Rozdział 12 CZERŃ

— Który z Adeptów mieszka najbliżej? — spytał Stile. Ale nie Błękitny; nie będziemy go odwiedzać, nawet jeśli byłby tuż obok.

Kurrelgyre przemienił się w wilk. i zaczął węszyć. Przemienił się raz jeszcze.

— Czarny, jak mniemam — poinformował.

— Niech więc będzie Czarny! — zgodził się Stile. Wolałby, co prawda, opierać swój wybór na bardziej empirycznych podstawach, lecz nauka nie była, jak się wydawało, darzona w tym świecie przesadnym zaufaniem. Należało więc korzystać z każdego udogodnienia.

Opuścili pałac. Stile dosiadał Neysy, zaś wilkołak z łatwością dotrzymywał im kroku. Skierowali się na zachód, ku zamczysku Czarnego Adepta. Teraz, kiedy decyzja została podjęta, Stile’a zaczęły męczyć wątpliwości co do celu i bezpieczeństwa wyprawy. Czy rzeczywiście wybrał najwłaściwszą drogę’? Jedyną rzeczą, jaką mógł teraz zrobić, było doprowadzenie jej do końca, a po sprawdzeniu Czarnego Adepta należało zadecydować, czy warto odwiedzać pozostałych. Tu jego wyobrażenia o przygodach magii i miecza, zdecydowanie rozmijały się z obserwacjami — i może tak było lepiej. Przypuszczał, że w prawdziwym życiu więcej zwycięstw odnosili źli czarownicy niż bohaterowie.

Neysa odnalazła zapasy ziarna i część z nich została schowana w przywiązanej do siodła torbie; nie będą musieli robić dłuższych popasów na pastwiskach. Posuwali się sprawnie naprzód, pokonując w ciągu dwóch i pół godziny pięćdziesiąt mil. Z czasem droga stała się uciążliwa. Trawa przerzedziła się, a zieleń rosła tylko w rozrzuconych kępach. Stile czuł, że jednym zaklęciem mógłby wyczarować świeżą wodę i dodatkowe jedzenie, lecz milczał. Jego towarzysze nie życzyli sobie magii, a nawet sam zamiar przeciwny był duchowi jego przysięgi.

Góry i doliny ustąpiły miejsca szerokiej, niczym nie urozmaiconej ciemnej równinie, ciągnącej się aż po horyzont. Niebo nad nią zasnute było czarnymi chmurami. Podmuchy ostrego wiatru unosiły pył, utrudniający oddychanie. Stile zakaszlał. Jeśli otoczenie było odbiciem charakteru Czarnego Adepta, to naprawdę musiał być on wstrętny’. Ale pewnie było to tylko błędne wyobrażenie. Stile miał zarówno przyjaciół jak i wrogów, lecz niewielu było ludzi, których uważałby za tak nikczemnych, jakimi byli Adepci w mniemaniu wilkołaka i jednorożca. Mówi się, że zażyłość rodzi lekceważenie, ale ignorancja jest na pewno matką mylnych sądów.

Wreszcie, pośród tych ciemności, ujrzeli ciemny zarys zamku. Żadne światło nie oświetlało go od środka. Ziemia wokół była tak czarna, jakby była spalona. Nawet gdyby Stile nie znał imienia jego mieszkańca, z łatwością by je odgadł. Wszystko było czarne jak noc.

W miarę jak zbliżali się do celu, Stile czuł rosnące wątpliwości. Czy warto ryzykować gniew tej istoty tylko dla zaspokojenia ciekawości? Narażał się na nie wiadomo jakie zaklęcia Czarnego Adepta i po co? Żeby dowiedzieć się, kim jest na tym świecie’?

Nie, chodzi przecież o coś więcej — przypominał sam sobie. Jeden z Adeptów próbował go zabić i dopóki nie pozna własnej tożsamości, dopóty prawdopodobnie nie będzie wiedział, kto i dlaczego pragnie jego śmierci. Wyrocznia zgadzała się z tą diagnozą; kazała mu poznać samego siebie. Ciekawość nie była warta ryzyka, ale życie i bezpieczeństwo — tak.

Co jednak powinien zrobić, gdyby życie przyjaciół znalazło się z jego powodu w niebezpieczeństwie? Czy powinien użyć magii, by im pomóc? Nie, nie mógł tego zrobić. Dał słowo, a jeszcze nigdy w życiu nie złamał przysięgi. Neysa musiałaby najpierw udzielić mu pozwolenia, a wiedział, że tego nie uczyni. Wierzyła, że zwolnienie go z przysięgi oznaczało przemienienie go w potwora, jakim był każdy Adept. Wolałaby raczej śmierć. Powinien więc zadbać o ich wspólne dobro dostępnymi sposobami, zachowując czujność.

Nie było jednak żadnego powodu, by postępować nieroztropnie.

— Neysa — powiedział półgłosem — czy nie można by dostać się do zamku ukradkiem i podobnie go opuścić? Nie muszę rzucać Adeptowi wyzwania; przecież jedno spojrzenie na niego powie mi czy jest żywy i czy mnie przypomina z wyglądu. Jeżeli okaże się, że Czarny Adept żyje, to może mi zrobić coś okropnego. Obawiam się, że i tobie też.

Kurrelgyre wywarczał swą opinię tonem oznaczającym: „a nie mówiłem’?”. Oboje z Neysą przewidywali tak fatalne zakończenie całego przedsięwzięcia, że Stile przestał wątpić w zasadność ich nienawiści do Adeptów.

