Rozdział 16 BŁĘKIT

Stile pojawił się na Phase tam, gdzie planował, tuż za zasięgiem żółtej mgły, która wyznaczała granice Żółtego Królestwa. Z powodu przysięgi i zaklęcia, jakie położyła na nim Żółciutka, nie mógł przekroczyć sam jego granic, ale też i nie musiał. Postawił na ziemi klatkę, w której zamknięta była sowa i ubrał się. W kieszeniach ubrania znalazł piłkę do metalu i kombinezon antygrawitacyjny; to pierwsze miało służyć do przepiłowania krat, zaś to drugie było zabezpieczeniem przed oblaniem magicznym płynem. Miał nadzieję, że Kurrelgyre lub Neysa będą mieli na tyle refleksu, by usunąć przy pomocy piły jeden z prętów, potem użyć go do wyłamywania zamków w pozostałych klatkach. Gdyby jednak coś zawiodło…

Stłumił tę myśl. Musiał uwolnić przyjaciół w ten lub inny sposób. Jeżeli będzie musiał, zniszczy Żółtą Adeptkę, choć wcale tego nie pragnął. Nie była przecież aż tak bardzo złą czarownicą.

Z giętkiego kombinezonu skręcił sznurek i zawiązał wokół piły. Wyciągnął sowę z klatki.

— Posłuchaj — rzekł do niej. — Zrobisz mi jedną przysługę i jesteś wolna. Nigdy więcej nie będziesz służyć człowiekowi, ani nie znajdziesz się w klatce.

Była to bardzo inteligentna sowa — mutant, więc rozumiała go.

— Weź to i wrzuć do kotła w żółtym domu. Stile podał jej pakiet suchego lodu.

— A to wrzuć do klatki jednorożca. Wepchnął ptakowi węzełek z piłą. Sowa zamrugała zdezorientowana.

— Aha, nie wiesz, co to jest jednorożec? To koń z rogiem — wyjaśnił najprościej, jak umiał.

Sowa uspokoiła się.

— A więc fruń tam szybko… i potem zaraz się stamtąd zabieraj. Jesteś już wolna. Jeśli będziesz mnie kiedyś potrzebowała, to daj mi znać, a pomogę ci we wszystkim.

Sowa wzięła oba pakunki w szpony, rozpostarła skrzydła i poszybowała.

— I nie pozwól, by oblano cię tam jakimś płynem! — zawołał za nią Stile.

Patrzył na znikającego ptaka z nadzieją, że wszystko skończy się dobrze. Nie był pewien czy narzędzia z Protona, służące realizacji jego pomysłu będą przydatne na Phase, więc starał się niczego zbytnio nie komplikować.

Wkrótce usłyszał wrzaski wiedźmy. To znaczyło, że dwutlenek węgla z kostki lodu znalazł się już w kotle, sprawiając, iż wywar wrzał i parował bez kontroli, niszcząc działanie magii i uwalniając sowę, oraz odwracając uwagę Żółciutkiej. Pierwsza część planu przebiegła więc pomyślnie. Teraz kolej na skafander i piłę. A potem, jeśli będą mieli szczęście, rozpęta się prawdziwe piekło.

Czekał zdenerwowany. Tyle rzeczy mogło jeszcze zawieść! Wreszcie dobiegło go trąbienie różowego słonia zwanego Drogim Coreyem i nasilający się tumult wśród więźniów, który po chwili przekształcił się w prawdziwy harmider połączony z trzaskami i łomotem. Z mgły wyłoniły się jakieś kształty. Ku Stile’owi galopował jednorożec. Była to Neysa z jeźdźcem na grzbiecie — Kurrelgyre’m w ludzkiej postaci.

Zatrzymali się i wilkołak zeskoczył na ziemię.

— Wielcem ci wdzięczny, o piękna. Odwzajemnię się, gdy tylko będę mógł — podziękował klaczy.

Wręczył Stile’owi rapier i zamienił się z powrotem w wilka. Stile stał przez chwilę bez ruchu, rozmyślając nad tym co się stało. Dlaczego wilkołak nie biegł jak zwykle w wilczej postaci, a zmuszał się do niewygodnej dla siebie jazdy wierzchem na jednorożcu? Oczywiście dlatego, by mógł zabrać ze sobą broń, którą w innym wypadku musiałby zostawić. Jego własne ubranie transformowało razem z nim, lecz miecz stanowił materię obcą. Chciał zwrócić broń Stile’owi. A dlaczego Neysa tolerowała tak niezwykłego jeźdźca? Widać także czuła potrzebę zwrócenia mu broni. Nie był to jakiś szczególny przedmiot, to tylko dar jej brata, należący teraz do Stile’a. Oboje uczynili to dla niego. W każdym razie tak to sobie wytłumaczył. Poczuł się wzruszony.

— Dziękuję wam, ale najbardziej rad jestem, że umknęliście bez szwanku.

Kurrelgyre warknął przyjaźnie, a Neysa zagrała pogodną nutę.

— Co z Żółtą Adeptką? Czy coś się jej stało?


Kurrelgyre przybrał postać mężczyzny.

