Rozdział 6 NAWÓZ

Stile ruszył na północ, przygotowany na wszelkie możliwe napaści ze strony demonów lub czegokolwiek innego.

Krajobraz powoli ulegał zmianie. Gęsty las ustąpił miejsca kępom wysokiej, bujnej trawy i różnobarwnych kwiatów na skalnym terenie. W końcu drogę przeciął mu uroczy strumyk, który najprawdopodobniej wypływał z gór położonych dalej na południe i kierował się na północny zachód. Woda była idealnie czysta i zimna. Stile położył się na brzegu i zanurzył usta, uważnie nadsłuchując. Nie spieszył się smakując płyn. Na Protonie istniało wiele różnych odżywczych napoi, ale czysta woda należała do rzadkości.

Rozejrzał się za drzewami owocowymi, lecz nie zauważył ani jednego. Gdyby miał broń, mógłby coś upolować. Bezpieczeństwo liczyło się jednak bardziej niż pożywienie; z zaspokojeniem głodu musi trochę zaczekać. Zmierzał w kierunku pasących się zwierząt, które — jak mu się wydawało widział z wierzchołka drzewa. Miał nadzieję, że to konie. Na koniu mógłby szybko przemierzać długie dystanse, nie pozostawiając ani śladów stóp, ani swego zapachu.

Czy jednak rzeczywiście były to pasące się konie? Może to tylko wytwór jego wyobraźni? Nie miał pewności, lecz ufał swemu instynktowi. Magia stanowiła dla niego tajemnicę, ale obyczaje koni — nie.

Wreszcie zobaczył to, czego oczekiwał — półkoliste wgłębienie pozostawione przez końskie kopyto, a w pewnej odległości od wody leżała kupka nawozu. Więc jednak się nie mylił!

Stile dokładnie obejrzał ślad kopyta. Był duży, co oznaezało, że zostawiło go mocno zbudowane zwierzę wysokości mniej więcej siedemnastu dłoni. Kopyto nie miało podkowy i było lekko wyszczerbione na krawędziach. Musiało należeć do tłustego, zdrowego konia, biegającego na tyle dużo, żeby ścierać sobie kopyta i na tyle niedbałego, żeby wyszczerbiać je na kamieniach. Jako wierzchowiec odbiegał od ideału, ale wystarczy i taki. Stile doznał ulgi. Miał teraz dowód, że nie dał się ponieść wyobraźni. Konie były tu naprawdę. Doświadczenie z diabelskim amuletem zachwiało jego pewność siebie, ale widok końskiego śladu przywrócił mu dobre samopoczucie.

Podszedł do kupki nawozu i przyjrzał się jej. I wtedy ogarnęła go fala wspomnień. Siedemnaście lat temu, jako osiemnastoletni młodzieniec patrzył na podobną kupkę gnoju…

Służba jego rodziców miała się ku końcowi, musieli więc opuścić Proton. Okres pracy niewolniczej wynosił dwadzieścia lat prawie dla wszystkich, chyba że udało się go przedłużyć dzięki Grze.

Stile miał szczęście. Urodził się na Protonie, tu się wychował, zdobył pełne wykształcenie i przeżył osiemnaście lat, zanim musiał dokonać wyboru między wyjazdem razem z rodzicami a pozostaniem na planecie.

Rodzice, na których czekały gromadzone przez dwadzieścia lat zarobki, byli ludźmi stosunkowo zamożnymi. Wprawdzie nie na tyle, aby mogli pozwolić sobie na powrót na Ziemię, ale było wiele innych, całkiem przyjemnych planet, na których czekał ich dostatek. Stile zdawał sobie sprawę, że pozostając na Protonie, będzie musiał odpracować dwadzieścia lat jako niewolnik; nagi, posłuszny zachciankom jakiegoś Obywatela, który go zatrudni. Wiedział też, że gdy skończy się okres służby, jego także czeka wygnanie.

Na Protonie była jednak Gra.