Neysa zatrzymała się. Kiwnęła łbem, sygnalizując, że powinien zsiąść. Stile podporządkował się. Wtedy Neysa podniosła tylną nogę i sięgnęła do niej pyskiem. Złapała ją zębami, jakby ją coś zaswędziało i biała skarpetka spadła.

Stile wbił w nią oczy. Termin „skarpetka” w odniesieniu do konia nie miał znaczenia dosłownego, a tylko opisowe; był to wyłącznie pasek białej sierści powyżej kopyta. A jednak Neysa trzymała w pysku białą skarpetkę, a jej noga stała się całkowicie czarna.

Podała mu skarpetę i zajęła się drugą. Wkrótce Stile trzymał w ręku parę białych skarpetek o niejednakowej długości. Neysa znowu trąciła go pyskiem.

— Przecież nie mogę ich nosić. To twoje skarpetki. Neysa niecierpliwie trącała go. Stile spróbował wciągnąć je na buty. Miały na stopie kształt kopyta, lecz mimo to pasowały doskonale; jeszcze jeden przykład magii jednorożców.

Biały kolor zaczął rozprzestrzeniać się poza skarpetki. Stopy Stile’a przypominały teraz kopyta, nogi pokryły się sierścią. Ręce… Co się stało z jego rękami?

Kurrelgyre zawarczał z uznaniem; widać uznał, że wygląd Stile’a bardzo się poprawił.

Stile jeszcze raz przyjrzał się sam sobie. Wyglądał jak jednorożec’. Biały jednorożec! Pozostał człowiekiem, lecz iluzja sprawiła, że wydawał się zwierzęciem.

Neysa podarowała mu przebranie. Któż przejmowałby się jednorożcem kręcącym się wokół domu?

— Za każdym razem, kiedy zdaje mi się, że cię rozumiem, Neyso, robisz coś nieoczekiwanego — powiedział Stile, pełen podziwu.

— Zwrócę ci skarpetki, kiedy tylko stąd odjedziemy. Najmocniej ci dziękuję.

A w duchu pomyślał, że Neysie nie przeszkadza korzystanie z magii, jeśli tylko nie jest to magia Adepta. Pożyteczna obserwacja. Powędrowali dalej: biały i czarny jednorożec oraz wilk. Czarna mgła kłębiła się gęsto wokół zamku, pomagając im się ukryć. Ale czy Adept mógł być nieświadom ich przybycia? Bardzo możliwe. Czy tolerowałby ich obecność, gdyby wiedział, że naruszyli jego terytorium? Na pewno nie zwrócił na nich uwagi, miał ciekawsze rzeczy do roboty niż siedzieć i czekać na intruzów. Stile jak mógł, tak sam się pocieszał.

Czuł się jednak mocno zaniepokojony.

Kurrelgyre warknął ostrzegawczo. Zatrzymali się. Wilkołak zastygł z nosem przy ziemi. Stile przechylił się, by lepiej widzieć i zaraz jego kolana przeszył ostrzegawczy ból, zachwiał się, ale zobaczył to, co znajdowało się na ziemi: czarną linię biegnąca po bazaltowym podłożu.

Czy mógł to być przewód wyzwalający pułapkę? Linia namalowana była na ziemi, ale przy odrobinie magii mogła spełniać tę samą funkcję. Wyjaśniałoby to, dlaczego Adept nie czuwał; mógł polegać na swej automatycznej sygnalizacji.

— Lepiej przejdźmy, nie dotykając linii — mruknął Stile. — Na pewno ma jakieś przeznaczenie.

Wszyscy troje ostrożnie przekroczyli linię. Wkrótce napotkali następną. Ta była grubsza, wyglądała jakby namalowano ją wysychającą farbą. Potem trzecia, przypominająca grządkę. A czwarta, blisko poprzedniej, wyglądała jak usypany miniaturowy wał.

— Jest w tym coś podejrzanego — zauważył Stile. Linie sygnalizacyjne powinny być raczej trudno zauważalne, aby nie przyciągały uwagi.

Nic innego im jednak nie pozostało, jak tylko przejść przez nie. Obawy Stile’a zmniejszały się w miarę, jak rosło jego zdumienie. Zaakceptował myśl o magii, jako o sposobie na życie, lecz po co ktoś miałby otaczać swój dom coraz grubszymi liniami? Nie miało to sensu.

Każda kolejna była grubsza i trudniejsza do pokonania. Jasne było, że czarny zamek nie był zwykłą budowlą z kamienia czy cegły, lecz misterną konstrukcją złożoną z coraz wyższych ścian — linii. Gdy sięgnęły już Stile’owi do pasa, a między nimi były tylko dwa metry przestrzeni, Stile zdecydował, że przeskakiwanie ich stało się zbyt niebezpieczne; któreś z nich będzie musiało w końcu przypadkowo dotknąć ściany i uruchomi alarm, o ile naprawdę był to system alarmowy. Stile zaczął już przypuszczać, że jest to coś zupełnie innego, może jakiś typ architektonicznej pułapki? Możliwe też, że nie jest to nic więcej, jak tylko sposób zniechęcania intruzów, takich jak oni. Byłby to rodzaj obrony pasywnej, dowodzący, że Czarny Adept nie jest naprawdę takim potworem, za jakiego go uważano. Może.

— Sądzę, że powinniśmy chwilowo pójść pomiędzy ścianami — powiedział Stile. — Za chwilę będziemy już musieli się na nie wspinać. To zaczyna zamieniać się w labirynt i możemy zostać zmuszeni do podporządkowania się jego regułom.

