam al’Thor stał się pustką. Sprowadził ją do Trolloków, pokazał im ją i posłał ich w jej głębię.

Tam tańczył wokół Trolloka o koźlim pysku i cięciem z boku przeciął bestii nogę w kostce. Potknęła się, a Tam obrócił się, pozostawiając ją ludziom z tyłu. Machnął ociekającym krwią mieczem i prysnął czarnymi kroplami w oczy nacierającego Trolloka o rysach jak ze złego snu. Tamten zawył oślepiony, a Tam prostym natarciem zbrojnej ręki rozciął mu brzuch pod napierśnikiem. Drugi Trollok zwalił się przed trzecim, który opuścił topór, mierząc w Tama, ale ugodził nim swego współplemieńca.

Każdy krok był częścią tańca, a Tam zapraszał Trolloki do przyłączenia się do niego. Walczył tak kiedyś tylko raz, dawno temu, ale pamięć była czymś, czego pustka nie odbierała. Nie myślał o niczym. Jeśli wiedział, że robił to już przedtem, to dzięki echom zapisanym w jego ruchach i dzięki wspomnieniu, które zdawało się przenikać jego mięśnie.

Pchnął sztychem w szyję Trolloka o twarzy nieomal ludzkiej, poza nadmiarem włosów na policzkach. Tamten padł na wznak i znieruchomiał, a Tam nagle został pozbawiony przeciwników. Stanął, podniósł miecz i poczuł, że opływa go łagodny wiatr. Czarne bestie gnały w rozsypce w dół rzeki, ścigane przez jeźdźców pod chorągwiami Ziem Granicznych. Wkrótce natknęły się na ludzki mur Legionu Smoka i zostały starte przez ścigających.

Tam otarł ostrze, porzucając pustkę. Uderzyła go powaga sytuacji. Światłości! Jego ludzie zginęliby, gdyby nie przybyli ci z Ziem Granicznych…

Wsunął miecz do emaliowanej pochwy. Czerwony i złoty smok błysnęły, chwytając światło słońca. Tam zdziwił się, że było co chwytać przy powłoce chmur nad głową. Poszukał słońca i znalazł je – za chmurami – prawie na horyzoncie. Zbliżał się wieczór.

Wyglądało na to, że Trolloki przegrały bitwę przy ruinach. Osłabione zbyt długo trwającą przeprawą przez rzekę poszły w rozsypkę, gdy ludzie Lana uderzyli na nich z tyłu. Wkrótce było po wszystkim. Tam wytrzymał.

Czarny koń nadjechał truchtem. Jego jeździec, Lan Mandragoran – z chorążym i przybocznymi – przyglądał się ludziom z Dwu Rzek.

– Długo się zastanawiałem – powiedział Lan – jakiego rodzaju człowiek dostał od Randa to ostrze ze znakiem czapli. Zastanawiałem się, czy na nie zasłużył. Teraz to wiem. – Wzniósł swój miecz, salutując.

Tam obrócił się ku swoim, wyczerpanej i zakrwawionej grupie ludzi wciąż ściskających broń. Szlak ich klina widać było wyraźnie na udeptanej równinie. Dziesiątki Trolloków leżały poza linią wcięcia się klina w ich szyk. Od północy ludzie z drugiego klina podnieśli broń. Zostali odepchnięci aż pod las, ale utrzymali się tam i niektórzy z nich przeżyli. Tam nie mógł nic poradzić na to, że dziesiątki jego dzielnych ludzi zginęły.

Wyczerpani, siadali wprost na polu bitwy w otoczeniu zwłok. Niektórzy z trudem opatrywali sami siebie albo zajmowali się rannymi wciągniętymi wcześniej do środka klina.

Na południu Tam ujrzał niepokojący widok. Czy Seanchanie wycofywali się ze swego obozu u Wzgórza Dashar?

– Czy zatem wygraliśmy? – zapytał.

– Daleko nam do tego – odpowiedział Lan. – Zajęliśmy tę część rzeki, ale to była mniejsza bitwa. Demandred pchnął tu Trolloki, by nas powstrzymać przed wysłaniem wsparcia do większej bitwy przy brodzie w dole rzeki. – Zawrócił konia. – Zbierz swoich ludzi, mistrzu miecza. Ta bitwa nie skończy się o zachodzie słońca. Będziecie potrzebni w najbliższych godzinach. Tai’shar Manetheren. – Pogalopował ku ludziom z Ziem Granicznych.

– Tai’shar Malkier – odpowiedział z opóźnieniem Tam.

– Więc… jeszcze nie skończyliśmy? – zapytał Dannil.

– Nie, chłopcze, jeszcze nie. Zrobimy jednak przerwę, damy ludziom Uzdrowienie i poszukamy żywności. – Zobaczył, że od strony pola otwierają się bramy. Cauthon miał chyba dość rozumu, by wysłać środki transportu rannych do Mayene. To…

Z bram wysypywali się ludzie. Całe ich setki, tysiące. Tam zmarszczył brwi. Obok niego Białe Płaszcze dochodziły do siebie – ataki Trolloków zadały im ciężkie straty, ale nadejście Tama uratowało ich przed zniszczeniem. Arganda formował swoje siły przy ruinach, a Wilcza Gwardia trzymała wysoko swoją zakrwawioną chorągiew otoczona zwałami ciał Trolloków.

Tam ruszył przez pole. Nogi miał ciężkie jak z ołowiu. Czuł się wyczerpany jak po miesiącu karczowania pni.

Przy pierwszej bramie zastał Berelain we własnej osobie, stojącą z kilkoma Aes Sedai. Ta piękna kobieta była tu okropnie nie na miejscu, wśród tego błota i śmierci. Ta jej czarno-srebrna suknia, ten diadem we włosach… Światłości, ona tu nie pasowała.

– Tamie al’Thor – przemówiła. – Czy ty dowodzisz tym wojskiem?

– Mniej więcej – odpowiedział. – Wybacz, Pierwsza, ale kim są ci wszyscy ludzie?

– To uciekinierzy z Caemlyn. Posłałam kilku ludzi, by spytali, czy nie trzeba im Uzdrowienia. Odmówili, ale nalegali, żebym poprowadziła ich do bitwy.

Tam podrapał się w głowę. Do bitwy? Wszyscy mężczyźni – i wiele kobiet – którzy mogli unieść miecz, zostali już wcieleni do armii. Ludzie, których widział wychodzących z wrót, byli w większości dziećmi i starcami. Było też kilka matron, które pozostały, by troszczyć się o dzieci.

– Wybacz – powiedział – ale to jest pole walki.

– Starałam się im to wyjaśnić. – W głosie Berelain była nuta irytacji. – Utrzymują, że mogą być użyteczni. Mówią, że lepsze to niż czekanie, aż Ostatnia Bitwa dopadnie ich w drodze do Białego Mostu.

Tam patrzył zasępiony, jak dzieci rozpraszają się po polu. Żołądek mu się przewracał na widok oglądających okropności śmierci i wielu z nich od razu się cofnęło. Inni szukali oznak życia u tych, którzy mogli być Uzdrowieni. Kilku weteranów strzegących uchodźców weszło między nich, szukając niedobitych Trolloków.

Kobiety i dzieci zbierały strzały wśród poległych. To było przydatne, a nawet bardzo pożyteczne. Tam widział setki chłopców wychodzących z wrót. Zaczęli szukać rannych pod kierunkiem kilku Żółtych Sióstr.

Zdziwił się, że akceptuje to, kiwając głową. Nadal gryzło go pozwalanie dzieciom na oglądanie takich widoków. „No cóż” – pomyślał – „widzieliby gorsze, gdyby nam się tu nie powiodło”. Jeśli chcieli być pomocni, powinno się im na to pozwolić.

– Powiedz mi, Tamie al’Thor – zapytała Berelain – jak się ma Galad Damodred? Widziałam tu jego ludzi, ale nie widziałam jego chorągwi.

– Został wezwany do innych zadań, moja pani. W dole rzeki. Nie miałem o nim wiadomości od wielu godzin, przykro mi.

– Ach. Cóż, uleczmy i wyżywmy twoich ludzi. Może nadejdzie wieść o Lordzie Damodredzie.


Elayne dotknęła lekko policzka Garetha Bryne’a. Zamknęła mu oczy, jedno, a potem drugie, zanim skinęła na żołnierzy, którzy znaleźli jego ciało. Ponieśli go z nogami zwisającymi z krawędzi tarczy i z głową w dół z drugiej strony.

– Po prostu odjechał, krzycząc – powiedziała Birgitte. – Prosto w szeregi nieprzyjaciół. Nie można go było powstrzymać.

– Siuan nie żyje. – Elayne poczuła wszechogarniające poczucie straty. Siuan… Siuan zawsze była taka silna. Z wysiłkiem uciszyła swe uczucia. Musiała skupić uwagę na bitwie. – Czy jest jakaś wiadomość z dowództwa?

– Obóz pod Wzgórzem Dashar został opuszczony – odrzekła Birgitte. – Nie wiem, gdzie jest Cauthon. Seanchanie nas porzucili.

– Podnieść mój sztandar w górę – rzuciła Elayne. – Dopóki nie usłyszymy o Mat’cie, obejmuję dowództwo tego pola bitwy. Sprowadźcie moich doradców.

Birgitte ruszyła wykonać rozkazy. Strażniczki Elayne patrzyły, przestępując nerwowo z nogi na nogę, jak Trolloki nacierają nad rzeką na Andoran.

Zapełniły całkowicie przesmyk między Wzniesieniami a bagnem i zagrażały wyjściem się na tereny Shienaran. Część armii Egwene uderzyła na Trolloki z drugiej strony przesmyku, co zmniejszyło trochę na pewien czas nacisk na jej własne siły, ale większa liczba tamtych zaatakowała z góry, co źle wróżyło ludziom Egwene.

Elayne otrzymała solidne lekcje taktyki podczas bitwy, ale miała mało doświadczenia w polu i mogła się tylko przyglądać, jak źle idą sprawy. Tak, dostała wiadomość, że pozycje Trolloków w górze rzeki zostały zniszczone po przybyciu Lana i mieszkańców Ziem Granicznych, ale to przyniosło niewielką ulgę w sytuacji przy brodzie.

Słońce zaczęło zachodzić za horyzont. Trolloki nie zdradzały oznak wycofywania się, a jej żołnierze niechętnie zaczęli rozpalać ogniska i zapalać pochodnie. Ustawienie ich w czworoboki ułatwiłoby obronę, ale oznaczałoby rezygnację z posunięcia się naprzód. Aielowie walczyli tu również, tak jak i wojska Cairhien. Jednak to te czworoboki pikinierów były rdzeniem jej planu bitwy.

„One nas powoli otaczają” – pomyślała. Gdyby to zrobiły, mogłyby naciskać, dopóki Andoranie nie załamaliby się. „Światłości, to niedobrze”.

Słońce rzuciło nagły błysk spoza chmur na horyzoncie. Nocą Trolloki zdobyłyby kolejną przewagę. Powietrze pochłodniało z nadejściem zmierzchu. Jej wczesne założenia, że ta bitwa potrwa całe dnie, wyglądały teraz głupio. Cień napierał z całą mocą. Ludzkości pozostawały już godziny, a nie dnie.

– Wasza Królewska Mość – przemówił kapitan Guybon, nadjeżdżając z jej dowódcami. Ich wyszczerbione zbroje i zakrwawione stroje świadczyły, że nawet wyżsi oficerowie nie uniknęli bezpośredniej walki.

– Doradzajcie – rzekła Elayne patrząc na niego, Theodohra – dowódcę jazdy – Birgitte, która była kapitanem-generałem.

– Odwrót? – zapytał Guybon.

– Czy naprawdę myślisz, że możemy się uwolnić? – odparła Birgitte.

Zastanowił się a potem pokręcił przecząco głową.

– Dobrze więc – rzekła Elayne. – Jak mamy wygrać?

– Trzymamy się – odrzekł Theodohr. – Mamy nadzieję, że Biała Wieża wygra walkę z przenoszącymi Sharanów i przyjdzie nam z pomocą.

– Nie podoba mi się to tkwienie w miejscu – powiedziała Birgitte. – To…

Palący promień białozłotego ognia przeciął straż przyboczną Elayne, zamieniając w parę całe ich tuziny. Koń Guybona zniknął spod niego, choć on sam uniknął rażenia.

Koń Elayne stanął dęba. Klnąc, opanowała konia. To był ogień stosu.

– Lewsie Therinie! – zagrzmiał nad polem potężny głos. – Ścigam kobietę, którą kochasz! Chodź do mnie, tchórzu! Walcz!

Ziemia eksplodowała obok Elayne, wyrzucając w powietrze jej chorążego i obracając chorągiew w płomienie. Tym razem Elayne została zrzucona z grzbietu konia i uderzyła z jękiem o ziemię.

– Moje dzieci! – jęczała, obracając się, gdy chwytały ją czyjeś ręce. Birgitte.

Kobieta dźwignęła Elayne na siodło za sobą z pomocą paru Strażniczek.

– Czy możesz przenosić? – zapytała Birgitte. – Nie. Mniejsza z tym. Wyśledzili by to. Celebrain, wznieś inną chorągiew! Jedź w dół rzeki ze szwadronem straży przybocznej. Ja zabiorę królową inną drogą!

Kobieta stojąca przy koniu Birgitte zasalutowała. To był wyrok śmierci!

– Birgitte, nie – rzuciła Elayne.

– Demandred uznał, że ściągniesz mu naszego Smoka Odrodzonego – powiedziała Birgitte, zawracając konia. – Nie zamierzam na to pozwolić. Haj!

Pchnęła konia do galopu, gdy błyskawica uderzyła w straż przyboczną Elayne, wyrzucając ciała w powietrze.

Elayne zagryzła zęby. Jej wojska były w niebezpieczeństwie. Groziło im przytłoczenie, otoczenie – a tymczasem Demandred raził je ogniem, błyskawicami i trzęsieniami ziemi. Tamten człowiek był tak niebezpieczny jak cała armia.

– Nie mogę odjechać – powiedziała Elayne zza pleców Birgitte.

– Możesz i odjeżdżasz – odparła szorstko, gdy ich koń galopował dalej. – Jeśli Mat zginął… Światłości spraw, żeby tak nie było… będziemy musieli założyć nowe stanowisko dowodzenia. Istnieje powód, że Demandred uderzył najpierw we Wzgórza Dashar, a potem wprost w ciebie. Stara się zniszczyć naszą strukturę dowodzenia. Twoim obowiązkiem jest objąć dowodzenie z jakiegoś miejsca bezpiecznego i ukrytego. Kiedy będziemy dość daleko, by zwiadowcy Demandreda nie mogli wyczuć twojego przenoszenia, utworzymy bramę i znów będziesz sprawowała kontrolę. Teraz jednak, Elayne, musisz zamknąć usta i pozwolić mi cię chronić.

Miała rację. Niech sczeźnie, ale miała. Elayne trzymała się Birgitte, gdy ta galopowała przez pole bitwy, a jej koń wyrywał grudy ziemi, gnając ku bezpieczniejszemu miejscu.


„Przynajmniej ułatwia mi znalezienie go” – myślał Galad, jadąc i obserwując linie ognia biegnące z pozycji nieprzyjaciela ku armii Elayne.

Wbijał pięty w boki skradzionego konia, przebijając się przez Wzniesienia ku ich wschodniemu skrajowi. Wciąż na nowo widział ciało umierającego Gawyna w swoich ramionach.

– Zmierz się ze mną, Lewsie Therinie! – Grzmot krzyku Demandreda wstrząsał ziemią. Zabrał Galadowi brata. Teraz potwór szukał siostry Galada.

To, co słuszne zawsze wydawało się Galadowi oczywiste, ale nigdy nie czuł tej słuszności tak jasno jak teraz. Te linie światła były jak wskazówki na mapie, strzałki wskazujące drogę. Sama Światłość go prowadziła. Przygotowała go, umieściła tu w tej chwili.

Przedzierał się przez tylne linie sił Sharanów do miejsca, gdzie stał Demandred, tuż ponad łożyskiem rzeki. Obserwował wojska Elayne w dole. Strzały wbijały się w ziemię wokół niego. Łucznicy strzelali, nie dbając o ryzyko trafienia swoich. Z mieczem w ręku Galad wyciągnął stopę ze strzemienia, szykując się do skoku.

Jakaś strzała uderzyła w konia. Galad zsunął się ze zwierzęcia. Wylądował twardo, poślizgnął się, by się zatrzymać i uciął rękę pobliskiemu kusznikowi. Jakiś pomrukujący przenoszący ruszył przeciw niemu, a medalion z lisią głową pochłodniał na piersi Galada.

Galad wbił swój miecz w szyję tamtego. Człowiek wrzasnął, a krew tryskała z jego szyi przy każdym uderzeniu serca. Nie wydawał się zdziwiony, gdy umierał, tylko zły. Jego wycia zwróciły uwagę innych.

– Demandred! – krzyknął Galad. – Demandredzie, wzywasz Smoka Odrodzonego! Chcesz z nim walczyć! Nie ma go tu, ale jest jego brat! Czy staniesz przeciw mnie?

Podniosły się tuziny kusz. Za plecami Galada padł jego koń, wydychając z nozdrzy krwawą pianę.

Rand al’Thor. Jego brat. Szok z powodu śmierci Gawyna przytłumił Galadowi to odkrycie. Będzie musiał się z tym w końcu uporać, jeśli przeżyje. Nadal nie wiedział, czy ma być dumny, czy się wstydzić.

Jakaś postać w dziwnej zbroi z połączonych kółek wystąpiła z szeregów Sharanów. Demandred był dumnym człowiekiem; wystarczyło spojrzeć mu w twarz, by to wiedzieć. Wyglądał właściwie jak al’Thor. Mieli o sobie podobne mniemanie.

Demandred przyjrzał się Galadowi, który stał z wyciągniętym krwawym mieczem. Umierający przenoszący drapał ziemię zakrzywionymi palcami.

– Jego brat? – zapytał Demandred.

– Syn Tigrainy, która została Panną Włóczni. Która dała życie mojemu bratu na Górze Smoka, grobowcu Lewsa Therina. Miałem dwóch braci. Zabiłeś jednego na tym polu bitwy.

– Widzę, że masz interesujący artefakt – powiedział Demandred, gdy medalion znów pochłodniał. – Na pewno nie myślisz, że on cię uchroni przed losem twego żałosnego brata? Martwego jak rozumiem.

– Walczymy, synu Cienia? Czy rozmawiamy?

Demandred wyciągnął swój miecz z czaplami na ostrzu i rękojeści.

– Może będziesz lepszym przeciwnikiem niż twój brat, człowieczku. Zirytował mnie. Lews Therin może mnie nienawidzić albo szydzić ze mnie, ale nie powinien mnie ignorować.

Galad wstąpił w krąg kuszników i przenoszących. Jeżeli wygra, i tak zginie. Ale, Światłości, pozwól mu zabrać jednego z Przeklętych ze sobą. To byłby odpowiedni koniec.

Demandred ruszył na niego i pojedynek się zaczął.


Z plecami przyciśniętymi do stalagmitu, widząc cokolwiek tylko dzięki światłu Callandora odbitemu od ścian jaskini, Nynaeve starała się uratować życie Alannie.

W Białej Wieży były takie, które drwiły z jej zaufania do zwykłych technik leczniczych. Co mogła zdziałać para rąk i nici, czego nie mogła Jedyna Moc?

Gdyby któraś z tamtych kobiet była tu zamiast Nynaeve, byłoby to końcem świata.

Warunki były okropne. Niewiele światła i żadnych narzędzi, poza tymi, które miała w sakiewce. A jednak Nynaeve szyła, używając igły i nici, które zawsze ze sobą nosiła. Zmieszała dla Alanny wywar z ziół i wciskała go w jej usta. Niewiele to dawało, ale każda odrobina mogła pomóc. Podtrzymywało to siły Alanny, pomagało znosić ból, powstrzymywało jej serce przed poddaniem się, dopóki Nynaeve pracowała.

Rana była kłopotliwa, ale miała już z takimi do czynienia. Chociaż drżała wewnętrznie, ręce miała pewne, gdy zaszywała ranę i nakłaniała kobietę do powrotu znad samej krawędzi śmierci.

Rand i Moridin nie poruszali się, wyczuwała jednak coś pulsującego od nich. Rand walczył.


– Matrimie Cauthonie, ty przeklęty głupcze. Wciąż jeszcze żyjesz?

Mat rzucił okiem na Davrama Bashere, który podjechał do niego o zmierzchu. Mat jechał wraz ze Strażą Skazańców na tyły walczących nad rzeką Andoran.

Bashere towarzyszyła jego żona i saldaeańscy przyboczni. Sądząc po śladach krwi na ich szatach, widzieli walkę z bliska.

– Tak, żyję – odrzekł Mat. – Jestem zwykle całkiem dobry w utrzymywaniu się przy życiu. Nie udało mi się tylko raz, o ile pamiętam, a to się chyba nie liczy. Co tu robisz? Czy nie jesteś…

– Spenetrowali mi mój cholerny umysł. – Bashere zachmurzył się. – Zrobili to, człowieku. Omówiliśmy to z Deirą. Nie zamierzam już dowodzić, ale dlaczego ma mnie to powstrzymać przed zabiciem paru Trolloków?

Mat skinął głową. Po upadku Tenobii ten mąż został królem Saldaei – ale dotąd odmawiał przyjęcia korony. Deprawacja jego umysłu wstrząsnęła nim. Powiedział tylko, że Saldaea walczy obok Malkieru i kazał żołnierzom wypatrywać Lana. Rozwiążą problem tronu, jeżeli przeżyją Ostatnią Bitwę.

– Co się z tobą działo? – zapytał Bashere. – Słyszałem, że dowództwo upadło.

– Seanchanie nas opuścili – potwierdził Mat.

– Krew i popioły! – wykrzyknął Bashere. – Jakby bez tego nie było wystarczająco źle. Przeklęte seanchańskie psy.

Otaczający Mata członkowie Straży Skazańców nie dali po sobie poznać, że to słyszą. Wojska Elayne utrzymywały z wysiłkiem brzeg rzeki – ale Trolloki obchodziły ich powoli w górze rzeki. Szyki Elayne trzymały się tylko dzięki zawziętości i starannemu wyszkoleniu. Każdy wielki czworobok ludzi jeżył się pikami niczym jeż kolcami.

Te formacje mogły zostać rozdzielone, gdyby Demandred wprowadził szyki klinowe między nie, jak należało. Mat użył zagonów własnej jazdy, łącznie z jazdą Andoru i Legionu Czerwonej Ręki, powstrzymując Trolloki przed rozrywaniem czworoboków albo otoczeniem wojsk Elayne.

Rytm bitwy pulsował w czubkach palców Mata. Wyczuwał, co robi Demandred. Każdemu innemu zakończenie bitwy wydawałoby się chyba teraz prostą sprawą. Otwarty atak, przełamanie szyków pikinierów, zniszczenie obrony Mata. Ale w tym była pewna subtelność.

Żołnierze Lana skończyli wybijanie Trolloków w górze rzeki i czekali na rozkazy. Świetnie. Mat potrzebował tych ludzi, żeby zrobić następny krok w swoim planie.

Trzy ogromne czworoboki pikinierów chwiały się, ale gdyby umieścił w ich środkach przenoszącego albo dwóch, mógłby im przywrócić pewność siebie. Światłości, chroń tego, kto odwrócił uwagę Demandreda. Natarcia Przeklętych zniszczyły już całe formacje pikinierów. Demandred nie musiał zabijać każdego z osobna; wystarczyło, by przypuścił atak Jedyną Mocą, żeby rozbić czworobok. To by pozwoliło Trollokom na ich rozgniecenie.

– Bashere, czy macie jakieś wieści o waszej córce? – zapytał Mat.

– Żadnych – odpowiedziała Deira. – Przykro mi.

„Krwawe popioły” – pomyślał Mat. – „Biedny Perrin”.

Biada mu. Jak miał to zrobić bez Rogu? Światłości! Nie był pewien, że mógł to zrobić nawet z tym przeklętym Rogiem.

– Jedź – zawołał Mat, gdy tak jechali. – Jedź do Lana. On jest w górze rzeki. Powiedz mu, żeby wciągnął do walki te Trolloki, które starają się obejść prawe skrzydło Andoran! I powiedz, że wkrótce będę miał dla niego inne rozkazy.

– Ale ja…

– Nie dbam o to, że cholera dotknął cię Cień! – przerwał Mat. – Każdy człowiek ma w sercu palce Czarnego i taka jest diabelna prawda. Możesz z tym walczyć. Teraz jedź do Lana i powiedz mu, co trzeba zrobić!

Bashere najpierw zesztywniał, a potem, o dziwo, uśmiechnął się szeroko pod obwisłymi wąsami. Cholerni Saldaeanie. Lubią, kiedy ktoś się na nich wydziera. Słowa Mata zdawały się dodawać mu serca i odgalopował z żoną u boku. Rzuciła Matowi czułe spojrzenie, co go wprawiło w zakłopotanie.

Teraz… potrzebował armii. I bram. Potrzebował cholernych bram. „Głupcze” – pomyślał. Odesłał wszystkie damane. Czy nie mógł zatrzymać choć jednej? Pal licho, że przyprawiały jego skórę o dreszcze, zupełnie jakby łaziły po niej pająki.

Mat zatrzymał Oczko, a Straż Skazańców przystanęła z nim. Kilku zapaliło pochodnie. Ci z pewnością dostali już cięgi jakich chcieli, dołączając do Mata w walce z Sharanami. Wydawało się, że swędzi ich by dostać większe, myślał.

„Udało się” – pomyślał, ponaglając Oczko ku zbrojnym na południe od czworoboków Elayne. Zaprzysiężeni Smokowi. Zanim Seanchanie opuścili Wzgórze Dashar, Mat wysłał tę armię dla wzmocnienia wojsk Elayne.

Nadal nie wiedział, co o nich sądzić. Nie był na Polu Merrilora, kiedy się zebrali, ale słyszał doniesienia. Ludzie wszystkich rang i stanowisk, z wszystkich narodów, którzy zjednoczyli się, by walczyć w Ostatniej Bitwie, nie zważając na zobowiązania i granice narodów. Rand zerwał wszystkie ślubowania i inne więzy.

Mat jechał szybkim kłusem – Straż Skazańców truchtała obok niego – wokół tyłu szyków Andoran. Światłości, te szyki się uginały. To niedobrze. No cóż, założył się. Teraz mógł tylko jechać na tę cholerną bitwę i mieć nadzieję, że nie zostaną nadmiernie poturbowani.

Kiedy galopował ku Zaprzysiężonym Smokowi, usłyszał coś osobliwego. Śpiew? Mat zatrzymał się. Zauważył Ogiry walczące z Trollokami. Przeszły przez suche łożysko rzeki i przez bagna, by pomóc w walce lewemu skrzydłu sił Elayne i powstrzymać Trolloki przed obejściem go tą drogą.

Utrzymywali tu pozycję niewzruszeni niczym dęby podczas powodzi, rąbiąc siekierami, gdy śpiewali. Zwały martwych Trolloków leżały wokół nich.

– Loial! – krzyknął Mat, stając w strzemionach. – Loial!

Jeden z Ogirów wycofał się z walki i odwrócił. Jego widok zaskoczył Mata. Jego zwykle spokojny przyjaciel położył uszy po sobie, zacisnął zęby w gniewie, a w palcach ściskał zakrwawioną siekierę. Światłości, ten widok wprawił Mata w przerażenie. Wolałby raczej patrzeć na dziesięciu ludzi myślących, że ich oszukał, niż walczyć z jednym gniewnym Ogirem!

Loial zawołał coś do innych, a potem wrócił do walki. Nadal rzucali się na pobliskie Trolloki, zabijając je. Trolloki i Ogiry byli prawie tego samego wzrostu, ale Ogiry zdawali się jakoś górować nad Pomiotem Cienia. Nie walczyli jak żołnierze, ale jak drwale powalający drzewa. Rąbali z jednej, a potem z drugiej strony, waląc w Trolloki. Mat wiedział jednak, że Ogirowie nienawidzili ścinania drzew, ale zdawali się rozkoszować wycinaniem Trolloków.

Ogirowie przełamali taran Trolloków, zmuszając je do ucieczki. Żołnierze Elayne wkroczyli i zablokowali resztę Trolloków, a kilkuset Ogirów cofnęło się do Mata. Dostrzegł wśród nich więcej niż kilku Ogirów Seanchan – Ogrodników. Nie wydał takich rozkazów. Obie grupy walczyły razem, ale teraz nie patrzyły na siebie.

Wszyscy Ogirowie obojga płci mieli liczne cięcia na rękach i nogach. Nie nosili zbroi, ale wiele z tych cięć wyglądało niegroźnie, jakby ich skóra miała twardość kory.

Loial podszedł do Mata i Straży Skazańców z siekierą na ramieniu. Jego spodnie pociemniały aż po biodra, jakby brodził w winie.

– Mat, zrobiliśmy, czego chciałeś – powiedział, nabierając tchu. – Żaden Trollok się przez nas nie przedarł.

– Dobrze się spisaliście, Loial – rzekł Mat. – Dziękuję wam.

Czekał na odpowiedź. Na coś rozwlekłego i ochoczego bez wątpienia. Loial stał, dysząc. Jego płuca mogły pomieścić dość powietrza, by wypełnić całą komnatę. Zabrakło słów. Inni, chociaż wielu było jego starszych od niego, także nic nie mówili. Ktoś przyniósł pochodnie. Blask słońca zniknął już za horyzontem. Zapanowała noc.

Spokojny Ogir. Teraz było to dziwne. Ogir wojujący jednak… to było coś, czego Mat nigdy nie oglądał. Nie miał żadnych wspomnień o tym, nawet w obcych wspomnieniach.

– Potrzebuję was – powiedział. – Musimy odwrócić bieg tej bitwy albo będzie po nas. Chodźcie.

– Dmący w Róg rozkazuje! – ryknął Loial. – Siekiery w górę!

Mat skrzywił się. Gdyby potrzebował kogoś, by wykrzyczeć wiadomość z Caemlyn do Cairhien, wiedziałby, kogo prosić. Tyle że usłyszano by to aż w Ugorze.

Spiął Oczko do ruchu. Ogirowie ruszyli za nim i za Strażą Skazańców. Bez trudu dotrzymywali kroku.

– Dostojny Panie – odezwał się Karede. – Ja i moi ludzie mieliśmy rozkazy, żeby…

– Żeby zginąć na pierwszej linii. Cholernie nad tym pracuję, Karede. Trzymaj przez chwilę swój miecz z dala od swoich kiszek, proszę.