Wcześnie stał się jej wielbicielem. W świecie niewolników stanowiła ona nieoceniony relaks. Wymagała siły albo inteligencji, umiejętności lub szczęścia, samodzielności lub umiejętności posługiwania się maszynami, narzędziami lub zwierzętami, ale przede wszystkim stanowiła wyzwanie. Miała własną hierarchię, niezależną od społecznego statusu gracza. Wiadomo było, kto zajmuje kolejne szczeble w każdej grupie wiekowej i to wyznaczało pozycję zawodnika w nieustannym zmaganiu się o pierwszeństwo. Grę cechowała jej własna magia.

Stile od początku dobrze sobie radził — miał po temu wrodzone zdolności. Szybko znalazł się w swojej grupie i każdy szczebel mógł osiągnąć bez większego trudu. Każdy, ale on nigdy nie wybierał zbyt wysokiej pozycji.

Rodzice czy Gra? Decyzja nie sprawiła mu trudności. Pozostał na Protonie. Zgłosił się do służby w dniu, w którym jego rodzice wsiedli do statku kosmicznego i czekał na Obywatela, który zechciałby go zatrudnić. Ku swojemu zdziwieniu dostał pracę już pierwszego dnia. Zaprowadzono go do luksusowego majątku Obywatela — wszyscy Obywatele mieli luksusowe majątki — i wyposażonego w taczki i widły wysłano na pastwisko.

Jego zajęcie polegało na zbieraniu z pastwiska końskich odchodów. Brał taczki i widły i usuwał każdą kupkę nawozu, jaką wypielęgnowane konie Obywatela były uprzejme złożyć na jego wspaniałej trawie. Tęskniąc za rodzicami — kochał ich, ale szalał za Grą — nienawykły do dyscypliny związanej z pracą zarobkową, czuł się bardzo rozczarowany swoją nową sytuacją. Znosił ją jednak dzięki temu, że od dawna wiele czasu spędzał w samotności.

Warunki życia miał trudne. Spał na stryszku wraz z dziewięcioma innymi robotnikami i jadał w jednej sali razem z trzydziestoma niewolnikami. Nie miał własnego kąta ani swoich rzeczy; nawet pościeli, która była wypożyczona.

Tak jak inni wstawał pospiesznie o wschodzie słońca, a z nadejściem wieczora, gdy gaszono światła, kładł się spać. Mieszkając z rodzicami, Stile swobodnie dysponował swoim czasem. Staruszkowie spędzali cały dzień w pracy i jeśli tylko nie miał kłopotów w szkole, mógł robić, co mu się żywnie podobało, to znaczy zajmować się Grą i doskonalić w najrozmaitszych, niezbędnych w niej umiejętnościach. Teraz sprawy miały się inaczej, co powodowało, że zaczął zastanawiać się nad słusznością swego wyboru. Wiedział doskonale, że kiedyś musi stać się człowiekiem dorosłym, ale czy koniecznie w ciągu jednego dnia?

Jego pracodawca, jak większość Obywateli, był niesłychanie bogaty. Miał kilka pastwisk rozrzuconych na odległych od siebie kopułach. Stile musiał jeździć z jednego miejsca na drugie i nie mógł nigdy nadążyć z pracą.

Niektóre z pastwisk poprzecinane były przegrodami z czystych, białych desek z importowanego z Ziemi drewna, pozbijanych prawdziwymi zardzewiałymi gwoźdźmi. Ogrodzenia te miały oczywiście zabezpieczenie w postaci niewidzialnych mikro — przewodów, które lekko, lecz niemile kopały prądem każdego, kto się ich dotknął. Konie nie są inteligentne, ale mają dobrą pamięć, więc rzadko kiedy ocierały się o płot, natomiast Stile musiał oczywiście przekonać się o tym wszystkim na własnej skórze. Nikt. mu nie udzielał żadnych instrukcji lub pouczeń.

Więc się przekonał. Dowiedział się, że płoty ustawiano po to, aby konie nie mogły przedostać się na pastwisko, na którym odrastała trawa. Pasąc się zniszczyłyby ją, zanim osiągnęła pożądaną wysokość. Kiedy jednak trzeba było oddzielić od siebie jakieś zwierzęta, umieszczano je na różnych pastwiskach. Istniało wiele powodów, dla których łąki przegradzano, i pracodawca, mimo swego bajecznego bogactwa, brał je pod uwagę.