Nerwowo zaczął się zastanawiać, czy nie na tym polega właśnie postępowanie Adeptów? Wciągnąć intruzów, krok za krokiem, w ustalony tryb postępowania, który doprowadzi ich nieuchronnie do korupcji lub zagłady. Czy na tym polegała magia Adeptów’? Jeżeli tak, to obawy jednorożca i wilkołaka mogły się jeszcze potwierdzić.

Skręcili w lewo. Szli teraz pomiędzy ścianami. Był to rzeczywiście labirynt, albo przynajmniej bardzo skomplikowany układ. Wewnętrzna ściana skręcała pod kątem prostym, tworząc korytarz prowadzący do środka; jej wysokość ciągle rosła. Wkrótce pojawił się i sufit, utworzony przez przedłużenie i nachylenie równoległej ściany. Teraz byli już w tunelu, skręcającym raz w jedną, raz w drugą stronę, przeważnie pod ostrym kątem i często zawracającym. Wkrótce stracili poczucie kierunku.

— Kurrelgyre, czy twój nos wyprowadzi nas na zewnątrz? — nerwowo dopytywał się Stile.

Wilk warknął potwierdzająco.

Labirynt ścian wydawał się ciągnąć bez końca. Mdłe światło sączyło się nie wiadomo skąd. Nie było nic do oglądania, oprócz coraz to nowych pustych ścian z czarnego budulca. Zamek — musieli się już przecież znajdować wewnątrz samej budowli — był cichy jak krypta grobowa. Nie działało to zachęcająco na Stile’a.

Szli dalej i dalej, Za każdym razem, kiedy wydawało się, że już gdzieś dochodzą, korytarz skręcał prawie o sto osiemdziesiąt stopni i nieskończenie długo ciągnął się z powrotem, by potem znowu zawrócić. Czyżby cały ten zamek składał się wyłącznie z kilometrów — mil, poprawił sam siebie korytarzy? Przejście zwęziło się i Neysa zaczęła mieć trudności przy zakrętach. Jej róg aż drapał o ścianę przy pokonywaniu ostrych zakrętów; usiłowała unikać takiego kontaktu z murem. co wymuszało na niej wykonywanie akrobatycznych manewrów i spowalniało tempo marszu. Nie chciała jednak zmienić postaci w obawie przed postronnym obserwatorem. Ponadto wciąż niosła na sobie siodło i torbę z zapasami jedzenia, z którymi nie byłoby co zrobić, gdyby przekształciła się w dziewczynę.

— Wystarczy — powiedział wreszcie Stile. — Możemy tak wędrować, dopóki nie skończą się nam zapasy i nie poumieramy z głodu. Stawmy czoło temu okropnemu Adeptowi! Uderzył pięścią w mur.

Powierzchnia ściany była dziwnie miękka i ciepła, jakby dopiero niedawno wypłynęła z wulkanicznej szczeliny. Ugięła się lekko pod ciosem, a potem odskoczyła z brzęknięciem. Fala dźwiękowa przesuwała się wzdłuż korytarza, aż zniknęła za zakrętem. Wydawała się przemierzać tę samą krętą trasę, co oni, tylko znacznie szybciej, wzmacniając się w miarę przebytej drogi. Wkrótce zamek i cała okolica rozbrzmiewała hałasem.

Stopniowo dźwięk rozmazywał się, jakby drgania poszczególnych ścian wzajemnie się redukowały, aż w końcu zamarł.

— Pewnie dotarł do końca linii — zauważył Stile. Chodźmy, nie ma co przejmować się jej dotykaniem.

Szli teraz znacznie szybciej. Przy każdym ostrym zakręcie róg Neysy rysował ścianę i wywoływał falę dźwiękową, nic więcej.

W końcu korytarz rozszerzył się, tworząc średniej wielkości komnatę. W środku stał wielki czarny smok. Potwór rozwarł pysk, lecz nie wydał żadnego dźwięku. W paszczy widać było tylko język, przypominający narysowaną piórem grubą kreskę.

Stile wbił wzrok w stworzenie. Nigdy wcześniej nie widział żywego smoka, ale rozpoznał jego ogólny kształt na podstawie przeczytanych legend. Ten osobnik był jego niezwykłą odmianą. Stwór wydawał się składać, podobnie jak i cały zamek, z pogrubionych linii. Nogi miał zbudowane z pętli, tułów z gęsto utkanych splotów, a ogon wyglądał, jakby zrobiony był na drutach. Wydawało się. że cały smok ukształtowany został starannie z jednej tylko linii, niezwykle pogmatwanej. Wyglądał jak ręcznie zrobiony, wypchany sweter.

Smok postąpił naprzód, obnażając czarne zęby. Stile tak był zafascynowany tą kreskówką, że zupełnie zapomniał o swym bezpieczeństwie. Przypomniał sobie fascynujące go w dzieciństwie rysunki, wykonane bez odrywania pióra od papieru i bez przecinania już narysowanych linii. W ten sposób można było uzyskać nawet najbardziej skomplikowane kształty: kwiaty, twarze, zwierzęta, nawet słowa. Zadanie polegało na znalezieniu końca linii, ukrytego w skomplikowanym rysunku.

Smok był trójwymiarowy. Tworzące go linie stykały się, a nawet krzyżowały — był powiązany w kluczowych punktach węzłami i pętlami. Zasada jednak była taka sama, jak w dziecięcej zabawie: linia, choć splątana, nigdy się nie dzieliła i nie urywała. Cały smok, na ile Stile mógł to ocenić, był skonstruowany z jednej nitki.