Tamten spochmurniał, ale ugryzł się w język.

– Ona tak naprawdę nie chce, żebyście zginęli, rozumiesz? – Mat nie mógł powiedzieć więcej, nie ujawniając planu sprowadzenia jej z powrotem.

– Gdyby moja śmierć służyła Imperatorowej, oby żyła wiecznie, chętnie się na nią zgodzę.

– Jesteś cholernie niepoczytalny, Karede – odrzekł Mat. – Niestety, ja też. Jesteś w dobrym towarzystwie. Hej, ty! Kto dowodzi tymi siłami?

Dotarli do tylnych szeregów, gdzie umieszczono rezerwy, Zaprzysiężonych Smokowi rannych i tych, którzy odpoczywali po służbie w pierwszych szeregach.

– Panie mój? – odezwał się jeden ze zwiadowców. – To będzie pani Tinna.

– Sprowadź ją – polecił Mat. W głowie szczękały mu kości do gry. Wyczuwał też przyciąganie z północy, jakby szarpały go jakieś nici opasujące mu pierś.

„Nie teraz, Rand” – pomyślał. – „Jestem diabelnie zajęty”.

Nie ukazały się żadne kolory, tylko ciemność. Ciemna jak serce Myrddraala. Przyciąganie nasiliło się.

Mat odesłał tę wizję. „Nie. Teraz”.

Miał tu robotę do zrobienia. Miał plan. Światłości, oby podziałał.

Tinna okazała się ładną dziewczyną, młodszą, niż się spodziewał, wysoką, o silnych rękach i nogach. Była szatynką o długich włosach, które wiązała w koński ogon. Nosiła bryczesy i widziała już walkę z bliska, sądząc po mieczu u jej boku i czarnej krwi Trolloków na jej rękawach.

Podjechała do niego, oglądając go od stóp do głów bystrymi oczami.

– W końcu przypomniałeś sobie o nas, nieprawdaż, wielmożny Cauthonie? – Tak, ona zdecydowanie przypominała mu Nynaeve.

Mat spojrzał na Wzniesienia. Wymiana ognia między Aes Sedai a Sharanami tam, w górze, skomplikowała się.

„Lepiej tam wygraj, Egwene. Liczę na ciebie”.

– Mówiono mi – powiedział, patrząc na Tinnę – że do twojej armii dołączyły niektóre Aes Sedai.

– Niektóre, tak – odpowiedziała ostrożnie.

– Czy jesteś jedną z nich?

– Nie jestem. Niezupełnie.

– Niezupełnie? Co przez to rozumiesz? Słuchaj, kobieto, potrzebuję bramy. Jeśli nie mamy przenoszących, możemy przegrać tę bitwę. Powiedz mi, proszę, że mamy tu jakichś przenoszących, którzy mogą posłać mnie tam, gdzie muszę pójść.

Tinna zacisnęła usta.

– Nie próbuję cię drażnić, wielmożny Cauthonie. Stare nawyki tworzą silne więzy, mnie zaś nauczono nie mówić o pewnych rzeczach. Zostałam wyrzucona z Białej Wieży… z zawiłych powodów. Przykro mi, ale nie znam splotów Podróżowania. Wiem na pewno, że większość z tych, którzy dołączyli do nas, jest za słaba, by taki splot wykonać. On wymaga wielkiego przeniesienia Jedynej Mocy, ponad możliwości wielu, którzy…

– Mogę wykonać jedno.

Kobieta w czerwonej sukni wystąpiła z szeregów rannych, gdzie najwyraźniej zajmowała się Uzdrawianiem. Była chuda i koścista, miała kwaśną minę, ale Mat był tak szczęśliwy, widząc ją, że mógłby ją ucałować. Byłoby to jak całowanie potłuczonego szkła, ale i tak by to zrobił.

– Teslyn! – wykrzyknął. – Co tu robisz?

– Walczę w Ostatniej Bitwie, jak sądzę – odpowiedziała, wycierając dłonie. – Chyba jak wszyscy?

– Ale pośród Zaprzysiężonych Smokowi?

– Nie uznałam Białej Wieży za miłe miejsce, kiedy tam wróciłam – rzekła – Zmieniło się. Skorzystałam z okazji tu, gdzie trzeba zastępować innych. A teraz chcesz mieć bramę? Jak szeroką?

– Dość szeroką, by przeszło tylu żołnierzy, ilu mamy, Zaprzysiężonych Smokowi, Ogirów i chorągiew jazdy spod znaku Czerwonej Ręki – odrzekł Mat.

– Będę potrzebowała kręgu, Tinno – powiedziała Teslyn. – I nie marudź, że nie możesz przenosić. Wyczuwam to w tobie, a wszystkie dawne lojalności i przyrzeczenia są z nas zdjęte. Zbierz kobiety. Dokąd zmierzamy, Cauthonie?

Mat uśmiechnął się szeroko.

– Na szczyt tych Wzniesień.

– Na Wzniesienia! – odezwał się Karede. – Ale ty przecież wycofałeś się z nich na początku bitwy. Oddałeś je Pomiotowi Cienia!

– Tak, oddałem.

A teraz… teraz miał szansę skończenia z tym. Wojska Elayne trzymały się nad rzeką, Egwene walczyła na zachodzie… Mat musiał przejąć północną część Wzgórz. Wiedział, że po odejściu Seanchan, z większością swych wojsk zajmującą dolną część Wzniesień, Demandred wyśle znaczną siłę Sharanów i Trolloków przez szczyt na północny wschód, by zejść poprzez łożysko rzeki na tyły wojsk Elayne. Armie Światłości zostałyby okrążone i zdane na łaskę Demandreda. Jego jedyną szansą było powstrzymanie oddziałów Pomiotu Cienia przed zejściem ze Wzgórz, mimo ich przewagi liczebnej. Światłości. To był daleki strzał, ale czasami musisz wykonać jedyny strzał, jaki masz.

– Rozciągniesz nas niebezpiecznie – zauważył Karede. – Ryzykujesz wszystkim, przemieszczając potrzebne tu wojska na Wzniesienia.

– Przecież chciałeś być na pierwszej linii – odparł Mat. – Loial, czy jesteś z nami?

– Uderzenie w rdzeń wroga, Mat? – zapytał Loial, podnosząc siekierę. – To nie będzie najgorsze miejsce, w jakim się znalazłem, idąc za jednym z was trzech. Mam nadzieję, że Rand ma się dobrze. Chyba tak myślisz, czyż nie?

– Gdyby Rand zginął – odrzekł Mat – wiedzielibyśmy o tym. Będzie musiał uważać na siebie, tym razem bez Matrima Cauthona, który go uratuje. Teslyn, otwieraj tę bramę! Tinno, uszykuj swoje siły. Przygotuj je do szarży tuż po otwarciu. Musimy szybko zająć i utrzymać północną część tych Wzgórz bez względu na to, co rzuci na nas Cień!


Egwene otworzyła oczy. Leżała w pięknym pokoju. Nie spodziewała się tego. W chłodnym powietrzu czuło się zapach soli, a ona spoczywała na miękkim materacu.

„To sen”, pomyślała. Albo może umarła. Czy to by tłumaczyło ból? Straszny ból. Nicość byłaby lepsza, o wiele lepsza niż ta udręka.

Gawyn odszedł. Część jej samej odcięto.

– Zapomniałam, jaka jest młoda. – W komnacie unosiły się szepty. Ten głos był znajomy. Silviana? – Dbaj o nią. Ja muszę wracać do bitwy.

– Jak idzie? – Egwene znała i ten głos. Rosil, z Żółtych. Odeszła do Mayene z nowicjuszkami i Przyjętymi, pomagając w Uzdrawianiu.

– Bitwa? Kiepsko. – Silviana nie słodziła swoich słów. – Pilnuj jej, Rosil. Jest silna. Nie wątpię, że wyjdzie z tego, ale to zawsze zmartwienie.

– Pomagałam już kobietom, które straciły Strażników, Silviano – odrzekła Rosil. – Potrafię to robić. Będzie bezsilna przez parę dni, ale potem zacznie się poprawiać.

Silviana kręciła nosem.

– Tamten chłopiec… Powinnam wiedzieć, że on ją zniszczy. Pierwszego dnia gdy zobaczyłam, jak ona na niego patrzy, powinnam złapać go za uszy, wysłać do jakiejś odległej farmy i kazać przepracować dziesięć lat.

– Nie da się tak łatwo kontrolować serca, Silviano.

– Strażnicy są słabością – powiedziała Silviana. – Tylko tym byli i tylko tym będą. Tamten chłopiec… tamten głupi chłopiec…

– Tamten głupi chłopiec – odezwała się Egwene – uratował mi życie przed seanchańskimi mordercami. Gdyby tego nie zrobił, nie byłoby mnie tu, żeby go opłakiwać. Radziłabym, żebyś o tym pamiętała, Silviano, kiedy mówisz o zmarłych.

Tamte milczały. Egwene starała się opanować ból straty. Była oczywiście w Mayene. Silviana zabrała ją do Żółtych.

– Będę o tym pamiętała, Matko – przemówiła Silviana skruszonym głosem. – Odpoczywaj. Ja będę…

– Odpoczynek jest dla zmarłych, Silviano – powiedziała Egwene, siadając.

Silviana i Rosil stały u wejścia do tej pięknej komnaty obitej niebieskim suknem pod stropem intarsjowanym macicą perłową. Obie skrzyżowały ręce na piersiach i posłały jej surowe spojrzenia.

– Przeszłaś przez coś skrajnie bolesnego, Matko – odezwała się Rosil. Przy wejściu stała na straży Leilwin. – Strata Strażnika wystarczy, by powstrzymać każdą kobietę. To żaden wstyd pozwolić sobie na ułożenie się z żalem.

– Egwene al’Vere zniesie żal – powiedziała Egwene, wstając. – Egwene al’Vere straciła ukochanego mężczyznę i czuła jego śmierć przez łączące ich więzy. Amyrlin współczuje Egwene al’Vere tak, jak ona współczułaby każdej Aes Sedai, dotkniętej taką stratą. A teraz, w obliczu Ostatniej Bitwy, Amyrlin oczekuje, że Egwene pozbiera się i wróci do walki.

Przeszła przez komnatę, z każdym krokiem pewniej. Wyciągnęła rękę do Silviany, wskazując sa’angreal Vory, który tamta trzymała.

– Będę tego potrzebowała.

Silviana wahała się.

– Nie doradzam nieposłuszeństwa, chyba że chcecie się przekonać, do czego jestem teraz zdolna – oznajmiła łagodnym głosem Egwene.

Silviana spojrzała na Rosil, która westchnęła i skinęła niechętnie głową. Silviana przekazała sa’angreal Egwene.

– Nie akceptuję tego, Matko – powiedziała Rosil. – Jeżeli jednak nalegasz…

– Nalegam.

– …podpowiem ci coś. Uczucia grożą zniszczeniem cię. To niebezpieczne. Po stracie Strażnika przywołanie saidara będzie trudne. Jeżeli zdołasz to zrobić, spokój umysłu może być niemożliwy. To może być niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne.

Egwene otworzyła się na saidara. Jak przewidywała Rosil, objęcie Źródła było trudne. Zbyt wiele emocji rozpraszało jej uwagę, przytłaczając ją, odbierając jej spokój. Zaczerwieniła się, gdy nie powiodło się jej za drugim razem.

Silviana otworzyła usta, zapewne po to, by doradzić Egwene odpoczynek. W tej właśnie chwili Egwene znalazła saidara, pączek w jej umyśle rozkwitł, a Jedyna Moc wpłynęła w nią. Obdarzyła Silvianę wyzywającym spojrzeniem, a potem zaczęła splatać bramę.

– Nie wysłuchałaś do końca mojej rady, Matko – ciągnęła Rosil. – Możesz nie dać rady przegnać dręczących cię uczuć, nie całkowicie. Twój jedyny wybór, zły wybór, to przytłoczyć uczucia żalu i bólu silniejszymi uczuciami.

– To wcale nie powinno być trudne – odrzekła Egwene. Nabrała tchu, wciągając Jedyną Moc. Pozwoliła sobie na gniew. Wściekłość na Pomiot Cienia zagrażający światu i gniew za zabranie jej Gawyna.

– Potrzebuję czujnych oczu – powiedziała, zaprzeczając wcześniejszym słowom Silviany. Gawyn nie był jej słabością. – Potrzebuję nowego Strażnika.

– Ale… – zaczęła Rosil.

Egwene powstrzymała ją spojrzeniem. Tak, większość kobiet czekała. Tak, Egwene al’Vere bolała nad swoją stratą, a Gawyn był nie do zastąpienia. Ona jednak wierzyła w Strażników. Zasiadająca Amyrlin potrzebowała kogoś, kto pilnowałby jej pleców. Poza tym, każdy z więzami Strażnika był lepszym wojownikiem niż ci bez więzów. Pójście bez Strażnika byłoby odebraniem Światłości kolejnego żołnierza.

Była tu osoba, która uratowała jej kiedyś życie. „Nie” – powiedziała jakaś jej cząstka, gdy jej wzrok padł na Leilwin. – „Nie Seanchanka”.

Inna jej cząstka, Amyrlin, śmiała się z tego. „Nie bądź dzieckiem”. Ona sama chciała mieć Strażnika.

– Leilwin Bez Statków – przemówiła Egwene – czy przyjmiesz ten obowiązek?

Kobieta uklękła i pochyliła głowę.

– Ja… tak.

Egwene utworzyła splot więzi. Leilwin wstała, wyglądając na mniej zmęczoną i nabierając tchu. Egwene otworzyła bramę do drugiej części tej komnaty, a potem użyła swej natychmiastowej o niej wiedzy, tak by otworzyć inną bramę prowadzącą do miejsca, gdzie walczyli jej ludzie. Wybuchy, wrzaski i uderzenia mieczów o tarcze wlały się przez nie.

Egwene wróciła na pole bitwy, wnosząc ze sobą wściekłość Amyrlin.


Demandred był mistrzem miecza. Galad przypuszczał, że tak jest, ale wolał sprawdzić swoje przypuszczenia.

Obaj tańczyli w tył i w przód w pierścieniu przyglądających się im Sharanów. Galad miał lżejszą zbroję, kolczugę pod kaftanem, więc stąpał szybciej. Splecione metalowe kółka Demandreda były cięższe niż zwykła kolczuga, ale dobrze chroniły przed ciosem miecza.

– Jesteś lepszy niż twój brat – powiedział Demandred. – On łatwo uległ.

Próbował rozjuszyć Galada. Bez sukcesu. Galad poruszał się chłodno i ostrożnie.

„Dworzanin rozkłada wachlarz”. Demandred odpowiedział czymś podobnym do „Sokół pikuje”, odbijając natarcie Galada. Potem odstąpił, idąc po obwodzie pierścienia z mieczem z boku. Z początku wiele mówił. Teraz tylko czasem rzucał docinki.

Okrążali się w ciemności rozjaśnionej pochodniami trzymanymi przez Sharanów. Jedno okrążenie, drugie.

– Dalej – powiedział Demandred. – Czekam.

Galad nadal milczał. Każda chwila przeciągania walki była chwilą, w której Demandred nie mógł siać zniszczenia w wojskach Elayne. Przeklęty zdawał sobie z tego sprawę, bo natarł szybciej, zadając trzy cięcia: z dołu, z boku, z lewej. Galad odbił wszystkie. Ich ręce były rozmazanymi plamami.

Unik w bok. Spowodowany rzutem głazem w Galada przez Demandreda z użyciem przenoszenia. Galad ledwie go uniknął, a potem uniósł miecz, odbijając ciosy. Wściekłe uderzenia w dół, „dzik pędzący z góry”, zderzyły się z ostrzem Galada. Sparował je, ale nie zdołał uniknąć skrętu ostrza, które cięło go w przedramię.

Demandred odstąpił, a z jego miecza kapała krew Galada. Znowu się okrążali, przyglądając się sobie. Galad czuł gorącą krew w rękawicy, dokąd sączyła się z przedramienia. Niewielka strata krwi spowalniała człowieka, osłabiała go.

Galad nabrał tchu i odetchnął, porzucając myśli i zmartwienia. Kiedy Demandred znów uderzył, Galad przewidział to, odstępując w bok i ciosem oburącz w dół przeciął głęboko skórę za nakolannikiem Demandreda. Miecz ześlizgnął się po boku nakolannika, ale tak czy owak ciął. Kiedy Galad odskoczył, Demandred kulał.

Przeklęty skrzywił się.

– Upuściłeś mi krwi – powiedział. – Minęło bardzo wiele czasu, odkąd ktoś to zrobił.

Ziemia zaczęła kołysać się i pękać pod Galadem. Zdesperowany, skoczył naprzód, dążąc do zwarcia z Demandredem – zmuszając go przerwania przenoszenia, bo inaczej by upadł. Przeklęty chrząknął, obracając się, ale Galad był już wewnątrz jego pozycji obronnej.

Będąc zbyt blisko, by ciąć z rozmachem, Galad podniósł miecz i uderzył głowicą jego rękojeści w twarz Demandreda. Demandred przytrzymał rękę Galada, ale ten chwycił hełm Demandreda i trzymając go w uścisku, starał się wcisnąć hełm na oczy Przeklętego. Stęknął z wysiłku i obaj zamarli w bezruchu.

Następnie, z przyprawiającym o mdłości odgłosem, który Galad słyszał całkiem wyraźnie, mięsień rozdarł mu się w ramieniu, w miejscu, które przedtem zostało przecięte. Miecz wyślizgnął mu się ze zdrętwiałych palców, a Demandred odepchnął go i zadał cięcie.

Galad upadł na kolana. Jego prawa ręka – ucięta w łokciu przez Demandreda – upadła z głuchym odgłosem na ziemię.

Demandred odstąpił, dysząc. Był wyczerpany. To dobrze. Galad ścisnął krwawiący kikut, a potem splunął pod nogi Demandreda.

Demandred parsknął, a potem jeszcze raz machnął mieczem.

I zapadła ciemność.


Androl czuł się, jakby zapomniał, jak się oddycha świeżym powietrzem. Grunt wokół niego tlił się i dygotał, dym kłębił się na wietrze, przynosząc odór palących się ciał.

On sam i pozostali posuwali się przez szczyt Wzniesień na zachodnią stronę, w poszukiwaniu Taima. Walczyła tu większość armii Sharanów, zmagając się z armią Białej Wieży.

Grupy przenoszących raziły ogniem z jednej strony na drugą, gdy Androl przekraczał samotnie ten przeraźliwy krajobraz. Stąpał po poszarpanych kępach dymiącej ziemi, pochylony, starając się robić wrażenie jakiegoś samotnego rannego, szukającego bezpieczeństwa. Nadal przybierał twarz Nensena, ale przy pochylonej głowie przygarbionej postawie niewiele to znaczyło.

Wyczuł impuls alarmu od Pevary, która poruszała się samotnie w pobliżu.

„O co chodzi?” – przesłał. – „Co u ciebie?”

Po chwili napięcia nadeszły jej myśli.

„Wszystko w porządku. Przestraszyłam kilku Sharanów. Przekonałam ich, że jestem po ich stronie, zanim na mnie napadli”.

„To cud, że ktoś może tu odróżnić przyjaciela od wroga” – odpowiedział. Miał nadzieję, że Emarin i Jonneth są bezpieczni. Odeszli razem, ale jeśli…

Androl zamarł. W górze przed sobą, poprzez dym, dostrzegł pierścień Trolloków. Coś ochraniały. Stały na skalnym występie, który wystawał ze zbocza niczym siedzisko.

Podczołgał się bliżej, z nadzieją że coś zobaczy.

„Androl!” – Głos Pevary w jego umyśle sprawił, że omal nie wyskoczył ze skóry.

„Co takiego?”

„Coś cię zaskoczyło, więc się odzywam”.

Odetchnął parę razy dla uspokojenia.

„Natknąłem się na coś. Chwila”.

Podszedł dość blisko, żeby wyczuć przenoszenie wewnątrz pierścienia. Nie wiedział, czy…

Trolloki rozstąpiły się, gdy ktoś z wewnątrz warknął jakąś komendę. Mishraile wyjrzała i skrzywiła się.

„To tylko Nensen!”

Serce Androla załomotało w piersi.

Ktoś w czarnym stroju oderwał się od patrzenia na bitwę. Taim. Trzymał jakiś cienki, czarno-biały krążek. Przetarł go kciukiem, nadzorując pole bitwy, z pogardliwą miną, jakby lekceważył pomniejszych przenoszących walczących wokół niego.

– I cóż? – warknął do Androla, obracając się i chowając krążek w sakiewce.

– Widziałem Androla – odrzekł Androl, myśląc szybko. Światłości, ci inni oczekiwali, że się do nich zbliży. Zrobił to, mijając Trolloki i wchodząc w paszczę bestii. Gdyby mógł się zbliżyć… – Śledziłem go jakiś czas. – Nenson zawsze mówił szorstkim zgrzytliwym głosem, a Androl robił, co mógł, by go naśladować. Pevara mogłaby wypracować splot tego głosu, ale za mało o nim wiedziała.

– On mnie nie obchodzi! Głupiec. Co robi Demandred?

– Widział mnie – powiedział Androl. – Nie podobało mu się, że tam byłem. Odesłał mnie do ciebie i powiedział, że jeśli zobaczy kogoś z nas poza tą pozycją, pozabija nas.

„Androlu…” – przesłała Pevara, zmartwiona. Nie mógł się rozpraszać, by jej odpowiedzieć. Skupił się tylko na tym, by nie drżeć, podchodząc do Taima.

Tamten potarł czoło dwoma palcami i zamknął oczy.

– A ja myślałem, że sprostasz temu prostemu zadaniu. – Utworzył złożony splot Ducha i Ognia. Uderzyło Androla niczym żmija.

Ból przeszył nagle jego ciało, zaczynając od stóp i wzbierając w nogach i rękach. Krzyknął i osunął się na ziemię.

– Podoba ci się to? – zapytał Taim. – Nauczyłem się tego od Moridina. Chyba próbuje popchnąć mnie przeciw Demandredowi.

Androl krzyknął swoim własnym głosem. Przeraził się, ale inni zdawali się tego nie zauważać. Kiedy Taim w końcu uwolnił go ze splotu, ból osłabł. Androl pełzał po ziemi, a w jego członkach wciąż żyła pamięć bólu.

– Wstawaj – warknął Taim.

Androl zaczął chwiejnie wstawać.

„Idę” – posłała mu Pevara.

„Zostań” – odparł. Światłości, czuł się bezsilny. Kiedy wstał, osunął się na Taima, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

– Głupiec – powiedział Taim, odpychając Androla. Chwycił go Mishraile. – Stój spokojnie. – Taim zaczął tworzyć nowy splot. Androl starał się skupić, ale był zbyt roztrzęsiony, by uchwycić szczegóły splotu. Zawisł przed nim, a potem go spowił.

– Co robisz? – zapytał. Nie musiał udawać drżenia w głosie. Tamten ból!

– Mówiłeś, że widziałeś Androla? – odrzekł Taim. – Okrywam cię Maską Zwierciadeł i odwracając splot, sprawiam, że wyglądasz jak on. Chcę, żebyś udawał pazia, znalazł Logaina i zabił go. Użyj noża albo splotu, wszystko mi jedno.

– Ty… nadajesz mi wygląd Androla – wykrztusił Androl.

– Androl jest jednym z ulubieńców Logaina – tłumaczył Taim. – Nie powinien cię podejrzewać. To wyjątkowo łatwe zadanie, Nensenie. Chyba potrafisz je wykonać bez zamieszania?

– Tak, M’Haelu.

– Dobrze. Bo jeśli zawiedziesz, zabiję cię. – Splot podziałał i zniknął.

Mishraile chrząknął, puszczając Androla i odstępując.

– Chyba Androl jest brzydszy, M’Haelu.

Taim prychnął, a potem odprawił Androla ruchem ręki.

– Precz mi z oczu. Wracaj z głową Logaina albo nie wracaj wcale.

Androl wycofał się, dysząc ciężko i czując spojrzenia innych na swych plecach. Kiedy się już oddalił, dał nura w na wpół spalone krzaki i prawie potknął się o Pevarę, Emarina i Jonnetha, ukrywających się w nich.

– Androl! – wyszeptał Emarin. – Twoje przebranie! Co się stało? Czy to był Taim?

Androl usiadł na stercie, starając się uspokoić bicie serca. Potem podniósł sakiewkę, którą ściągnął z pasa Taima, kiedy osunął się do jego stóp.

– To należało do niego. Nie uwierzycie w to, ale…


Arganda trzymał w dłoniach kawałek papieru, siedząc w siodle Mighty’ego i wyciągając z kieszeni listę szyfrów. Trolloki wciąż wysyłały strzały. Jak dotąd, nie został trafiony. Jak i królowa Alliandre, która wciąż jechała obok niego. Ona przynajmniej była chętna zostać nieco z tyłu z jej rezerwami, gdzie była lepiej chroniona.

Podążając za Legionem Smoka i mieszkańcami Ziem Granicznych, jego wojska wraz z Wilczą Gwardią i Białymi Płaszczami przesuwały się w dół rzeki szlakiem bitwy przy ruinach. Arganda miał więcej piechurów niż inni i podążał z tyłu za nimi.

Mieli tu mnóstwo okazji do walki z Trollokami i Sharanami próbującymi okrążyć armie Andoru w suchym korycie rzeki. Arganda walczył przez kilka godzin aż zachód słońca przyniósł ciemność. Wycofał się jednak zaraz po otrzymaniu wiadomości.

– Paskudny charakter pisma – mruknął, gdy przeczytał krótki szyfrowany tekst i spalił go w ogniu pochodni. Rozkazy były wiarygodne, chyba że ktoś złamał szyfr.

– I cóż? – zapytał Turne.

– Cauthon żyje.

– A gdzie jest?

– Nie wiem. – Arganda zwinął i schował listę szyfrów. – Posłaniec mówił, że Cauthon otworzył bramę, rzucił w jego stronę list i kazał mnie znaleźć.

Arganda odwrócił się na południe, wpatrując się w ciemność. W ramach nocnych przygotowań jego ludzie przetransportowali przez bramy olej i podpalili stosy drewna. W świetle ognia dostrzegł zmierzających w jego stronę ludzi z Dwóch Rzek z pewnością zgodnie z rozkazami.

– Tutaj, Tamie al’Thor! – zawołał Arganda, unosząc dłoń. Od momentu, gdy rozstali się przy ruinach podczas bitwy, parę godzin temu, nie widział swego dowódcy.

Ludzie z Dwu Rzek wyglądali na tak samo znużonych jak Arganda. To był długi, długi dzień, a walka bez wątpienia dobiegła końca. „Chciałbym, żeby Gallenne był tutaj” – pomyślał Arganda, przyglądając się Trollokom nad rzeką. Ludzie al’Thora byli coraz bliżej. „Miałbym się z kim kłócić”.

W dole rzeki słychać było krzyki i szczęk broni. Dobiegały z miejsca, gdzie andorańscy włócznicy z trudem powstrzymywali napierające fale Trolloków. Bitwa toczyła się wzdłuż Mory, przenosząc pod Wzgórze Dashar. Ludzie Argandy wsparli Andoran, tak by nie zostali otoczeni.

– Jakieś wieści, Arganda? – zapytał Tam.

– Cauthon żyje – rzekł Arganda. – A to, do cholery, chyba cud, biorąc pod uwagę, że ktoś wysadził w powietrze jego budynek dowodzenia, podpalił jego namiot, zabił zgraję jego damane i próbował zabić jego żonę. Cauthonowi udało się jednak jakoś z tego wyjść.

– Ha! – odezwał się Abell Cauthon. – Mój chłopak!

– Powiedział mi, że nadchodzicie – Mówił też, że macie strzały. Czy to prawda? – spytał Arganda.

Tam skinął głową.

– Ostatnio posłaliśmy rozkazy przez bramy do Mayene, prosząc o Uzdrowienie i zaopatrzenie. Nie wiem, skąd Mat wiedział, że nadejdą strzały, ale transport od kobiet z Dwu Rzek nadszedł dokładnie wtedy, gdy szykowaliśmy się do powrotu tutaj. Możemy użyć długich łuków, jeśli je potrzebujecie.

– Ja będę potrzebował. Cauthon chce, by wszystkie nasze oddziały rozpoczęły odwrót w górę rzeki, do ruin, przecięły koryto rzeki i udały się na północnowschodnią stronę Wzniesień.

– Nie jestem pewien, czemu ma to służyć, ale przypuszczam, że Mat wie, co robi… – rzekł Tam.

Ich połączone siły posuwały się nocą w górę rzeki, pozostawiając za sobą walczących Andoran, Cairhienian i Aielów. „Stwórca was ochroni, przyjaciele” – pomyślał.

Przekroczyli suche koryto rzeki i zaczęli wchodzić na północno-wschodnie stoki. Na tym krańcu Wzniesień panował spokój, ale w dali widać było wyraźnie łunę wielu szeregów pochodni.

– To może być twardy orzech do zgryzienia, jeśli to są Sharani – powiedział cicho Tam, patrząc w górę ciemnego stoku.

– Wiadomość od Cauthona mówiła, że dostaniemy wsparcie – odrzekł Arganda.

– Jakie wsparcie?

– Nie wiem. On nie…

Gdzieś w pobliżu zagrzmiało i Arganda wzdrygnął się. Sądził, że większość przenoszących walczy po drugiej stronie Wzniesień, ale to nie znaczyło, że nie spotka tu żadnego. Nieznośne było uczucie, że któryś z nich może mu się przyglądać i rozważać, czy zabić go ogniem, błyskawicą, czy osunięciem się ziemi.

Przenoszący. Świat bez nich byłby po prostu lepszy. Tamten odgłos nie był jednak grzmotem. Gromada jeźdźców galopujących z pochodniami wyłoniła się z ciemności, przemierzając koryto rzeki, by dołączyć do Argandy i jego ludzi. Wymachiwali Złotym Żurawiem i chorągwiami Ziem Granicznych.

– Niech mnie pożrą przeklęte Trolloki! – wykrzyknął Arganda. – Pogranicznicy w końcu przyłączają się do nas?

Lan Mandragoran zasalutował srebrzystym mieczem i spojrzał w górę stoku.

– Tu zatem mamy walczyć?

Arganda skinął głową.

– Dobrze – powiedział cicho Lan, nie zsiadając z konia. – Właśnie dostałem wieść o wielkiej armii Sharanów ciągnącej na północny wschód przez szczyty Wzniesień. To jasne, że zamierzają po zejściu w dół obejść naszych ludzi walczących z Trollokami nad rzeką. Bylibyśmy wtedy okrążeni i na ich łasce. Wygląda na to, że musimy temu zapobiec. – Obrócił się do Tama. – Czy jesteś gotów zmiękczyć ich dla nas, łuczniku?