Problem Stile’a polegał na tym, że musiał niekiedy przechodzić przez płot, żeby zebrać nawóz z głębiej położonych części pastwiska. Był jednak zbyt niski, żeby przejść przez ogrodzenie. Sprawność fizyczna pozwoliłaby mu z łatwością przeskoczyć płot o wysokości półtora metra, ale było to zakazane. Zwierzęta bowiem miały nie wiedzieć, że można przez coś skakać poza torem przeszkód. Oprócz tego, lądując mógłby uszkodzić darń, co stanowiłoby wykroczenie. Tylko koniom wolno było ją niszczyć. Wiele za nie zapłacono i w związku z tym miały znaczne przywileje.

Tak więc Stile musiał przechodzić przez odległe od siebie furtki, a konie przerastające go masą dziewięć do piętnastu razy, nie zawsze chciały go przepuścić. Na szczęście umiał dobrze biegać i mógł w ten sposób je przechytrzyć. W każdej chwili oczywiście mogłyby go z łatwością przegonić, ale nie ścigały się, jeśli nie były do tego zmuszone. Wydawało się, że należy to do ich zasad; nie miały ochoty współzawodniczyć z człowiekiem w taki sposób, w jaki rywalizowały między sobą.

A potem odkrył przełazy — konstrukcje przypominające rozstawioną drabinę, które pozwalały mu przejść przez ogrodzenie i przeciągnąć górą taczki, nie dotykając płotu. Konie nie były w stanie przejść po czymś takim i nigdy nie próbowały. W pewnym sensie przełazy stanowiły pomost między dwoma światami. Dzięki nim nareszcie mógł poruszać się po pastwiskach na tyle szybko, żeby praca nie zajmowała mu zbyt wiele czasu.

Gdy podejmował służbę, musiał przybrać jakieś imię. Wybrał niewolnicze imię ojca ze swoim numerem służbowym, ale gdy protoński rejestr niewolników poprosił go o podanie jakiegoś bardziej osobistego określenia, podał właśnie to: Stile.

— Styl? Jak elegancja? — zapytał niewolnik, który prowadził rozmowę, patrząc na niego z rozbawieniem.

— Zbyt pretensjonalne imię, jak na chłopca twojego wzrostu — zauważył ironicznie.

Stile poczuł, że napinają mu się mięśnie brzucha, pośladków i ramion. „Chłopiec” miał już osiemnaście lat, rósł, ale dla obcych wyglądał na dwunastolatka. Depilatory rozpuszczone w bieżącej wodzie skutecznie redukowały odznaki jego męskiej dojrzałości. Niska kobieta nie miałaby takiego problemu. Jej najbardziej rzucające się w oczy cechy płciowe nie podlegały działaniu chemii. Stile miał już dosyć tych wiecznych przycinków. Ludzie normalnego wzrostu uważali się za niezmiernie dowcipnych, robiąc pogardliwe uwagi na temat jego wzrostu. Powoli nauczył się ukrywania irytacji, lecz nawet nie udawał, że tego rodzaju aluzje traktuje jako żart.

— Stile, jak przełaz w płocie: S-T-I-L-E. Jestem pomocnikiem pastucha.

— Aha — pojął wreszcie złośliwy urzędnik i zanotował. Od tej pory wszyscy się tak do niego zwracali.

Niewolnicy mieli obowiązek używania imion własnych. Tylko Obywatelom przypadał luksus anonimowości, gdyż zwracano się do nich „panie”. Jeśli niewolnik poznał imię swego pana, to zachowywał je w tajemnicy, chyba że został zapytany, kim jest jego pracodawca.

Wybór okazał się trafny. Imię brzmiało oryginalnie, a w kontekście Gry przypominało swój homonim, bo tam rzeczywiście zaprezentował własny styl. Najbardziej jednak lubił skojarzenia związane z właściwym znaczeniem imienia: mostu pomiędzy pastwiskami. Przełaz reprezentował wolność i szersze spojrzenie, dające jakby wybór między różnymi światami. Ta myśl bardzo się Stile’owi podobała.