Stile nagle spostrzegł postawę, jaką przybrali jego towarzysze. Oboje stanęli twarzą do smoka, gotowi do walki. Wysunęli się trochę przed Stile’a.

— Dajcie spokój! — zawołał. — To moje poszukiwania. Nie możecie narażać się za mnie. Sam będę walczył.

Pochylił się, aby ściągnąć magiczne skarpetki. Ostry ból znowu przeszył mu kolana, sprawiając, że osunął się na podłogę. Zapominał o swojej kontuzji w najbardziej krytycznych momentach!

Z trudem podniósł się i zginając się w pasie zdjął najpierw jedną, potem drugą skarpetkę. Znowu przybrał własną postać. Podszedł do Neysy.

— Czy mogę? — spytał.

Skinęła głową, nie odrywając wzroku od smoka. Stile uniósł kolejno jej kopyta i skarpetki wróciły na swoje dawne miejsce. W trakcie uniósł wzrok i napotkał spojrzenie Kurrelgyre. Tak, dotykał najbardziej intymnych miejsc jednorożca. Konie nie cierpiały, gdy dotykano lub wiązano im nogi; wiele z nich wierzgało gwałtownie, łamiąc sobie kończyny w rozpaczliwych wysiłkach uwolnienia się. Potrafiły też uszkodzić sobie nastawioną już nogę, pozbywając się unieruchamiającej szyny. Dlatego też złamanie nogi oznaczała często dla konia wyrok śmierci. Jednorożce niewątpliwie były jeszcze bardziej wrażliwe. Neysa, przyłączając się do niego, naprawdę oddała mu się cała. A potem odkryła, że ma do czynienia z Adeptem!

Stile stanął przed smokiem, wyciągając rapier. Nie miał jeszcze wprawy w fechtunku, lecz smok nie mógł tego wiedzieć. Czy czubek rapiera będzie skuteczny, czy też lepiej będzie użyć ostrza, żeby przeciąć nitkę’? Może smok spruje się jak ręczna robótka, kiedy przetnie się jedną z nitek? Tylko eksperyment może dać zadowalającą odpowiedź.

W tym samym czasie smok oceniał Stile’a. Biały jednorożec nagle stał się człowiekiem. Była w tym magia. Czy bezpiecznie będzie go zaatakować?

Stile, choć perspektywa starcia napełniała go niepokojem, miał sporo doświadczenia w postępowaniu ze zwierzętami. Zdarzało mu się poskramiać wrogo usposobione psy i koty na farmie swego pracodawcy i oczywiście niejednego konia.

Później zaczął występować na rozmaitych arenach Gry i tresował większe zwierzęta drapieżne przy pomocy bata i ościenia. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia ze smokiem, lecz ogólne zasady obchodzenia się ze zwierzętami powinny i jego dotyczyć. Przynajmniej taką miał nadzieję.

Zachowywał się z wyraźną pewnością siebie. Podszedł do smoka z końcem rapiera wycelowanym w czubek jego czarnego węzłowatego nosa. Nosy większości zwierząt są bardzo wrażliwe i często, ze względów psychologicznych, ważniejsze od oczu.

— Wiedz, smoku, że nie szukam kłopotów — powiedział ze sztucznym spokojem. — Przybyłem odwiedzić Czarnego Adepta. Chcę go tylko spotkać i nie zamierzam zrobić mu krzywdy. Bądź tak miły i ustąp nam z drogi.

Stile usłyszał za sobą zdumione parsknięcie. Neysa nigdy sobie nie wyobrażała, że można w taki sposób potraktować smoka na jego własnym terenie!

Smok był również zdumiony. Jaki człowiek odważyłby się podejść do niego z tak władczą pewnością siebie? Lecz smok był zwierzęciem, nie człowiekiem i nie rozumował logicznie, a oprócz tego wykonywał czyjeś rozkazy. Zresztą każda istota zbudowana z poplątanego sznurka miałaby kłopoty z rozumowaniem; w końcu jaki mózg można upleść z linki? Smok rozwarł szczęki i kłapnął zębami.

Stile zręcznie uskoczył na bok. Rapier zabłysł, celnie trafiając we wrażliwy nos. Smok szarpnął się do tyłu, wydając bezgłośny jęk.

— To było pierwsze ostrzeżenie — powiedział spokojnie Stile. Wewnętrznie uradowany był sukcesem; stworzenie naprawdę odczuwało ból!

— Moja cierpliwość ma swoje granice. Znikaj, smoku! — rozkazał.

Smok, zbity z tropu bardziej postawą Stile’a, niż jego fizycznym męstwem, cofnął się. Stile, marszcząc brwi, posunął się do przodu. Smok zaskowyczał bezgłośnie i zaczął się pruć.

Stile oniemiał w wrażenia. Stworzenie znikało! Wpierw wrażliwy nos smoka zacisnął się w ciasny supeł i rozplątał się. nic po sobie nie pozostawiając. Potem zniknął pysk i zęby; te ostatnie przekształciły się najpierw w węzełki, które rozsupłały się, gdy tylko sznurek naprężył się. Następnie oczy i uszy. Pozbawiony głowy stwór wciąż cofał się przed Stilem. Wreszcie znikła szyja i przednie nogi, a szybkość rozplątywania się sznurka rosła w miarę ubywania smoka. Minęła chwila i nic z niego nie pozostało oprócz linki, która wtopiła się w ścianę, jakby stanowiła jej część.