– Chyba damy sobie radę – odrzekł Tam.

Lan skinął głową, a potem podniósł miecz. Malkieri u jego boku uniósł wysoko w górę Złotego Żurawia. Następnie ruszyli szarżą w górę stoku. Na ich spotkanie nadchodziła ogromna nieprzyjacielska armia o szeroko rozciągniętych szeregach, rozświetlając niebo tysiącami pochodni.

Tam al’Thor kazał swoim ludziom, by stanęli w szeregu i strzelali.

– Strzelać! – wykrzyknął, posyłając ulewę strzał na Sharanów.

Potem zaczęły nadlatywać strzały w ich kierunku, kiedy odległość między dwiema armiami się zmniejszyła. Arganda liczył na to, że w ciemności łucznicy nie mogą być tak celni jak za dnia – ale to dotyczyło obu stron.

Ludzie z Dwu Rzek wysyłali ulewę śmierci, strzały tak szybkie jak nurkujące sokoły.

– Stop! – krzyknął Tam na swoich ludzi. Przestali strzelać w samą porę, by konnica Lana mogła uderzyć na osłabione szeregi Sharanów.

„Gdzie Tam nabrał bojowego doświadczenia?” – zastanawiał się Arganda, wspominając chwile, kiedy widział Tama w walce. Znał zaprawionych w boju generałów ze znacznie mniejszym wyczuciem pola walki niż ten owczarz.

Ludzie z Ziem Granicznych odstąpili, pozwalając Tamowi i jego ludziom na wystrzelenie nowych strzał. Tam zasygnalizował Argandzie.

– Idziemy! – krzyknął Arganda do swoich piechurów. – Wszystkie kompanie naprzód!

Jednoczesny atak łuczników i ciężkiej jazdy był potężny, ale dał zaledwie niewielką przewagę, bo nieprzyjaciel ustanowił obronę. Sharanie wznieśli solidny mur z tarcz i włóczni dla odparcia jezdnych i dla osłony przed łucznikami. Wtedy właśnie wkroczyła piechota.

Arganda chwycił swą buławę – ci Sharanie nosili kolczugi i pancerze ze skóry – i podniósł ją wysoko, prowadząc swoich ludzi przez Wzniesienia, aby się spotkać z Sharanami w pół drogi. Tam dowodził Białymi Płaszczami, Ghealdanami, Wilczą Gwardią Perrina i Skrzydlatą Strażą Mayene, ale wszyscy oni uważali się za jedną armię. Niecałe pół roku temu Arganda przysiągłby na grób swego ojca, że ci ludzie nigdy nie będą walczyć razem ani nie przyjdą sobie z pomocą, co zrobiła Wilcza Gwardia, gdy Białe Płaszcze zostały napadnięte.

Jakieś Trolloki zaczęły wyć i stawać obok Sharanów. Światłości! Trolloki także?

Arganda machał buławą, aż mu ramię zapłonęło z bólu, a potem zmienił rękę i nadal łamał kości, tłukł ręce i ramiona, aż spryskał sierść konia krwią.

Błyski światła wystrzeliły z przeciwległego krańca Wzniesień, ku broniącym się poniżej Andoranom. Pochłonięty walką Arganda ledwie je zauważył, ale w jego głębi coś jęknęło.

Demandred wznowił natarcie.

– Pokonałem twojego brata, Lewsie Therinie! – Głos zagrzmiał nad polem bitwy niczym uderzenie gromu. – Teraz umiera, wykrwawiając swoją śmiertelność.

Arganda zatańczył Mightym wstecz, obracając się, gdy ogromny Trollok z prawie ludzką twarzą odepchnął rannego Sharana i ryknął. Krew tryskała z ciętej rany na jego ramieniu, ale nie zwracał na to uwagi. Podniósł kiścień o krótkim łańcuchu z bijakiem wielkim niczym pniak pokryty kolcami.

Bijak łupnął w ziemię tuż obok Mighty’ego, płosząc konia. Kiedy Arganda walczył o jego opanowanie, olbrzymi Trollok postąpił naprzód i pięścią wielką jak bochen uderzył z boku w łeb Mighty’ego, powalając konia na ziemię.

– Czy nie dbasz wcale o ciało z twego rodu? – grzmiał w oddali Demandred. – Czy nie dzielisz miłości z tym, który zwał cię bratem, tym mężem w bieli?

Łeb Mighty’ego pękł niczym jajko. Koń w konwulsjach kopał nogami. Arganda wstał z trudem. Nie pamiętał skoku z padającego konia. Zrobił to instynktownie, ale odtoczył się przy tym od swoich przybocznych walczących z grupą Sharanów. Jego ludzie nacierali, powoli odpychając tamtych. Nie miał jednak czasu na patrzenie, bo Trollok już był przy nim.

Arganda podniósł buławę i spojrzał górującego nad nim stwora, który wymachiwał kiścieniem nad głową, przestępując dogorywającego konia.

Nigdy jeszcze Arganda nie czuł się tak mały.

– Tchórzu! – ryknął Demandred. – Nazywasz siebie zbawcą tego kraju? Ten tytuł należy się mnie! Stawaj! Czy mam pozabijać twoich rodaków, żeby cię wyciągnąć zza ich pleców?

Arganda nabrał tchu, a potem skoczył naprzód. Liczył, że to ostatnia rzecz, jaką mógł przewidzieć ten Trollok. I rzeczywiście, zamach kiścienia był zbyt obszerny. Arganda zadał Trollokowi solidny cios w bok, krusząc buławą kości miednicy.

Potem stwór uderzył go na odlew. Argandzie pociemniało przed oczami, a odgłosy bitwy osłabły. Wrzaski, tupot, wycie. Wrzaski i wycie, wycie i wrzaski… Nic.

Jakiś czas potem – nie wiedział jak długi – poczuł, że jest podnoszony. Czy to Trolloki? Zamrugał, mając zamiar splunąć w twarz swemu zabójcy, po to, by się przekonać, że siedzi w siodle za Lanem Mandragoran.

– Czy ja żyję? – Fala bólu w lewym boku przekonała go, że tak naprawdę jest.

– Powaliłeś wielkoluda, Ghealdaninie – powiedział Lan, spinając konia do galopu ku tylnym liniom. Inni żołnierze Ziem Granicznych jechali obok. – Trollok uderzył cię, będąc już w przedśmiertnych drgawkach. Myślałem, że nie żyjesz, ale nie mogłem po ciebie wrócić, dopóki ich nie odepchnęliśmy. Przycisnęliby nas, gdyby ta druga armia nie zaskoczyła Sharanów.

– Druga armia? – zapytał Arganda, pocierając ramię.

– Cauthon miał armię zaczajoną po północnej stronie Wzniesień. Sądząc po ich wyglądzie, to Zaprzysiężeni Smokowi i chorągiew jazdy, zapewne część Legionu Czerwonej Ręki. Gdy ty się szamotałeś z Trollokiem, spadli na lewą flankę Sharanów, którzy poszli w rozsypkę. Trochę potrwa, zanim się przegrupują.

– Światłości! – rzucił Arganda i jęknął.

Odkrył, że ma złamaną lewą rękę. Przeżył jednak. Dobre i to. Spojrzał ku pierwszym liniom, gdzie żołnierze nadal utrzymywali szyki. Wśród nich jeździła tam i z powrotem królowa Alliandre, dodając im odwagi. O Światłości! Wolałby, żeby zapragnęła posługiwać w szpitalu w Mayene.

Na razie panował spokój. Sharanie zostali wystarczająco mocno pobici, żeby się wycofać, opuszczając część terenu pomiędzy armiami. Chyba nie spodziewali się tak nagłego i silnego ataku.

Ale zaraz. Jakieś cienie zbliżały się z prawej, wielkie postacie wychodzące z ciemności. Nowe Trolloki? Zacisnął zęby z bólu. Porzucił wprawdzie swą buławę, ale wciąż jeszcze miał w bucie nóż. Nie ulegnie bez… Bez…

„Ogiry” – zdał sobie nagle sprawę. „To nie Trolloki. To Ogiry”. Trolloki nie używały pochodni, a oni tak.

– Chwała Budowniczym! – zawołał do nich Lan. – Jesteście z armii Cauthona atakującej lewą flankę Sharanów? Gdzie on jest? Chcę z nim mówić.

Pierwszy z Ogirów wybuchnął grzmiącym śmiechem.

– Nie ty jeden, Dai Shan! Cauthon porusza się szybko jak wiewiórka szukająca orzechów w poszyciu. Przez chwilę jest, a po chwili go nie ma. Mam ci przekazać, że musimy powstrzymać natarcie tych Sharanów za wszelką cenę.

Nowe światła błysnęły po dalszej stronie Wzgórz. Aes Sedai walczyły tam z Sharanami. Cauthon starał się zamknąć w pułapce siły Cienia. Arganda stłumił ból, usiłując myśleć.

Co z Demandredem? Arganda widział teraz nowy pokos zniszczenia wycięty przez Przeklętego. Palił obrońców poprzez rzekę. Szyki pikinierów chwiały się, a każdy wybuch światła zabijał.

– Przenoszący Sharanów w dali po jednej stronie – wymamrotał – a jeden z Przeklętych po drugiej, Światłości! Nie zdawałem sobie sprawy, ile tam jest Trolloków. Niezliczona ilość. – Widział ich teraz stojących naprzeciw sił Elayne. Błyski Jedynej Mocy ukazywały całe ich tysiące w dali poniżej. – Jesteśmy skończeni, prawda?

Twarz Lana odbijała światło pochodni. Oczy miał z łupku, twarz z granitu. Nie zaprzeczył.

– Co zrobimy? – zapytał Arganda. – Żeby zwyciężyć, musimy złamać tych Sharanów i uratować pikinierów, bo wkrótce zostaną okrążeni i na każdego przypadnie pięć Trolloków. Nie licząc Demandreda.

Żadnej odpowiedzi od Lana.

– Jesteśmy skazani.

– Jeśli tak – odparł Lan – staniemy na pagórku i będziemy walczyć, dopóki nie zginiemy. Ulegniesz, kiedy będziesz martwy, Ghealdaninie. Wielu ludziom nie dano nawet tego.


Wątki stawiały opór Randowi, kiedy splatał je w świat, który sobie wyobraził. Nie wiedział, co w tamtej rzeczywistości było wysoce nieprawdopodobne. To, co zrobił, używając wątków, by ukazać różne możliwości, było czymś więcej niż prostą iluzją.

Obejmowało wgląd do światów, które istniały wcześniej, a które mogły znowu zaistnieć jako zwierciadła rzeczywistości, w której żył. Nie stworzył tych światów. On je tylko… ukazał. Wymusił w końcu ich posłuszeństwo, by otworzyły się na rzeczywistość, której żądał. Ostatnim razem ciemność stała się światłością, a nicość stała się czymś.

Wstąpił do świata, który nie znał Czarnego.

Wybrał Caemlyn jako punkt wejścia, być może dlatego, że Czarny użył tego miejsca w swojej ostatniej kreacji, a Rand chciał udowodnić sobie, że ta straszna wizja nie była nieunikniona. Musiał znowu zobaczyć to miasto, ale niesplamione.

Szedł drogą przed pałacem, oddychając głęboko. Drzewa fasolowe kwitły, a jaskrawożółte pączki wylewały się z ogrodów i zwisały nad murami dziedzińca. Dzieci bawiły się nimi, podrzucając płatki w powietrze.

Żadna chmurka nie psuła błękitu nieba. Rand spojrzał w górę, podnosząc ręce i wyszedł spod obsypanych pączkami gałęzi w rozgrzewające światło słońca. Nie było żadnych straży na drodze do pałacu, tylko jakiś uprzejmy służący, który odpowiadał na pytania kilku odwiedzających.

Rand kroczył naprzód, pozostawiając ślady stóp wśród złotych płatków. Jakaś dziewczynka podeszła do niego, więc zatrzymał się i uśmiechnął do niej.

Wskazała miecz przy jego pasie z zakłopotaną miną.

– Co to takiego?

– Pamiątka z dawnych czasów – szepnął Rand.

Śmiech innych dzieci odwrócił uwagę dziewczynki i odeszła, chichocząc, gdy jedno z nich wyrzuciło całe naręcze płatków w powietrze.

Rand poszedł dalej.

CZY TO DLA CIEBIE DOSKONAŁOŚĆ? – Głos Czarnego dochodził z dala. Musiał przeniknąć tę rzeczywistość, by mówić do Randa, ale nie mógł się tu pojawić, jak to robił w innych wizjach. To miejsce było jego antytezą.

Bo to był świat, który by istniał, gdyby Rand zabił go w Ostatniej Bitwie.

– Przyjdź i sam zobacz – odpowiedział Rand, uśmiechając się.

Nie było odpowiedzi. Gdyby Czarny dał się wciągnąć w tę rzeczywistość, przestałby istnieć. W tym miejscu już nie żył.

Wszystko obróciło się i znowu wróciło. Taka była istota Koła Czasu. Jaki sens miało wygrywanie jednej bitwy z Czarnym tylko po to, by się dowiedzieć, że on znów powróci? Rand nie mógł zrobić niczego więcej. Mógł zrobić to.

– Chciałbym zobaczyć królową – zagadnął służącego w drzwiach. – Czy przebywa w pałacu?

– Znajdziesz ją w ogrodach, młody człowieku – pokierował go tamten. Spojrzał na miecz Randa, ale z ciekawością, nie z niepokojem. W tym świecie ludzie nie mogli wyobrazić sobie, że ktoś chciałby zranić kogoś innego. To się nie zdarzało.

– Dziękuję – powiedział Rand, wchodząc do pałacu. Korytarze były znajome, chociaż inne. Caemlyn został prawie zrównany z ziemią podczas Ostatniej Bitwy, a pałac spalony. Rekonstrukcja przypominała stan poprzedni, ale niezupełnie.

Kroczył przez korytarze. Coś go gryzło, jakiś dyskomfort w głębi umysłu. Co to było…

„Nie daj się tu złapać”, pomyślał. „Nie bądź tak beztroski”. Ten świat nie był prawdziwy, nie całkowicie. Jeszcze nie.

Czy to mogło być planem Czarnego? Wciągnąć Randa w stworzony dla niego raj i uwięzić w nim, gdy tymczasem szalała Ostatnia Bitwa? Ludzie umierali, walcząc.

Musiał o tym pamiętać. Nie mógł pozwolić, by go pochłonęła wyobraźnia. Trudno było o tym pamiętać, gdy wszedł do galerii – długiego korytarza o ścianach pełnych jakby okien, tyle że te okna nie wychodziły na Caemlyn. Te nowe szklane portale pozwalały oglądać inne miejsca, niczym utrwalone na zawsze bramy.

Rand minął jedno, które pokazywało podwodną zatokę. Barwne ryby miotały się tam i siam. Inne dawało widok na spokojną łąkę wysoko w Górach Mglistych. Czerwone kwiaty przebijały się przez zieleń jak plamki farby rozproszone na posadzce po dniu pracy niedbałego malarza.

Po drugiej stronie galerii okna otwierały się na wielkie miasta świata. Rand minął Łzę, gdzie Kamień Łzy był teraz muzeum Trzeciej Ery, a Obrońcy jego kuratorami. Nikt z obecnego pokolenia nigdy nie nosił broni i wprawiany był w zakłopotanie opowieściami o bitwach dziadków. Inne ukazywało Siedem Wież Malkieru umocnionych na nowo – ale jako pomniki, nie fortyfikacje. Po śmierci Czarnego znikł Ugór, a Pomiot Cienia natychmiast wyginął. Jakby Czarny był związany z nimi wszystkimi niczym Pomor wiodący Trolloki.

Drzwi nie miały zamków. Monety były prawie zapomnianym dziwactwem. Przenoszący pomagali wyżywić wszystkich. Rand minął okno do Tar Valon, gdzie Aes Sedai leczyły każdego, kto przyszedł i otwierały bramy, by połączyć kochających. Wszyscy mieli wszystko według potrzeb.

Zawahał się przy następnym oknie. Wychodziło na Rhuidean. Czy to miasto kiedykolwiek leżało na pustyni? Pustkowia kwitły, od Shary do Cairhien.

A dalej, przez kolejne okno, zobaczył połacie drzew chora – drzew życia – ich las otaczający to sławne miasto. Chociaż nie słyszał słów, widział śpiewających Aielów.

Żadnej więcej broni. Żadnego tańca włóczni. Aielowie znów żyli w pokoju.

Szedł dalej. Bandar Eban, Ebou Dar, ziemia Seanchan, Shara. Wszystkie narody zostały przedstawione, chociaż w tych czasach ludzie nie zwracali większej uwagi na granice. Jeszcze jedna pamiątka z przeszłości. Kto by się zastanawiał, w jakim żyje narodzie albo dlaczego miałby „posiadać” ziemie? Było jej dość dla wszystkich. Rozkwit Spustoszonych Ziem otworzył przestrzeń dla nowych miast, nowych dziwów. Wiele okien, które mijał, wychodziło na miejsca, których nie znał, chociaż miło mu było zobaczyć Dwie Rzeki wyglądające tak majestatycznie, jakby znów wrócił Manetheren.

Ostatnie okno zmusiło go do zastanowienia. Wychodziło na dolinę, która była kiedyś Spustoszonymi Ziemiami. Kamienna płyta, na której dawno temu spalono ciało, spoczywała samotnie. Obrośnięta życiem: winoroślą, trawą, kwiatami. Jakiś kosmaty pająk wielkości dłoni dziecka przebiegł po kamieniach.

Grób Randa. Miejsce, gdzie spalono jego ciało po Ostatniej Bitwie. Zwlekał długą chwilę przy oknie, zanim w końcu zmusił się do pójścia dalej, opuszczenia galerii i przejścia do pałacowych ogrodów. Służący byli pomocni i nikt go nie pytał, dlaczego chce się widzieć z królową.

Przypuszczał, że kiedy ją znajdzie, będzie otoczona ludźmi. Jeśli ktoś chciałby widzieć Królową, nie może przecież żądać tego w każdej chwili? Kiedy jednak zbliżył się do niej, siedzącej pod pąkami pałacowych drzew chora, była sama.

To był świat bez problemów. Świat, gdzie ludzie łatwo rozwiązywali swoje kłopoty, świat dawania, a nie spierania się. Czego mógłby ktoś chcieć od królowej?

Elayne była równie piękna jak wtedy, kiedy się ostatnio rozstali. Nie była już w ciąży, oczywiście. Sto lat minęło od Ostatniej Bitwy. Nie postarzała się ani o dzień.

Rand zbliżył się do niej, zerkając na mur ogrodu, z którego kiedyś spadł, przewracając się, by ją spotkać po raz pierwszy. Ogrody były całkiem inne, ale tamten mur pozostał. Przetrwał zagładę Caemlyn i nadejście nowej ery.

Elayne spojrzała na niego. Oczy jej się rozszerzyły, a dłoń powędrowała do ust.

– Rand?

Skupił na niej wzrok z dłonią na rękojeści miecza Lamana. Formalna postawa. Dlaczego ją przybrał?

Elayne uśmiechnęła się.

– Czy to jakiś figiel? Córko, gdzie jesteś? Czy znów użyłaś Maski Zwierciadeł, żeby mnie zwieść?

– To nie żaden figiel, Elayne – powiedział Rand, przyklękając przed nią na jedno kolano, tak że ich głowy się zrównały. Spojrzał jej w oczy.

Coś było nie tak.

– Ach! Ale jak to być może? – zapytała.

To nie była Elayne… czy była? Ten ton wydawał się niewłaściwy, zachowanie nieodpowiednie. Czy mogła zmienić się aż tak? Minęło sto lat.

– Elayne, co się z tobą stało?

– Co się stało? Ależ nic! Ten dzień jest cudowny, wspaniały. Piękny i spokojny. Lubię siedzieć w swoich ogrodach i cieszyć się światłem słońca.

Rand zmarszczył brwi. Ten kokieteryjny ton, ta bezduszna reakcja… Elayne nigdy taka nie była.

– Powinniśmy wydać przyjęcie! – wykrzyknęła, klaszcząc w dłonie. – Zaproszę Aviendhę! W tym tygodniu nie musi śpiewać, chociaż ma chyba zajęcia w żłobku. Jest tam ochotniczką.

– Zajęcia w żłobku?

– W Rhuidean – odpowiedziała. – Wszyscy tak lubią bawić się z dziećmi, tu i tam. Jest wielka konkurencja o opiekę nad dziećmi! Kolejność jednak obowiązuje.

Aviendha. Zajmowanie się dziećmi i śpiewanie dla drzew chora. Właściwie nie było w tym nic złego. Dlaczego nie miałaby się tym cieszyć?

A jednak było to niewłaściwe. Pomyślał, że Aviendha byłaby cudowną matką, ale nie wyobrażał jej sobie bawiącej się przez cały dzień z dziećmi innych ludzi…

Spojrzał w oczy Elayne, zajrzał w nie głęboko. Jakiś cień czaił się tam, poza nimi. Ach, to był jakiś niewinny cień, ale mimo to cień. Był jak… jak…

Jak cień poza oczami kogoś, kto został poddany Konwersji dla Czarnego.

Rand zerwał się i chwiejnie wycofał.

– Co tu zrobiłeś? – krzyknął ku niebu. – Shai’tan! Odpowiadaj!

Elayne podniosła głowę. Nie była przestraszona. Strach nie istniał w tym miejscu.

– Shai’tan? Przysięgam, że pamiętam to imię. To było tak dawno. Bywam zapominalska.

– Shai’tan! – ryknął Rand.

JA NIC NIE ZROBIŁEM, PRZECIWNIKU. – Głos był odległy. – TO TWOJE DZIEŁO.

– To bezsens! – odparł Rand. – Zmieniłeś ją! Zmieniłeś ich wszystkich!

CZY MYŚLAŁEŚ, ŻE USUNIĘCIE MNIE Z ICH ŻYCIA POZOSTAWI ICH NIEZMIENIONYCH?

Te słowa wstrząsnęły Randem. Osłupiały odstąpił, gdy Elayne wstała, wyraźnie w obawie o niego. Tak, widział to teraz, to coś poza jej oczami. Nie była sobą… bo Rand odebrał jej możliwość bycia sobą.

PRZECIĄGAM LUDZI NA SWOJĄ STRONĘ – rzekł Shai’tan. – TO PRAWDA. NIE MOGĄ WYBRAĆ DOBRA, SKORO UCZYNIŁEM ICH MOIMI. JAKA TO RÓŻNICA, PRZECIWNIKU?

JEŻELI TO ROBISZ, JESTEŚMY TACY SAMI.

– Nie! – wrzasnął Rand, ściskając dłońmi głowę i padając na kolana. – Nie! Świat bez ciebie byłby doskonały!

DOSKONAŁY. NIEZMIENNY. ZRUJNOWANY. ZRÓB TO, JEŻELI CHCESZ, PRZECIWNIKU. GDYBYŚ MNIE ZABIŁ, ZWYCIĘŻĘ.

BEZ WZGLĘDU NA TO, CO ZROBISZ, ZWYCIĘŻĘ.

Rand wrzasnął, zwijając się w kłębek, kiedy omiótł go następny atak Czarnego. Koszmar, który stworzył Rand, eksplodował na zewnątrz, a żebra światła rozprysnęły się niczym smugi dymu.

Ciemność wokół niego zatrzęsła się i zadrżała.

NIE MOŻESZ ICH URATOWAĆ.

Wzór – jarzący się, pełen energii – owinął znowu Randa. Prawdziwy Wzór. Prawda o tym, co się stało. Tworząc swoją wizję świata bez Czarnego, stworzył coś potwornego. Coś okropnego. Coś gorszego niż kiedykolwiek przedtem.

Czarny zaatakował znowu.


Mat wycofał się z walki, opierając ashandarei na ramieniu. Karede domagał się wysłania go do walki – im bardziej beznadziejna sytuacja, tym lepiej. Cóż, będzie piekielnie zadowolony z tej. Powinien tańczyć i śmiać się! Ma, czego chciał. Światłości, ma, czego chciał.

Usiadł na martwym Trolloku, jedynym dostępnym siedzisku, i pociągnął głęboki łyk wody z bukłaka. Wyczuwał puls tej bitwy, jej rytm. Ten wybijany był żałosny. Demandred był sprytny. Nie połknął przynęty Mata u brodu, gdzie umieścił on mniejsze siły. Posłał tam Trolloki, ale zatrzymał Sharanów. Gdyby opuścił Wzniesienia, atakując armię Elayne, Mat posłałby swoje wojska szerokim ruchem przez szczyt Wzniesień od zachodu i z północnego wschodu, by uderzyć w Cień od tyłu. Tymczasem Demandred usiłował wepchnąć swe oddziały poza siły Elayne, a Mat na razie go w tym powstrzymał. Ale na jak długo wytrzyma?

Aes Sedai nie wiodło się dobrze. Przenoszący Sharanów wygrywali. „O, szczęście” – pomyślał Mat. – „Potrzebujemy cię dzisiaj bardziej niż zwykle. Nie opuszczaj mnie”.

To mógł być odpowiedni koniec dla Matrima Cauthona. Ten Wzór lubił się z niego śmiać. Ujrzał nagle jego psoty, ofiarowanie mu szczęścia, kiedy to nic nie znaczyło, a potem odbieranie go, kiedy miało to znaczenie.

„Krew i krwawe popioły” – pomyślał, odkładając pusty bukłak, widząc tylko w blasku pochodni trzymanych przez Karede. Nie czuł w tej chwili swego szczęścia. To się czasami zdarzało. Nie wiedział, czy to zależy od niego, czy nie.

No cóż, jeśli nie mogą mieć szczęściarza Matrima Cauthona, będą mieli przynajmniej upartego Matrima Cauthona. Nie miał zamiaru dziś umierać. Były jeszcze tańce do odtańczenia, pieśni do odśpiewania i kobiety do wycałowania. Przynajmniej jedna kobieta.

Wstał i dołączył do Straży Skazańców, Ogirów, armii Tama, mieszkańców Ziem Granicznych, Legionu Czerwonej Ręki – wszystkich, których tu zgromadził. Bitwa została wznowiona, oni zaś walczyli twardo, nawet odpychając Sharanów o paręset kroków. Jednak Demandred dostrzegł, co robi Mat, i zaczął wysyłać Trolloki znad rzeki w górę stoku, by dołączyły do walki. Stok był stromy – trudny do wejścia – ale Demandred wiedział, że musi przycisnąć Mata.

Te Trolloki stanowiły prawdziwe zagrożenie. Było ich nad rzeką dość, by móc potencjalnie okrążyć Elayne i wywalczyć sobie drogę na Wzniesienia. Jeśli któreś z wojsk Mata się załamie, będzie skończony.

No cóż, Mat rzucił kości i wydał rozkazy. Pozostało tylko walczyć, przelewać krew i mieć nadzieję.

Jakiś rozprysk światła, niczym płynny ogień, błysnął po zachodniej stronie Wzgórz. Płonące krople stopionej skały spadały przez mrok. Mat pomyślał najpierw, że Demandred podjął atak z tamtego kierunku, ale Przeklęty był wciąż skupiony na niszczeniu Andoran.

Nowy błysk światła. To było tam, gdzie walczyły Aes Sedai. Mimo mroku i dymu Mat był pewien, że widzi Sharanów uciekających ze Wzgórz z zachodu na wschód. Zauważył, że się uśmiecha.

– Patrz – powiedział, klepiąc po ramieniu Karede i zwracając jego uwagę.

– Co to jest?

– Nie wiem – powiedział Mat. – Ale to coś przypala Sharanów, więc jestem raczej pewien, że to lubię. Do boju! – Poprowadził Karede i innych do kolejnej szarży przeciw Sharanom.


Olver szedł przygarbiony pod ciężarem wiązki strzał przywiązanej na plecach. Obstawał przy tym, by miała prawdziwą wagę. Gdyby jakiś sharański strażnik wykrył, że jest w środku wypchana bawełną…

Setalle i Faile nie musiały czuwać nad nim na wypadek, gdyby miał się załamać. Wiązka nie była aż tak ciężka. To go oczywiście nie powstrzymało od zabiegania o sympatię Setalle. Musiał ćwiczyć takie rzeczy albo skończyć tak beznadziejnie jak Mat.

Ich szereg posuwał się naprzód ku składowi zapasów na Spustoszonych Ziemiach, on zaś przyznał sam przed sobą, że wolałby, by ładunek był nieco lżejszy. Nie dlatego, że się zmęczył. Jak miałby walczyć, gdyby musiał? Musiałby zrzucić go szybko, a ten ładunek nie wyglądał na taki, z którym można by cokolwiek zrobić szybko.

Nogi miał pokryte szarym pyłem. Nie miał butów, a jego ubranie nie nadawało się nawet na szmaty. Faile i paru ludzi napadło wcześniej na jedną z tych żałosnych karawan ciągnących ku składowi zapasów Cienia. Walka była krótka – tylko trzech Sprzymierzeńców Ciemności i jeden otłuszczony kupiec strzegący szeregu wyczerpanych, niedożywionych jeńców.

Wiele towarów nosiło znaki Kandoru, czerwonego konia. W istocie wielu z tych jeńców było Kandori. Faile zwróciła im wolność, wysyłając ich na południe, ale tylko połowa odeszła. Pozostali obstawali przy dołączeniu do niej i wymarszowi na Ostatnią Bitwę, chociaż Olver widywał na ulicach żebraków tłustszych niż oni. Pomogli jednak w poprawieniu autentyczności szeregów Faile.

To było ważne. Olver podniósł wzrok, gdy zbliżyli się do składu zapasów szlakiem wyznaczonym przez pochodnie w chłodnej nocy. Kilku Aielów z twarzami zasłoniętymi czerwienią stało na boku, przyglądając się ich przejściu. Opuścił wzrok, żeby nie dojrzeli jego nienawiści. Wiedział, że Aielom nie można wierzyć.

Paru strażników – nie Aielów, ale Sprzymierzeńców Ciemności – wezwało ich do zatrzymania się. Aravine poszła naprzód, nosząc szaty kupca, którego zabili. Faile była oczywistą Saldaeanką i to zdecydowało, że mogłaby się rzucać w oczy, grając rolę kupca – Sprzymierzeńca Ciemności.

– Gdzie wasi strażnicy? – zapytał żołnierz. – To kolejka Lify, czyż nie? Co się stało?