W miarę nabierania doświadczenia stawał się coraz lepszym pracownikiem. Każda przeoczona kupka nawozu oznaczała punkty karne, wywołujące szyderstwa ze strony innych robotników. Wszyscy współpracownicy Stile’a byli od niego starsi, wyżsi i mieli dłuższy staż pracy. W społeczności niewolników nie mających żadnych praw oprócz przywilejów uzyskiwanych dzięki pracy, kwestie związane z niepisanym kodeksem i chwilowo posiadanymi względami stawały się bardzo istotne.

— Stile: dwa przeoczenia na polu gryki — ogłaszał ponuro koniuszy, omawiając zaniedbania z danego dnia, a w grupie rozlegały się złośliwe, ciche chichoty i Stile przez cały następny dzień znajdował się na dole totemu farmy. W pierwszych tygodniach zdarzało mu się to dosyć często. Wtedy koledzy „niechcąco” popychali go, a jeśli się bronił, dostawał reprymendę za chuligaństwo i dzięki temu ponownie zajmował ostatnie miejsce na totemie. Obowiązywała zasada poza oczywistymi przypadkami — że człowiek zajmujący na totemie wyższą pozycję miał zawsze rację, a kiedy liczyło się słowo jednego niewolnika przeciwko drugiemu, człowiek będący niżej przegrywał. Koniuszy, człowiek zasadniczo sprawiedliwy, skrupulatnie jej przestrzegał. Był to jedyny niewolnik na farmie posiadający prawdziwą władzę i jako jedynemu przysługiwał mu przywilej częściowej anonimowości: zamiast imienia używał tytułu. Nigdy nie przekraczał swoich uprawnień i nie pozwalał na to innym.

Aż nadszedł dzień, w którym Stile zrobił wszystko jak należy. Niżej znajdował się wtedy niezdarny młodzieniec imieniem Shingle. Kiedy obaj znaleźli się w przejściu między barakami, Shingle chciał potrącić Stile’a. Stile uchylił się, ale równocześnie jego stopa „niechcący” trafiła Shingle’a, który uderzył o ścianę stodoły.

Rozwścieczony Shingle ruszył do ataku, wymachując pięściami, ale Stile chwycił go, pociągnął jedną ręką i cisnął na soczystą, zieloną trawę z taką siłą, że ofiara padając, zrobiła w niej wyrwę. Shingle’owi zaparło dech, a inni robotnicy przyglądali się temu ze zdumieniem.

Nadszedł koniuszy.

— Co tu się stało? — zapytał.

— Wypadek — odpowiedzieli, uśmiechając się niewinnie. — Shingle potknął się o Stile’a.

Koniuszy przyjrzał się badawczo Stile’owi, który stał ze spuszczonymi oczyma wiedząc, że czekają go kłopoty i spodziewając się nowych szyderstw. Na tym terenie bójki były surowo zakazane.

— Shingle: jedna wyrwa w trawie — powiedział koniuszy i prawie się uśmiechnął, kiedy w grupie rozległy się chichoty.

Shingle bowiem znajdował się na dole totemu i to on powinien był unikać kłopotów. Nie miał prawa mieć rację. Koniuszy zwrócił się do Stile’a:

— Wypadki się zdarzają, ale w przyszłości staraj się ćwiczyć na sali gimnastycznej.

Wśród kolegów ranga Stile’a wzrosła. Nie wiedzieli, że potrafi walczyć. On zaś zapamiętał, że tym razem opowiedzieli się po jego stronie, zgodnie z przyjętymi zasadami, śmiejąc się z jego przeciwnika. Zrozumiał, że według niepisanych praw przedtem opowiadali się przeciwko niemu dlatego, że zajmował najniższe miejsce w hierarchii, a nie dlatego, że był nowy albo niski. Stanowiło to bardzo krzepiące odkrycie.

Po tym wydarzeniu Stile zaczął znajdować przyjaciół. Przedtem podświadomie trzymał się od innych z daleka zakładając, że nim pogardzają. Jeśli nawet tak było, to należało już do przeszłości. Kiedy mu się nie wiodło, chichotali nadal, ale przyjaźnie, niekiedy z nutką współczucia. Nawet Shingle, skwaszony po ich starciu, nigdy nie wrócił do. sprawy. Znał reguły gry i wiedział, że przegrał sprawiedliwie.