— Wiedźma kazała przyprowadzić mnie z klatki, odgadując me przebranie — zaczął swą opowieść. — Twierdziła, że to waść przysłałeś ją do mnie. A ja nie wiedząc czy mówi prawdę, czy też kłamie, zmuszony byłem grać z nią w tę samą grę, dopóki nie upewniłem się o losie waści. Zamierzałem zabić ją, gdyby uczyniła ci krzywdę, lecz ona pokazała mi ślady wiodące przez zasłonę i powiedziała, że będziesz próbował uratować nas z oddali. Twierdziła, że nie będzie ci utrudniać…

— Żółciutka to świetna czarownica — stwierdził Stile. — Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz byłem z moją wilczycą — zwierzał się Kurrelgyre. — Żółta robi to tak samo jak i my, ale zanim zdążyła mnie podniecić, wywar przestał działać… Wróciłem więc do klatki i czekałem na rezultaty twych usiłowań. Nie mogłem uciekać w postaci wilka, gdyż wtedy działało na mnie jej przyzywające zaklęcie, zaś jako człowiek przestałem pragnąć jej śmierci.

— Sądzę, że zamierzała was wypuścić — powiedział Stile — ale chcąc zachować twarz nie mogła tego zrobić, dopóki sam nie spróbowałem. Podejrzewam, że jestem jej coś winien.

— Wygląda na to, że nawet Adepci bywają ludźmi zgodził się niechętnie Kurrelgyre. — Żadne ze zwierząt nie skrzywdziło Żółciutkiej w czasie ucieczki. Rozbiegły się we wszystkie strony, a my przyszliśmy tutaj, jak tylko zwęszyliśmy twój trop.

Kurrelgyre znowu powrócił do wilczej postaci.

— Żółciutka powiedziała mi, kim jestem — oznajmił Stile.

Wilk i jednorożec wbili w niego wzrok.

— Jestem Błękitnym Adeptem.

Stile umilkł, ale żadne ze zwierząt nie wydało nawet jednego dźwięku.

— Wiem, że żadne z was tego nie aprobuje, ale jestem, kim jestem. Mój sobowtór był Błękitnym Adeptem, a jak powiedziała Wyrocznia, powinienem poznać sam siebie. Muszę iść do Błękitnego Królestwa.

Wciąż jeszcze milczeli.

— Uwolniłem was z rąk Żółciutkiej, tak jak się zobowiązałem — ciągnął Stile. — Teraz jednak, kiedy wiem, kim jestem, nie mogę już prosić żadnego z was o pomoc. Jestem tym, którego wy…

Wilk przekształcił się w człowieka.

— Za późno, przyjacielu. Byłem zgubiony, kiedy cię spotkałem, choć sam o tym nie wiedziałem, ale Wyrocznia wiedziała i kazała mi „kultywować Błękit”. Nie proszę waści o żadną przysługę, lecz chętnie ci pomogę wyjaśnić twoją sytuację. Być może to, co zabiło twego sobowtóra, czyha teraz na ciebie w Błękitnym Królestwie, a wilczy nos łatwiej to coś wywęszy.

— Wielkie dzięki, panie wilkołaku. Lecz wiedz, że nie zamierzam uprawiać magii, więc nie będę mógł dopomóc ci w twych problemach. To bardzo jednostronny układ…

W tej samej chwili Kurrelgyre przemienił się już w wilka. — A ty. Neyso? — spytał Stile. — chciałbym… Neysa minimalnym ruchem głowy poleciła mu, by wsiadł.

Stile poczuł ulgę. Ciągle jeszcze odczuwał zmęczenie po maratonie, a jazda na Neysie była wręcz odpoczynkiem. Mógł się teraz trochę odprężyć. By w pełni odzyskać siły potrzebował około dwóch dni, ale niestety, nie miał tyle czasu. Jeżeli opóźni swe przybycie do Błękitnego Królestwa, to ryzykować będzie, że Żółciutka rozpuści plotki o jego pojawieniu się i to, co się tam na niego czai, zdąży się przygotować. Musiał dotrzeć tam pierwszy.

Może przydałby się tojad? Doszedł jednak do wniosku, że lepiej rozwiązywać problemy, polegając na własnych siłach. Kurrelgyre skierował Neysę na wschód. Wracali tą samą trasą, jaką tu przybyli, przez lasy, pola i pustkowia, nie zatrzymując się prawie na odpoczynek i popas. Stile wyjaśnił im po drodze konieczność następnego powrotu na kolejne rozgrywki. Oba stworzenia doszły do wniosku, że zdążą doprowadzić Stile’a do Błękitnego Zamku, zanim będzie musiał udać się na Protona.

Minęli miejsce, w którym Stile rozpoczął poskramianie jednorożca. To było tak niedawno, a ile się przez ten czas wydarzyło! Jechali w stronę zamku, który Stile dostrzegł, oglądając okolicę ze szczytu wysokiego świerka. Wrócili więc prawie do punktu, w którym wszystko się zaczęło.