– Ci głupcy! – warknęła Aravine, a potem splunęła na bok. Olver ukrył uśmiech. Całe jej zachowanie zmieniło się. Wiedziała, jak grać swoją rolę. – Zostawiłam ich martwych! Mówiłam, żeby się nie włóczyli po nocy. Nie wiem, co się stało z trzecim, ale ich znaleźliśmy na skraju obozu, wzdętych i sinych. – Wyglądała jakby było jej niedobrze. – Chyba coś złożyło jaja w ich brzuchach. Nie czekaliśmy, aż to coś się wykluje.

– A tyś kto? – burknął żołnierz.

– Pansai – odrzekła Aravine. – Partnerka Lify w interesach.

– Odkąd to Lifa ma partnerkę w interesach?

– Odkąd ją zadźgałam i przejęłam jej kolejkę.

Informacje, jakie mieli o Lifie, pochodziły od uwolnionych jeńców. I były wątłe. Olver poczuł, że się poci. Strażnik rzucił Aravine długie spojrzenie, a potem zaczął chodzić wzdłuż linii ludzi.

Żołnierze Faile byli przemieszani z jeńcami z Kandoru. Robili co mogli, by zachować właściwą postawę.

– Hej ty, kobieto – powiedział strażnik, wskazując Faile. – Saldaeanka, czyż nie? – Zaśmiał się. – Myślałem, że kobiety z Saldaei zabiją mężczyznę, zanim dadzą mu się wziąć do niewoli. – Pchnął Faile w ramię.

Olver wstrzymał oddech. Krew i krwawe popioły! Pani Faile nie powinna tego znosić. Strażnik sprawdzał, czy jeńcy byli naprawdę pobici, czy nie! Postawa i zachowanie Faile wyróżniały ją. Była dobrze urodzona.

Faile osunęła się na kolana, kuląc się i wyszeptała jakąś odpowiedź, której Olver nie mógł słyszeć.

Olverowi opadła szczęka. Następnie zmusił się do zamknięcia ust i opuszczenia wzroku. Jakże to? Gdzie wielka pani Faile nauczyła się zachowywać jak służąca?

Strażnik burknął.

– Dalej. – A do Aravine: – Czekajcie tu, aż po was przyślemy.

Ich grupa doszła, powłócząc nogami, do skrawka ziemi, gdzie Aravine kazała wszystkim usiąść. Sama stała z boku z założonymi rękami, tupiąc nogą. Zagrzmiał grom, a Olver poczuł dziwny dreszcz. Podniósł wzrok i spojrzał w bezoką twarz Myrddraala.

Przeszedł go wstrząs, jakby go wrzucono do lodowatego jeziora. Nie mógł oddychać. Myrddraal zdawał się ślizgać, gdy się poruszał, a jego nieruchomy płaszcz jak gdyby otaczał ich grupę. Po przeraźliwej chwili wycofał się do składu zapasów.

– Szuka przenoszących – szepnęła Faile do Mandevwina.

– Światłości, dopomóż – odszepnął.

Czekanie było prawie nie do zniesienia. W końcu jakaś pulchna kobieta w białych szatach podeszła między nich i splotła bramę. Aravine warknęła, zrywając ich na nogi, a potem przegnała ich przez bramę. Olver zamykał linię, idąc obok Faile. Przeszli z chłodnego kraju czerwonej ziemi do jakiegoś miejsca pełnego woni ognia.

Weszli do jakiegoś obozu w opłakanym stanie pełnego Trolloków. Kilka wielkich kotłów kipiało w pobliżu. Tuż poza obozem stromy stok prowadził na wielki płaskowyż. Z jego szczytu unosiły się smugi dymu i słychać było odgłosy walki z lewej strony.

Odwracając się od tego stoku, Olver zobaczył w oddali zarys wysokiego, wąskiego szczytu, wznoszącego się z równiny niczym świeca stojąca na środku stołu.

Obejrzał się na stok za obozem i serce zabiło mu mocniej. Czyjeś ciało zostało zrzucone w dół ze szczytu stoku, wciąż ściskające w ręce chorągiew – chorągiew z godłem wielkiej czerwonej ręki. Legion Czerwonej Ręki! Ciało z chorągwią spadło między Trolloki jedzące przy ognisku skwierczące kawałki mięsa. Rozwścieczone stwory wyrwały ciało z płomieni, ale tamtemu było już wszystko jedno, co mu zrobią.

– Faile – szepnął.

– Widzę. – W jej tobołku była sakwa z Rogiem. Dodała, raczej do siebie: – Światłości. Jak zamierzamy dotrzeć do Mata?

Odeszli na bok, gdy reszta jej grupy przeszła przez bramę. Mieli miecze, ale nosili je powiązane na plecach niczym strzały, jakby to było zaopatrzenie pola walki.

– Krew i popioły – wyszeptał Mandevwin, dołączając do nich. Jeńcy jęczeli w jakiejś zagrodzie w pobliżu. – Może nas tam zamkną. Moglibyśmy się wymknąć w nocy.

Faile pokręciła przecząco głową.

– Zabrali nasze tobołki. Zostawili nas bez broni.

– Zatem, co robimy? – zapytał Mandevwin, spoglądając w bok na grupę przechodzących Trolloków, ciągnących ciała zwleczone z pierwszych linii. – Zaczniemy walczyć? Z nadzieją, że Lord Mat zobaczy nas i przyśle pomoc?

Olverowi nie podobał się ten plan. Chciał walczyć, ale te Trolloki były ogromne. Jeden z nich przeszedł obok, a jego wilczy pysk obrócił się w jego stronę. Oczy, które mogły należeć do człowieka, zmierzyły go od stóp do głów, jakby były głodne. Olver cofnął się, a potem sięgnął do swego tobołka, gdzie ukrył nóż.

– Uciekamy – szepnęła Faile, kiedy Trollok odszedł. – W dwanaście stron świata, żeby ich zmylić. Może niektórzy uciekną. Co opóźnia Aravine?

Prawie w chwili, gdy to powiedziała, Aravine przeszła przez bramę. Szła za nią kobieta w bieli, która przenosiła, a wtedy Aravine wskazała Faile.

Faile zastygła w więzach powietrza. Olver wydał stłumiony okrzyk, a Mandevwin zaklął, rzucając swój tobołek i sięgając po miecz. Arrela i Selande krzyczały. Wszyscy troje zostali uniesieni w powietrze chwilę później, a Aielowie z twarzami zasłoniętymi czerwonymi welonami przeszli przez bramę z wydobytą bronią.

Rozpętało się pandemonium. Kilku żołnierzy Faile zginęło, gdy próbowali stawić opór pięściami. Olver rzucił się na ziemię, szukając swego noża, ale zanim położył dłoń na rękojeści, potyczka była skończona. Wszyscy inni byli obezwładnieni albo zawieszeni w powietrzu.

„Tak szybko!” – pomyślał z rozpaczą. Dlaczego nikt go nie ostrzegł, że walka wydarzy się tak szybko?

Tamci zdawali się zapomnieć o nim, on jednak nie wiedział, co robić.

Aravine podeszła do Faile, wciąż zawieszonej w powietrzu. Co się stało? Aravine… czyżby ona ich zdradziła?

– Przykro mi, moja Pani – powiedziała Aravine do Faile. Olver ledwie to słyszał. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Aielowie pilnowali żołnierzy, zepchniętych w strzeżoną grupę. Więcej niż kilku leżało na ziemi i krwawiło.

Faile walczyła w powietrzu z twarzą poczerwieniałą z wysiłku. Usta miała najwyraźniej zamknięte. Nigdy dotąd nie milczała aż tak długo.

Aravine zdjęła sakwę z Rogiem z pleców Faile i zajrzała do niej. Oczy jej się rozszerzyły. Ściągnęła rzemień sakwy i przytuliła ją.

– Miałam nadzieję – szepnęła do Faile – że zostawię za sobą dawne życie, żeby zacząć nowe. Myślałam, że mogę się ukryć albo zostać zapomniana, że mogę wrócić do Światłości. Ale Wielki Władca nie zapomina i nikt się przed nim nie ukryje. Znaleźli mnie tej samej nocy, kiedy dotarliśmy do Andoru. Nie miałam takiego zamiaru, ale muszę to zrobić.

Aravine odwróciła się.

– Konia! – zawołała. – Wręczę to osobiście Lordowi Demandredowi, jak mi przykazano.

Kobieta w bieli szła tuż obok niej i obie zaczęły się spierać przyciszonymi głosami. Olver rozejrzał się. Nikt na niego nie patrzył.

Palce zaczęły mu drżeć. Wiedział, że Trolloki były ogromne i wstrętne. Ale… te stwory były koszmarne. Koszmary wszędzie dookoła. Ach, Światłości!

Co zrobiłby Mat?

– Dovie’andi se tovya sagain – wyszeptał, wyciągając nóż z pochwy. Rzucił się z krzykiem na kobietę w bieli i wbił jej nóż w dół pleców.

Wrzasnęła. Faile upadła, wyzwalając się z więzów powietrza. A potem nagle klatki jeńców otworzyły się i grupa przepychających się mężczyzn wyrwała się z krzykiem na wolność.


– Podnieście ją wyżej! – krzyknęła Doesine. – Niech płonie szybko!

Leane posłuchała, splatając Ziemię wraz z innymi siostrami. Grunt drżał przed nimi, uginając się i opadając niczym zgniatany dywanik. Skończyły, a ziemny wał został wykorzystany do ukrycia przed zrzucanym po zboczu ogniem.

Doesine prowadziła tę barwną grupę. Około tuzina Aes Sedai, garstka Strażników i żołnierzy. Ludzie ściskali broń, ale okazała się równie skuteczna jak bochenki chleba. Moc trzaskała i skwierczała w powietrzu. Improwizowany szaniec wydał głuchy odgłos, gdy Sharanie uderzyli weń ogniem.

Leane wyjrzała zza osłony, obejmując Jedyną Moc. Doszła już do siebie po spotkaniu z Przeklętym Demandredem. Było to rozstrajające nerwy doświadczenie – była całkowicie w jego mocy, a jej życie mogło zakończyć się w każdej chwili. Była też zaniepokojona nasileniem się jego szaleństw. Jego nienawiść do Smoka Odrodzonego nie przypominała niczego, co dotąd znała.

Grupa Sharanów poruszała się w dół stoku i wszyscy razem wysyłali sploty przeciw prowizorycznemu szańcowi. Leane wycięła jeden taki splot z powietrza, niczym chirurg wycinający uschnięty mięsień. Była teraz znacznie słabsza w posługiwaniu się Jedyną Mocą niż kiedyś.

Musiała być bardziej skuteczna ze swoim przenoszeniem. Godne uwagi jest, ile kobieta może osiągnąć mniejszym trudem.

Szaniec eksplodował.

Leane rzuciła się na bok, gdy grudy ziemi posypały się deszczem w dół. Przetoczyła się przez wijący się dym, kaszląc i kurczowo trzymając się saidara. Sharanie! Nie mogła widzieć ich splotów. Pozbierała się. Strój miała podarty po wybuchu, a ramiona pełne zadrapań. Dostrzegła odrobinę błękitu w pobliskiej bruździe. Doesine. Wdrapała się tam.

I znalazła tam ciało kobiety. Ale nie jej głowę.

Poczuła nagle obezwładniający żal i przejmujące uczucie straty. Nie były zaprzyjaźnione z Doesine, ale walczyły tu razem. To już się ciągnęło za Leane – strata i zniszczenie. Ile jeszcze mogą znieść? Ile zgonów będzie musiała oglądać?

Z trudem zebrała siły. Światłości, to była istna zagłada. Spodziewali się wrogich Władców Strachu, ale oto były setki za setkami Sharanów. Cały naród dobrych, zaprawionych w boju przenoszących. Pole bitwy było usłane jaskrawymi plamkami, poległymi Aes Sedai. Ich Strażnicy z rykiem wściekłości szarżowali w górę stoku po stracie swych Aes Sedai skoszonychych splotami Mocy.

Leane ruszyła ku grupie Czerwonych i Zielonych walczących na jakimś pustym kawałku ziemi na zachodnim stoku. Ten teren teraz je chronił, ale jak długo mogły się utrzymać?

Czuła jednak dumę. Przytłoczone przewagą liczebną przeciwnika Aes Sedai nadal walczyły. Nie było tak jak tamtej nocy, kiedy Seanchanie na nie napadli, a spękana Wieża rozpadła się od wewnątrz. Teraz kobiety trzymały się dzielnie. Za każdym razem, kiedy jakieś ich gniazdo zostało rozproszone, zbierały się i prowadziły dalej walkę. Ogień spadał z góry, ale prawie tyle samo ognia leciało z powrotem, a błyskawice uderzały po obu stronach.

Leane ostrożnie zbliżyła się do tej grupy, dołączając do Raechin Connoral, która przykucnęła za wielkim głazem, wysyłając sploty Ognia ku posuwającym się naprzód Sharanom. Leane zaczekała na sploty odpowiedzi, a potem odparła jeden szybkim splotem Wody, rozbijając ognistą kulę na iskierki.

Raechin skinęła jej głową.

– A już myślałam, że nie będzie z ciebie pożytku, poza strzelaniem oczami do mężczyzn.

– Kunszt Domani polega na zdobywaniu, czego chcesz, Raechin – odparła chłodno Leane – najmniejszym możliwym wysiłkiem.

Raechin prychnęła i wysłała kilka ognistych kul ku Sharanom.

– Powinnam chyba prosić cię czasami o radę – powiedziała. – Jeżeli naprawdę jest jakiś sposób, żeby mężczyźni robili to, co chcesz, chętnie bym go poznała.

Ten pomysł był tak głupi, że Leane prawie się roześmiała. Czerwone? Miałyby się umalować, upudrować i nauczyć sztuki manipulacji Domani? „Właściwie, dlaczego nie?” – pomyślała, strącając kolejną kulę ognia. Świat się zmieniał, a Ajah – nawet tak subtelne – zmieniały się wraz z nim.

Opór sióstr przyciągał uwagę coraz liczniejszych przenoszących Sharanów.

– Wkrótce będziemy musiały opuścić tę pozycję – powiedziała Raechin.

Leane skinęła tylko głową.

– Ci Sharanie! – warknęła Czerwona. – Spójrz na tamto!

Leane patrzyła z zapartym tchem. Wielu Sharanów w tym sektorze wycofało się wcześniej z walki – coś ich chyba odciągnęło – ale przenoszący zastąpili ich wielką grupą przerażonych ludzi i zaganiali ich przed swoją pierwszą linię, żeby przyjmowali uderzenia. Wielu miało pałki i różnego rodzaju narzędzia, ale zbili się w gromadę, lękliwie trzymając tę broń.

– Krew i krwawe popioły – fuknęła Raechin, przyciągając spojrzenie Leane. Nadal wysyłała sploty błyskawic, starając się trafiać poza pierwsze linie tamtych przerażonych ludzi. Wielu jednak ucierpiało. Leane czuła mdłości, przyłączyła się jednak do tych ataków.

Kiedy tak współpracowały, podpełzła do nich Manda Wan. Umazana sadzą osmolona dymem Zielona wyglądała okropnie. „Chyba tak samo jak ja” – pomyślała Leane, zerkając na swoje podrapane i pokryte sadzą ręce.

– Wycofujemy się – oznajmiła Manda. – Może będziemy musieli użyć bramy.

– A co potem? – zapytała Leane. – Porzucamy tę bitwę?

Zapadło milczenie. Nie, z tej bitwy nie było odwrotu. Trzeba było zwyciężyć tu albo zginąć.

– Jesteśmy zbyt rozproszone – powiedziała Manda. – Musimy co najmniej wycofać się do przegrupowania. Trzeba zgromadzić te kobiety i tylko o tym myślę. Chyba że macie jakiś lepszy pomysł.

Manda spojrzała na Raechin. Leane nie miała dość mocy, by jej opinia miała znaczenie. Zaczęła ścinać sploty, gdy tamte dwie rozmawiały półgłosem. Aes Sedai w pobliżu zaczęły opuszczać kotlinę i schodzić w dół stoku. Przegrupują się, utworzą bramę prowadzącą ku Wzgórzu Dashar i zdecydują, co dalej.

Chwileczkę. Co to było? Leane wyczuła w pobliżu potężne przenoszenie. Czy Sharanie utworzyli krąg? Zmrużyła oczy. Zapadła już noc, ale płonące partie krajobrazu dostarczały światła. I mnóstwa dymu. Leane wysłała splot Powietrza, by zdmuchnąć ten dym, ale uniósł się w górę sam, jakby podzielony jakimś potężnym wiatrem.

Egwene al’Vere kroczyła obok nich w górę stoku, jarząc się mocą stu ognisk. Leane nigdy dotąd nie widziała takiej mocy w żadnej kobiecie. Amyrlin szła przed nią, trzymając w uniesionej ręce biały pręt. Oczy Egwene zdawały się promieniować światłem.

Wraz z wybuchem światła i mocy Egwene uwolniła tuzin – tuzin – oddzielnych strumieni ognia. Uderzyły w stok wzgórza powyżej, wyrzucając w powietrze ciała przenoszących.

– Mando – powiedziała Leane. – Chyba znalazłyśmy dla ciebie lepszy punkt zborny.


Talmanes zapalił od latarni gałązkę i użył jej do rozpalenia fajki. Zaciągnął się tylko raz, a potem opróżnił główkę fajki, stukając nią o kamienną posadzkę. Tytoń był zepsuty. Paskudnie zepsuty. Zakaszlał i wdeptał odrażający tytoń w posadzkę.

– Dobrze się czujesz, panie mój? – zapytał Melten, przechodząc obok i niedbale żonglując trzymanymi w prawej ręce dwoma młotkami.

– Jestem wciąż cholernie żywy – odpowiedział Talmanes. – A to więcej, niż miałem prawo oczekiwać.

Melten skinął głową i poszedł dalej, by przyłączyć się do jednego z zespołów pracujących przy smokach. Głęboka pieczara wokół nich rozbrzmiewała echem uderzeń młotów w drewno, gdy Legion Czerwonej Ręki robił, co mógł, by odtworzyć broń. Talmanes postukał w latarnię, oceniając olej. Pachniał okropnie przy spalaniu, ale mężczyzna przywykł już do tego. Mieli dość oleju jeszcze na kilka godzin.

To dobrze, skoro – o ile wiedział – ta pieczara nie miała żadnych wyjść na pole bitwy powyżej. Była dostępna tylko poprzez bramę. Niewielu Asha’manów wiedziało o tym. Dziwacy. Któż mógł wiedzieć o pieczarach, do których nie było wejścia? Chyba że dysponowało się Jedyną Mocą…

Tak czy owak, Legion był tu uwięziony w pułapce, w miejscu bezpiecznym, ale odciętym od świata. Nieliczne informacje docierały tu jedynie z wiadomościami od Mata.

Talmanes nastawił uszu, myśląc, że słyszy odległe odgłosy walczących powyżej przenoszących, ale była to tylko złuda. Ten kraj był milczący, a te starożytne kamienie nie oglądały światła od Pęknięcia, o ile widziały je wtedy.

Pokręcił głową, podchodząc do jednego z zespołów roboczych.

– Jak leci?

Dennel wskazał kilka arkuszy papieru, które dała mu wcześniej Aludra, instrukcji napraw tego szczególnego smoka. Ona sama udzielała właśnie szczegółowych wskazówek innemu zespołowi, a jej głos z lekkim akcentem rozbrzmiewał w komnacie.

– Większość rur jest solidna – powiedział Dennel. – Chyba zbudowano je tak, żeby były odporne na małe pożary i wybuchy od czasu do czasu… – Stłumił śmiech i umilkł, patrząc na Talmanesa.

– Niech moja mina nie psuje ci dobrego humoru – odrzekł Talmanes, gryząc fajkę. – I niech cię nie martwi, że walczymy w ostatniej bitwie tego świata, że wróg ma wielką przewagę liczebną i że w razie przegranej nasze dusze zostaną unicestwione przez Czarnego, władcę wszelkiego zła.

– Przepraszam, mój Lordzie.


– To był żart.

Dennel zamrugał.

– Tamto?

– Tak.

– To był żart.

– Tak.

– Masz ciekawe poczucie humoru, mój Lordzie.

– Już mi to mówiono. – Talmanes pochylił się i obejrzał wózek smoka. Osmolone drewno trzymało się razem dzięki śrubom i dodatkowym deskom. – Nie wygląda mi na sprawnie działający.

– Zadziała, panie mój. Chociaż nie będziemy mogli przemieszczać go szybko. Mówiłem, że rury są solidne, ale te wózki… Cóż, zrobiliśmy, co się dało z dobytkiem i zapasami z Baerlon, ale mieliśmy za mało czasu.

– Nadal go nie mamy – rzekł Talmanes. – Lord Mat może nas wezwać w każdej chwili.

– Jeżeli oni tam jeszcze żyją – powiedział Dennel, patrząc w górę.

Niepokojąca myśl. Legion mógł dożyć końca swoich dni uwięziony tu w dole. Na szczęście tych dni nie mogło być wiele. Albo nastąpi koniec świata, albo skończy się im żywność. Nie przetrwają tygodnia, pogrzebani tutaj, w ciemności.

„Krwawe popioły, Mat. Lepiej nie przegrywaj tam w górze. Lepiej nie!” Legion wciąż miał w sobie ducha walki. Nie zamierzali kończyć tej bitwy, umierając z głodu pod ziemią.

Talmanes podniósł latarnię, obracając się, by odejść, ale zauważył coś. Żołnierze pracujący przy smokach rzucali na ścianę cień, jakby człowieka w szerokim płaszczu i w kapeluszu, który zasłaniał mu twarz.

Dennel podążył za jego wzrokiem.

– Światłości! Zdaje się, że się nam przygląda sam stary Jak, czyż nie?

– Tak się zdaje – przyznał Talmanes. A potem, głośniej, zawołał: – Tu jest o wiele za cicho! Zaśpiewajmy coś, ludzie.

Niektórzy przerwali pracę. Aludra wstała, opierając ręce na biodrach i rzuciła im niezadowolone spojrzenie.

Talmanes zaczął więc sam.

Pijmy dziś wino do szklanki dna,

Całujmy dziewki, póki się da,

Rzucajmy kości, nim ulecimy,

By tańczyć z Jakiem od Cieni.

Cisza.

A potem dołączyli.

Wznosimy okrzyk ostatnim tchem

Ściskamy dziewki, bo nie jest źle,

Gdy odjeżdżamy z kiesą Czarnego,

By tańczyć z Jakiem od Cieni!

Ich głosy uderzały o skalne ściany, kiedy pracowali jak szaleni, przygotowując się do roli, którą mieli zagrać.

I zagrają ją. Talmanes był pewien, że to zrobią. Nawet jeśli będą musieli wypalić sobie wyjście z tego grobowca burzą smoczego ognia.


Kiedy Olver pchnął nożem kobietę w bieli, więzy Faile zniknęły. Upadła na ziemię. Mandevwin upadł obok niej, przeklinając.

Aravine. Światłości, Aravine. Uległa, staranna i sprawna. Aravine była Sprzymierzeńcem Ciemności!

I miała Róg.

Aravine spojrzała na poległą Aes Sedai, którą zaatakował Olver, i wpadła w panikę, porywając konia jakiegoś sługi i wskakując na siodło.

Faile skoczyła za nią, kiedy jeńcy wypadli z rykiem z pobliskiej zagrody, rzucając się na Trolloki i próbując wydrzeć im broń. Już prawie dopadła Aravine, ale tamta galopowała dalej, unosząc Róg. Kierowała się ku łagodniejszym stokom, które pozwoliłyby jej wjechać na szczyt Wzniesień.

– Nie! – krzyknęła Faile. – Aravine! Nie rób tego! – Zaczęła biec za nią, ale wiedziała, że to na nic.

Koń. Potrzebowała konia. Rozglądała się gorączkowo i znalazła kilka jucznych, które ściągnęły wcześniej przez bramę. Dopadła boku Beli, uwalniając ją od siodła i juków kilkoma cięciami noża. Wskoczyła na goły grzbiet klaczy i chwyciła wodze, a potem pognała ją piętami do biegu.

Kudłata klacz pogalopowała za Aravine, a Faile położyła się nisko na jej grzbiecie.

– Goń, Bela – powiedziała. – Jeśli masz trochę siły w zapasie, czas jej użyć. Proszę. Goń, dziewczyno. Goń.

Bela pognała po udeptanej ziemi, a tętentowi jej kopyt towarzyszyły gromy z góry. Obóz Trolloków był ciemny, oświetlony tylko ogniskami kuchennymi i nielicznymi pochodniami. Faile czuła się, jakby jechała przez jakiś zły sen.

Przed nią kilka Trolloków wypadło na ścieżkę, by jej przeciąć drogę. Faile pochyliła się nisko, modląc się do Światłości, żeby chybili. Bela zwolniła, i nagle jacyś dwaj jeźdźcy z lancami wyprzedzili ją z boków. Jeden przebiła kark Trollokowi, a chociaż drugi chybił celu, jego koń zepchnął Trolloka, otwierając drogę. Bela przeleciała między dwoma zdezorientowanymi Trollokami, doganiając dwóch jeźdźców z przodu, jednego grubego a drugiego szczupłego. Harnan i Vanin.

– To was dwóch! – krzyknęła.

– Hej, moja Lady! – odkrzyknął Harnan ze śmiechem.

– Jakże to? – zawołała, przekrzykując tętent kopyt.

– Jakaś karawana znalazła nas i wzięła w niewolę. Przewieźli nas przez bramę parę godzin temu, a my czekaliśmy na okazję, by się uwolnić. Wasze przybycie dało tę okazję.

– A Róg? Chcieliście ukraść Róg!

– Nie! – odkrzyknął Harnan. – Chcieliśmy ukraść trochę tabaki Mata!

– Myślałem, że została tam zakopana dla pozostawienia! – zawołał z drugiej strony Vanin. – I że Mat o to nie dba. Jest mi i tak winien parę marek! A kiedy otworzyłem tamtą sakwę i znalazłem ten przeklęty Róg Valere… Krwawe popioły! Mój wrzask słychać było chyba aż w Tar Valon!

Faile jęknęła, wyobrażając sobie tę scenę. Okrzyk, który przedtem słyszała, był okrzykiem zaskoczenia i to ściągnęło napad niby-niedźwiedzia.

Cóż, nie było powrotu do tamtej chwili. Ścisnęła Belę kolanami, nagląc konia do biegu. Przed sobą widziała Aravine galopującą między Trollokami, kierującą się ku mniej pochyłym stokom. Aravine wołała gorączkowo do Trolloków, by jej pomogli. Pędzące konie poruszały się jednak szybciej, niż mógłby to zrobić jakiś Trollok.

Demandred. Aravine mówiła, że zabierze Róg do jednego z Przeklętych. Faile warknęła cicho, pochylając się niżej i, o dziwo, Bela wysforowała się przed Vanina i Harnana. Nie pytała, skąd wzięli konie. Skupiła całą uwagę na Aravine.

Jakiś krzyk przeleciał przez obóz, a Vanin i Harnan rozłączyli się, przechwytując jeźdźców zmierzających ku Faile. Skierowała się w bok, zmuszając Belę do skoku przez stos zapasów i szarżując przez grupę ludzi w dziwnych strojach, jedzących przy małym ognisku. Krzyczeli za nią z jakimś silnym obcym akcentem.

Stopniowo zbliżała się do Aravine. Bela parskała i sapała, a pot przyciemnił jej sierść. Konnica saldaeańska należała do najlepszych w świecie, a Faile znała się na koniach. Jeździła już na wszystkich ich rasach. W tych chwilach na polu bitwy postawiłaby Belę przeciw najlepszemu taireniańskiemu wierzchowcowi. Ta kudłata klacz, raczej nierasowa, poruszała się jak koń wyścigowy.

Wyczuwając rytm kopyt pod sobą, Faile wysunęła nóż z rękawa. Pchnęła Belę do skoku przez mały pagórek i na chwilę zawisły w powietrzu, a Faile oceniła wiatr, lądowanie i moment. Zamachnęła się i rzuciła nożem tuż przed uderzeniem kopyt Beli o ziemię.

Nóż doleciał do celu, utkwiwszy w plecach Aravine. Kobieta zsunęła się z siodła, a sakwa wypadła jej z ręki.

Faile zeskoczyła z Beli, lądując jeszcze w ruchu i ślizgając się, by zatrzymać się przy sakwie. Rozwiązała rzemyki przy wylocie i zobaczyła wewnątrz lśniący Róg.

– Żałuję… – wyszeptała Aravine, obracając się. Nogi miała bezwładne. – Nie mów Aldinowi, co zrobiłam. On ma… tak osobliwy gust… do kobiet…

Faile wstała i spojrzała w dół z litością.

– Módl się, żeby Stwórca przyjął twoją duszę, Aravine – powiedziała i wsiadła na grzbiet Beli. – Bo jeśli nie przyjmie, Czarny weźmie cię jako swoją. Zostawiam cię jemu. – Ponagliła Belę do powrotnej jazdy.

Przed nimi była cała masa Trolloków i skupiły swoją uwagę na Faile. Krzyczały, a kilka Myrddraali wyślizgnęło się naprzód, kierując się ku niej. Zaczęły ją otaczać, blokując jej drogę.

Zacisnęła mocno zęby i skierowała Belę z powrotem w kierunku, z którego przybyła, mając nadzieję spotkania Harnana, Vanina albo kogoś innego, kto mógł pomóc.

Obóz był pełen zgiełku i zauważyła jeźdźców ścigających ją z krzykiem:

– Ona ma Róg Valere!

Gdzieś wysoko na szczycie wzgórza siły Mata walczyły z Cieniem. Tak blisko!

Strzała uderzyła w ziemię obok niej, a za nią poleciały inne. Faile dotarła do zagród, gdzie trzymano jeńców. Połamane płoty leżały w kawałkach wśród porzuconych ciał. Bela dyszała, być może ostatkiem sił. Faile dostrzegła w pobliżu innego konia, osiodłanego wałacha, który trącał nosem martwego żołnierza.

Zwolniła. Co robić? Zmienić konie, ale co potem. Obejrzała się i schyliła, gdy kolejna strzała przeleciała jej nad głową. Wypatrzyła kilkudziesięciu ścigających ją konnych Sharanów w przeszywanicach wzmocnionych pierścieniami. Za nimi szły setki Trolloków.

„Nie zdołam im uciec nawet na nowym koniu” – pomyślała. Skierowała Belę ku kilku wozom z zapasami, dla ukrycia, i zeskoczyła, zamierzając biec po świeżego wierzchowca.

– Lady Faile? – zapytał jakiś cienki głos.