Tymczasem Stile stawał się specem w wykrywaniu końskiego nawozu. Zauważył, że konie zostawiają swoje stałe odchody w miejscach nieco ukrytych, oddalonych od tych, gdzie się żywią, pasą lub odpoczywają. To sprawiało, że początkowo trudno mu było je odnaleźć.

Każde zaniedbanie powodowało, że pracownik znajdował się nisko w hierarchii totemu. Tak więc Stile miał poważną motywację, aby się doskonalić. Rozwinął w sobie wybitną spostrzegawczość. Nos nie był w tym wypadku zbyt pomocny, bo końskie odchody nie wydzielają intensywnej woni. Powonienie pomagało tylko w pobliżu znaleziska. Wzrok także nie stanowił niezawodnego środka, bo nawóz mógł być ukryty w zagajnikach lub pośród krzaków. Zdarzało mu się znajdować odchody nawet na liściach nisko zwisających gałęzi, a deszcz — pod kopułami z konieczności sztuczny — sprawiał, że wtapiały się w otoczenie.

W sprawach końskiego nawozu intuicja Stile’a wyostrzyła się w sposób niezwykły. Potrafił jednym ruchem łopaty przerzucić do taczek całą kupkę nawozu, nie omijając ani jednej grudki. Poznał miejsca, w których konie najczęściej załatwiały swoje potrzeby i sprawdzał je na początku. Czasami trafiał do nich wcześniej niż sztuczne muchy.

Kiedy jednak stał się mistrzem w swoim zajęciu, praca zaczęła go nudzić. Czy po to opanował rachunek różniczkowy i całkowy, ekologię i fizykę kwantową, żeby przez dwadzieścia lat przerzucać nawóz? Dlaczego Obywatel tak się pospieszył, zatrudniając go i pakując w coś takiego?

Niestety, cała władza na Protonie należała do Obywateli. Nie tłumaczyli się niewolnikom ze swoich decyzji. Stile nie mógł się ani poskarżyć, ani zmienić pracodawcy. Miał tylko prawo przyjąć oferowane zatrudnienie albo wcześniej skończyć służbę na Protonie. Jeśli chciał pozostać, musiał poddać się systemowi.

Podczas pracy często obserwował konie. Robił to dyskretnie, żeby nie uznano, iż się wałkoni.

Po jakimś czasie rozpoznawał je bezbłędnie i znał ich najbardziej charakterystyczne zachowania.


Sonny był małym konikiem pociągowym używanym do szkolenia początkujących jeźdźców, chociaż nie potrafił dobrze kłusować. Od niego wyraźnie różnił się Simcoe Cloud, łaciaty wałach wysoki na szesnaście dłoni o ładnym wzorze, ale zbyt dużej głowie. Na pastwisku dominowała Navajo, klacz, doskonała ćwierćkrewka. Na innym pastwisku panowały: Misty, mała pulchna klacz rasy Tennessee Walker o silnęj woli i jej towarzyszka Sky Blue, mająca tylko czternaście dłoni wzrostu i ponad dwadzieścia lat. Blue dawniej biegała jako kłusak i była dobrze wyszkolona, ale nerwowa, mimo siwego łba. No i Cricket, również szary, ale jaśniejszy. Zgodnie z rejestrem białe zwierzęta nie istniały. Konia, który sprawiał wrażenie białego zapisywano jako albinosa albo szarego. Stąd dowcip: „Jakiej maści był biały koń Jerzego Waszyngtona? — Szarej”.

Konie stanowiły świat Stile’a, zwłaszcza w godzinach pracy. Nauczył się rozpoznawać wszystkie spotykane na Protonie rasy, od szetlandzkiego kucyka po potężnego konia pociągowego. Marzył o tym, żeby mieć z nimi więcej do czynienia, ale takie zajęcia należały do chłopców stajennych i były przez nich zazdrośnie strzeżone. Stile zaś był tylko pomocnikiem pastucha i nie miał prawa spoufalać się z inwentarzem.