Kiedy zbliżali się do celu podróży, wstawał właśnie świt w całej swej okazałości. Stile zasnął na grzbiecie Neysy i nie widział nawet wschodów i zachodów księżyców. Teraz patrzył na zamek przymrużonymi, łzawiącymi oczami. Zostały mu zaledwie cztery godziny do rozpoczęcia walki o Piąty Szczebel, a on nie zdołał jeszcze rozwikłać sytuacji na Phase. Gdyby Błękitne Królestwo nie było tak odległe od Żółtego…

Stile zdołał się trochę przespać, ale napięcie związane z jego misją, nie pozwoliło mu się odprężyć. Jeżeli Błękitny Adept naprawdę został zamordowany, to kto dokonał tego czynu ? Jeśli magia nie zdołała go ocalić, to jak ma przetrwać jego sobowtór nie stosujący czarów? Stile nie miał już innego wyjścia. Nawet gdyby pozwolono mu stosować magię, nie miał przygotowanych odpowiednich rymów.

Musiał sprawdzić, co działo się na zamku i zorientować się dokładnie, jaka jest jego sytuacja, bez względu na to, ile mogło go to kosztować. Wyrocznia powiedziała, żeby poznał sam siebie i Stile wierzył, iż jest to dobra rada.

Otoczenie Błękitnego Zamku było zdumiewająco przyjemne. Żadnej mgły, tylko czyste, niebieskie niebo, cudownie błękitne jezioro i całe pola błękitnych dzwonków, goryczki i błękitnej trawy. W oczach Stile’a miejsce to wydawało się jednym z najpiękniejszych, jakie do tej pory widział, i nie pasowało do jego wyobrażeń o posiadłości Adepta.

Nie mógł jednak pozwolić, by najładniejszy nawet pejzaż wywiódł go w pole.

— Myślę, że najlepiej będzie, jeśli zjawimy się tam w przebraniu, tak jak uprzednio — powiedział Stile. Zwierzęta wyraziły zgodę.

Stile ubrał skarpetki Neysy, a Kurrelgyre przybrał postać człowieka. I tak pozorny mężczyzna poprowadził dwa pozorne jednorożce ku bramie zamku.

Zwodzony most nad wąską fosą był opuszczony, a brama stała otworem. Na ich widok pojawił się uzbrojony człowiek, prawdopodobnie strażnik, ale jego dłoń nie dotykała miecza.

— Cóż mogę dla was zrobić? — zapytał się przebranego wilkołaka.

— Przybyliśmy, by zobaczyć się z Błękitnym Adeptem — odparł Kurrelgyre.

— Czy twe zwierzęta są chore?

Zaskoczony pytaniem Kurrelgyre usiłował improwizować: — Jedno z nich ma chore kolana.

— Nie widujemy tu wielu jednorożców — zauważył strażnik — lecz Błękitna Pani na pewno sobie z tym poradzi. Wejdźcie na dziedziniec.

Zaskoczyło to Stile’a. Nigdy wcześniej nie słyszał o Błękitnej Pani. Jak mogła być Adeptem, jeśli prawdziwy Adept był mężczyzną i niedawno zginął? Chyba, że była jego żoną. Sytuacja coraz bardziej się komplikowała!

— Wolelibyśmy spotkać się z samym Adeptem — protestował Kurrelgyre.

— Wyszedłby do was, gdyby zagrażała wam śmierć powiedział stanowczo strażnik. — Skoro jednak twój jednorożec ma chore kolana, to spotkacie się z Panią.

Kurrelgyre ustąpił. Poprowadził zwierzęta przez bramę, a potem szerokim przejściem na główny dziedziniec. Przypominał on jeden z podwórców pałacu Wyroczni, ale był znacznie mniejszy; nad całością dominowało piękne, błękitno kwitnące drzewo jacarandy, a pod nim lśniło ciemnym błękitem małe jeziorko, zasilane strumyczkiem spływającym ze szczytu fontanny, przypominającej swym kształtem małego, błękitnego wieloryba.

Widać było, że Błękitny Adept kochał przyrodę we wszystkich jej formach. Stile stwierdził, że mają podobne gusta. Na dziedzińcu przebywało kilka zwierząt: kulawy królik, wąż z rozdeptanym ogonem i nadtopiony śnieżny potwór. Neysa podejrzliwie zerkała na tego ostatniego, ale potwór nie szukał zwady z żadnym ze stworzeń.

Na podwórze weszła służąca ubrana w letnią sukienkę z błękitnego perkalu.

— Pani zaraz tu będzie — zawiadomiła Kurrelgyre. Chyba że potrzebna jest natychmiastowa pomoc?

— Nic bardzo pilnego — odparł wilkołak. Był zdumiony tym wszystkim nie mniej od Stile’a. Gdzie podziało się całe okrucieństwo, którym powinien charakteryzować się Adept? A jeśli Błękitny Adept zginął, to dlaczego nikt go nie opłakuje i nie rozpacza? Spodziewali się raczej, że będą w walce wyrąbywać sobie drogę do zamku, a stał przed nimi otworem.

Dziewczyna ostrożnie wzięła na ręce węża i zaniosła go do zamku.

Co to jest’? — pomyślał Stile. — Jakiś szpital? Rzeczywiście, to co widział, było bardzo odległe od Czarnego czy Żółtego Królestwa i to nie tylko w sensie geograficznym. W czym się krył podstęp?

Dziewczyna przyszła teraz po królika. Wąż nie wrócił. Został wyleczony czy zginął? Dlaczego zwierzęta ufały tak temu zamkowi? Biorąc pod uwagę reputację Adeptów, powinny raczej trzymać się z daleka.