Faile spojrzała w dół. Olver kulił się pod wozem, trzymając swój nóż.

Jeźdźcy byli już prawie przy niej. Nie miała czasu na myślenie. Wyciągnęła Róg z sakwy i wepchnęła go w ręce Olvera.

– Trzymaj to. Ukryj. Zabierz go później w nocy do Mata Cauthona.

– Zostawiasz mnie? – spytał Olver. – Samego?

– Muszę – odpowiedziała, wpychając do sakwy kilka wiązek strzał, a serce waliło jej w piersi. – Kiedy ci jeźdźcy przejadą, znajdź sobie inną kryjówkę! Oni wrócą, po tym jak…

„Po tym, jak mnie złapią”.

Musiała zatrzymać swój nóż dla siebie, na wypadek gdyby torturowano ją, pytając, co zrobiła z Rogiem. Ścisnęła ramię Olvera.

– Przykro mi, że cię tym obciążam, mały. Nie ma nikogo innego. Dobrze się spisałeś przedtem, więc dasz sobie radę. Zanieś Róg do Mata albo wszystko będzie stracone.

Wybiegła na otwartą przestrzeń, wymachując sakwą. Zobaczyli ją tamci dziwnie ubrani cudzoziemcy, wskazując rękami. Podniosła sakwę wysoko, wspięła się na siodło i ponagliła konia do galopu.

Trolloki i Sprzymierzeńcy Ciemności pognali za nią, zostawiając skulonego chłopca i jego ciężkie brzemię pod wozem w samym środku obozowiska Trolloków.


Logain obracał dysk w palcach, czarno-biały, podzielony wijącą się linią. Przypuszczalnie cuendillar. Płatki, które ścierały się pod palcami, zdawały się szydzić z wiecznej natury dysku.

– Dlaczego Taim ich nie złamał? – zapytał Logain. – Mógł to zrobić. Są łamliwe jak stara skóra.

– Nie wiem – odpowiedział Androl, spoglądając na innych z zespołu. – Może czas nie był jeszcze właściwy.

– Złam je we właściwym czasie, a pomożesz Smokowi – mówił Emarin zmartwionym głosem. – Złam je w niewłaściwym… i co?

– Nic dobrego, jak sądzę – powiedziała Pevara. Czerwona.

Czy kiedyś mścił się na tych, którzy byli wobec niego uprzejmi? Kiedyś tamta nienawiść – i tylko ona – pchnęła go do walki o przetrwanie. Teraz czuł w sobie nowy głód. Pokonał Aes Sedai, pobił i ogłosił swą własnością. Nienawiść wydawała się… pusta. Jego długo budowane pragnienie zabicia M’Haela nieco zapełniło tę pustkę, ale niewystarczająco. Co dalej?

Kiedyś nazwał się Smokiem Odrodzonym. Przygotowywał się do panowania nad światem. Naprawić go. Ukradł pieczęcie więzienia Czarnego, stojąc na skraju bitwy. Był daleko na południowym zachodzie, poniżej bagien, gdzie jego Asha’mani mieli małą bazę. Dalekie grzmoty dochodziły od Wzniesień – eksplozje zaklęć miotanych między Aes Sedai i Sharanami.

Walczyło tam bardzo wielu jego Asha’manów, ale sharańscy przenoszący przewyższali liczebnie Aes Sedai i Asha’manów razem wziętych. Inni włóczyli się po polu bitwy, polując na Władców Strachu i zabijając ich.

Tracił ludzi szybciej niż Cień. Nieprzyjaciół było zbyt wielu.

Podniósł pieczęć. Była w niej moc. Czy jakaś moc do ochrony Czarnej Wieży? „Jeżeli oni nie boją się nas, bójcie się mnie. Co się stanie z nami, jeśli Smok nie żyje?”

Niezadowolenie promieniowało przez więzy. Spojrzał na Gabrelle. Przyglądała się bitwie, ale teraz wpatrywała się w niego. Pytająco? Grożąco?

Czy dawniej naprawdę myślał, że poskromił Aes Sedai? Śmiechu warte. Żadna Aes Sedai nie mogła być poskromiona. Nigdy.

Logain celowo umieścił pieczęcie w sakiewce przy swym pasie. Zaciągnął jej rzemyki, patrząc w oczy Gabrelle. Jej niepokój wzrósł. Przez chwilę czuł, że to niepokój o niego, nie zaś obawa przed nim.

Być może umiała posługiwać się więzami, by mu przesyłać uczucia, które miały go uspokoić. Nie, Aes Sedai nie mogły być poskromione. Wiązanie się z nimi nie powstrzymywało ich. Komplikowało tylko sprawy.

Sięgnął do swego wysokiego kołnierza, odpinając broszę ze smokiem, którą tam nosił i podał ją Androlowi.

– Androl Genhald, wszedłeś sam w ramiona śmierci i wróciłeś. Jestem dwukrotnie twoim dłużnikiem. Mianuję cię Asha’manem. Noś tę broszę z dumą.

Już przedtem oddał Androlowi spinkę miecza, przyjmując go znów do Oddanych.

Androl zawahał się, a potem wyciągnął ręce i przyjął broszę z szacunkiem.

– A pieczęcie? – zapytała Pevara, składając ręce. – One należą do Białej Wieży, a ich Opiekunką jest Amyrlin.

– Amyrlin – odrzekł Logain – jest prawie martwa, jak słyszałem. Pod jej nieobecność ja jestem odpowiednim namiestnikiem. – Logain objął Źródło, poddając je sobie, panując nad nim. Otworzył bramę na szczyt Wzniesień.

Wojna wróciła do niego w całej swojej sile, w zamieszaniu, dymie i krzykach. Przeszedł przez bramę, a inni za nim. Potężne przenoszenie rzucane przez Demandreda świeciło niczym latarnia morska, a jego grzmiący głos szydził wciąż ze Smoka Odrodzonego.

Nie było tam Randa al’Thora. Logain był mu najbliższy rangą. Kolejny zamiennik.

– Mam zamiar z nim walczyć – powiedział pozostałym. – Gabrelle, zostaniesz z tyłu i zaczekasz na mój powrót, bo mogę potrzebować Uzdrawiania. Inni zajmą się ludźmi Taima i tymi sharańskimi przenoszącymi. Niech nie przeżyje nikt, kto przeszedł do Cienia, z wyboru czy z przymusu. Wymierzcie sprawiedliwość tym pierwszym i okażcie łaskę tym drugim.

Skinęli głowami. Gabrelle wydawała się pod wrażeniem, być może z powodu jego decyzji uderzenia w serce wroga. Nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Nikt z Przeklętych nie mógł być tak potężny, jak wydawał się Demandred.

Demandred miał sa’angreala i to wielkiej potęgi. Podobnej mocą do Callandora, być może silniejszego. Ta moc w ręku Logaina sprawiłaby, że wiele rzeczy na tym świecie uległoby zmianie. Świat dowiedziałby się o nim i o Czarnej Wieży i zadrżałby przed nim, jak nigdy przed Tronem Amyrlin.


Egwene poprowadziła natarcie, jakiego nie widziano od tysięcy lat. Aes Sedai opuściły swoje umocnienia obronne i dołączyły do niej, idąc równym krokiem w górę zachodniego stoku. Sploty fruwały w powietrzu niczym wybuchy wstążek porywanych wiatrem.

Światło tysiąca piorunów rozrywało niebo, a ziemia jęczała i trzęsła się od uderzeń. Demandred nadal ostrzeliwał Andoran z przeciwnej strony płaskowyżu, a każdy strzał ognia stosu wprawiał powietrze w drżenie. Ziemia pokryła się czarną pajęczyną pęknięć, a teraz jakieś odrażające wici zaczęły się z nich wymykać. Szerzyły się niczym choroba po potrzaskanych kamieniach zbocza.

Powietrze wydawało się ożywione Mocą, energią tak silną, że Egwene prawie widziała Jedyną Moc albo tak się jej zdawało. Przy tym wszystkim ściągała tyle siły, ile mogła unieść z pomocą sa’angreala Vory. Czuła się jak wtedy, gdy walczyła z Seanchanami, tylko nieco bardziej opanowana. Wtedy jej furia została podbudowana desperacją i zgrozą.

Tym razem była rozpalona do białości, niczym metal rozgrzany nawet bardziej, niżby tego potrzebował pracujący z nim kowal.

Ona, Egwene al’Vere, otrzymała namiestnictwo tego kraju.

Ona, Zasiadająca Amyrlin, nigdy więcej nie będzie zastraszana przez Cień.

Nie wycofa się. Nie pochyli głowy, gdy jej zasoby zawiodą.

Będzie walczyć.

Splotła Powietrze, tworząc wirującą burzę pyłu, dymu i suchych roślin. Utrzymywała ją przed sobą, przesłaniając widok tym z góry, gdyby próbowali ją zlokalizować. Błyskawica uderzyła w jej stronę, ale ona utkała splot Ziemi, sięgający głęboko w skałę, sprowadzając strumień żelaza, które zastygło w iglicy obok niej. Błyskawica uderzyła w tę iglicę, ochraniając ją gdy ona sama wysłała wyjący huragan w górę stoku.

Dostrzegła jakiś ruch po jej stronie. Egwene poczuła, że zbliża się Leilwin. Ona jedna… ona jedna okazała się wierna. Co za niespodzianka. Posiadanie nowego Strażnika nie zapobiegło rozpaczy po śmierci Gawyna, ale pomogło na inne sposoby. Węzeł w świadomości Egwene został zastąpiony nowym, innym, ale szokująco lojalnym.

Egwene podniosła sa’angreal Vory i kontynuowała atak przemieszczając się dalej w górę stoku z Leilwin przy boku. Z przodu Sharanie kulili się przed wiatrem. Egwene uderzyła ich wstęgami ognia. Przenoszący usiłowali atakować ją przez burzę, ale ich sploty błądziły, gdy ich oczy przesłaniał pył. Jacyś trzej żołnierze uderzyli na nie z boku, ale Leilwin skutecznie się ich pozbyła.

Egwene skupiła wiatr wokół siebie i używała go niczym rąk, wyłapując przenoszących i wyrzucając ich w powietrze. Uderzenia błyskawic z góry chwytały ludzi w ogniste uściski, a ich dymiące zwłoki spadały ze stoku. Egwene parła naprzód, a jej armia Aes Sedai nacierała, rzucając sploty niczym strzały światła.

Asha’mani przyłączyli się do nich. Walczyli przedtem u boku Białej Wieży przy różnych okazjach, ale teraz zaangażowali się zdecydowanie. Dziesiątki ludzi garnęły się do niej, gdy prowadziła. Powietrze zgęstniało od Jedynej Mocy.

Wiatr ustał.

Burza piaskowa nagle ucichła, gasnąc niczym świeca pod narzuconą derką. Żadna naturalna moc tego nie zdziałała. Egwene wspięła się na skalny występ, patrząc na człowieka w czerni i w czerwieni stojącego na szczycie z rozłożonymi rękami. W końcu wydobyła z cienia tego, kto prowadził te siły. Jego Władcy Strachu walczyli obok Sharanów, ale szukała ich przywódcy. Taima. M’Haela.

– On rzuca błyskawicę! – krzyknął ktoś za jej plecami.

Egwene natychmiast wzniosła iglicę płynnego żelaza i schłodziła ją, by przyjęła błyskawicę, która spadła chwilę później. Spojrzała w bok. Krzyknął to Jahar Narishma, Asha’man, Strażnik Merisy.

Egwene uśmiechnęła się, patrząc na Taima.

– Odejdźcie ode mnie! – rozkazała głośno. – Wszyscy prócz was, Narishmo i Merise. Przestrogi Narishmy okazują się użyteczne.

Zebrała siły i zaczęła wysyłać burzę przeciw zdrajcy M’Haelowi.


Ila stąpała ostrożnie między poległymi na polu bitwy przy ruinach. Mimo że walka przesunęła się w dół rzeki, w nocy słychać było odległe okrzyki i wybuchy.

Szukała rannych wśród poległych, a pomijała strzały i miecze, kiedy je znajdowała. Te zbiorą inni, chociaż wolałaby, żeby tak się nie stało. Strzały i miecze spowodowały większość tych zgonów.

Raen, jej mąż, pracował w pobliżu, szturchając każde ciało i nasłuchując potem bicia serca. Rękawice miały czerwone plamy, a kolorowy strój był umazany krwią, bo musiał przyciskać ucho do piersi ciał. Kiedy stwierdzali, że ktoś nie żyje, kreślili mu na policzku znak X, często jego własną krwią. To powstrzymywało innych przed powtarzaniem tej pracy.

Raen zdawał się postarzeć w ostatnim roku o dziesięć lat, a Ila czuła się, jakby i ona tak się postarzała. Droga Liścia była czasami łatwym mistrzem, zapewniając życie w radości i pokoju. Liść wpadał jednak w zimne wiatry i w burze, a poświęcenie się wymagało pogodzenia się z tym drugim tak jak z pierwszym. Przeganiani z kraju do kraju, cierpiąc głód, gdy ten kraj ginął, przybyli w końcu, by odpocząć w krajach Seanchan… takie było ich życie.

Nic z tego nie dorównywało utracie Arama. To bolało o wiele bardziej niż śmierć jego matki z rąk Trolloków.

Minęli Morgase, poprzednią królową, która zebrała tych robotników i rozkazywała im. Ila szła dalej. Nie dbała o królowe. Nie zrobiły nic dla niej ani dla jej bliskich.

Raen przystanął w pobliżu, podnosząc latarnię, by obejrzeć kołczan pełen strzał, który był niesiony przez martwego teraz żołnierza. Ila syknęła, unosząc spódnice, by obejść zwłoki i podejść do męża.

– Raen!

– Spokojnie, Ilo – powiedział. – Nie zamierzam go zabierać. Zastanawiam się jednak… – Podniósł wzrok ku odległym błyskom świateł w dole rzeki i na szczycie Wzniesień, gdzie armie kontynuowały swoje straszliwe dzieło zabijania. Tyle błysków w nocy, całe setki piorunów. Było już dobrze po północy. Spędzili na tym polu wiele godzin, szukając żywych.

– Nad czym się zastanawiasz? – zapytała Ila. – Raen…

– Co byśmy z nimi zrobili? Trolloki nie pójdą Drogą Liścia.

– Istnieje pole manewru. Spójrz na nich. Ruszyli na spotkanie Trolloków, kiedy Pomiot Cienia ledwie wyszedł z Ugoru. Gdyby cały ten wysiłek włożono w zebranie ludzi i poprowadzenie ich na południe…

– Trolloki podążyłyby za nimi – odparł Raen. – A co potem. Ilo?

– W swoim życiu musieliśmy zaakceptować nad sobą wielu panów – odparła Ila. – Prawdopodobne, że Cień traktowałby nas źle, ale czy byłoby to o wiele gorsze od tego, jak traktowali nas inni?

– Tak – odrzekł cicho. – Tak, Ilo. To byłoby gorsze. O wiele, wiele gorsze.

Ila spojrzała na niego.

Pokręcił głową, wzdychając.

– Nie zamierzam opuszczać Drogi, Ilo. To mój szlak i jest dla mnie słuszny. Być może… być może nie będę myśleć źle o tych, którzy pójdą innym szlakiem. Jeśli przeżyjemy te czasy, będzie to legat na rzecz tych, którzy zginęli na tym polu, bez względu na to, czy pochwalamy ich poświęcenie, czy nie.

Zamilkł. „To tylko ciemność tej nocy” – pomyślała. – „On ją przezwycięży, gdy słońce znów zaświeci. Prawidłowo, nieprawdaż?”

Podniosła wzrok na nocne niebo. Tamto słońce… czy będą zdolni powiedzieć, kiedy ono wzejdzie? Te chmury oświetlone od spodu pożarami zdawały się coraz gęstsze. Owinęła się swym jasnożółtym szalem, czując nagły chłód.

„Być może nie będę myśleć źle o tych, którzy pójdą innym szlakiem…”

Otarła kilka łez z oczu.

– Światłości – wyszeptała, skręcając się w sobie, po czym pomyślała: „Nie powinnam odwracać się do niego plecami. Powinnam pomoc mu wrócić do nas, a nie odrzucać go. Światłości, ach Światłości. Chroń go…”

W pobliżu jakaś grupa najemników znalazła strzały i zabrała je.

– Hej, Hanlon! – zawołał któryś. – Popatrz na to!

Najpierw, kiedy ci brutalni ludzie zaczęli pomagać w pracy Tuatha’an, była z nich dumna. Unikali bitwy, żeby pomagać rannym? Ci ludzie spoglądali poza swoją gwałtowną przeszłość.

Teraz zamrugała oczami i zobaczyła w nich kogoś innego. Tchórzy, który wolą przetrząsać zwłoki i przeszukiwać ich kieszenie, niż walczyć. Kto był gorszy? Ludzie, którzy – chociaż nierozważnie – stawili czoła Trollokom i próbowali je odeprzeć, czy najemnicy, którzy odmówili walki, bo uznali tę drogę za łatwiejszą?

Pokręciła głową. Zawsze czuła, że zna odpowiedź na każde pytanie. Dziś większość odpowiedzi wymykała się jej. Chociaż… ratowanie ludzkiego życia… tego mogła się trzymać.

Wróciła między ciała, szukając żywych pośród martwych.


Kiedy Faile odjechała, Olver umknął z powrotem pod wóz, ściskając Róg. Dziesiątki jeźdźców i setki Trolloków pognały za nią. Zrobiło się ciemno.

Sam. Znowu zostawiono go samego.

Zamknął oczy, ale to niewiele dało. Nadal słyszał ludzi wrzeszczących i krzyczących w oddali. Nadal czuł zapach krwi jeńców, zabitych przez Trolloki podczas próby ucieczki. Poza krwią czuł dym, gęsty i gryzący. Zdawało się, że cały świat płonie.

Ziemia zadrżała, jakby coś bardzo ciężkiego uderzyło w nią gdzieś w pobliżu. Grzmot przetoczył się po niebie z towarzyszeniem ostrych trzasków, gdy błyskawice biły raz za razem we Wzniesienia. Olver załkał.

Uważał się dotąd za bardzo dzielnego. Teraz był tu, w środku bitwy, i z trudem powstrzymywał drżenie rąk. Chciał się ukryć, wkopać głęboko w ziemię.

Faile kazała mu znaleźć inne miejsce do ukrycia, bo tamci mogli wrócić, szukając Rogu.

Czy odważy się wyjść? Znajdzie w sobie tyle odwagi, by tu zostać? Z trudem otworzył oczy, a potem omal nie wrzasnął. Para nóg zakończonych kopytami stała obok wozu. W chwilę później ryjowata twarz schyliła się i spojrzała na niego. Oczy jak paciorki zwęziły się, nozdrza węszyły.

Olver krzyknął, cofając się i ściskając Róg. Trollok wrzasnął coś, przechylając wóz i prawie zwalając go na chłopaka. Ładunek strzał rozsypał się po ziemi, gdy Olver rzucił się do tyłu, szukając schronienia.

Nie było żadnego. Dziesiątki Trolloków zwróciły się przeciw niemu, wołając coś do siebie w języku, którego nie znał. Rozglądał się gorączkowo z Rogiem w jednej ręce, a nożem w drugiej. Żadnego schronienia.

Jakiś koń parsknął w pobliżu. To była Bela, żująca zboże wysypujące się z wozu z zapasami. Podniosła łeb, patrząc na Olvera. Nie miała siodła, tylko uzdę i wędzidło.

„Krew i popioły” – myślał, biegnąc ku niej. – „Chciałbym mieć Wichra”. Ta klacz z pewnością zaniesie go do kotła. Schował nóż do pochwy i wskoczył na grzbiet Beli, chwytając jedną ręką wodze, a w drugiej ściskając Róg.

Trollok o świńskim ryju skoczył z wozu, prawie chwytając ramię Olvera. Ten krzyknął i uderzył Belę piętami, a klacz pogalopowała, wypadając spośród Trolloków. Bestie biegły za nią, wyjąc i wrzeszcząc. Inne krzyki rozbrzmiewały w obozie, który prawie opustoszał, gdy wszyscy skupili się na chłopcu.

Olver jechał, jak go nauczono, nisko pochylony, prowadząc kolanami. A Bela biegła. Światłości, ależ ona biegła! Mat mówił, że wiele koni boi się Trolloków i mogłyby zrzucić jeźdźca, który by je zmuszał do przebywania w ich pobliżu, ale ona nie robiła niczego takiego. Biegła, grzmiąc kopytami, wprost przez środek obozu wyjących Trolloków.

Olver spojrzał przez ramię. Ścigały go całe ich setki. „O, Światłości”.

Dostrzegł chorągiew Mata nad Wzniesieniami, był tego pewien. Na drodze było jednak zbyt wiele Trolloków. Olver skierował Belę na drogę, którą odjechała Aravine. Być może mógłby okrążyć obóz Trolloków i wydostać się tą drogą, a potem wjechać od tyłu na Wzniesienia.

„Zanieś Róg do Mata albo wszystko będzie stracone.”

Olver jechał dając z siebie wszystko, pośpieszając Belę.

„Nie ma nikogo innego”.

Przed nim, duża grupa Trolloków zagrodziła mu drogę. Olver odwrócił się w drugą stronę, ale inne zbliżały się również z tego kierunku. Krzyknął, zawracając znów Belę, lecz gruba, czarna trollokowa strzała ugodziła ją w bok. Zarżała i potknęła się, a potem upadła.

Olver przekoziołkował. Uderzenie o ziemię wyparło mu powietrze z płuc, a świeczki stanęły mu w oczach.

„Róg musi trafić do Matrima Cauthona…”

Olver porwał Róg i dotarło do niego, że płacze.

– Tak mi przykro – powiedział do Beli. – Byłaś dobrym koniem. Biegłaś tak, jak Wicher by nie zdołał. Tak bardzo mi przykro. – Zarżała cicho i wydała ostatnie tchnienie.

Zostawił ją i ruszył przed siebie, a Trolloki deptały mu po piętach. Nie mógłby z nimi walczyć. Nie dobył noża. Parł w górę stromego stoku, usiłując dotrzeć do szczytu, gdzie widział przedtem powiewającą chorągiew Mata.

Szczyt mógł być równie dobrze odległy o cały kontynent. Jakiś Trollok chwycił go za ubranie, pociągnął mocno, ale Olver szarpnął się, pozostawiając ubranie w grubych pazurach. Wdrapywał się po spękanej ziemi i w desperacji wypatrzył małą rozpadlinę w skalnym występie u podstawy stoku. Płytka szczelina patrzyła w czarne niebo.

Rzucił się ku niej, a potem wcisnął w nią, trzymając Róg. Ledwie się zmieścił. Trolloki kłębiły się ponad nim, a następnie zaczęły sięgać w głąb, szarpiąc go za odzież.

Olver jęknął i zamknął oczy.


Logain rzucił się przez bramę, ze splotami uformowanymi już przed sobą. Uderzył na Demandreda.

Tamten stał na tlącym się zboczu, które wychodziło na wyschiętą rzekę i na słabnące szyki andorańskich pikinierów. Walczyli tam także Aielowie, Cairhienianie i Legion Smoka. Wszystkim im groziło okrążenie.

Prawie wszystkie piki były już strzaskane. Wkrótce nastąpi pogrom.

Logain odpalił dwie strugi ognia ku Demandredowi, ale Sharanie rzucili się naprzeciw, przeszkadzając atakowi. Zapłonęły ciała, a kości zwęgliły się na pył. Ich śmierć dała Demandredowi czas na obrócenie się i uderzenie splotem Wody i Powietrza. Logain zneutralizował atak splotem ognia, obracając sloty przeciwnika w rozwianą parę.

Logain miał przedtem nadzieję, że tak wiele przenoszeń osłabi Demandreda. Tak jednak nie było. Jakiś skomplikowany splot powstał przed tamtym, splot, jakiego jeszcze nigdy Logain nie widział. Tworzył on pole, które marszczyło się w powietrzu, a kiedy Logain znów zaatakował, jego splot odbił się niczym kij od ceglanego muru.

Logain skoczył w bok, przetaczając się, gdy błyskawica uderzyła z nieba. Obrzuciły go kamienne odłamki, gdy przeciął ten dziwny mur splotem Ducha, Ognia i Ziemi. Rozdarł go, po czym wyrzucił skalne odłamki z ziemi wysokim łukiem w górę, by przerwać ogień Demandreda.

„Zmiana” – pomyślał, zdając sobie sprawę, że Demandred utkał coś innego, bardziej złożonego, poza tym ogniem. Jakaś brama otworzyła się i przemieściła przez grunt, rozwierając płonącą przepaść. Logain rzucił się w bok, gdy mijały go Wrota Śmierci, zostawiając szlak płonącej lawy.

Kolejnym atakiem Demandreda był wyrzut powietrza, który odrzucił Logaina ku płynnemu ogniu. Ten desperacko splatał Wodę, by ochłodzić lawę. Uderzył w nią barkiem, a wybuch pary oparzył mu skórę, ale schłodził lawę na tyle, by utworzyć skorupę na płynnym strumieniu pod spodem. Wstrzymując oddech wśród pary, rzucił się w bok, gdy nowa seria błyskawic spopieliła grunt, gdzie stał przedtem.

Błyskawice strzaskały skorupę, którą utworzył, odsłaniając stopioną skałę. Kropelki lawy opryskały Logaina, parząc mu skórę i pokrywając bliznami jego twarz i ramię. Wrzasnął i z wściekłością ściągnął na wroga błyskawicę.

Cięcie Ducha, Ziemi i Ognia przecięło jego sploty w powietrzu. Demandred był potężny. Taka moc sa’angreala była wprost niewiarygodna.

Następna błyskawica oślepiła Logaina, odrzucając go wstecz. Upadł na stos potrzaskanych łupków, a kamienne ostrza pocięły mu skórę.

– Jesteś silny – powiedział Demandred. Logain ledwie go słyszał. Jego uszy… ten grom… – Ale nie jesteś Lewsem Therinem.

Logain warknął, splatając przez łzy błyskawice i rzucając je na Demandreda. Uwił dwie i choć Demandred strącił jedną w powietrzu, druga dosięgła celu.

Ale… co to był za splot? Logain go nie rozpoznał. Błyskawica uderzyła w Demandreda, ale zniknęła, jakimś sposobem uziemiona i zgaszona. Prosty splot Powietrza i Ziemi sprawił, że była nieskuteczna.

Jakaś tarcza uderzyła między Logainem a Źródłem. Piekącymi oczami patrzył na splot ognia formujący się w dłoniach Demandreda. Warknął, chwycił kawał łupku wielkości pięści i cisnął nim w przeciwnika.

O dziwo, ten kamień uderzył, rozdzierając skórę i zmuszając Demandreda do cofnięcia się i potknięcia. Przeklęty był potężny, ale nadal mógł popełniać błędy zwykłych ludzi. Nigdy nie należało skupiać całej uwagi na Jedynej Mocy, wbrew temu, co zawsze mówił Taim. W takiej chwili nieuwagi tarcza między Logainem a Źródłem zniknęła.

Logain przetoczył się na bok, zaczynając dwa sploty. Jednego, osobistej tarczy, nie zamierzał użyć. Ten drugi, desperacki, to były awaryjna brama. Wybór tchórza.

Demandred warknął, podnosząc dłoń do twarzy i uderzając Mocą. Wybrał zniszczenie tarczy, natychmiast rozpoznając ją jako większe ryzyko. Brama otworzyła się i Logain przetoczył się przez nią, pozwalając jej się zamknąć. Opadł po drugiej stronie na ziemię. Ciało miał poparzone, ręce odarte ze skóry, w uszach mu dzwoniło i prawie stracił wzrok.

Zmusił się, żeby usiąść, plecami do obozu Asha’manów poniżej mokradeł, gdzie Gabrelle i inni czekali na jego powrót. Zawył z gniewu. Troska Gabrelle promieniowała poprzez więzi. Prawdziwa troska. Nie wyobrażał sobie tego. Światłości!

– Cicho, głupcze – powiedziała, klękając przy nim. – Coś ty ze sobą zrobił?

– Nie udało mi się – odparł. Czuł z oddali uderzenia mocy Demandreda, gdy tamten wciąż ryczał, wyzywając Lewsa Therina. – Ulecz mnie.

– Chyba nie chcesz znów spróbować? – zapytała. – Nie Uzdrowię cię tylko po to, żebyś…

– Nie spróbuję ponownie – oznajmił szorstkim głosem. Ból był okropny, ale upokorzenie bolało jeszcze bardziej. – Nie będę, Gabrelle. Przestań wątpić w moje słowa. On jest zbyt silny.

– Niektóre z tych oparzeń źle wyglądają. Nie jestem pewna, czy zdołam je Uzdrowić całkowicie. Będziesz miał blizny.

– To dobrze – warknął. Chodziło o rękę i bok twarzy.

„Światłości” – pomyślał. – „Jak sobie poradzimy z tym potworem?”

Gabrelle położyła na nim dłonie i sploty Uzdrawiania wpłynęły w jego ciało.


Grzmot bitwy Egwene z M’Haelem rywalizował ze starciem się chmur nad nimi. M’Hael, okrzyknięty przez jego Władców Strachu na polu bitwy nowym Przeklętym.

Egwene splatała bez namysłu, rzucając splot za splotem w renegata Asha’mana. Nie wzywała wiatru, ale wiatr pędził i ryczał wokół niej, smagając jej włosy i suknię, porywając i szarpiąc jej stułę. Narishma i Merise kulili się z Leilwin na ziemi obok niej. Głos Narishmy – ledwie słyszalny w zgiełku bitwy – nazywał sploty, które ćwiczył z nimi M’Hael.

Posuwając się naprzód, Egwene stanęła na szczycie Wzgórz, na równym poziomie z M’Haelem. Wiedziała gdzieś z głębi, że jej ciało będzie wkrótce potrzebowało odpoczynku.

Na razie był to nieosiągalny luksus. Teraz liczyła się tylko walka.

Ogień wystrzelił ku niej, ona zaś odtrąciła go Powietrzem. Wiatr pochwycił iskry, owijając ją świetlistą mgiełką, kiedy splatała Ziemię. Posłała wstrząs poprzez pokruszoną już powierzchnię, usiłując zwalić M’Haela z nóg, ale rozszczepił tę falę własnym splotem.

„Zwalnia” – pomyślała.

Postąpiła naprzód, nabrzmiała mocą. Zaczęła wić dwa sploty, każdy z innej ręki i plunęła w niego ogniem.

Odpowiedział cienką jak włos strugą czystej bieli, która minęła ją o dłoń. Ogień stosu pozostawił powidok w oczach Egwene, a ziemia jęknęła pod nimi, gdy powietrze się wypaczyło. Pęknięcia podobne do pajęczych sieci pokryły grunt, niczym szczeliny do nicości.