Zachowując stosowny dystans, podziwiał ich piękno: wdzięk, siłę mięśni, sprężystość kroku, czujność uszu. Prawdziwe muchy nie występowały na Protonie, ale dostarczano sztucznych, które brzęczały i krążyły dookoła koni tylko po to, żeby dostarczyć im powodu do machania ogonem. Stile uwielbiał się temu przyglądać. Ogon wydawał mu się najpiękniejszym elementem konia, no, może poza grzywą. Raz widział obcego konia z zawiązaną na niej wstążką. Był to znak, że zwierzę lubi kopać. Jeśli pastuch albo chłopiec stajenny został uderzony przez zwierzę, to karano człowieka. Do niewolników należało zachowywanie należytej ostrożności i nie narażanie kosztownych końskich kopyt na kontakt z nędznym ludzkim ciałem.

Stile chłonął wiedzę jak gąbka. W owym czasie nie zdawał sobie z sprawy z tego, że niesłychana wartość przypisywana koniom wywarła przemożny wpływ na jego sposób myślenia.

Zwierzęta, które spotykał na pastwisku nie były wcale końmi wyścigowymi, lecz raczej emerytami, ofiarami kontuzji i ogierami drugiego rzędu, a jednak przedstawiały większą wartość niż życie niewolnika. Niektórzy buntowali się, w tajemnicy przed wszystkimi nienawidzili zwierząt, którymi musieli się zajmować, ale dla Stile’a konie były wcieleniem ideału. Możliwość przebywania na pastwisku w ich towarzystwie traktował jako szczególną łaskawość losu. Łąki bowiem stanowiły koński raj. Gdyby Stile urodził się koniem, też czułby się jak w niebie. W jego oczach były to stworzenia ładniejsze i doskonalsze od ludzi, a chociaż rozum nie chciał się z tym pogodzić, uczucia przeważyły. Stile był w koniach zakochany.

Stał się gorliwym badaczem gatunku. W wolnym czasie zaczął pilnie studiować podręczniki traktujące o końskim nawozie. Dowiedział się o istnieniu pasożytów jelit, które można w nim znaleźć: o robakach, larwach, wirusach i bakteriach. Oczywiście na Protonie nic takiego nie występowało, ale Stile udawał, że mogłoby i gorliwie szukał jakichś oznak. Nauczył się oceniać ogólny stan zdrowia konia na podstawie jego odchodów, potrafił odróżnić, czy koń musiał ciężko pracować, czy też nie, co jadał i w jakich proporcjach. Z biegiem czasu Stile potrafił doskonale rozpoznać każde zwierzę nawet po pozostawionym nawozie.

Pewnego dnia, drugiego roku służby Stile zauważył prawdziwego robaka. Natychmiast zgłosił to koniuszemu.

— Robak w naszym nawozie? — zapytał z niedowierzaniem zwierzchnik. — Chyba ci się przyśniło!

Koń został jednak zbadany, bo koniuszy nigdy nie zaniedbywał takich spraw i okazało się, że Stile ma rację. Powoli rozmnażająca się odmiana pasożyta przetrwała kwarantannę i zainfekowała zwierzę. Nie było to nic poważnego i nie przyniosłoby koniowi większej szkody, ale pasożyt istniał naprawdę. Larwy pokazały się w nawozie właśnie tego dnia, w którym Stile je zauważył. Spostrzegł schorzenie zanim mogło się rozprzestrzenić na inne zwierzęta.

Koniuszy kazał Stile’owi wziąć prysznic. Jak dziecku pomógł mu się umyć i uczesał mu włosy zgrzebłem. Stile, nieco zdziwiony, poddał się temu bez słowa. Potem koniuszy poprowadził go do niewielkich drzwi w ścianie stajni.

— Zawsze zwracaj się do niego „panie” i nigdy nie odwracaj się tyłem, dopóki nie każe ci odejść — udzielił mu krótkiej lekcji dobrego wychowania i wpuścił go przed sobą do środka.

Stile po raz pierwszy stanął twarzą w twarz ze swoim pracodawcą. Znalazł się w wytwornym gabinecie Obywatela. Zamiast trzech ścian były tam ogromne ekrany wideo przedstawiające trójwymiarowy górski krajobraz widziany z lotu ptaka. Podłogę pomieszczenia wyłożono prawie przezroczystym kwarcem, niewątpliwie importowanym z Ziemi, a więc cenniejszym od miejscowego złota. Co za bogactwo!