Pojawiła się wreszcie inna kobieta. Ubrana była w skromną, błękitną suknię, błękitne pantofelki, a błękitną chustą miała związane jasne włosy. Była zgrabna, ale ani jej twarz, ani figura nie rzucały się specjalnie w oczy. Podeszła prosto do śnieżnego potwora.

— Dla ciebie wystarczy środek zamrażający — powiedziała. Otworzyła fiolkę i spryskała jej zawartością potwora. Natychmiast zniknęły ślady nadtopienia.

— Wracaj natychmiast w swe górskie pustkowia; niziny nie są dla ciebie bezpieczne — upominała go z uśmiechem, który na chwilę rozjaśnił jej twarz, wyglądającą teraz jak słońce na moment odsłonięte przez chmury. — I nie szukaj więcej zwady z ognistymi smokami.

Stworzenie potulnie kiwnęło głową i wyczłapało na zewnątrz.

Teraz kobieta zwróciła się ku Kurrelgyre. Stile zadowolony był, że okrywa go przebranie; ten słoneczny uśmiech oszołomił go. Jeżeli jakieś zło było w tej istocie, to doprawdy było ono dobrze ukryte.

— Nie widujemy tu wielu jednorożców, panie — powiedziała, powtarzając opinię strażnika przy bramie.

Stile zdumiał się tym określeniem, stosowanym wyłącznie do Obywateli Protona.

— Które z nich ma zranione kolana?

Wilkołak zawahał się. Stile wystąpił o krok do przodu. Przebranie jednorożca oszukać mogło tylko czyjeś oczy; dotyk musiał zdradzić ludzką naturę jego ciała.

— To ja mam chore kolana — powiedział. — Jestem człowiekiem w przebraniu jednorożca.

Pani przyjrzała mu się uważnie. Jej oczy były, oczywiście, błękitne i niezwykle piękne, ale twarz jej się zachmurzyła. — Nie obsługujemy tu ludzi — powiedziała. — Dlaczego zastosowałeś, panie, ten podstęp?

— Muszę spotkać się z Błękitnym Adeptem — wyjaśnił Stile. — A jak dotąd, Adepci nie odnosili się do mnie przyjaźnie. Wolałem więc przybyć incognito.

— Twój głos, panie, kogoś mi dziwnie przypomina… Zamilkła.

— Nie, to nie może być. Podejdź, obejrzę twe kolana, ale nic nie mogę obiecać.

— Ja chcę tylko spotkać się z Adeptem — zaprotestował Stile. Kobieta jednak już klęczała przed nim, odnajdując jego nogi pod złudzeniem tworzącym jednorożca. Stał bezradnie, pozwalając jej przesuwać palcami po jego butach i skarpetkach, wsunąć je w nogawki spodni, odnaleźć łydki, a w końcu kolana. Jej dotyk był delikatny i sprawiał mu przyjemność.


Ciepło rąk przenikało jego stawy, podobnie jak pole wytwarzane przez urządzenie do terapii mikrofalowej. To jednak nie była maszyna, lecz cudownie żywe dłonie. Nigdy jeszcze nie doświadczył tak uzdrawiającego dotknięcia.

Stile spojrzał w dół i napotkał wzrok Błękitnej Pani. Coś w nim zapłonęło, jak ogień rozniecony wśród suchych gałązek. To jest kobieta, którą jego sobowtór pojął za żonę.

— Czuję tu uśpiony ból — powiedziała Błękitna Pani — ale uleczyć go jest ponad moje siły.

— Adept mógłby użyć magii — stwierdził Stile. Tyle, że Błękitny Adept nie żyje, nieprawdaż?

— Adept źle się czuje — odparła stanowczo.

Puściła jego kolana i wyprostowała się jednym szybkim ruchem. Była zdumiewająco gibka, choć w kącikach jej ust i oczu rysowały się zmarszczki. Była piękną i utalentowaną kobietą, ale żyła pod wpływem jakiegoś wielkiego napięcia. Stile’owi wydawało się, że wie, na czym polega jej zmartwienie.

Kurrelgyre i Neysa stali obok siebie. Stile schylił się ostrożnie i ściągnął magiczne skarpetki, zdejmując przebranie. — Spójrz na mnie, kobieto — powiedział.

Błękitna Pani uniosła oczy. Zbladła i cofnęła się o krok. — Jak śmiesz przychodzić tu w tym przebraniu, najpodlejszy z potworów! — zawołała. — Czyż nie dość kłamałam dla ciebie, choć najmniej ze wszystkich na to zasłużyłeś?

Stile oniemiał ze zdziwienia. Spodziewał się radości, niewiary czy strachu, w zależności od tego, czy wzięłaby go za swego męża, omam czy ducha. Ale to…?

— Choć bardzo to dziwne — mruknęła Pani sama do siebie. — Jego kolana wydawały się być z ciała, nie z drewna i był w nich prawdziwy ból. Czyżbym padła ofiarą budzących iluzje zaklęć’?

Stile spojrzał na wilkołaka.

— Czy rozumiesz coś z tego? Dlaczego moje kolana nie miałyby być z ciała? Kto może mieć drewniane nogi?

— Golem! — wykrzyknął Kurrelgyre, nagle pojmując wszystko. — Drewniany golem, grający rolę Adepta! Ale dlaczego miałaby osłaniać tego bezdusznego stwora?