Cały smok był więc tylko kunsztownie splątanym sznurkiem? A jednak, kiedy miał jeszcze określoną postać, wydawał się potężny i reagował na bodźce jak normalne zwierzę. Mogło go nie tylko poszarpać, ale nawet zabić.

— Smok był sznurkiem — wydyszał Stile. — A zamek’? Wygląda na to, że zbudowany jest podobnie! Jednorożec i wilk zgodnie wzruszyli ramionami. Któż mógł pojąć zwyczaje Adeptów?

Neysa lekko zwróciła głowę w stronę, z której przyszli. Ciekawa była, czy Stile widział już wystarczająco dużo i czy gotów jest do odwrotu. Ale on przecząco pokręcił głową. Bardziej niż kiedykolwiek zapragnął poznać właściciela tego zamku. Chciał być całkowicie pewien, że nie jest nim on sam — ani teraz, ani w przeszłości.

Powędrowali korytarzem, który za komnatą smoka zaczął znowu się zwężać, choć nie był już tak ciasny jak przedtem. Znowu droga zawracała w tę i z powrotem, bez końca.

— Psiakrew! — zaklął Stile. — Możemy tu umrzeć ze starości, szukając pana tej twierdzy, jeśli on w ogóle żyje. Mam zamiar rozstrzygnąć to radykalnie.

Kurrelgyre rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz nic nie powiedział. To było przedsięwzięcie Stile’a i nie mógł za niego decydować. Stile zacisnął pięści i zaczął uderzać raz po raz o ścianę, sprawiając, że rozchodzące się dźwięki nasiliły się tak bardzo, iż cały zamek wydawał się drżeć.

— Ukaż się, Czarny Adepcie! — krzyczał. — Chcę tylko zobaczyć twoją twarz; potem odejdę.

— Idź za linią — odpowiedział mu jakiś głos.

W polu widzenia ukazała się podwójna linia, tworząca liczne pętle. Kiedy do niej podeszli, cofnęła się, jak pociągnięty za koniec sznurek. Przypominała w tym smoka, który znikał, rozplątując się. Ale linia nie była częścią ściany.

Idąc za nią doszli do ogromnej komnaty, położonej w środku budowli; było mało prawdopodobne, by sami zdołali ją tak szybko odnaleźć. Po środku stał mężczyzna zwrócony do nich twarzą. Odziany był na czarno i wydawało się, że ma czarny ogon. Była to jednak tylko linia, za którą podążali!

— To linia — powiedział Stile, który wreszcie odkrył tajemnicę Czarnego Adepta. — Wszystko zaczyna się od ciebie! Cały zamek jest tobą! Zastygająca linia twej przeszłości!

— Teraz już wiesz — powiedział zimno Adept. Spełniłem twe żądanie, intruzie.

— Tak — zgodził się Stile, choć nie podobał mu się ton Adepta.

Adept był pół metra wyższy od przybysza, a jego głos i wygląd nie przypominały w niczym Stile’a; ani takiego jakim był teraz, ani jakim mógłby być. Nie znaczyło to oczywiście, że Adept wyglądał groteskowo; prawdę mówiąc powierzchowność miał całkiem zwyczajną. Na pewno jednak nie był sobowtórem Stila.

— Odejdę więc, dziękując za waszą kurtuazję — rzekł Stile.

— Nie mowy o żadnej kurtuazji, intruzie — powiedział Adept. — Twe zwierzęta są czarnego koloru, mogą więc odejść, choć obciążone są twoimi zapasami; to hańba, od której muszę je uwolnić. Ty zaś pozostaniesz.

Czarny Adept odrzucił linię. Rozrosła się natychmiast w skomplikowaną ścianę — kratę, oddzielającą Stile’a od jego przyjaciół. Zatrwożony podszedł ku niej, lecz pręty miały już twardość stali. Spróbował ją obejść, lecz ściana rozrastała się szybciej, niż mógł się poruszać. Wyciągnął rapier, ale uświadomił sobie, że pręty są równie mocne, jak metal jego broni. Znalazł się w pułapce.

Stile odwrócił się do Adepta.

— Dlaczego’? — spytał. — Dlaczego mnie tu zatrzymujesz?

— Po co wtargnąłeś na me włości? — odpowiedział pytaniem.

Stile nie zamierzał ujawniać prawdziwej przyczyny, a kłamać nie chciał.

— Mogę tylko powiedzieć, że nie planowałem niczego złego — odparł.

— Człowiek nie ma prawa naruszać mojego terytorium. Karą jest pozostanie tutaj — poinformował go Czarny Adept. — Pozostanie’? Na zawsze? Śmierć tutaj’?

Neysa próbowała przedostać się przez oddzielającą ich ścianę. Nawet wilk był za duży, by zmieścić się pomiędzy kratami. Nie mogli mu pomóc.

— Lepiej odejdźcie stąd — zadecydował Stile. — Będę musiał poradzić sobie z nim sam.

Neysa wahała się. Stile wiedział, że mogłaby przecisnąć się pomiędzy prętami, zamieniając się w świetlika, ale nie chciał, by zdradzała swe talenty Czarnemu Adeptowi, który z łatwością przyrządziłby ze swoich linii klatkę w sam raz dla owada. Nie było sensu, żeby i ona znalazła się w pułapce.

— Idźcie stąd — szepnął zniecierpliwiony. — Poradzę sobie. Zostawcie tylko zapasy…

— Nic z tego’. — ostrzegł ich Czarny Adept. — Odejdźcie, bo zrzucę siatkę i schwytam was.