Obywatel siedział na wyściełanym aksamitem obrotowym fotelu, na którego poręczach znajdowało się kilka przycisków. Odziany był w ozdobną szatę, utkaną jakby z platyny, a na stopach miał miękkie zamszowe pantofle. Nie sprawiał wrażenia ani starca ani młodzieniaszka; kuracje odmładzające sprawiły, że miał przyjemną powierzchowność, ale jego wieku nie można było określić.

Mimo pozorów zdrowia i doskonałego wyglądu Obywateli, natura nie dawała się okiełznać. Niewielu dożywało ponad stu lat, chociaż wykorzystywali wszystkie dostępne osiągnięcia medycyny.

Pracodawca sprawiał wrażenia człowieka raczej przeciętnego. Od niewolnika różnił się tylko ubraniem. I to jak! Obywatel usadowiony był profilem do wchodzących.

Obserwował przesuwające się obłoki i zdawał się nikogo nie dostrzegać.

Koniuszy szturchnął Stile’a, który nieśmiało wykrztusił obwieszczenie swego przybycia:

— Panie.

Oczy Obywatela spoczęły na nim.

— To ty jesteś tym chłopakiem, który zauważył robaka? O dziwo, głos pracodawcy brzmiał także zupełnie zwyczajnie. — Tak, panie.

— Zostałeś awansowany na chłopca stajennego. Obywatel obrócił się w fotelu i ukazując swe platynowe plecy, dał Stile’owi sygnał odejścia.

Koniuszy zaprowadził go do chaty na skraju pastwiska. Chłopcy stajenni przyglądali się z zaciekawieniem, uprzejmie kłaniając się przełożonemu.

— Stile będzie teraz z wami — zawiadomił ich. Przynieście jego rzeczy.

Po chwili posłanie Stile’a, jego szczotka i ręcznik zostały porządnie ułożone na jednym z czterech łóżek w pomieszczeniu sypialnym. Chłopcy gratulowali Stile’owi. Oczywiście, znajdował się na dole hierarchii, jako „chłopak”, ale został członkiem bractwa. Niewątpliwie awansował. Teraz jeden prysznic na cztery osoby, a wieczorem o godzinę więcej wolnego czasu i ekran wideo w chacie!

Dni przerzucania nawozu minęły bezpowrotnie. Miejsce Stile’a na pastwisku zajął inny niewolnik. Stile zaś znalazł się w wyższej warstwie. Pracował bezpośrednio przy koniach. Nagrodę przyznano mu równie szybko, jak wymierzano kary za wykroczenia. Jednym gestem Obywatel sprawił, że dwa lata przerzucania gnoju stały się grą wartą świeczki…

Stile oderwał wzrok od nawozu. Patrzył nań prawie z sympatią.

Ruszył w dół rzeki, badając liczne ślady. Niektóre z koni były duże, inne średnie, jedne zdrowe, inne nieco mniej. Kilka miało pasożyty. Stile poczuł w związku z tym przewrotną satysfakcję — robakowi zawdzięczał przecież swój pierwszy awans!

Nad najświeższymi odchodami unosiły się prawdziwe muchy. Do tej pory znał je tylko z książek i z muzeum. Stare kupki nawozu leżały nienaruszone, porastały muchomorami, rozmywane były przez deszcz i poprzerastane trawą. Żaden szanujący się koń nie jadłby w takim miejscu, więc łodyżki traw pozostawały nietknięte. Naturalny sposób zapobiegania wyniszczeniu pastwiska? Może, ale Stile był zgorszony widząc wspaniałe łąki w takim zaniedbaniu. Kto zajmuje się końmi?

Chyba są dzikie i nikt się o nie nie troszczy. Oznaczałoby to, że po wybraniu tego, który mu się najbardziej spodoba, będzie musiał go ujeździć. Tym się nie martwił. Nawet mając uszkodzone kolana, zdoła się utrzymać na grzbiecie każdego konia, bo tylko jazda wyścigowa wymagała skrajnego ich obciążenia.

Stado sprawiało wrażenie licznego. Prawdopodobnie składa się z paru klaczy i jednego silnego ogiera. A jednak nie — samców było kilku — sugerowała to pozycja kopyt względem śladów pozostawionych przez kapiący mocz. Konie robiły je przed tylnymi kopytami, a klacze za. Musiał jednak znajdować się wśród nich przewodnik stada.