Pani jednym ruchem zwróciła się w stronę wilkołaka. — Śmiesz pytać, dlaczego osłaniam twego wspólnika’? — wykrzyknęła, a jej blade policzki zalał rumieniec gniewu. — Czyż mam ogłosić światu, że ten, którego kocham, nie żyje, zamordowany podle… a jego miejsce zajęło monstrum? Czy mam pozwolić, by wszystkie dobre uczynki mojego pana obróciły się w nicość? O, nie! Muszę ocalić to wszystko, co tylko mogę, inaczej nie będzie żadnego ratunku i nadziei dla tych, którzy są w potrzebie. Muszę ocalić choćby obraz mego ukochanego dla tych biednych stworzeń, by nie spotkał je ten sam los, co mnie.

Odwróciła się znów do Stile’a, królewska w swoim gniewie. — Lecz ty, łajdaku, ty godna pogardy kreaturo, ty żałosny przedmiocie! Nie waż się odgrywać przede mną swych żałosnych gierek! Strzeż się, bym w bólu nie zapomniała o swej naturze i ideałach i nie rozdarła cię na strzępy, nie wyrwała z twej piersi martwej ropuchy, którą masz zamiast serca!

Odwróciła się i z godnością odeszła do domu.

Stile patrzył w ślad za nią, czując jeszcze ogień jej gniewu. — Co za kobieta! — jęknął oczarowany.

Neysa odwróciła głowę, by mu się przyjrzeć. lecz Stile ledwie pojął, co mu chciała przekazać.

Błękitna Pani, chroniąca swego wroga przed zdemaskowaniem, by ocalić dobro czynione przez byłego Błękitnego Adepta? Ileż było tu zła do naprawienia!

— Muszę zabić tego golema — oznajmił Stile. Kurrelgyre kiwnął głową.

— Będzie, co ma być — powiedział krótko. Przekształcił się w wilka i zaczął węszyć. kierując się w stronę zamku.

Stile poszedł za nim, lecz Neysa pozostała na dziedzińcu. Przez cały dzień i całą noc biegła niemal bez wytchnienia i teraz była tak zmęczona i zgrzana, że z trudem gasiła płomień swego oddechu. Kurrelgyre, który biegł bez obciążenia, czuł się lepiej. Neysa potrzebowała trochę czasu, by dojść do siebie.

Nikt nie próbował im przeszkodzić w wejściu do zamku. Strażnik u bramy był jedynym uzbrojonym mężczyzną, jakiego spotkali, a i on powrócił na swój posterunek. Kilku służących spokojnie zajmowało się swoją pracą. Nie było widać żadnych śladów grozy, tak wyraźnej w siedzibach Adeptów, których dotąd odwiedzili. Ten zamek dostępny był dla wszystkich.

Wilkołak biegł czystymi korytarzami i przejściami, aż dotarł do zamkniętych drzwi. Zawarczał — tu krył się golem. — Dzięki, wilkołaku — powiedział Stile. — To musi być wyłącznie moja walka; racz więc odejść. — Kurrelgyre, rozumiejąc jego intencje, zniknął.

Stile dumał przez chwilę, potem zdecydował się na bezpośrednią konfrontację. Zapukał do drzwi. Nie było żadnej odpowiedzi. Stile mało co wiedział o golemach, ale nie spodziewał się wiele po stworzeniu zbudowanym z nieożywionej materii. A jednak — przypomniał sobie — z takiej materii zbudowana była przecież Sheen. Musi więc uważać i nie lekceważyć tego stwora. Nie znał granic magicznej animacji.

— Golemie! — zawołał. — Odpowiedz albo wejdę bez zaproszenia. Twoja gra dobiegła końca.

Drzwi otworzyły się. Stał w nich mężczyzna, odziany w błękitną szatę i buty. Był dokładnym odbiciem Stile’a. Ich ubranie różniło się szczegółami, ale ktoś trzeci nie był w stanie tego zauważyć.

— Znikaj, intruzie, albo zaczaruję cię w robaka i zdepczę obcasem — zagroził golem.

Golemy mówią? Dobrze wiedzieć. Stile wyciągnął rapier. — A więc czyń swe zaklęcia i to szybko, samozwańcze — powiedział, podchodząc bliżej.

Golem był nieuzbrojony. Widząc to, Stile zatrzymał się. — Chwyć za broń! — polecił. — Wiem, że nie możesz mnie zaczarować. Czy nie poznajesz mnie, ty nieożywiony kołku?

Golem uważnie przyglądał się Stile’owi.

— Przecież ty nie żyjesz! — wykrzyknął zdumiony. Stile pogroził mu mieczem.

— To raczej ty jesteś martwy.

Zdezorientowany golem usiłował kopnąć napastnika. W takiej sytuacji trudno było jednak Stile’a zaskoczyć. Uchylił się i lewą pięścią walnął monstrum w ucho. Ostry ból przeszył mu całą rękę. Równie dobrze mógł uderzyć w kawał drzewa — powinien był to przewidzieć. W tej samej chwili golem zaatakował i uderzył go głową w pierś. Stile zdążył w ostatniej chwili napiąć mięśnie, lecz mimo to poczuł, że ma uszkodzone żebro. Golem walił dalej, wgniatając Stile’a w ścianę i próbując schwytać go potwornie silnymi rękami. Stile wiedział już, że nie dorówna mu siłą.