– Głupcze! – krzyknęła do niego. – Zniszczysz sam Wzór! – Ich starcie już tym groziło. Ten wiatr nie był naturalny ani to skwarne powietrze. Te pęknięcia ziemi, rozbiegające się od M’Haela, poszerzające się.

– On splata to znowu! – Burza stłumiła okrzyk Narishmy.

M’Hael uwolnił drugi splot ognia stosu, rozłamując grunt, ale Egwene była przygotowana. Odskoczyła na bok, a jej gniew wzrastał. Ogień stosu. Musiała go uwzględnić!

„Oni nie dbają o to, co rujnują. Są tu po to, żeby niszczyć. To jest nakaz ich pana. Łam, pal, zabijaj.”

„Gawyn…”

Krzyknęła w furii, splatając jedną strugę ognia po drugiej, jedną po drugiej.

Narishma krzyczał do niej o tym, co robi M’Hael, ale nie słyszała go, mając uszy pełne innych dźwięków. Tak czy owak, wkrótce zobaczyła, że jej przeciwnik zbudował splot Powietrza i Ognia, by odpierać jej ataki.

Egwene kroczyła naprzód, wysyłając do niego powtarzające się uderzenia. To mu nie dawało czasu ani na dojście do siebie, ani na atak. Wstrzymała ten rytm tylko na chwilę, aby utworzyć tarczę, którą trzymała w gotowości. Deszcz ognia przy jego zaporze spowodował jego potknięcie, jego sploty pękły, on zaś podniósł rękę, zamierzając ponownie sięgnąć po ogień stosu.

Egwene wsunęła tarczę między niego a Źródło. To go nie całkiem odcięło, bo wycofał je siłą woli. Byli teraz tak blisko siebie, że mogła widzieć jego niedowierzanie i gniew. Nadal walczył, ale był od niej słabszy. Egwene napierała, sprowadzając tamtą tarczę coraz bliżej niewidocznej nici łączącej go z Jedyną Mocą. Pchnęła z całej siły.

M’Hael, wyczerpany, wyzwolił małą strugę ognia stosu w górę, przez otwór, którego tarcza jeszcze nie zamknęła. Ogień stosu zniszczył splot – jak to zrobił z powietrzem, i co istotne, sam Wzór.

Egwene cofnęła się, gdy M’Hael skierował splot ku niej, lecz gorejący biały pręt był zbyt mały i słaby, by jej dosięgnąć. Zanikł przed trafieniem jej. M’Hael warknął, a potem znikł, wyginając powietrze w rodzaj Podróżowania, którego Egwene nie znała.

Egwene oddychała głęboko, przyłożywszy dłoń do piersi. Światłości! Została już prawie wymazana z Wzoru.

„On zniknął, nie tworząc bramy! Prawdziwa Moc” – pomyślała. Jedyne wyjaśnienie. Nie wiedziała o tym prawie nic. To była esencja Czarnego, pokusa, którą wabił przenoszących w Wieku Legend, by spowodować otwarcie Szczeliny.

„Ogień stosu. Światłości! Byłam prawie martwa. Gorzej niż martwa”.

Nie znała sposobu, by przeciwstawić się ogniowi stosu.

„To tylko splot… tylko splot” – przypomniała słowa Perrina.

Ta chwila była teraz przeszłością, a M’Hael uciekł. Będzie musiała trzymać Narishmę przy sobie, żeby ją ostrzegał gdy ktoś zacznie przenosić w pobliżu.

„Chyba że M’Hael znów użyje Prawdziwej Mocy. Czy ktoś inny byłby w stanie wyczuć takie przenoszenie?”

– Matko!

Egwene odwróciła się, gdy Merise wskazała w stronę, gdzie Aes Sedai i Asha’mani wciąż toczyli bitwę z Sharanami. Liczne siostry w barwnych sukniach leżały martwe na zboczu.

Śmierć Gawyna prześladowała ją w myślach niczym odziany w czerń zabójca. Egwene zacisnęła zęby i rozpaliła w sobie gniew. Przywołała Jedyną Moc, a następnie rzuciła się na Sharanów.


Hurin, zatykając nos tkaniną, walczył na Wzniesieniach Polov wraz z innymi mieszkańcami Ziem Granicznych.

Nawet przez tkaninę czuł woń wojny. Tak wiele przemocy, zapachy krwi, rozkładających się ciał wszędzie wokół niego. Pokrywały ziemię, jego miecz, jego ubranie. Chorował już gwałtownie kilka razy w ciągu tej bitwy.

Jednak walczył. Rzucił się w bok, gdy Trollok o pysku niedźwiedzia podpełzł po ciałach i zamachnął się na niego. Miecz bestii zatrząsł ziemią, a Hurin krzyknął.

Stwór zaśmiał się nieludzkim śmiechem, biorąc okrzyk Hurina za wyraz strachu. Zrobił wykrok, więc Hurin zanurkował w przód poniżej zasięgu jego ręki, a potem otworzył mu brzuch, przebiegając obok. Stwór potknął się i stanął, patrząc na wylewające się z niego cuchnące wnętrzności.

„Muszę kupić czas dla Lorda Randa” – pomyślał Hurin, cofając się i czekając, aż następny Trollok nadejdzie po ciałach. Przychodzili ze wschodniej strony Wzniesień, od strony rzeki. Stromy stok sprawiał im trudności przy wspinaczce, ale, Światłości, było ich tak wiele.

„Walczcie, walczcie”.

Wielmożny Rand przybył do niego z przeprosinami. Do niego! No cóż, Hurin uczynił go dumnym, ugościł go. Smok Odrodzony nie potrzebował przeprosin małego węszyciela, ale Hurin nadal czuł, że świat się poprawił. Lord Rand znów był Lordem Randem. Lord Rand ochroni ich, jeśli dadzą mu dość czasu.

Nastąpił okres względnego spokoju w działaniach. Zmarszczył brwi. Te stwory wydawały się niezliczone. Z pewnością nie wszystkie zginęły. Postąpił ostrożnie naprzód, patrząc ponad zwłokami i w dół stoku.

Nie, tamci nie byli pokonani. Morze stworów nadal wydawało się prawie nieskończone. Widział je w świetle ognisk. Trolloki przerwały wspinaczkę, bo musiały najpierw usunąć zwłoki ze swojej drogi na stoku. Wielu z nich zginęło z rąk łuczników Tama. Poniżej, w korycie rzeki, większa armia Trolloków walczyła z armią Elayne.

– Powinniśmy mieć jeszcze kilka minut – powiedział z grzbietu konia Lan Mandragoran do żołnierzy. Królowa Alliandre także jechała obok, rozmawiając spokojnie ze swymi ludźmi. Z pewnością wiedzieli, jak sprawować dowództwo. – Szykują się do ostatniego natarcia – kontynuował. – Do wypchnięcia nas ze stoku, żeby móc walczyć z nami na równym terenie. Odpoczywajcie, dopóki uprzątają ciała. Niechaj pokój służy waszym mieczom, przyjaciele. Następne natarcie będzie najgorsze.

Następne natarcie będzie najgorsze? Światłości!

Poza nimi, na środku płaskowyżu, reszta armii Mata nadal napierała na armię Sharanów, starając się zepchnąć ją na południowy zachód. Gdyby im się udało i zepchnęli tamtych w dół stoku na Trolloków walczących z siłami Elayne, Mat mógłby wykorzystać zamieszanie. W tej chwili jednak Sharanie nie ustępowali ani na cal, a w istocie odpychali armię Mata, która zaczynała słabnąć.

Hurin leżał na plecach, słuchając jęków dookoła, odległych krzyków i szczęku broni, wąchając woń przemocy wiszącą wokół w oceanie odorów.

Najgorsze jeszcze przyjdzie.

Światłości, pomóż im…


Berelain użyła jakiejś szmaty, by zetrzeć krew z rąk, kiedy wkraczała do sali biesiadnej w swoim pałacu. Stoły zostały porąbane na opał do zasilania ogromnych palenisk w obu końcach długiej sali, a tam, gdzie stały przedtem, leżały długie rzędy rannych.

Drzwi od kuchni rozwarły się i weszła grupa Druciarzy. Niektórzy nieśli nosze, a inni pomagali kulejącym rannym wejść do sali. „Światłości!” – pomyślała Berelain. – „Więcej ich?” Pałac był zapchany rannymi do granic wytrzymałości.

– Nie, nie! – krzyknęła, idąc naprzód. – Nie tutaj. Tylna sień. Musimy zacząć umieszczać ich tam. Rosil! Mamy nowych rannych.

Druciarze skręcili ku sieni, pocieszając rannych. Tylko tych, którzy mogli być ocaleni, zabrano z powrotem. Była już zmuszona pouczyć kobiety tuathańskie o rodzajach ran, które wymagały zbyt wiele wysiłku, by je Uzdrowić. Lepiej ocalić dziesięciu ludzi z ciężkimi ranami, niż zużyć tę samą energię, usiłując ratować jednego, który chwyta się życia tylko poprzez nitkę nadziei.

Ta chwila wyjaśnienia była jedną z najbardziej ponurych w jej życiu.

Druciarze poruszali się szeregiem, a Berelain przyglądała się rannym, szukając błysków białych szat. Były między nimi Białe Płaszcze, ale nie ten, którego szukała.

„Tak wielu…” – pomyślała znowu. Druciarze nie otrzymali pomocy w prowadzeniu rannych. Wszyscy pełnosprawni mężczyźni i większość kobiet odeszli na pole bitwy, by walczyć lub pomagać uchodźcom z Caemlyn zbierać strzały.

Rosil krzątała się, mając szaty poplamione krwią, na co nie zwracała uwagi. Przejęła natychmiast opiekę nad rannymi, wyszukując wzrokiem tych, którzy wymagali natychmiastowej pomocy. Niestety, drzwi do kuchni otworzyły się szeroko i do środka weszła grupa zakrwawionych Andoran i Aielów. Przysłały ich Krewniaczki z innego obszaru pola bitwy.

Nastąpiło potem coś bliskie szaleństwu, gdy Berelain pogoniła wszystkich, którymi dysponowała: stajennych, starców, nawet pięcioletnie dzieci, do pomocy w rozlokowaniu nowo przybyłych. Przybyli tylko Aielowie w najcięższym stanie, byli oni bowiem skłonni do pozostawania na polu bitwy, dopóki mogli utrzymać broń w ręku. To oznaczało, że dla wielu, którzy przybyli do niej, na pomoc było za późno. Musiała znaleźć im miejsce i nie mogła pozwolić sobie na patrzenie, jak ciężko dyszą, umierając.

– To głupie! – powiedziała, wstając. Ręce miała znów zakrwawione, a nie została już żadna czysta szmata. Światłości! – Musimy posłać po pomoc. Ty! – wskazała jakiegoś Aiela, który siedział oparty plecami o ścianę. – Ty, ślepy Aielu.

– Zwą mnie Ronja.

– Dobrze, Ronja. Mam tu kilku gai’shainów, którzy mi pomagają. Według moich obliczeń, powinno ich być znacznie więcej. Gdzie oni są?

– Czekają, aż zakończy się bitwa, żeby mogli służyć zwycięzcom.

– Zamierzamy ich przywołać. Potrzebujemy każdego, kto może pomóc w walce.

– Oni mogą przyjść do ciebie, Berelain Paendrag, i pomóc w opiece nad rannymi. Nie będą jednak walczyć. To nie jest miejsce dla nich.

– Zobaczą powód – oświadczyła stanowczo. – To jest Ostatnia Bitwa!

– Możesz tu być wodzem klanu – uśmiechnął się – ale nie jesteś Car’a’carnem. Nawet on nie mógłby nakazać gai’shainom, żeby nie słuchali ji’e’toh.

– Więc kto mógłby?

To chyba zaskoczyło mężczyznę.

– Nikt. To niemożliwe.

– A Mądre?

– Nigdy.

– Zobaczymy – rzekła.

Tamten uśmiechnął się szerzej.

– Powinienem myśleć, że nikt nie chciałby znosić twego gniewu, Berelain Paendrag. Gdyby mi jednak przywrócono oczy, wydarłbym je znowu, by nie patrzeć na walczących gai’shainów.

– Zatem nie muszą walczyć. Być może pomogą w noszeniu rannych. Rosil, czy to twoja grupa?

Zmęczona kobieta skinęła głową. Nie było w pałacu żadnej Aes Sedai, która nie wyglądałaby, jakby miała prędzej upaść, niż zrobić jeszcze krok. Berelain trzymała się na nogach, stosując jakieś zioła, których Rosil by nie przyjęła.

Cóż, mogła nie robić tu niczego więcej. Mogła zająć się rannymi w składach. Oni mieli…

– Pani moja? – odezwał się czyjś głos. Była to Kitan, jedna z pałacowych pokojówek, która została, by pomagać przy rannych. Szczupła kobieta ujęła jej ramię. – Musisz coś zobaczyć.

Berelain westchnęła, ale skinęła głową. Jakie nieszczęście czekało na nią? Bąbel zła zamykający rannych za ścianami, których nie było tam wcześniej? Czy może znów zabrakło opatrunków? Wątpiła, by w mieście zostało choćby jedno prześcieradło czy zasłona nieprzerobione jeszcze na opatrunki.

Dziewczyna prowadziła ją schodami w górę do własnych kwater Berelain, gdzie pielęgnowano teraz kilka ofiar. Ze zdziwieniem zobaczyła znajomą twarz. Annoura siedziała na skraju łoża w czerwono-szarym stroju, a jej warkocze były ściągnięte w tył i związane w jakiś niedbały węzeł. Berelain prawie jej nie poznała.

Annoura wstała przy wejściu Berelain i złożyła ukłon, chociaż wyglądała, jakby była gotowa upaść ze zmęczenia.

W łożu leżał Galad Damodred.

Berelain stłumiła okrzyk, ruszając do niego. To był on, chociaż miał paskudną ranę na twarzy. Oddychał, ale był nieprzytomny. Berelain podniosła jego rękę, by ująć jego dłoń w swoje, ale przekonała się, że ręka kończyła się kikutem. Jeden z chirurgów już ją przypalił, by zapobiec wykrwawieniu się na śmierć Galada.

– Jak? – zapytała Berelain, ściskając jego drugą rękę i zamykając oczy. Ręka była ciepła. Kiedy usłyszała, co ryczał Demandred, pokonując tego człowieka w bieli…

– Czułam, że jestem ci to winna – odpowiedziała Annoura. – Odnalazłam go na polu bitwy po tym, jak Demandred ogłosił, co uczynił. Odciągnęłam go, kiedy Demandred walczył z jednym z ludzi Czarnej Wieży. – Usiadła na stołku przy łóżku, a potem pochyliła się w przód, spuszczając głowę. – Nie mogłam go Uzdrowić, Berelain. Wszystko, co mogłam, to utworzyć bramę, żeby sprowadzić go tutaj. Żałuję.

– Wszystko jest w porządku. Kitan, sprowadź jedną z innych sióstr. Annouro, poczujesz się lepiej, kiedy odpoczniesz. Dziękuję ci.

Annoura skinęła głową. Zamknęła oczy a Berelain była wstrząśnięta, widząc łzy w kącikach jej oczu.

– O co chodzi? – zapytała. – Annouro, co jest nie tak?

– To nie powinno cię martwić, Berelain – odpowiedziała, wstając. – Uczą nas tego. Nie przenoś, kiedy jesteś zbyt zmęczona. Mogą być komplikacje. Potrzebowałam jednak bramy na powrót do pałacu. Żeby go przenieść w bezpieczne miejsce, przywrócić…

Annoura spadła ze swego stołka. Berelain przypadła do niej, podtrzymując jej głowę.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że to nie warkocze zmieniły wygląd Annoury. Twarz też była inna. Zmieniona. Nie była już dłużej niestarzejąca się, ale zamiast tego młodzieńcza.

– Ach, Światłości, Annouro – powiedziała. – Wypaliłaś się, czyż nie tak?

Kobieta straciła przytomność. Serce Berelain zamarło. Miewała ostatnio z Annourą różnice zdań, ale Annoura była jej powiernicą – i przyjaciółką – przez wiele lat przedtem. Biedna kobieta. Jak mawiają Aes Sedai, uważa się to za gorsze od śmierci.

Berelain dźwignęła Annourę na kanapę i przykryła ją pledem. Czuła bezsilność „Być może… być może można ją w jakiś sposób Uzdrowić”.

Wróciła do Galada. Ustawiła stołek i usiadła. Tylko chwila odpoczynku. Przymknęła oczy. On żyje. Cena była straszna, ale nadal żyje.

Zaskoczył ją, kiedy nagle się odezwał:

– Jak?

Otworzyła oczy. Spostrzegła, że przygląda się jej.

– Annoura znalazła cię na polu bitwy.

– A moje rany?

– Inni Uzdrowiciele przybędą, kiedy będą mogli. Twoja ręka… Twoja ręka jest stracona, ale możemy zatrzeć to cięcie na twarzy.

– Nie – wyszeptał. – To tylko… małe cięcie. Zachowajcie Uzdrowienie dla tych, którzy umarliby bez niego. – Wydawał się bardzo zmęczony. Ledwie żywy.

Zagryzła wargę, ale skinęła głową.

– Oczywiście. – Zawahała się. – Bitwa idzie marnie, nieprawdaż?

– Tak.

– Więc my… po prostu mamy nadzieję?

Wysunął swoją dłoń z jej dłoni i sięgnął pod koszulę. Kiedy Aes Sedai przybędą, każą rozebrać go i zająć się jego ranami. Tylko kikut został dotąd opatrzony, bo był najgorszy.

Galad westchnął, a potem zadrżał i wysunął rękę spod koszuli. Czy zamierzał ją zdjąć?

– Nadzieja… – westchnął, a potem stracił przytomność.


Rand płakał.

Kulił się w ciemności, a Wzór wirował przed nim, spleciony z wątków życia innych. Tak wiele z tych wątków skończyło się.

Tak wiele.

Powinien umieć ich ochronić. Dlaczego nie mógł? Wbrew jego woli ich imiona zaczęły powtarzać się w jego umyśle. Imiona tych, którzy zginęli dla niego, zaczynając od kobiet, ale teraz rozszerzając się na wszystkich, których powinien był ocalić – ale nie ocalił.

Gdy ludzkość walczyła pod Merrilorem i Shayol Ghul, Rand był zmuszony przyglądać się śmierci. Nie mógł się odwrócić.

Czarny zadecydował wtedy uderzyć na niego całą siłą. Ten nacisk powrócił, dążąc do zgniecenia Randa. Mężczyzna nie mógł się poruszyć. Każda cząstka jego istoty, jego determinacja i siła skupiły się na powstrzymaniu Czarnego od rozdarcia go na części.

Mógł tylko przyglądać się, jak giną.

Patrzył, jak Davram Bashere ginie w jakiejś szarży, a zaraz potem jego żona. Krzyknął na widok śmierci przyjaciela. Płakał po Davramie Bashere.

Drogi, wierny Hurin poległ w ataku Trolloków ze szczytu Wzniesień, gdzie zajął pozycję Mat. Rand opłakiwał Hurina, który miał w sobie tak wiele wiary. Poszedłby za Randem wszędzie.

Jori Congar leżał pogrzebany pod ciałem jakiegoś Trolloka, wzywając pomocy, dopóki nie wykrwawił się na śmierć. Rand płakał po Jorim, gdy jego wątek ostatecznie zanikł.

Enaila, która zdecydowała się opuścić Far Dareis Mai i złożyła wieniec panny młodej u stóp siswai’amana Leirana, przebita włóczniami czterech Trolloków. Rand płakał po niej.

Karldin Manfor, który podążał za nim tak długo i był przy Studniach Dumai, zginął, gdy jego moc przenoszenia wyczerpała się i padł bezsilny na ziemię. Sharanie dopadli go i zadźgali swymi czarnymi sztyletami. Jego Aes Sedai, Beldeine, potknęła się i upadła kilka chwil później. Rand opłakiwał ich oboje.

Płakał po Garecie Bryne i po Siuan. Opłakiwał Gawyna.

Tak wielu. Tak bardzo wielu.

PRZEGRYWASZ.

Rand skulił się jeszcze bardziej. Co mógł zrobić?

Jego marzenia o powstrzymaniu Czarnego… stworzyłby jakiś koszmar, gdyby to zrobił. Jego zamiary zdradziły go.

PODDAJ SIĘ, PRZECIWNIKU. DLACZEGO NADAL WALCZYSZ? PRZESTAŃ WALCZYĆ I ODPOCZNIJ.

To była pokusa. Ależ to była pokusa. Światłości. Co by pomyślała Nynaeve? Widział ją, walczącą o uratowanie Alanny. Jakże byłaby zawstydzona wraz z Moiraine, gdyby wiedziały, że Rand chce tylko odejść?

Ból przeszył go na wskroś i znowu wrzasnął.

– Proszę, niech to się skończy!

TO MOŻLIWE.

Rand kulił się, skręcając się, drżąc. Nadal jednak prześladowały go ich krzyki. Jedna śmierć po drugiej. Ledwie się trzymał.

– Nie – wyszeptał.

DOBRZE WIĘC, powiedział Czarny. MAM CI JESZCZE COŚ DO POKAZANIA.

JESZCZE JEDNĄ OBIETNICĘ MOŻLIWOŚCI…

Czarny obrócił wątki możliwości po raz ostatni.

I nastała ciemność.


Taim smagał Jedyną Mocą, bijąc Mishraile splotami Powietrza.

– Wracaj, głupi! Walcz! Nie stracimy tej pozycji!.

Władca Strachu cofnął się, zbierając towarzyszy i odchodząc, by wykonać rozkaz. W Taimie tlił się ogień, aż wreszcie w nagłym przypływie mocy strzaskał jakiś pobliski głaz. To górski kot Aes Sedai! Jak śmiała go pokonać?

– M’Haelu – powiedział czyjś opanowany głos.

Taim… M’Hael. Musiał myśleć o sobie jako o M’Haelu. Przemierzył zbocze Wzniesienia ku głosowi, który go wzywał. Użył dla bezpieczeństwa bramy, spanikowany, przez Wzniesienia i był teraz na skraju południowo-wschodniego ich zbocza. Demandred używał tego miejsca dla obserwacji bitwy toczącej się poniżej i zsyłania zniszczenia w szyki Andoran, Cairhienian i Aielów.

Trolloki Demandreda kontrolowały cały przesmyk między Wzgórzami a bagnami i łamały opór obrońców przy wyschniętej rzece. To była tylko kwestia czasu. Tymczasem armia Sharanów walczyła na Wzniesieniach na północny wschód od tego miejsca. Martwiło go, że Cauthon przybył tak szybko, aby powstrzymać postępy Sharanów. Nie miało to znaczenia. Desperackie posunięcie. Nie będzie w stanie stawić czoła armii Sharanów.

Teraz należało zniszczyć Aes Sedai po drugiej stronie Wzniesień. To był klucz do wygrania tej bitwy.

M’Hael przeszedł między podejrzliwymi Sharanami w dziwnych strojach i tatuażach. Demandred siedział ze skrzyżowanymi nogami w ich środku. Oczy miał zamknięte, powoli wykonywał wdechy i wydechy. Tamten sa’angreal, jakiego użył… odebrał mu coś, coś więcej niż tylko zwykłą siłę wymaganą do przenoszenia.

Czy to zapewniało M’Haelowi jakąś możliwość? Jakże irytowało to stałe stawianie siebie ponad innego. Tak, wiele się nauczył od tego człowieka, ale teraz Demandred był oczywiście niezdolny do dowodzenia. Rozpieszczał tych Sharanów i marnował energię na swoją wendettę z al’Thorem. Słabość innego była potencjalną możliwością M’Haela.

– Słyszę, że zawodzisz, M’Haelu – powiedział Demandred.

Przed nimi, w suchym korycie rzeki, obrona Andoran zaczęła w końcu się uginać.

Trolloki zawsze próbowały wyszukiwać słabe punkty w ich szykach, a teraz włamywały się w formacje pikinierów w różnych obszarach w górze i w dole rzeki. Ciężka jazda Legionu i lekka cairhieniańska były teraz w ciągłym ruchu, wykonując desperackie zagony przeciw Trollokom, które przełamały andorańską obronę. Aielowie nadal odpierali ich ataki przy bagnach, a kusznicy Legionu wespół z andorańskimi pikinierami wciąż powstrzymywali Trolloki przed obejściem ich prawej flanki. Jednak nacisk ataku Trolloków był nieugięty, a szyki Elayne stopniowo wycofywały się, wkraczając głębiej w terytorium Shienaru.

– M’Hael? – powiedział Demandred, otwierając oczy. Starożytne oczy. M’Hael starał się nie być zalęknionym, spoglądając w nie. Nie da się zastraszyć. – Powiedz mi, dlaczego ci się nie powiodło?

– Ta czarownica Aes Sedai. – M’Hael splunął. – Ma sa’angreal wielkiej mocy. Prawie ją miałem, ale Prawdziwa Moc mnie zawiodła.

– Podajesz drobnostkę jako powód – odparł Demandred, znów zamykając oczy. – Jest nieprzewidywalna dla kogoś, kto nie przywykł do jej sposobów.

M’Hael nie powiedział nic. Będzie praktykował z Prawdziwą Mocą, nauczy się jej sekretów. Inni Przeklęci byli starzy i powolni. Wkrótce zapanuje nowa krew.

Z uspokajającym poczuciem nieuchronności Demandred wstał. Robił wrażenie masywnego głazu zmieniającego swą pozycję.

– Wrócisz i zabijesz ją, M’Haelu. Zabiłem jej Strażnika. Powinna być łatwą zdobyczą.

– Ten sa’angreal…

Demandred wyciągnął swoje berło z przymocowaną na jego szczycie złotą czarą. Czy była to jakaś próba? Co za moc! M’Hael czuł siłę promieniującą z Demandreda, gdy jej użył.

– Mówisz, że ona ma jakiś sa’angreal – powiedział Demandred. – Z tym i ty będziesz miał ogromną moc. Daję ci Sakarnena, żebyś nie miał wymówki w razie porażki. Zwyciężaj albo giń M’Haelu. Okaż się godny bycia Wybranym.

M’Hael oblizał wargi.

– A jeśli Smok Odrodzony w końcu przyjdzie do ciebie?

Demandred zaśmiał się.

– Myślisz, że użyłbym tego do walki z nim? Czego by to dowiodło? Nasze siły muszą być równe, jeżeli mam się okazać lepszy. W zgodnej opinii on nie może użyć bezpiecznie Callandora, a już głupio zniszczył Choedan Kal. On przyjdzie, a kiedy się pojawi, stawię mu czoła bez pomocy i okażę się prawdziwym panem tego świata.

„Ogarnięty ciemnością…” – pomyślał Taim. – „On jest całkiem szalony, czyż nie?”

Dziwnie było patrzeć w te oczy, które zdawały się tak lśniące i słyszeć niepoczytalne słowa z jego ust. Kiedy Demandred przyszedł po raz pierwszy do M’Haela, oferując mu „szansę służenia Wielkiemu Władcy”, był jakiś inny. Arogancki, tak. Wszyscy Wybrani byli aroganccy. Determinacja Demandreda, by własnoręcznie zabić al’Thora, płonęła w nim jak ogień.

To jednak… to było coś całkiem innego. Życie w Sharze zmieniło go. Z pewnością go osłabiło. A teraz to. Jakiż człowiek oddałby dobrowolnie tak potężny artefakt rywalowi?

„Tylko głupiec” – pomyślał M’Hael sięgając po sa’angreal. – „Zabicie cię będzie podobne do powalenia konia o trzech złamanych nogach, Demandredzie. Szkoda. Miałem nadzieję na pokonanie cię jako rywala”.

Demandred odwrócił się, a M’Hael pociągnął Jedyną Moc przez Sakarnena, pijąc łapczywie z jego hojności. Słodycz saidina nasyciła go, rwący prąd obfitej Mocy. Był ogromny, trzymając go! Mógł zrobić wszystko. Powalać góry, niszczyć armie, wszystko bez niczyjej pomocy!

M’Hael miał wielką ochotę powyciągać strumienie, spleść je razem i zniszczyć tego człowieka.

– Uważaj na siebie – powiedział Demandred. Głos miał żałosny, słaby. Pisk myszy. – Nie przenoś przez niego ku mnie. Sakarnen jest ze mną związany. Spróbuj użyć go przeciw mnie, a wypali cię z Wzoru.

Czy Demandred kłamał? Czy sa’angreal mógł być dostrojony do jakiejś poszczególnej osoby? Nie wiedział. Zastanowił się, a potem opuścił Sakarnena, rozgoryczony mimo wzrastającej w nim mocy.

– Nie jestem głupcem, M’Haelu – powiedział sucho Demandred. – Nie wręczę ci pętli na moją własną szyję. Idź i zrób, co powiedziałem. Jesteś w tej sprawie moim sługą, ręką, która moim toporem rąbie drzewo. Zniszcz tę Amyrlin. Użyj ognia stosu. Otrzymujemy rozkazy i będziemy im posłuszni. Ten świat musi zostać rozpleciony, zanim go spleciemy w naszą wizję.

M’Hael odburknął coś, ale zrobił, co mu kazano, otwierając bramę. Zniszczy tę czarownicę Aes Sedai. A potem… potem zdecyduje, jak postąpić z Demandredem.


Elayne patrzyła sfrustrowana, jak formacje jej pikinierów są spychane do tyłu. To, że Birgitte zdołała ją przekonać, by wycofała się z bezpośredniego obszaru walki – Trolloki mogły w każdej chwili przełamać szyki – nie odpowiadało jej wcale.

Wycofała się pod same ruiny, poza bezpośrednie zagrożenie. Otaczał ją podwójny pierścień Gwardii. Większość gwardzistów siedziała, posilając się i nabierając sił w przerwie między walkami.

Elayne nie wywiesiła swej chorągwi, ale rozesłała posłańców, dając znać swoim dowódcom, że żyje. Chociaż usiłowała prowadzić swe siły przeciw Trollokom, te wysiłki nie wystarczały. Jej wojska wyraźnie słabły.

– Musimy wracać – powiedziała do Birgitte. – Oni muszą mnie zobaczyć.

– Nie wiem, czy to cokolwiek zmieni – odparła Birgitte. – Tamte formacje nie mogą się utrzymać atakowane przez Trolloki i to przeklęte przenoszenie. Ja…

– O co chodzi? – zapytała Elayne.

Birgitte odwróciła się od niej.

– Przysięgam, że pamiętam podobną sytuację.