Siatkę? Czyżby Adept, mimo wszystko, wiedział o świetlikowej postaci Neysy, czy też ich tylko postraszył?

Stile gwałtownym gestem polecił Neysie odejść. Nie wyglądała na przekonaną, lecz wycofała się. Wilk ze spuszczonym ogonem podążył za nią. Rozdzielenie przyjaciół było wyraźnie częścią zemsty Adepta.

Stile, wyciągając rapier, odwrócił się ku Adeptowi, ale ten zniknął. Pozostała po nim tylko krata, ciągnąca się wzdłuż korytarza i znikająca za zakrętem. Widać Adept przez cały czas był świadom ich obecności w zamku. Znalezienie go w labiryncie, bez jego wiedzy i zgody było niemożliwe, ponieważ mógł w dowolnym momencie uformować z linii celę wokół Stile’a.

Dlaczego jednak tego nie zrobił? Po co pozwalał intruzowi na wędrówki po zamku? Czarny Adept mógł, patrząc na to logicznie, albo zabić go, albo nie wpuścić do twierdzy. Jego moc wystarczyłaby do dokonania którejkolwiek z tych rzeczy. Tylko magia drugiego Adepta…

Nie! Przysiągł przecież porzucić magię. Przebrnie jakoś przez to wszystko nie uciekając się do magii.

Powędrował wzdłuż kraty. Ciągnęła się poprzez splątane korytarze, przecinając komnaty, przejścia, nawet schody. Poprowadziła go aż na wieżę i z powrotem do lochów. Nie było żadnych ślepych korytarzy; droga ciągnęła się bez przeszkód. Wyglądało na to, że Adept postanowił pokazać mu swą posiadłość i pochwalić się jej okazałością. Co za próżność, choć starannie ukryta!

Po długich wędrówkach Stile dotarł wreszcie do komnaty, gdzie na podłodze leżał czysty i nieuszkodzony ludzki szkielet.

Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego tak przerażający przedmiot nie został z zamku usunięty? Było mało prawdopodobne, by był sztuczny; magia Adepta najwyraźniej związana była z liniami. Był to wystarczający dowód na tu, że nie był on sobowtórem Stile’a. Prawdę mówiąc, Stile mógłby zaoszczędzić sobie sporej dawki kłopotów, gdyby zrozumiał to i zawrócił jak tylko zobaczył pierwszą linię. Wskazówki konieczne do takiej interpretacji były, lecz on nie poświęcił im wystarczająco wiele uwagi. Spóźniony refleks!

Szkielet był odrębną całością, nie stanowił części linii. Musiał być autentyczny. Stile kopnął go w ramię i kościotrup oderwał się z trzaskiem od podłogi. Leżał tu tak długo, że zdążył się przykleić!

Czarny Adept twierdził, że karą dla intruzów jest pozostanie w zamku. Faktycznie nie powiedział, że ich zabija.

Może miał jakieś niejasne skrupuły, nie chciał zbrukać krwią swoich linii? Jednak pozostanie tu bez wody i jedzenia, oznaczało śmierć.

Wydawało się, że taki los czeka Stile’a, podczas gdy obu „zwierzętom” pozwolono uciec, by mogły przekazać innym ostrzeżenie. Miały powiedzieć światu, że widziały, jak uwięziono człowieka dlatego, że obraził Adepta. Było to logiczne, efektywne i podłe. Adept naprawdę nie dbał o czyjąkolwiek sympatię, chciał tylko, by wszyscy trzymali się z daleka od jego terytorium i nie pozwalał na lekceważenie swojej woli.

Stile rozumiał, że sam jest sobie winien. Ostrzegano go, że Adepci są groźni, a mimo to wtargnął do jego posiadłości. Może nie do końca uwierzył przestrogom? Magiczny świat Phase nie wydawał mu się całkiem realny; nie traktował jego gróźb wystarczająco poważnie. Teraz, gdy wędrował dalej i dalej, czując rosnące pragnienie, zmienił się jego punkt widzenia. Ten świat zaczął wydawać się bardziej realny od Protona. Ataki potworów jakoś nie zrobiły na nim większego wrażenia; pojedynki przypominały mu trochę Grę, więc były jakby niebezpieczną zabawą, lecz pragnienie, głód, znużenie, wyczerpanie i samotność wymuszały wiarę bardziej fundamentalnej natury. Zanim umrze, zdąży uwierzyć do końca.

Przyszło mu do głowy, by zwrócić się do Czarnego Adepta, prosić go o litość, lecz od razu zrozumiał, że to bezcelowe. Karą miała być śmierć uwięzionego i pozbawionego nadziei człowieka, bez żadnych dalszych kontaktów. Śmierć bez godności i uznania. Ci, którzy pogwałcili samotność Adepta, musieli umierać w samotności. Czarny Adept nie był ani szlachetny ani nikczemny; on tylko bezwzględnie wymuszał posłuszeństwo dla swojego prawa. Nikt nie może niepokoić Adepta bez ważnego powodu! Właśnie to usiłowali mu wbić do głowy Neysa i Kurrelgyre. A on, oczywiście, musiał uczyć się tego na własnej skórze.

A Stile? Czy był naprawdę Adeptem’? Czy jego sobowtór z Phase był podobny do tego cynicznego, wyniosłego magika?