Golem nie potrzebował żadnej broni! Jego ciało było przecież z drewna. Stile nakierował rapier i ugodził stwora w tułów. Ostrze zatrzymało się, nie robiąc mu krzywdy.

Teraz Stile wiedział już, na kogo się porwał. Podciągnął nogę i walnął kolanem w przeciwnika. Udało się. Stwór uderzył z głuchym łoskotem w przeciwległą ścianę.

Stile odetchnął płytko, czując ból w piersiach i rozejrzał się wokół. Kurrelgyre wrócił i stał w drzwiach, odganiając warczeniem przeszkadzających. To miała być osobista walka Stile’a, jak Gra na Protonie. Musiał tylko zniszczyć tę ożywioną drewnianą kukłę, zanim golem nie zamieni go w nieboszczyka, którym oficjalnie i tak już był. Nie miał już wyrzutów sumienia, że atakuje bezbronne stworzenie. Przyjrzał się uważnie przeciwnikowi. Niezależnie od tego, z czego był zrobiony, podlegał pewnym podstawowym prawom fizyki. Jego kończyny musiały być wyposażone w stawy i to równie wrażliwe jak u Stile’a. Golem widział i słyszał, a więc musiał mieć uszy i oczy, choć te funkcjonowały prawdopodobnie wyłącznie dzięki magii. Ktoś, kto go zrobił, był prawdziwym mistrzem zaklęć. Najprawdopodobniej jakiś Adept — specjalista.

Golem rzucił się… i Stile wbił koniec rapiera w jego prawe oko. Golem, najwyraźniej nie czując bólu, parł naprzód, odwracając tylko głową. Ostrze szpady wbite w drewno wygięło się i pękło.

Stile nigdy nie był mistrzem w posługiwaniu się tą bronią, więc strata była mniejsza, niż mogło się to wydawać. Wycelował ułamanym rapierem w drugie oko, lecz potwór, widząc niebezpieczeństwo, cofnął się. Odwrócił się i z trzaskiem wypadł przez okno w przeciwległej ścianie.

Stile ruszył w pościg. Wyskoczył za nim i znalazł się na dziedzińcu, gdzie niespokojnie spacerowała Neysa, studząc żar swego ciała. Zdumiona widokiem golema, zatrzymała się. Widziała, że stoi przed nią Stile, z jednym wybitym okiem, lecz jej węch tego nie potwierdzał.

Golem rozglądał się dookoła. Spostrzegł fontannę wieloryba. Objął statuę ramionami i wyrwał z umocowań. Neysa, zaniepokojona, galopowała przez dziedziniec z wycelowanym rogiem.

— Uważaj! — krzyknął Stile. — On jest z drewna; złamiesz sobie róg!

Golem rzucił w niego wielorybem. Posąg był ciężki, leciał jak głaz. Neysa jednym skokiem znalazła się obok Stile’a, spychając go z toru pocisku. Kamień upadł u jej stóp, roztrzaskując się na kawałki.

— Nic ci się nie stało, Neyso? — spytał Stile, starając się wstać z ziemi.

Jej muzyczny sygnał wyrażał trwogę. Stile odwrócił się w stronę wroga. Golem celował w jego głowę odłamkiem kamiennego wieloryba.

Z nozdrzy Neysy wydobyła się fala płomieni, których nie powstydziłby się nawet niewielki smok. Ogień przeleciał nad Stilem i trafił w golema.

W jednej chwili potwór stanął w płomieniach. Drewno, z którego był zbudowany, było suche, dobrze przeschnięte i nasmołowane, paliło się szybko. Stworzenie upuściło kamień i biegało jak obłąkane w kółko.

Stile zamarł z wrażenia; jakby widział samego siebie w ogniu! Ciało golema trzaskało, wydobywający się dym tworzył smugę za miotającym się stworzeniem. Jeszcze przed chwilą pragnął jego zniszczenia, a teraz poczuł nagły przypływ litości. Nie mógł pozwolić, by coś tak strasznie cierpiało. Próbował stłumić to uczucie, powtarzając sobie, że golem jest, w dosłownym tego słowa znaczeniu, pozbawioną serca martwą rzeczą, ale nie mógł.

— Do wody — krzyknął. — Skacz do stawu! Gaś ogień! Golem zatrzymał się; płomienie ogarnęły nawet jego przebite oko. Rzucił się w kierunku sadzawki, potknął się i wpadł z pluskiem. Rozległ się syk pary.

Stile spojrzał na Neysę, Kurrelgyre i Błękitną Panią, stojących na dziedzińcu. Podszedł do sadzawki i ostrożnie uklęknął. Drewniane ciało unosiło się na wodzie, twarzą do dołu; ogień zgasł. Prawdopodobnie potwór nie potrzebował powietrza, lecz…

Przyciągnął go do brzegu i wywlókł z wody. Golem był martwy, choć Stile nie był w stanie powiedzieć co mu bardziej zaszkodziło: ogień czy woda. Nie był już podobny do Błękitnego Adepta, chyba że sylwetką. Ubranie spłonęło na nim całkowicie, sztuczna skóra była spalona, a głowa zamieniła się w łysą, zwęgloną masę.