Elayne zacisnęła zęby. Utrata pamięci przez Birgitte szarpała serce. Ale był to problem tylko jednej kobiety, a oto umierały tysiące jej ludzi.

W pobliżu uchodźcy z Caemlyn wciąż poszukiwali strzał i rannych. Kilka ich grup zbliżyło się do gwardzistów Elayne, rozmawiając z nimi cicho i pytając o bitwę albo o królową. Elayne poczuła dumę z powodu tych uchodźców i ich wytrwałości. Ich miasto zostało zniszczone, ale można je odbudować, a ci ludzie, prawdziwe serce Caemlyn, nie upadną tak łatwo.

Kolejna świetlna lanca spadła na pole bitwy, zabijając ludzi i mieszając szyki pikinierów. Po drugiej stronie Wzniesień kobiety przenosiły w zaciekłej walce. Widziała światła błyskające w nocy. Czy powinna dołączyć do nich? Jej dowodzenie tutaj nie było dość dobre, aby ocalić żołnierzy, ale zapewniało przywództwo.

– Obawiam się o naszą armię, Elayne – powiedziała Birgitte. – Obawiam się, że ten dzień jest przegrany.

– Ten dzień nie może być przegrany – odparła Elayne. – Nie przegramy. Ty i ja wrócimy. Niech Demandred spróbuje strącić nas w dół. Być może mój widok ożywi żołnierzy, uczyni ich…

Jakaś grupa uchodźców z Caemlyn zaatakowała nagle jej Gwardzistów.

Elayne zaklęła, obracając Cień Księżyca i sięgając do Jedynej Mocy. Ta grupa, którą uznała najpierw za uchodźców w brudnych, osmalonych strojach, nosiła kolczugi. Walczyli z jej gwardzistami, zabijając ich mieczami i toporami. To żadni uchodźcy, to najemnicy.

– Zdrada! – krzyknęła Birgitte, podnosząc łuk i przestrzeliwując gardło najemnika.

– Do broni!

– To nie zdrada – odrzekła Elayne. Splotła Ogień i powaliła grupę trzech. – To nie nasi! Uważaj na złodziei przebranych za żebraków!

Odwróciła się, gdy inna grupa „uchodźców” rzuciła się na osłabioną linię gwardzistów. Byli wszędzie dookoła! Podkradli się, gdy cała uwaga była skupiona na oddalonym polu bitwy.

Kiedy grupa najemników przedarła się, Elayne splotła saidar, aby im pokazać bezsens atakowania Aes Sedai. Wysłała potężny splot Powietrza.

Gdy splot uderzył w jednego z napastników, rozplótł się. Elayne zaklęła, zawracając konia do ucieczki, ale jeden z napastników rzucił się naprzód i wbił miecz w szyję Cienia Księżyca. Koń stanął dęba, kwicząc w agonii, a Elayne szybko ogarnęła wzrokiem walkę dookoła, gdy padała na ziemię w panice o bezpieczeństwo dzieci. Szorstkie ręce chwyciły ją za ramiona i przygniotły do ziemi.

Zobaczyła coś srebrnego błyskającego w mroku nocy. Medalion z głową lisa. Inna para rąk przycisnęła go do jej ciała tuż ponad piersiami. Metal był przeraźliwie zimny.

– Halo, moja królowo – powiedział Mellar, kucając przy niej. Były gwardzista – którego wielu uważało za ojca jej dzieci – łypnął na nią wzrokiem. – Trudno cię było znaleźć.

Splunęła na niego, ale przewidział to i zasłonił się ręką. Uśmiechnął się, a potem wstał, zostawiając ją trzymaną przez dwóch najemników. Chociaż niektórzy gwardziści jeszcze walczyli, większość została odepchnięta albo zabita.

Mellar obrócił się, gdy dwóch ludzi ciągnęło Birgitte. Miotała się. Ktoś trzeci przyszedł pomóc ją przytrzymać. Mellar wydobył miecz i przez chwilę przyglądał się ostrzu, jakby badał sam siebie w jego odbiciu. Następnie wbił miecz w brzuch Birgitte.

Birgitte wydała ostatnie tchnienie, padając na kolana. Mellar uciął jej głowę okropnym ciosem z lewej.

Elayne stwierdziła, że siedzi bez ruchu, niezdolna myśleć ani reagować, gdy ciało Birgitte upadło w przód, a z szyi lała się krew. Więzy zamigotały i zgasły, a z tym przyszedł ból. Straszliwy ból.

– Czekałem długi czas, żeby to zrobić – oznajmił Mellar. – Krew i krwawe popioły, ależ się dobrze czuję.

Birgitte… Jej Strażniczka nie żyła. Jej Opiekunka została zabita. To twarde, ale wspaniałomyślne serce, ta ogromna lojalność – zniszczone. Ta strata była… była nie do pomyślenia.

Mellar kopnął zwłoki Birgitte, gdy jakiś człowiek nadjechał z ciałem przerzuconym przez tył jego siodła. Nosił andorańską odzież, a zwłoki miały złociste włosy. Kimkolwiek była ta biedna kobieta, miała suknię taką samą jak Elayne.

„Ach, nie…”

– Ruszaj – powiedział Mellar. Tamten odjechał, a kilku innych fałszywych gwardzistów sformowało się wokół niego. Nieśli chorągiew Elayne, a jeden zaczął krzyczeć:

– Królowa nie żyje! Królowa zginęła!

Mellar obrócił się do Elayne.

– Twoi ludzie nadal walczą. To powinno pomieszać im szyki. Co do ciebie… cóż, najwyraźniej Wielki Władca ma plany wobec twoich dzieci. Kazano mi przywieźć je do Shayol Ghul. Wydaje mi się, że nie musisz być wtedy z nimi. – Zwrócił się do jednego z towarzyszy. – Czy możesz to przeprowadzić?

Tamten ukląkł przy Elayne, a potem przycisnął dłonie do jej brzucha. Wstrząs nagłego strachu wyrwał ją z otępienia. Jej dzieci!

– Jest w dość późnej fazie – powiedział. – Mogę prawdopodobnie utrzymać splotem dzieci przy życiu, jeśli je wytniesz. Trudno będzie zrobić to jak należy. Są jeszcze młode. Mają sześć miesięcy. Ale ze splotami, które mi pokazali Wybrani… tak, chyba utrzymam je przy życiu przez godzinę. Będziesz musiał jednak zabrać je do M’Haela, żeby je wziął do Shayol Ghul. Podróż przez bramę nie potrwa dłużej.

Mellar schował miecz do pochwy i wyciągnął nóż myśliwski zza pasa.

– To mi wystarczy. Wyślemy dzieci, jak sobie tego życzy Wielki Władca. Ale ty, moja królowo… będziesz moja.

Elayne miotała się, ale tamci trzymali ją mocno. Sięgała po saidar raz za razem, ale medalion działał jak widłokorzeń. Mogła równie dobrze próbować objąć saidina, jak sięgać po saidara.

– Nie! – wrzasnęła, gdy Mellar ukląkł przy niej. – NIE!

– Dobrze – rzekł. – Miałem nadzieję, że w końcu będziesz wrzeszczeć.


Nic.

Rand starał się obrócić. Nie miał formy ani kształtu.

Niczego.

Starał się mówić, ale nie miał ust. W końcu zdołał pomyśleć słowa i ujawnić je.

SHAI’TAN, CO TO JEST?

NASZA UMOWA – odrzekł Czarny. – NASZE UZGODNIENIE.

NASZE UZGODNIENIE TO NICOŚĆ? – upominał się Rand.

TAK.

Zrozumiał. Czarny oferował układ. Rand mógł go zaakceptować… Mógł zaakceptować nicość. Oni dwaj toczyli pojedynek o losy świata. Rand parł do pokoju, chwały, miłości. Czarny dążył do czegoś przeciwnego, do bólu i cierpienia.

To była, w pewnym sensie, równowaga między tymi dwoma dążeniami. Czarny zgodził się nie przekuwać koła, żeby zadowolić swoje ponure pragnienia. Nie będzie zniewolenia rodzaju ludzkiego ani świata bez miłości. Nie będzie świata w ogóle.

TO WŁAŚNIE OBIECAŁEŚ ELANOWI – powiedział Rand. – OBIECAŁEŚ MU KONIEC ISTNIENIA.

PROPONUJĘ TO I TOBIE – odrzekł Czarny. – I WSZYSTKIM LUDZIOM. PRAGNIESZ POKOJU. DAJĘ CI GO. POKÓJ PUSTKI TAK CZĘSTO POSZUKIWANY. DAJĘ CI NIC I WSZYSTKO.

Rand nie odrzucił tej propozycji natychmiast. Przyjął ofertę i kołysał ją w myślach. Nigdy więcej bólu. Nigdy więcej cierpienia. Nigdy więcej obciążeń.

Koniec. Czy to nie tego pragnął? Wreszcie droga do końca tych cykli?

NIE – odpowiedział. – KONIEC ISTNIENIA NIE JEST POKOJEM. JUŻ DOKONAŁEM TEGO WYBORU. BĘDZIEMY PRZY TYM TRWAĆ.

Nacisk Czarnego zaczął go znów otaczać, grożąc rozdarciem go na części.

NIE POWTÓRZĘ PROPOZYCJI – rzekł Czarny.

– Nie oczekuję tego – odrzekł Rand, gdy jego ciało powróciło, a nici możliwości zbladły.

Potem zaczął się prawdziwy ból.


Min czekała wraz ze zgromadzonymi wojskami Seanchan. Oficerowie chodzili z latarniami wzdłuż linii, przygotowując żołnierzy. Nie wrócili do Ebou Dar, ale zamiast tego uciekli przez bramy na jakąś szeroką, otwartą równinę, której nie rozpoznała. Rosnące tu drzewa miały jakąś dziwną korę i wielkie, rozłożyste liście. Nie umiała powiedzieć, czy to były prawdziwe drzewa, czy tylko wielkie paprocie. Było to szczególnie trudne z powodu ich usychania. Liście wyrosły, ale teraz więdły, jakby nie widziały wody od wielu tygodni. Min spróbowała wyobrazić sobie, jak wyglądały, kiedy były zdrowe.

Powietrze pachniało inaczej – roślinami, których nie rozpoznawała i wodą morską. Wojska Seanchan czekały w zwartych szykach, gotowe do marszu. Co czwarty żołnierz miał latarnię, chociaż tylko co dziesiąta była teraz zapalona. Przesunięcie tej armii nie mogło być wykonane szybko, mimo korzystania z bram, ale Fortuona miała dostęp do setek damane. Odwrót został przeprowadzony skutecznie, a Min podejrzewała, że powrót na pole bitwy mógł być wykonany szybko.

Gdyby tylko Fortuona zdecydowała się wrócić… Imperatorowa siedziała tej nocy na kolumnie, podniesiona nań w jej palankinie, oświetlona niebieskimi latarniami. Nie był to tron, ale śnieżnobiała kolumna o wysokości około sześciu stóp, wzniesiona na szczycie pagórka. Min siedziała obok kolumny i słyszała nadchodzące doniesienia.

– Ta bitwa nie przebiega dobrze dla Księcia Kruków – powiedział generał Galgan.

Mówił wprost do swoich generałów stojących przed Fortuoną, mogli więc mu odpowiedzieć, nie zwracając się formalnie do Imperatorowej. – Jego prośba o nasz powrót dotarła dopiero teraz. Czekał o wiele za długo z prośbą o naszą pomoc.

– Nie powiedziałbym tego – rzekł Yulan. – Chociaż jednak mądrość Imperatorowej nie ma granic, nie mam zaufania do tego księcia. Mógł zostać wybrany na jej księcia małżonka i był to oczywiście mądry wybór. Okazał się jednak nierozważny w bitwie. Być może jest zbyt spięty wobec rozwoju wydarzeń.

– Jestem pewien, że ma jakiś plan – odpowiedział z powagą Beslan. – Musisz wierzyć Matowi. On wie, co robi.

– Zrobił na mnie wrażenie – powiedział Galgan. – Znaki zdają mu się sprzyjać.

– On przegrywa, kapitanie-generale, ciężko przegrywa – stwierdził Yulan. – A wróżby mogą zmieniać się szybko, tak jak losy jakiegoś narodu.

Min spojrzała zmrużonymi oczami na niskiego kapitana Powietrza. Miał polakierowane ostatnie dwa paznokcie obu dłoni. To on prowadził szturm na Tar Valon, a sukces tego natarcia zyskał mu wielką przychylność w oczach Fortuony. Symbole i znaki wirowały wokół jego głowy, jak wokół głowy Galgana – i Beslana.

„Światłości” – pomyślała Min. – „Czy ja naprawdę zaczynam myśleć o znakach jak Fortuona? Muszę opuścić tych ludzi. Są szaleni”.

– Mam wrażenie, że książę traktuje tę bitwę jak grę – powiedział Yulan. – Chociaż jego pierwsze kroki były udane, potem przesadził. Jak długo może ktoś stać przy stole, grając w dactolk i robiąc mądre miny, kiedy właściwie sprzyjał mu zwykły przypadek? Książę wygrał na początku, ale teraz widzimy, jak niebezpieczne jest takie ryzykowanie.

Yulan obrócił głowę ku Imperatorowej. Jej obstawanie przy swoim było coraz silniejsze, bo nie dała mu powodu, żeby się uciszył. W tej sytuacji była to z jej strony wskazówka, że powinien tak działać dalej.

– Słyszałem… pogłoski o nim – powiedział Galgan.

– Mat to hazardzista, zgoda – odparł Beslan. – Jest w tym jednak niesamowicie dobry. On wygrywa, generale. Powinieneś wrócić i pomóc mu.

Yulan zaprzeczył stanowczym ruchem głowy.

– Imperatorowa, oby żyła wiecznie, ściągnęła nas z pola bitwy nie bez powodu. To, że książę nie mógł obronić swego stanowiska dowodzenia, oznacza, że nie panuje nad bitwą.

Coraz śmielej. Galgan potarł podbródek, a potem spojrzał na kolejną osobę. Min niewiele wiedziała o Tylee. Przy takich spotkaniach milczała. Ta ciemnoskóra kobieta o siwiejących włosach i szerokich ramionach miała w sobie jakąś nieokreśloną siłę. Wiele razy prowadziła swoich ludzi w bitwie. Świadczyły o tym blizny.

– Ci z kontynentu walczą lepiej, niż myślałam – odezwała się Tylee. – Walczyłam obok żołnierzy Cauthona. Chyba cię zaskoczę, generale, ale ja też proponuję, żebyśmy ruszyli im z pomocą.

– A czy nie jest w najlepszym interesie Cesarstwa, by to zrobić? – zapytał Yulan.

– Siły Cauthona osłabią Cień, tak jak marsz z Merriloru do Ebou Dar. Możemy kruszyć Trolloki w marszu atakami z powietrza. Naszym celem powinno być zwycięstwo. Być może możemy posłać damane do księcia, by go tu sprowadzić i zapewnić bezpieczeństwo. Walczył dobrze, ale jego siły są, oczywiście, słabsze. Nie ocalimy jego wojsk. Są skazane.

Min zmarszczyła brwi, pochylając się w przód. Jeden z obrazów nad głową Yulana był bardzo dziwny. Łańcuch. Dlaczego on ma nad głową łańcuch?

„Bo jest jeńcem” – pomyślała nagle. – „Światłości, ktoś gra na nim jak na instrumencie”.

Mat bał się szpiega. Min poczuła chłód.

– Imperatorowa, oby żyła wiecznie, podjęła decyzję – powiedział Galgan. – Wracamy. Chyba, że zmieniła zdanie…? – Obrócił się z pytającym wyrazem twarzy.

„Nasz szpieg może być przenoszącym” – zdała sobie sprawę Min, patrząc na Yulana. „Ten człowiek jest pod czyimś Przymusem.”

Przenoszącego? Czarnej Ajah? Sprzymierzeńca Ciemności damane? Władcy Strachu? Szpieg mógł też nosić splot maskujący wedle wszelkiego prawdopodobieństwa..

Jak więc Min mogła dostrzec tego szpiega?

Widzenie. Aes Sedai i inni przenoszący zawsze mieli towarzyszące im widzenia. Czy potrafi dostrzec jakąś wskazówkę? Wiedziała instynktownie, że łańcuch oznacza, iż Yulan jest czyimś jeńcem. Nie był więc prawdziwym szpiegiem, ale marionetką.

Zaczęła się przyglądać innym dostojnikom i generałom. Oczywiście wielu miało nad głowami omeny, bo tego rodzaju ludzie zwykle je mieli. Jak jednak miała wypatrzyć coś niezwykłego? Przebiegła wzrokiem oczekujący tłum i dech jej zaparło, gdy zobaczyła jedną z so’jhin, piegowatą młodą kobietę niosącą nad głową cały szereg obrazów.

Nie rozpoznała tej kobiety. Czy służyła tu przez cały czas? Min była pewna, że zauważyłaby ją wcześniej, gdyby tamta się do niej zbliżyła. Ludzie, którzy nie byli przenoszącymi, Strażnicy albo ta’veren rzadko mieli tak wiele przywiązanych do siebie obrazów. Niedopatrzenie czy zbieg okoliczności, ale nie pomyślała przedtem o przyglądaniu się służącym.

Teraz próba ukrywania faktów była dla niej oczywista. Odwróciła wzrok, żeby nie budzić podejrzeń służącej i rozważała następne posunięcie. Instynkt szeptał, że powinna zaatakować, wyjąć nóż i rzucić. Gdyby ta służąca była Władcą Ciemności – albo, Światłości, jedną z Przeklętych – atak z zaskoczenia mógł być jedyną drogą, aby ją pokonać.

Istniała też jednak możliwość, że kobieta jest niewinna. Min rozważyła to, po czym weszła na swoje krzesło. Niektórzy z Krwi zaszemrali na takie pogwałcenie dobrych manier, ale ich zignorowała. Wstąpiła na poręcz swego krzesła, balansując tam, by zrównać się wzrokiem z Tuon. Pochyliła się.

– Mat prosił nas o powrót – powiedziała cicho Min. – Jak długo chcesz nad tym debatować?

Tuon spojrzała jej w oczy.

– Dopóki mnie nie przekonają, że to najlepsze dla mego Cesarstwa.

– To twój mąż.

– Życie jednego człowieka nie jest warte życia tysięcy – odpowiedziała Tuon, ale wyglądała na prawdziwie zakłopotaną. – Jeśli naprawdę bitwa idzie tak źle, jak mówią zwiadowcy Yulana…

– Mianowałaś mnie Prawdomówczynią. Co to właściwie znaczy?

– Twoim obowiązkiem jest cenzurowanie mnie publicznie, jeżeli robię coś niewłaściwego. Nie masz jednak zbytniego doświadczenia. Najlepiej zrobisz, zachowując milczenie, do czasu aż zapewnię właściwą…

Min zwróciła się do generałów i przyglądającego się tłumu z sercem bijącym gorączkowo.

– Jako Prawdomówczyni Imperatorowej Fortuony mówię wam teraz prawdę. Opuściła ona armię ludzkości i powstrzymała swoje wojska w czasie nagłej potrzeby. Jej duma spowoduje zagładę wszystkich ludzi, wszędzie.

Członkowie Krwi słuchali oszołomieni.

– To nie takie proste, młoda damo – zabrał głos generał Galgan. Ze spojrzeń, jakimi go obrzucono, można było zrozumieć, że nie ma on prawa zaprzeczać Prawdomówczyni. Brnął jednak dalej: – Sytuacja jest skomplikowana.

– Wyraziłabym lepiej swoje odczucia – powiedziała Min – gdybym nie wiedziała, że jest między nami szpieg Cienia.

Piegowata so’jhin spojrzała na nią ostro.

„Mam cię” – pomyślała Min, a potem wskazała generała Yulana.

– Abaldar Yulan, demaskuję cię! Widzę omeny, które dowodzą, że nie działasz w interesie Cesarstwa!

Kobieta szpieg odprężyła się, a Min złowiła na jej ustach cień uśmiechu. To wystarczyło. Kiedy Yulan protestował głośno przeciw oskarżeniu, Min wsunęła nóż do ręki i cisnęła go w kobietę.

Obracał się locie – ale tuż przed uderzeniem zatrzymał się i zawisł w powietrzu.

Pobliskim damane i sul’dam zaparło dech w piersiach. Kobieta posłała Min pełne nienawiści spojrzenie, a potem otworzyła bramę i rzuciła się w nią. Sploty wystrzeliły za nią, ale zniknęła, zanim większość uczestników spotkania zdała sobie sprawę, co się dzieje.

– Przykro mi, generale Yulan – oświadczyła Min – ale jesteś ofiarą nieodpartego Przymusu. Fortuono, to przecież oczywiste, że Cień robi, co może, by nas powstrzymać przed tą bitwą. Czy wiedząc o tym, nadal utrzymasz kurs niezdecydowania?

Spojrzała w oczy Tuon.

– Całkiem nieźle rozegrałaś tę grę – wyszeptała Tuon lodowato. – I pomyśleć, że martwiłam się o twoje bezpieczeństwo, sprowadzając cię na mój dwór. Wygląda na to, że powinnam raczej martwić się o swoje. – Tuon westchnęła. – Przypuszczam, że dasz mi szansę… a może nawet mandat… do zrobienia tego, co wybrałoby moje serce, choćby nie było to mądre. – Wstała. – Generale Galganie, zbierz swe wojska. Wracamy na Pola Merrilora.


Egwene splotła Ziemię i zniszczyła głazy, za którymi ukryli się Sharanie. Inne Aes Sedai uderzyły natychmiast, ciskając sploty przez trzaskające powietrze. Sharanie zginęli wśród ognia, błyskawic i wybuchów.

Ta strona Wzniesień była tak zawalona gruzem i poprzecinana okopami, że wyglądała jak pozostałości miasta nawiedzonego straszliwym trzęsieniem ziemi. Była wciąż noc, a oni walczyli… Światłości, jak długo to trwa, odkąd zginął Gawyn? Wiele godzin.

Egwene podwoiła wysiłki, nie pozwalając, by myśl o nim ją osłabiła. Przez te godziny jej Aes Sedai i Sharanie walczyli na obie strony na zachodnim zboczu Wzniesień. Egwene powoli spychała tamtych na wschód.

Czasami strona Egwene zdawała się wygrywać, ale później coraz więcej Aes Sedai padało wskutek wyczerpania albo Jedynej Mocy.

Inna grupa przenoszących zbliżała się wśród dymu, kierując się Jedyną Mocą. Egwene raczej wyczuwała ich, niż widziała.

– Odbijajcie ich sploty! – krzyknęła, stając na czele. – Ja będę atakować, wy brońcie!

Inne kobiety podchwyciły wołanie, przekazując je wzdłuż linii bojowej. Nie walczyły już dłużej w samotnych oddziałkach; wszystkie Ajah ustawiły się po obu stronach Egwene, ze skupieniem widocznym na wiecznie młodych twarzach. Strażnicy stali przed nimi; użycie swych ciałami do ochrony przed splotami było jedyną osłoną, jaką mogli zapewnić.

Egwene wyczuła, że Leilwin zbliża się od tyłu. Nowa Strażniczka traktowała poważnie swoje obowiązki. Seanchanka walcząca jako jej Strażniczka w Ostatniej Bitwie? Dlaczego nie? Świat rozplatał się sam w sobie. Dowodziły tego pęknięcia wokół nóg Egwene. Nie słabły, jak tamte dawniejsze – ciemność pozostawała. Zbyt wielu użyto tu ognia stosu.

Wysłała falę ognia niczym ruchomą ścianę. Ciała stawały w płomieniach po przejściu tej ściany, pozostawiającej za sobą dymiące stosy kości. Jej atak kaleczył ziemię, poczerniał ją, a Sharanie połączyli się przeciwdziałając splotom. Zabiła kilku z nich, zanim rozbili ten atak.

Inne Aes Sedai odbiły albo zniszczyły odwetowe sploty tamtych, a Egwene zbierała siły, żeby spróbować jeszcze raz. „Taka zmęczona…” – szeptała jakaś jej część. – „Egwene, jesteś taka zmęczona. To się staje niebezpieczne”.

Leilwin zrobiła krok naprzód, potykając się o kamień, ale dołączyła do niej.

– Przynoszę wiadomość, Matko – powiedziała, przeciągając po seanchańsku samogłoski. – Asha’mani odzyskali pieczęcie. Ma je ich wódz.

Egwene westchnęła z ulgą. Splotła Ogień i wysłała go tym razem w kolumnach, a płomienie oświetlały spękaną ziemię wokół nich. Pęknięcia, które spowodował M’Hael, bardzo ją martwiły. Zaczęła tkać nowy splot, a potem zatrzymała się. Coś było nie tak.

Obróciła się, gdy płomień stosu – ognista struga grubości męskiego ramienia – przedarł się przez linię Aes Sedai, unicestwiając pół tuzina kobiet. Eksplozje pojawiały się wszędzie wokół, jakby znikąd, a inne kobiety przechodziły w mgnieniu oka od bitwy do śmierci.

„Ten ogień stosu unicestwił kobiety, które powstrzymały sploty tamtych przed zabiciem nas… ale te kobiety zostały usunięte z Wzoru, zanim te ochronne sploty mogły powstać i powstrzymać atak Sharanów”. Ogień stosu wypalał wątek wiodący do Wzoru.

Ten łańcuch zdarzeń był katastroficzny. Ci przenoszący Sharanów, którzy byli już martwi, ożywali znowu i parli naprzód. Mężczyźni czepiali się palcami poszarpanej ziemi, niczym psy gończe, a kobiety szły, łącząc się w grupy po cztery albo pięć. Egwene szukała źródła tego ognia stosu. Nigdy dotąd nie widziała tak wielkiego ich strugi, tak potężnej, że wypalała wątki na kilka godzin wstecz.

Wypatrzyła M’Haela stojącego na szczycie Wzniesień. Powietrze deformowało się w pęcherze wokół niego. Czarne pnącza – podobne do mchu albo pleśni – wypełzały wokół niego ze skalnych szczelin. Szerząca się choroba. Ciemność, nicość. Może pochłonąć ich wszystkich.

Jeszcze jedna struga ognia stosu wypaliła otwór przez podłoże i dotknęła kobiet, sprawiając, że ich kształty rozjarzały się, a potem znikały. Samo powietrze pękało niczym pęcherze mocy, które buchały z M’Haela. Poprzednia burza wróciła, jeszcze silniejsza.

– Myślałam, że cię przekonałam do ucieczki – warknęła, wstając i zbierając siły. U jej stóp grunt pękł i otworzył się na nicość.

Światłości! Wyczuwała pustkę w tym otworze. Zaczęła splatać, ale kolejne uderzenie ognia stosu przemierzyło pole bitwy, zabijając kobiety, które kochała. Drżenie gruntu pod nogami rzuciło ją na ziemię. Krzyki brzmiały coraz głośniej, gdy ataki Sharanów masakrowały jej zwolenniczki. Aes Sedai rozpraszały się w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Pęknięcia gruntu rozszerzały się, jak gdyby w szczyty Wzniesień uderzał wielki młot.

Ogień stosu. Musiała mieć własny. To jedyny sposób, by z nim walczyć! Uklękła i zaczęła splatać zakazany splot, chociaż serce jej zamierało, kiedy to robiła.

NIE. Użycie stosu tylko pchnęłoby świat ku zagładzie.

Co zatem robić?

„To tyko splot, Egwene”. To były słowa Perrina, kiedy się widzieli w Świecie Snów i kiedy powstrzymał wymierzony w niego ogień stosu. To jednak nie był tylko jakiś kolejny splot. To było coś innego podobnego do niego.

Była wyczerpana. Gdy zatrzymała się na chwilę, poczuła paraliżujące ją zmęczenie. W głębi serca czuła też stratę, bolesną stratę po śmierci Gawyna.

– Matko! – powiedziała Leilwin, ciągnąc ją za ramię. Ta kobieta została przy niej.

– Matko, musimy odejść! Aes Sedai załamały się! Sharanie zwyciężyli nas.

W przodzie, M’Hael zobaczył ją. Uśmiechnął się, krocząc naprzód, z berłem w jednej ręce, a drugą kierując ku niej, z palcami w górę. Co by się stało, gdyby ją spalił, używając ognia stosu? Ostatnie dwie godziny zniknęłyby. Jej zgromadzone Aes Sedai, dziesiątki dziesiątek Sharanów, których zabiła…

„To tylko splot”.

Jak żaden inny.

„To nie działa w taki sposób” – pomyślała. – „Każda moneta ma dwie strony. Moc ma dwie połowy. Gorącą i zimną, jasną i ciemną, kobietę i mężczyznę”.

„Jeżeli istnieje splot, musi istnieć jego przeciwieństwo!”

M’Hael wypuścił ogień stosu, a Egwene wykonała… coś. Splot, który już wypróbowała na pęknięciach, ale o znacznie większej mocy i zasięgu, majestatyczny i wspaniały splot, połączenie wszystkich pięciu Mocy. Wsunął się na miejsce przed nią. Krzyknęła, wyzwalając go jakby z wnętrza swej duszy, strugę czystej bieli, która uderzyła w środek splotu M’Haela.

Oba unicestwiły się nawzajem, niczym wrzątek i zamarzająca woda wlane do jednego naczynia. Potężny błysk światła, przebijając wszystko inne, oślepił Egwene, ale wyczuła w jakiś sposób, co zrobiła. Podtrzymała Wzór. Szczeliny przestały się rozszerzać i coś w nich wzbierało, jakaś stabilizująca siła, jakiś przyrost, niczym strup na ranie. Nie było to doskonałe rozwiązanie, ale przynajmniej jakaś łata.

Z okrzykiem bólu zdołała się podnieść. Nie stawi mu czoła na kolanach. Zebrała każdą odrobinę mocy, która jej została, rzucając ją w Przeklętego z całą furią Amyrlin.

Dwie strugi mocy wzajemnie rozproszyły swe światło. Grunt wokół M’Haela popękał, gdy tymczasem ziemia przy Egwene odbudowywała się. Nadal nie wiedziała, co uplotła. Jakieś przeciwieństwo stosu. Jej własny ogień, splot światła i odbudowy.

Płomień Tar Valon.

Byli sobie równi w tym zastoju przez jakąś niekończącą się chwilę. W tamtej chwili Egwene poczuła spływający na nią pokój. Ból po śmierci Gawyna osłabł. Została odrodzona. Wzór trwał. Sam splot, którym władała, uspokoił jej gniew i zastąpił go pokojem. Sięgnęła głębiej w saidara, to jarzące się wsparcie, które ją tak długo prowadziło.

I wydobyła więcej Mocy.