Stile potrzebował dobrego, szybkiego, ale nie rzucającego się w oczy wierzchowca. Najlepiej, żeby był to samotny ogier albo klacz. Samice bywają nawet bardziej wytrzymałe. Stile dosiadał kiedyś takiej. Nazywała się Błyskawica i nie pozwoliła sobą rządzić żadnemu koniowi, bez względu na płeć i wiek, a sama była wspaniałym, dumnym stworzeniem. Gdyby tutaj zdołał znaleźć podobną…

Zauważył ślady kopyt małego konia, nie przekraczającego czternastu dłoni, w doskonałym stanie zdrowia. Prawdopodobnie klacz. Sugerował to delikatny sposób stawiania nóg. Każde kopyto było zdrowe, a nawóz nie zawierał pasożytów. Ponadto świetnie umiała biegać. Wypatrzył w trawie ślady pozostawione podczas jej galopu, na których brak było oznak szurania i potknięć, żadnych niezręcznych stąpnięć. Dobry koń w pełni kondycji potrafi prześcignąć charta biegającego z prędkością 65 km na godzinę. Ta klacz mogła należeć do takiego typu. Sprawiała wrażenie samotnicy, trzymającej się z dala od stada. Jadła i piła w innych miejscach niż reszta. Oznaczało to, że musi się bardziej wystrzegać drapieżników, jest więc czujniejsza, silniejsza i szybsza. Ale dlaczego trzymała się na osobności? Konie są zasadniczo zwierzętami stadnymi.

Ruszył jej śladami. Najpierw były one stare, ale znalazł świeższe. Dopiero po kilku godzinach był na właściwym tropie, bo zwierzę odbywało długie wędrówki, tak jak wszystkie zdrowe konie. Idąc za nią, Stile zastanawiał się coraz intensywniej nad przyczynami, które odłączyły ją od stada. Czy była istotą ceniącą sobie samotność, czy też została usunięta z grupy? I co mogło stanowić powód? Najwyraźniej znakomicie radziła sobie sama.

Stile świetnie rozumiał zarówno konie jak i wyrzutków społeczeństwa. Zdążył już polubić tę klaczkę, chociaż jeszcze jej nie widział. Nie potrzebował przecież wielkiego ogiera, nie ważył dużo i umiał sprawić, że jego ciężar nie był męczący. Wystarczyłby mu nawet kucyk. Pamiętał, że w baśniach bohater zazwyczaj dosiada potężnego ogiera, ale wiedział, że nieduże koniki też mają swoje zalety. Tak jak i mali ludzie!

No i proszę, nagle doszedł do pewnej prawdy: sam jest niewysoki, więc lubi wszystko, co małe.

Dlaczego obiektem głupich dowcipów przeważnie jest karzełek? Co powoduje, że określenia: karzeł, krasnoludek, Pigmej, mają negatywne konotacje? Co do diabła jest takiego śmiesznego w niskim wzroście? Skoro mali ludzie nie są gorsi pod względem intelektu, to logicznie rzecz biorąc, niski wzrost powinien być traktowany jako zaleta — więcej wartości przypadających na kilogram wagi.

No, ale dlaczego sam nie potrafił w to uwierzyć? Nie powinien wybierać konia tylko dlatego, że jest mały, ale dlatego, że będzie najstosowniejszym wierzchowcem do jego celów. A jednak…

Rozmyślania przerwał mu widok szukanej przez niego istoty. Zobaczył jedną z najładniejszych klaczek w swoim życiu. Miała lśniącą, czarną sierść, na tylnych nogach białe skarpetki nie jednakowej wysokości. Czarna jak heban grzywa opadała jej na prawą stronę, a ogon przypominał włosy pięknej kobiety. Kopyta połyskiwały perłowo; delikatne i doskonale ukształtowane. Miała proporcjonalny rzymski nos, a jej róg był spiralnym cudem symetrii.

— Jej co?

Stile zamrugał i przetarł oczy. To, co zobaczył, nie było wcale złudzeniem.

Znalazł jednorożca.

Загрузка...