— Nie chciałem, żebyś zginął w ten sposób — powiedział Stile poważnie. — Myślę, golemie, że tylko wykonywałeś czyjeś polecenie jak robot. Sprawię ci pogrzeb.

Podszedł do nich strażnik, który przyglądał się całej scenie. — I kto jest teraz panem?

Stile, zaskoczony tym pytaniem, uświadomił sobie, że usunąwszy uzurpatora, powinien zostać teraz władcą zamku. Wiedział jednak, że to nie wszystko.

— Zapytaj się Pani — powiedział. Strażnik odwrócił się ku Błękitnej Pani.

— Przybył wilk, poszukując swego pobratymca — powiadomił.

Kurrelgyre warknął i wyszedł zobaczyć, co się stało.

— Nic o tym nie mówcie na zewnątrz — poleciła Błękitna Pani strażnikowi.


Zwróciła się następnie do Stile’a:

— Nie jesteś więc golemem. Czy przybywasz, by zniszczyć to, co jeszcze pozostało z Błękitnego Królestwa?

— Przybywam, by przywrócić je do normalnego życia. — A czy dorównasz mojemu panu siłą swej magii w takim samym stopniu, w jakim przypominasz go powierzchownością? — zapytała zimno.

Stile zerknął na Neysę.

— Teraz nie, Pani. Przysięgłem nie używać magii…

— Jakież to wygodne — odrzekła. — W ten sposób, pokonawszy poprzedniego oszusta, nie musisz niczego udowadniać i gotów jesteś zająć jego miejsce, nie dając Królestwu więcej niż on. A ja zmuszona jestem ukrywać ten fakt, tak samo jak w przypadku tego wstrętnego golema.

— Nie musisz mnie ukrywać, Pani! — zawołał Stile w przypływie gniewu. — Przyszedłem tu tylko dlatego, gdyż dowiedziałem się od Wyroczni, iż jestem Błękitnym Adeptem! Zrobię wszystko, co on robił!

— Oprócz rzucania czarów, czyli jedynej rzeczy jaka odróżniała mego pana od innych ludzi — odrzekła.

Stile nie znalazł na to odpowiedzi. Błękitna Pani najwyraźniej mu nie wierzyła, lecz nie mógł przecież złamać danego Neysie słowa. Bardzo jednak pragnął ją przekonać. Była wprost cudowną kobietą — jego sobowtór miał gust identyczny jak on.

Kurrelgyre powrócił, przyjmując natychmiast postać mężczyzny.

— Członek mego stada przyniósł mi gorzkie nowiny oznajmił. — Przyjacielu, muszę odejść.

— Zawsze mogłeś to uczynić — odparł Stile, zadowolony z przerwy w rozmowie. — Bardzo jestem wdzięczny za twą pomoc. I jeśli, nie wtrącając się oczywiście w twoje sprawy, jest coś, co w zamian mógłbym uczynić…

— Mój przypadek jest beznadziejny — wyjaśnił wilk. — Przywódca stada zabił właśnie mego przyjaciela krwi, a mój rodzic umiera na psią zarazę. Muszę wrócić, zabić herszta watahy, a następnie, ponieważ, jestem wygnańcem, zostanę rozszarpany przez hordę.

Stile pojął, że wewnętrzne stosunki wilkołaków są śmiertelnie poważną sprawą.

— Poczekaj chwilę, przyjacielu! — zawołał Stile. Nic nie rozumiem. Co to znaczy przyjaciel krwi i co…

— Muszę się więc zatrzymać i wyjaśnić, gdyż nie będę miał więcej okazji, by to uczynić — odrzekł Kurrelgyre. — Przyjaźń, jaka istnieje między nami, jest czysto przypadkowa. Tak jak się spotkaliśmy, tak się rozstaniemy i nic nie jesteśmy sobie dłużni. Nasz związek wynika tylko z potrzeby i przyjaznych uczuć. Lecz z Drowlothem wymieniłem przysięgę przyjaźni, a kiedy wygnany zostałem ze stada, on wziął moją sukę…

— Ukradł twoją samicę? — zdziwił się Stile.

— Ależ nie. Czym jest wilczyca, w porównaniu do związanej przysięgą przyjaźni? Wziął ją, by oddać mi przysługę i by ona nie została poniżona przed całą hordą. A teraz, w sporze o jakąś kość herszt zagryzł mego przyjaciela i ja muszę pomścić jego śmierć. Nie jestem już członkiem stada, nie mogę więc zrobić tego zgodnie z prawem; dlatego uczynię to podstępnie i poniosę wszelkie. tego konsekwencje, choć rodzic mój umrze z rozpaczy.

Przyjaźń krwi? Stile nigdy wcześniej o tym nie słyszał, ale idea spodobała mu się. Chodziło o związek tak silny, że mający pierwszeństwo przed wszelkimi innymi, wymagający absolutnej lojalności i zemsty za krzywdę wyrządzoną przyjacielowi, tak jakby była wyrządzona tobie. Złota zasada.

Coś jeszcze zaniepokoiło go. Stile przeszukał splątane nici wspomnień, łącząc oddzielne doświadczenia, aż wreszcie zrozumiał.