Nic dziwnego, że jego przyjaciele nie ufali mu! Jeżeli jego ewentualne posługiwanie się magią miało prowadzić do podobnych rezultatów, to musiało oznaczać, że utraci poczucie honoru, przyjaźni, przyzwoitości. W takim razie naprawdę lepiej było się jej wyrzec raz na zawsze. Lepiej umrzeć jak człowiek, niż żyć jak bezduszny robot.

Nie, to nie tak, nie wolno myśleć utartymi schematami. Nie wszystkie roboty były bezduszne. Sheen… ciekawe gdzie teraz jest? Tygodniowy termin, jeśli Stile dobrze policzył, właśnie mijał; groziła mu na Protonie natychmiastowa śmierć… na Protonie? Nie, to były dwa połączone ze sobą światy, a on był albo na jednym, albo na drugim; z każdą chwilą groźba traciła na znaczeniu. Tylko ucieczka z Phase mogłaby go uratować.

Stile wędrował wzdłuż muru, dopóki nie zapadły ciemności. Wtedy ostrożnie osunął się na podłogę, oszczędzając kolana. Oparł się plecami o kratę i eksperymentalnie zgiął jedną nogę w kolanie. Zgięła się dość mocno, zanim poczuł ból… czyżby zaczęła się goić? Niemożliwe; inne części ciała goiły się, lecz nie kolana. Zbudowane były z kości i ścięgien, co powodowało, że krew nie mogła w nich dobrze krążyć. Łokcie przeważnie leczyły się szybko; nie były ciągle obciążone. Kolana musiały być mocne, i przez to, paradoksalnie, były bardziej narażone niż inne stawy. Anonimowy przeciwnik uderzył celnie, skazując go na przewlekłą torturę, podobną do tej zaaplikowanej mu przez Czarnego Adepta. I jakiż stąd wniosek? Kiedy jego kolana nie były obciążone, mógł je zginać prawie bez przeszkód. Mógł przyjąć pozycję kuczną, gdy nie kucał. Niewielkie pocieszenie! Jakie to miało znaczenie, kiedy całe jego ciało było skazane na śmierć?

Po pewnym czasie podniósł się i wszedł do wewnętrznej komnaty, by załatwić naturalną potrzebę. Nie odpowiadało mu, że musi brudzić zamkową podłogę, ale nie miał innego wyboru… Potem wrócił do zakratowanej ściany, ułożył się na ziemi i zapadł w sen.

Śniło mu się, że jest robotem bez ciała mogącego ogrzać metalowe kości i bez świadomości mogącej ożywić myślenie. Obudził się w nocy kilka razy, czując coraz większe pragnienie. Miało ono, oczywiście, czysto psychologiczne uzasadnienie, co nie zmieniało faktu, że było bardzo męczące. Marzył o śnie w objęciach Neysy. Zapewniała mu towarzystwo i odwzajemniała przyjaźń. Po wielu spędzonych samotnie latach, przyzwyczaił się bardzo szybko do tego związku; wypełniał on ważną potrzebę w jego życiu. Neysa przemieniała się w dziewczynę, by sprawić mu przyjemność, lecz była mu miła w każdej postaci. Dobrze zrobił, odsyłając ją. Przynajmniej będzie mogła wrócić na swe pastwiska i może wilkołak przez jakiś czas jej nie opuści.

Jak zimno! Stile kulił się w swym cieniutkim ubraniu. Jedno maleńkie zaklęcie mogło to wszystko odmienić. Trochę ciepła poproszę… nie! Żadnej magii! Może to szaleństwo, ale nie złamie przysięgi. Mógłby zrobić to tylko wtedy, gdyby przyfrunął tu świetlik i zawołał: „Stile, rzuć zaklęcie”. Jednak wcale nie chciał, by Neysa ryzykowała w taki sposób. Zwinął się znowu w kłębek i zasnął; lepsze to od bezsenności.

Do rana usta wyschły mu tak, że czuł, jakby miał pełne suchych wiórów. Spał chyba z otwartymi ustami. Przesuwał sztywnym językiem wewnątrz jamy ustnej, poruszał szczękami i wreszcie udało mu się ją zwilżyć odrobiną śliny. Teraz musi wstać i…

I co? Kraty pozostały i nie znikną dopóki jego szkielet nie dołączy do tego, który już tu leży. Nie miał dokąd iść ani co robić.

Musiał jednak się czymś zająć. Ciągle czuł się zmarznięty; jedynym lekarstwem był ruch. Głód i pragnienie trochę ustąpiły, ale ciało ciągle miał sztywne. Wstał z trudem i powlókł się do zaimprowizowanej toalety. Żal tracić płyny, ale dopóki żył, trwały procesy fizjologiczne.

Kontynuował wędrówkę wzdłuż zakratowanej ściany, poruszając się na tyle szybko, by wytworzyć trochę ciepła i na tyle powoli, by oszczędzać energię. Bezsensowny wysiłek, tyle tylko, że lepsze to niż położyć się na ziemi i czekać na śmierć. Będzie jeszcze na to czas.

Nie było ucieczki. Zamkowy labirynt nie miał końca, podobnie jak zakratowana ściana. Czarny Adept znał tylko jeden rodzaj magii, ale był w nim bardzo dokładny.

Żadne argumenty nie mogły poruszyć człowieka mającego taką władzę i będącego tak wyobcowanym jak on. Czarny Adept przypominał swoim charakterem Obywateli Protona.

Obywatele! Kurrelgyre powiedział, że ludzie z Phase są tożsami z tymi na Protonie, a w każdym razie było tak, zanim zaczęło się masowe sprowadzanie niewolników. Adept rzeczywiście mógł być w swoim alternatywnym życiu Obywatelem. W jednym ze światów instrumentem władzy było bogactwo, w drugim magia. A w obu królowała arogancja.