Jej strumień energii przebił ogień stosu M’Haela niczym pchnięcie mieczem, rozpraszając Moc i podążając wprost ku jego wyciągniętej dłoni. Przeszył dłoń i ugodził go w pierś.

Ogień stosu zniknął. M’Hael rozdziawił usta, zatoczył się z rozszerzonymi oczami, a potem zaczął krystalizować od środka, jakby zamarzał. Wyrósł z niego wielobarwny, piękny kryształ. Nieoszlifowany i szorstki, jakby wziął się z samej głębi ziemi. Egwene wiedziała skądś, że Płomień działa znacznie słabiej na kogoś, kto nie oddał się Cieniowi.

Przylgnęła do obejmowanej Mocy. Ściągnęła jej zbyt wiele. Wiedziała, że jeśli rozluźni chwyt, skaże się na wypalenie, nie mogąc przenieść kolejnej odrobiny. Moc wezbrała w niej w tej ostatniej chwili.

Coś drżało daleko na północy. Rand nadal toczył walkę. Pęknięcia ziemi poszerzały się. Ognie stosu Demandreda i M’Haela wypełniały swoje zadanie. Ten świat się kruszył. Czarne linie promieniowały od Wzniesień, a jej umysł widział, jak się rozwierają, ziemia drży i pojawia się pustka wsysająca życie.

– Wyczekuj światła – wyszeptała Egwene.

– Matko? – Leilwin wciąż klęczała przy niej. Wokół nich setki Sharanów zaczynały podnosić się z ziemi.

– Wyczekuj światła, Leilwin – powiedziała Egwene. – Jako Zasiadająca na Tronie Amyrlin rozkazuję ci… znajdź pieczęcie więzienia Czarnego i przełam je. Zrób to w chwili, gdy rozbłyśnie światło. Tylko wtedy to nas uratuje.

– Ale…

Egwene otworzyła bramę i owinęła Leilwin Powietrzem, przesuwają ją przez bramę w bezpieczne miejsce. Gdy już tam była, Egwene uwolniła ją ze splotów, rozrywając łączącą je więź.

– Nie! … – krzyknęła Leilwin.

Brama zamknęła się. Czarne szczeliny nicości rozwarły się wokół Egwene, gdy stawiła czoła setkom Sharanów. Jej Aes Sedai walczyły odważnie, ale ci przenoszący Sharanie wciąż trwali. Otoczyli ją, niektórzy lękliwie, inni uśmiechając się triumfalnie.

Zamknęła oczy i zaczerpnęła mocy. Więcej, niż mogła to zrobić kobieta, więcej, niż było to rozsądne. Daleko poza granice bezpieczeństwa i znacznie dalej, niż doradzała mądrość. Jej Sa’angreal nie miał żadnego bufora, by temu zapobiec.

Jej ciało zostało zużyte. Ofiarowała je i stała się kolumną światła uwalniającą Płomień Tar Valon w ziemię pod nogami i w niebo nad głową. Moc opuściła ją w cichej, pięknej eksplozji, rozprzestrzeniając się wśród Sharanów i zasklepiając pęknięcia pozostałe po jej walce z M’Haelem.

Dusza Egwene oddzieliła się od jej padającego ciała i spoczęła na tym splocie, unosząc się na nim w stronę Światłości.


Egwene umarła.

Rand wrzasnął, protestując z wściekłością i smutkiem.

– Nie ona! NIE ONA!

UMARLI NALEŻĄ DO MNIE.

– Shai’tan! – zawył Rand. – Nie ona!

ZABIJĘ ICH WSZYSTKICH, PRZECIWNIKU.

Rand pochylił się, zaciskając powieki. „Ochronię was” – pomyślał. – „Cokolwiek jeszcze się zdarzy, dopilnuję, byście byli bezpieczni. Przysięgam. Przysięgam…”

Ach, Światłości, imię Egwene dołączyło do listy poległych. Ta lista nadal rosła, rozbrzmiewając w jego umyśle. Te jego błędy. Tak wiele ich było.

Powinien ich ocalić.

Ataki Czarnego nie ustawały. Starał się rozedrzeć Randa na strzępy i zniszczyć.

Ach, Światłości. Nie Egwene.

Zamknął oczy i upadł, ledwie powstrzymując kolejny atak.

Ogarnęła go ciemność.


Leane podniosła dłoń, osłaniając oczy przed wspaniałym wybuchem światła. Zmył on ciemność ze stoku wzniesienia i – na chwilę – pozostał tam tylko blask. Sharanie zastygli w miejscu, rzucając za sobą długie cienie, gdy się przemieniali w kryształy.

Kolumna mocy wzniosła się wysoko w powietrze, niczym strumień świetlny, a potem zanikła.

Leane opadła na kolana, podpierając się ręką. Ziemię pokrywała warstwa kryształów, wyrastając z popękanej skały, okrywając pokaleczony krajobraz. Otwarte szczeliny były teraz wypełnione kryształami i wyglądały jak wąskie rzeczułki.

Leane powstała i poszła naprzód, mijając Sharanów zamrożonych w kryształach, zamarłych w czasie.

W samym środku wybuchu znalazła kryształową kolumnę, szeroką jak stare drzewo o skórzastych liściach, wznoszącą się na jakieś pięćdziesiąt stóp. W jej środku tkwił zamrożony złobiony pręt, sa’angreal Vory. Nie było śladu samej Amyrlin, ale Leane wiedziała.

– Zasiadająca na Tronie Amyrlin poległa! – krzyknęły pobliskie Aes Sedai pośród skrystalizowanych Sharanów. – Zasiadająca na Tronie Amyrlin poległa!


Zagrzmiało. Berelain podniosła wzrok od łoża i wstała, wypuszczając dłoń Galada ze swojej. Podeszła do okna osadzonego w kamiennej ścianie.

Morze pieniło się i rozbijało o skały na zewnątrz, rycząc jak gdyby w gniewie. A może w bólu. Biała piana rozpryskiwała się, wzbijając gwałtownie ku chmurom, gdzie błyskawice rzucały przerywane światło. Kiedy patrzyła, chmury zgęstniały jeszcze bardziej. Pociemniały.

Do świtu pozostawała jeszcze godzina, chmury były jednak tak czarne, że wiedziała, iż nie zobaczy słońca, kiedy już wzejdzie. Wróciła do łoża Galada, usiadła i wzięła go za rękę. Kiedy jakaś Aes Sedai przyjdzie go Uzdrowić? Wciąż był nieprzytomny, chociaż szeptał, gdy go nawiedzały koszmary. Poruszył się i coś błysnęło mu na szyi.

Berelain sięgnęła mu pod koszulę, wyciągając medalion w kształcie lisiej głowy.

Potarła go palcem.

– …z powrotem do Cauthona – wyszeptał Galad z zamkniętymi oczami. – Nadzieja…

Berelain myślała przez chwilę, odczuwając ciemność na zewnątrz, jakby sama była Czarnym dławiącym kraj i wpełzającym przez okna i drzwi. Wstała, zostawiając Galada i szybko wyszła, zabierając medalion.


– Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie żyje – oznajmił Arganda.

„Krew i krwawe popioły!” – pomyślał Mat. – „Egwene także”. Uderzyło go to jak cios w twarz.

– Poza tym – ciągnął Arganda – Aes Sedai donoszą, że straciły ponad połowę swojego stanu liczebnego. Te pozostałe utrzymują… cytuję… „że nie mogą przenieść dość energii, żeby podnieść piórko”. Są niezdolne do walki.

Mat chrząknął.

– Ilu przenoszących Sharanów pokonały? – zapytał, ożywiając się.

– Wszystkich.

Mat spojrzał na Argandę i zmarszczył brwi.

– Co takiego?

– Wszystkich, którzy z nimi walczyli – potwierdził Arganda.

– To jest coś! – powiedział Mat. – Ale Egwene…

Nie. Nie myśleć o tym teraz. Ona i jej ludzie powstrzymali sharańskich przenoszących.

Sharanie i Trolloki wycofali się z pierwszej linii, by się przegrupować. Mat skorzystał z okazji, by zrobić to samo.

Jego siły – to, co z nich zostało – były rozciągnięte w poprzek Wzniesień. Połączył razem wszystkich, którzy mu zostali, mieszkańców Ziem Granicznych, Zaprzysiężonych Smokowi, Loiala i Ogirów, oddziały Tama, Białe Płaszcze i żołnierzy z Legionu Czerwonej Ręki. Walczyli dzielnie, ale wróg znacznie przewyższał ich liczebnie. Było wystarczająco źle, gdy mieli przeciw sobie tylko Sharanów, ale gdy Trolloki wdarły się na wschodni skraj Wzniesień, zostali zmuszeni do obrony na dwóch frontach. W ciągu godziny zostali odepchnięci o ponad tysiąc kroków w kierunku północnym, a ich tylne szeregi dotarły prawie do skraju płaskowyżu.

To będzie ostatnie pchnięcie. Koniec bitwy. Po zniknięciu sharańskich przenoszących Mat nie zostanie natychmiast starty z powierzchni ziemi, lecz, Światłości… zostało jeszcze tak wiele tych przeklętych Trolloków. Mat dobrze odtańczył ten taniec. Wiedział, że tak było. Zrobił, co było w ludzkiej mocy. Nawet powrót Tuon mógł tu nie wystarczyć, o ile by do niego doszło.

Arganda wręczył mu doniesienia z innych rejonów pola bitwy. Był ranny na tyle, by nie móc walczyć, i nie było już nikogo z Mocą wystarczającą do Uzdrowienia. Dobrze się spisał. Dobry żołnierz. Mat mógł go wykorzystać w Legionie.

Trolloki szykowały się do kolejnego natarcia, znów usuwając ciała z drogi i formując tarany uderzeniowe z prowadzącymi je Myrddraalami. To dawało Matowi pięć do dziesięciu minut na przygotowanie. Potem nastąpi atak.

Lan zbliżył się z ponurą miną.

– Co rozkażesz moim ludziom, Cauthonie?

– Przygotować się do walki z tymi Trollokami – odrzekł Mat. – Czy ktoś się komunikował ostatnio z Mayene? Teraz jest znakomita pora na powrót do szeregów tych Uzdrowionych.

– Sprawdzę to dla ciebie – powiedział Lan. – A potem przygotuję moich ludzi.

Mat pogrzebał w jukach, gdy Lan się oddalił. Wyciągnął chorągiew Randa, tę dawnych Aes Sedai. Zachował ją z myślą, że mogłaby zostać użyta.

– Niech ktoś ją podniesie. Będziemy walczyć w imieniu przeklętego Randa. Pokażmy Cieniowi, że jesteśmy z tego dumni.

Dannil przyjął chorągiew, używając włóczni jako drzewca. Mat nabrał tchu. Ze sposobu wypowiedzi ludzi z Ziem Granicznych wynikało, że myślą, iż to się skończy jakąś wspaniałą, heroiczną, samobójczą szarżą. Tak się zawsze kończyły pieśni Thoma… ten rodzaj pieśni, w których Mat miał nadzieję się nie pojawić. Teraz jednak była jakaś słaba nadzieja.

„Myśl, myśl”. Z oddali doleciał odgłos rogów Trolloków. Tuon się spóźniła. Czy miała zamiar przybyć? Miał skrytą nadzieję, że nie miała. Gdy bitwa szła tak marnie, nawet Seanchanie mogli nie wystarczyć.

Potrzebował jakiegoś otwarcia zagrywki. „Pośpiesz się, szczęście!” Otworzyła się jeszcze jedna brama i Arganda wyszedł, by przyjąć doniesienia wysłannika. Mat nie musiał ich słyszeć, by zdać sobie sprawę, jakiego rodzaju to nowiny, bo gdy Arganda wrócił, był zachmurzony.

– W porządku – powiedział, wzdychając. – Co to za nowina?

– Królowa Andoru nie żyje – odpowiedział Arganda.

„Krwawe popioły! Nie Elayne!” – Mat poczuł, że serce mu zamiera. „Rand… bardzo żałuję”.

– Kto tam dowodzi? Bashere?

– Nie żyje. I jego żona także. Zginęli podczas ataku na andorańskich pikinierów. Straciliśmy także sześciu naczelników klanów Aielów. Nikt nie dowodzi Andoranami i Aielami w korycie rzeki. Szybko się wykruszają.

– To koniec! – Spotęgowany głos Demandreda doleciał Mata z drugiego końca płaskowyżu. – Lews Therin cię opuścił! Krzyknij do niego, kiedy umrzesz. Niech pozna twój ból.

Przybyli na ostatnich kilka ruchów w ich grze, a Demandred dobrze grał. Mat spojrzał na swoją armię wyczerpanych żołnierzy, z których wielu było rannych. Nie można było temu zaprzeczyć, byli w rozpaczliwym położeniu.

– Wezwij Aes Sedai – powiedział. – Nie obchodzi mnie, że mówią, iż nie mogą podnieść piórka. Być może, kiedy staną do walki o własne życie, znajdą trochę siły na jakąś kulę ognia tu i tam. Poza tym, ich Strażnicy nadal mogą walczyć.

Arganda skinął głową. Obok otworzyła się Brama i wyszli z nich chwiejnie dwaj znękani Asha’mani. Naeff i Neald byli poparzeni. Nie było z nimi Aes Sedai Naeffa.

– I cóż? – zapytał Matt.

– Zrobione – odwarknął Neald.

– Co z Tuon?

– Najwidoczniej znaleźli szpiega – rzekł Naeff. Imperatorowa czeka z powrotem na twój znak.

Mat nabrał tchu, wdychając atmosferę pola bitwy, czując ten rytm walki, który sam narzucił. Nie wiedział, czy wygra, nawet z Tuon. Nie z armią Elayne w nieładzie. Nie z Aes Sedai osłabionymi do stopnia niezdolności do przenoszenia. Nie bez Egwene i jej uporu, jej twardego kręgosłupa. Nie bez cudu.

– Zawiadom ją, Naeff. – Zażądał papieru i pióra, i napisał notę, którą oddał Asha’manowi. Odrzucił samolubne pragnienie, by pozwolić Tuon szukać bezpieczeństwa. Krwawe popioły, nigdzie nie było bezpiecznie.

– Przekaż to Imperatorowej, Naeff, i powiedz, że te instrukcje muszą zostać dokładnie wykonane.

Następnie zwrócił się do Nealda.

– Chcę, żebyś udał się do Talmanesa. Powiedz mu, żeby uruchomił swój plan.

Obaj przenoszący odeszli, aby przekazać jego przesłania.

– Czy to wystarczy? – zapytał Arganda.

– Nie.

– Więc po co to wszystko?

– Bo zostałbym Sprzymierzeńcem Ciemności, gdybym pozwolił tej bitwie trwać, nie próbując wszystkiego, Argando.

– Lewsie Therinie – zagrzmiał Demandred. – Staw mi czoło! Wiem, że się przyglądasz tej bitwie! Weź w niej udział! Walcz!

– Ten człowiek zaczyna mnie męczyć – powiedział Mat.

– Cauthonie, spójrz! – zawołał Arganda. – Trolloki się przegrupowały. Chyba zaatakują.

– Zatem formujmy szyki – rzekł Mat. – Gdzie jest Lan? Czy jeszcze nie wrócił? Nienawidzę zaczynać bez niego.

Obrócił się, przebiegając wzrokiem szeregi, gdy Arganda wykrzykiwał rozkazy. Nagle Arganda chwycił go za ramię, wskazując Trolloki. Mat poczuł dreszcz, gdy ujrzał w świetle ognia samotnego jeźdźca na czarnym ogierze szarżującego na prawe skrzydło hordy Trolloków. Kierował się ku wschodniemu zboczu Wzniesień. Ku Demandredowi.

Lan odszedł, by toczyć wojnę na własną rękę.


Trolloki szarpały ramię Olvera, sięgając w głąb szczeliny i usiłując go wyciągnąć. Inne kopały z boków, a ziemia sypała się na niego, przywierając do łez na policzkach i do krwi sączącej się z zadrapań.

Nie mógł przestać się trząść. Nie mógł także ruszyć się z miejsca. Trząsł się ze strachu, gdy bestie kopały coraz bliżej i bliżej brudnymi paluchami.


Loial siedział na pniaku, odpoczywając przed wznowieniem bitwy.

Szarża. Tak, to byłby dobry sposób zakończenia tego wszystkiego. Był cały obolały. Wiele czytał o bitwie i brał udział w walkach, wiedział więc, czego może oczekiwać. Niestety, wiedzieć o czymś i doświadczać tego czegoś to były to całkiem różne rzeczy. Dlatego właśnie opuścił stedding.

Po całym dniu nieustannej walki głębokie wewnętrzne zmęczenie paliło ręce i nogi. Kiedy podnosił siekierę, ostrze wydawało się tak ciężkie, że mogłoby złamać stylisko.

Wojna. Mógł przeżyć życie bez tego doświadczenia. Było o wiele cięższe niż tamta gorączkowa bitwa w Dwu Rzekach. Tam mieli przynajmniej czas na wynoszenie zabitych i opatrywanie rannych. Tu chodziło o przetrwanie falowych ataków.

Nie było czasu nawet na myślenie. Erith usiadła obok pieńka, on zaś położył dłoń na jej ramieniu. Była piękna. Miała doskonałe uszy i cudowne brwi. Loial nie patrzył na plamy krwi na jej stroju. Miał nadzieję, że nie jest to jej krew. Pogładził jej ramię palcami tak zdrętwiałymi, że ledwie je czuł.

Loial notował dla siebie i innych, jak wygląda przebieg bitwy. Tak, atak końcowy byłby dobrym zakończeniem opowieści. Udawał, że pisze opowieść, bo to kłamstewko nie mogło nikomu przynieść szkody.

Samotny jeździec wyjechał z szeregów, galopując ku prawemu skrzydłu Trolloków. Mat nie będzie zadowolony, jeżeli samotny jeździec zginie. Loial dziwił się, że żal mu jednego straconego życia po tylu tysiącach śmierci, które dotąd oglądał.

„Ten człowiek wygląda znajomo” – pomyślał. Tak, to był ten koń. Widział go już wiele razy. „Lan” – pomyślał oszołomiony. – „Lan jest tym samotnym jeźdźcem”.

Loial wstał.

Erith spojrzała na niego, gdy opierał topór na ramieniu.

– Ty tu czekaj. Walcz razem z innymi. Ja muszę iść.

– Iść?

– Muszę to zobaczyć – powiedział. – Zobaczyć, jak ginie w walce ostatni król Malkieru. Muszę to włączyć do książki.


– Gotować się do szarży! – krzyknął Arganda. – Formować szyk! Łucznicy na przedzie, za nimi jazda. Piechota przygotuje się do pójścia z tyłu.

„Szarża” – pomyślał Tam. – „Tak, to nasza jedyna nadzieja”. Muszą nadal naciskać, ale ich linia jest tak cienka. Rozumiał, o co chodzi Matowi, ale to nie podziała.

W każdym razie, muszą walczyć.

– Cóż, on już jest martwy – powiedział jakiś najemnik obok Tama, wskazując Lana Mandragorana jadącego ku skrzydłu Trolloków. – Przeklęci Pogranicznicy.

– Patrz Tam… – powiedział stojący obok niego Abell.

Niebo nad nimi pociemniało. Czy to było możliwe w nocy? Te piekielne chmury zdawały się opadać coraz niżej. Tam prawie stracił z oczu postać Lana jadącego na mrocznym ogierze, mimo ognisk płonących na Wzniesieniach. Ich światło zdawało się nikłe.

„Zmierza ku Demandredowi” – pomyślał Tam. – „Ma jednak mur Trolloków przed sobą”. Wyjął strzałę ze szmatą nasączoną żywicą przy grocie i założył ją na cięciwę.

– Ludzie z Dwu Rzek, gotujcie się do otwarcia ognia.

Najemnik stojący obok zaśmiał się.

– To co najmniej sto kroków. Naszpikujesz go strzałami, jeśli już.

Tam spojrzał na tamtego, a potem przytknął koniec strzały do pochodni. Przywiązany do grotu strzęp zajął się ogniem.

– Pierwszy szereg, na mój znak – krzyknął, nie zważając na inne rozkazy przekazywane wzdłuż szyku. – Stwórzmy przejście Lordowi Mandragoran.

Naciągnął cięciwę płynnym ruchem, aż płonący strzęp ogrzał mu palce, i wystrzelił.


Lan szarżował na Trolloki. Już przed wielu godzinami strzaskał swoją lancę i trzy inne. Na szyi miał chłodny medalion, który Berelain przesłała mu przez bramę z krótką notką.

„Nie wiem, jak na tym wyszedł Galad, ale chyba chciał, żebym to posłała Cauthonowi”.

Nie zastanawiał się, co robi. Pustka nie pozwalała na to. Niektórzy nazwaliby go arogantem, wariatem, samobójcą. Świat rzadko bywał zmieniany przez ludzi, którzy nie chcieli przynależeć do tej trójki. Posłał Nynaeve przez więzy tyle otuchy, ile mógł, a potem wrócił do walki.

Kiedy zbliżał się do Trolloków, bestie ustawiły mur z włóczni. Koń nadziałby się na nie, próbując się przebić. Lan nabrał tchu, spokojny w pustce, planując ścięcie grotu pierwszej włóczni, a potem taranowanie szeregu.

Ten manewr był jednak niemożliwy. Trollokom wystarczyłoby stłoczenie się i spowolnienie go w ten sposób. Następnie mogły obezwładnić Mandarba i ściągnąć Lana z siodła.

Ktoś jednak musiał unicestwić Demandreda. Lan podniósł miecz. Na szyi miał medalion.

Płonąca strzała uderzyła z nieba i przebiła gardło Trolloka stojącego tuż przed Lanem. Lan bez wahania wykorzystał upadek Trolloka jak przejście przez linię włóczni. Wpadł między Pomiot Cienia, tratując tamtego. Musiał tylko…

Następna strzała uderzyła, powalając Trolloka, później jeszcze jedna i kolejna, jedna szybko po drugiej. Mandarb przedarł się przez zdezorientowane, palące się i umierające Trolloki, a deszcz płonących strzał padał przed nim.

– Malkier! – zawołał Lan, kierując Mandarba naprzód, tratując zwłoki, lecz utrzymując prędkość, gdy droga się otwierała. Grad świateł padał przed nim, a każda strzała była celna, zabijając Trolloka, który próbował stanąć mu na drodze.

Przegalopował przez szeregi, spychając na bok umierające Trolloki, a płonące strzały wskazywały mu drogę w ciemności. Trolloki stały gęsto po obu stronach, ale te przed nim padały do ostatniego stwora.

„Dzięki ci, Tamie”.

Lan zmusił swego wierzchowca do galopu wzdłuż wschodniego stoku Wzniesień, obok żołnierzy, obok Pomiotu Cienia, teraz już samotny. Był jednością z wiatrem, który rozwiewał mu włosy, był jednością z tym muskularnym zwierzęciem pod sobą, które niosło go naprzód, był jednością z celem, który był jego przeznaczeniem i jego losem.

Demandred wstał, słysząc tętent kopyt, a jego sharańscy towarzysze stanęli przed nim.

Lan ryknął, kierując Mandarba na Sharanów blokujących mu drogę. Ogier skoczył, przednimi kopytami wbijając w ziemię gwardzistów. Zawirował, obalając zadem innych Sharanów, a jego przednie kopyta spadły na kolejnych.

Lan wyskoczył z siodła – Mandarb nie miał ochrony przed przenoszeniem. Walka jeźdźca z pieszym zachęciłaby Demandreda do zabicia wierzchowca – i uderzył w ziemię w pędzie, z mieczem w ręku.

– Jeszcze ktoś? – ryknął Demandred. – Lewsie Therinie, zaczynasz mnie…

Urwał, gdy Lan dopadł go i zastosował „Puch ostu unoszony wichrem”, porywczą, ofensywną postawę szermierczą. Demandred machnął mieczem w górę, przyjmując cios i poślizgnął się, odstępując przed jego siłą. Wymienili trzy ciosy szybkie jak trzask błyskawicy. Lan wciąż był w ruchu, dopóki ostatni cios nie zranił Demandreda w policzek. Lan poczuł lekkie szarpnięcie i krew trysnęła w powietrze.

Demandred poczuł ranę i oczy mu się rozszerzyły.

– Ktoś ty? – zapytał.

– Ten, kto cię zabije.


Min spojrzała na pole bitwy w Merrilorze z grzbietu swego torma kroczącego ku bramie. Miała nadzieję, że ochłonie on z bitewnego szału, kiedy tam dotrą. Ogień, pochodnie i świetliki błyskały w dali, oświetlając sceny męstwa i determinacji. Patrzyła na migocące światła, ostatnie żarzące się węgle w ogniu, który wkrótce zostanie zgaszony.

W oddali, daleko na północy, Rand zadrżał.


Wzór wił się wokół Randa, zmuszając go do uwagi. Oczy miał pełne łez. Widział walczących. Widział ginących. Widział Elayne, pojmaną i samotną, i jakiegoś Władcę Strachu przygotowującego się do wyprucia ich dzieci z jej łona. Widział Rhuarca, którego stracił z myśli, a który był teraz pionkiem jednego z Przeklętych.

Widział Mata – zdesperowanego, stawiającego czoło okropnym trudnościom.

Widział Lana jadącego na spotkanie śmierci.

Słowa Demandreda utkwiły w nim. Nacisk Czarnego nie ustawał.

Rand zawiódł.

Słyszał jednak w myślach jakiś głos. Słaby, prawie zapomniany.

„Odpuść”.


Lan nie wstrzymał się ani na chwilę.

Nie walczył tak, jak tego uczył Randa. Żadnego starannego sprawdzania, żadnej oceny terenu, żadnego szacowania. Demandred mógł przenosić i mimo posiadania medalionu Lan nie mógł dać nieprzyjacielowi czasu do namysłu, do wykonania splotu i rzucenia weń głazami albo otwarcia pod nim ziemi.

Lan pogrążył się w pustce, pozwalając prowadzić się instynktowi. Odciął się od emocji, spalając wszystko. Nie musiał badać terenu, bo czuł ten kraj jako część siebie samego. Nie musiał sprawdzać siły Demandreda. Jeden z Przeklętych, z wieloma dekadami doświadczeń, mógł być najzręczniejszym szermierzem, jakiemu Lan stawił dotąd czoło.

Był świadomy, że Sharanie rozstąpili się, tworząc szeroki krąg wokół walczących. Najwyraźniej Demandred był tak pewny swej biegłości, że nie pozwalał innym ingerować.

Lan wszedł w sekwencje ataków. „Woda płynąca ze wzgórza” stała się „Wichrem w górach”, który stał się „Jastrzębiem rzucającym się w zarośla”. Były one niczym strumienie łączące się w coraz większą rzekę. Demandred walczył tak dobrze, jak się tego obawiał Lan. Chociaż jego sekwencje były nieco inne od tych, które znał Lan, upływ lat nie zmienił charakteru walki na miecze.

– Jesteś… dobry… – burknął Demandred, ustępując przed „Wiatrem i deszczem”. Strużka krwi ściekała mu z policzka. Miecz Lana błysnął w powietrzu, odbijając czerwone światło bliskiego ogniska.

Demandred wrócił z „Krzesaniem iskry”, co Lan przewidział, kontratakując. Draśnięty w bok, zignorował to. Ta wymiana ciosów posłała go krok wstecz, dając Demandredowi szansę na podniesienie kamienia Jedyną Mocą i rzucenie nim w Lana.

W głębi pustki Lan czuł nadlatujący kamień. To było rozumienie walki – coś, co przenikało go do głębi duszy. Sposób, w jaki Demandred stąpał, kierunek rzucanych spojrzeń, mówił Lanowi, co nadchodzi.

Wchodząc w kolejną postawę szermierczą, Lan podniósł miecz przed pierś i się cofnął. Kamień wielkości ludzkiej głowy wyminął go z przodu. Lan ruszył naprzód, przygotowawszy rękę do następnej pozycji, gdy kolejny kamień przeleciał pod jego ręką, i schodząc z drogi trzeciego, który minął go o palec, drąc mu strój.

Demandred zablokował atak Lana, ale oddychał chrapliwie.

– Ktoś ty? – wyszeptał znowu. – Nikt z tej ery nie jest tak zręczny. Asmodean? Nie, on nie mógłby tak ze mną walczyć. Lews Therin? To ty stoisz za tą obcą twarzą, czyż nie?

– Jestem tylko człowiekiem – wyszeptał Lan – i zawsze byłem tylko tym.

Demandred warknął, a potem zaatakował. Lan odpowiedział „Kamieniami spadającymi z góry”, ale furia przeciwnika zmusiła go do cofnięcia się o kilka kroków.

Mimo wrażenia, jakie zrobiło początkowe natarcie Lana, Demandred był lepszym szermierzem. Lan wiedział o tym przez ten sam zmysł, który mówił mu, kiedy ma uderzać, kiedy parować, a kiedy się wycofywać. Być może, gdyby walczyli jak równy z równym, byłoby inaczej. Nie doszło jednak do tego. Lan walczył przez cały dzień i choć został Uzdrowiony z najcięższych ran, te lżejsze wciąż go bolały. Poza tym, Uzdrawianie wyczerpywało.

Demandred wciąż wyglądał świeżo. Przeklęty przestał mówić i zajął się pojedynkiem. Przestał też używać Jedynej Mocy, skupiwszy się tylko na szermierce. Nie uśmiechał się, nawet gdy miał przewagę. Nie wyglądał też na człowieka, który uśmiecha się często.

Lan odsunął się od Demandreda, ale Przeklęty napierał „Dzikiem pędzącym z góry”, odpychając Lana ku obwodowi kręgu, rozbijając jego obronę, tnąc go w rękę, potem w ramię, a na końcu w udo.

„Mam czas tylko na jedną ostatnią lekcję”.

– Mam cię – warknął w końcu Demandred, ciężko dysząc. – Kimkolwiek jesteś, mam cię. Nie możesz wygrać.

– Nie słuchałeś mnie – wyszeptał Lan.

„Ostatnia lekcja. Najtrudniejsza”.

Demandred uderzył, a Lan dostrzegł swoją sposobność. Zrobił wypad, odbijając w bok szpic jego miecza i taranując swoim.

– Nie przybyłem tu, by wygrać – szepnął Lan z uśmiechem. – Przybyłem, by cię zabić. Śmierć jest lekka jak piórko.

Demandred otworzył szeroko oczy, próbując się cofnąć. Za późno. Miecz Lana trafił go prosto w gardło.

Świat pociemniał, gdy Lan wypuścił miecz. Wyczuł lęk Nynaeve i przesłał jej swoją miłość.

Загрузка...