— Jest jeszcze inna droga — powiedział. — Nie mogłem tego wcześniej zrozumieć, gdyż panują tu bardziej radykalne sposoby załatwiania spraw, niż te, do których przywykłem. Tutaj przyjęte jest zabijanie z powodu drobnych konfliktów dotyczących honoru’?


— Oczywiście! — przytaknął wilkołak, czując całkowitą słuszność takiego zwyczaju.

— Wybacz mi, nie chciałbym cię obrazić, ale o ile dobrze zrozumiałem, to jest sposób, byś wrócił do stada. Musisz tytko zabić swego rodzica…

— Zabić mego rodzica! — wykrzyknął Kurrelgyre. Czyż nie mówiłem waści…

— Który i tak umiera — ciągnął nieubłaganie Stile. Jaką śmierć wybrałby sam? Czy długą, bolesną i haniebną agonię wywołaną chorobą, czy też zaszczytny, szybki koniec, zgodny z tradycjami waszego gatunku, taki, jaki mu się należy z racji jego dawnej pozycji w stadzie; śmierć zadaną przez tego, o kim wie doskonale, że go kocha?

Wilkołak wpatrywał się w Stile’a, powoli pojmując.

— I tak, spełniając swój obowiązek, odzyskasz pozycję w stadzie i będziesz mógł pomścić przyjaciela, nie ponosząc żadnych konsekwencji — dokończył Stile. — Ocalisz też swoją wilczycę, która w przeciwnym wypadku będzie zhańbiona, straciwszy obu partnerów, którym zaufała.

— Wyrocznia mówiła prawdę — mruknął Kurrelgyre. — Kultywowałem Błękit i Błękitny Adept przywrócił mi moje dziedzictwo. Sądziłem, że padnie na mnie magiczna klątwa Adepta, lecz otrzymałem w zamian radę, której mój zmącony kłopotami, wilczy umysł nie zdołał sam wymyślić.

— To tylko spojrzenie z innej perspektywy — tłumaczył skromnie Stile. — Sam nie zrozumiałem do końca, co przekazała mi Wyrocznia.

— Spróbuję wgryźć się w twój problem — obiecał wilkołak. — Może uda mi się okazać podobną wnikliwość. A teraz, żegnaj.

Przekształcił się w wilka i wybiegł.

Stile zerknął na słońce. Minęły już trzy godziny nowego dnia. Pojedynek o Piąty Szczebel miał się odbyć za godzinę. Ledwie zdąży wrócić! Na szczęście wiedział dokładnie, gdzie znajdowała się zasłona i którędy tu przyszedł. Czas w drogę!

Z pomocą Neysy zabił golema, lecz nie wiedział, co ma dalej robić. Może najlepszym wyjściem będzie zniknąć stąd na jakiś czas, licząc na intuicję, z nadzieją, że lepiej zrozumie sam siebie? Czego naprawdę chciał? To zależało, częściowo przynajmniej, od tego, co zdarzy się na Protonie.

Mam wiele do zrobienia w innym miejscu — powiedział. — Muszę szybko znaleźć się przy zasłonie; potrzebuję też kogoś, kto przeniesie mnie przez nią zaklęciem.

Neysa ożywiła się. Podeszła do niego. Gotowa była się tym zająć.

Stile dosiadł jej i pogalopowali. Neysa wciąż jeszcze rozgrzana była uprzednim wysiłkiem, lecz pamiętała o terminie, którego Stile nie mógł przekroczyć. W ciągu kilku chwil zaniosła go na pastwisko, gdzie pierwszy raz się spotkali.

— Neyso, myślę, że najlepiej będzie, jeśli pozostaniesz w Błękitnym Królestwie podczas mojej wizyty w alternatywnym świecie. Będę wdzięczny, jeśli zechcesz opowiedzieć Błękitnej Pani o Protonie, o tym wszystkim, co usłyszałaś od wilkołaka i ode mnie; nie sądzę, żeby wiedziała cokolwiek.

Przypominał sobie chwilę, w której prosił Sheen, by opowiedziała Hulkowi o Phase.

— Neysa wyglądała na zdenerwowaną. — Czy coś się stało? — spytał Stile.

Przecząco zagrała na rogu i uspokoiła się. Stile, zajęty lokalizacją zasłony, nie wypytywał się o przyczyny jej niepokoju. Tak mało miał czasu, by dotrzeć do Sali Gier!

Dojechali do tego miejsca w lesie, w którym Stile po raz pierwszy ujrzał Phase. Zobaczyli zasłonę, migoczącą znacznie jaskrawiej niż przedtem. Może bardziej był na nią wyczulony? Stile zdjął ubranie.

— Mam nadzieję, że uda mi się wrócić do Błękitnego Królestwa w ciągu jednego dnia. Gdybyś mogła mnie teraz przenieść…

Neysa zagrała krótką melodię i Stile znalazł się po drugiej stronie kurtyny, wyłaniając się w pomieszczeniu służbowym za automatami z jedzeniem. Dopiero wtedy zastanowiła go powściągliwość jednorożca. Coś niepokoiło Neysę, a teraz było już za późno, by ją o to zapytać.

W ciągu dwudziestu minut musiał przystąpić do zawodów, jeśli nie chciał przegrać walkowerem.

Загрузка...