Stile ciągle posuwał się naprzód. W Grze zdarzało mu się wygrywać maratony. Mógłby przetrwać jeszcze przez jakiś czas, jeśliby się o to starał. Gdyby tak odnalazł Czarnego Adepta, unieszkodliwił go i uciekł… Może lepiej byłoby, żeby go zabił, skoro Adept skazał Stile’a na śmierć? Nie, nie chciał zabójstwa; potwory to co innego, ale Adept był człowiekiem. Stile pragnął tylko ominąć Adepta, wydostać się za barierę i uciec.

Czy ta wewnętrzna decyzja powstrzymująca go od zabicia wroga czymś różniła go od Adeptów? Czy mogło to służyć dowodem, że władza nie skorumpowałaby go tak dogłębnie, jak innych? Taką miał nadzieję.

Dziwne, że w całym tym ponurym zamku nie było jedzenia. Czyżby Czarny Adept nie jadał? Prawdopodobnie jego zapasy schowane były w jakichś magazynach, które oczywiście musiały znajdować się poza barierą. Rodziło to nowe przypuszczenia. Skoro Czarny Adept nie umiał tworzyć rzeczy z niczego, musiał skądś brać żywność. Nie mógł więc żyć w zupełnym osamotnieniu. Jego swobodny sposób wypowiadania się sugerował to samo. Miewał kontakty z innymi; po prostu ich tylko unikał. Czy ci inni przychodzą czasem do zamku? Czy mogliby mu pomóc? Nie, to było mało prawdopodobne; Adept mógł zgromadzić zapasy na długi czas.

Stile poruszał się wolno, oszczędzając siły. Porzucił już niekończącą się kratę i próbował dotrzeć do centrum zamku, lecz teraz wszystkie wewnętrzne korytarze kończyły się ślepymi zaułkami; układ ścian był tu inny. Wiele dałby, by poznać metodę szybkiego analizowania przebiegu linii, ale zamek był na to zbyt skomplikowany. Na zrozumienie schematu budowli i znalezienie Adepta potrzebowałby więcej czasu, niż mu zostało. Żałował też, że nie ma dobrze tnącego narzędzia, którym mógłby przeciąć linię. Wtedy mógłby odciąć Adepta od zamku w dowolnym miejscu, odciąć go od przeszłości. Czy wszystko sprułoby się, tak samo jak smok? Nic jednak nie mógł zrobić. Sztylet nie mógł naruszyć materiału, równie twardego jak kamień. Z zewnętrznymi ścianami mogło się jeszcze udać, ale nie tutaj. Tylko diamentowe wiertło lub piła mogły tu coś pomóc, albo magia…

Nie! Cały dzień walczył ze sobą. W miarę, jak pogarszał się jego stan fizyczny, myśl o magii stawała się coraz bardziej natrętna i kusząca. Nie miało dla niego znaczenia, że nikt nie dowiedziałby się, że wyczarował maleńką filiżankę wody; przysięga była przysięgą. Mógł oddać ducha, nie tracąc przynajmniej poczucia godności. Tego Czarny Adept nie był go w stanie pozbawić.

Nadciągnęła kolejna noc. Stile ułożył się do snu, ale nie mógł zasnąć. Nie chciał tak spokojnie poddać się śmierci. Do tej pory unikał grania na harmonijce, gdyż zbyt związane to było z magią. Czary mogły przecież spełniać się za pomocą samej muzyki, nawet jeśli nie wypowiedział zaklęcia. Siodło na przykład pojawiło się, gdy grał, wyczarowane podświadomym życzeniem. Lecz cóż złego było w odrobinie muzyki, jeśli nie będzie łączył jej z magią? Muzyka przypominała mu Tune. Teraz, gdy jego życie dobiegało końca, chciał myśleć tylko o niej.

Zagrał. Muzyka wypełniała korytarze, komnaty i zakamarki zamku, odbijając się harmonijnie o ściany. Grał i jednocześnie słuchał; melodia była nieskończenie piękna. Panował całkowicie nad instrumentem, grając tak, jak mu dyktowało serce. Zjednoczył się z dźwiękami, dając wyraz swoim uczuciom. Może była to jego łabędzia pieśń, ostatni gest’? Mimo wszystko nie był to najgorszy sposób odejścia.

W końcu odłożył harmonijkę i usnął. Tym razem sen miał spokojny, tak jakby post uwolnił go od doczesnych zmartwień. Obudziło go głuche warczenie. Stile uchylił powieki, ale nawet nie drgnął. Pamiętał, gdzie położył rapier; musiał tylko zlokalizować zwierzę i zadecydować, czy warto walczyć. Po co zamieniać szybką śmierć na powolną?

Wtedy w ciemnościach usłyszał cichy głos: — Stile.

— Kurrelgyre! — powiedział. Przycisnął twarz do krat, by być bliżej. — Grozi ci tu niebezpieczeństwo!

— Neysa odwiedziła Wyrocznię — szepnął wilkołak. Usłyszała słowo: „Zasłona”. Nie zrozumiała o co chodzi, ale ja tak — Obwąchałem zamek dookoła. Jeden z narożników przecina zasłonę. Chodź za mną.

Zasłona! Oczywiście! Tylko, że…

— Nie mogę tego zrobić; przysięgałem odrzucić magię. Żeby przejść przez zasłonę, konieczne jest zaklęcie — powiedział stanowczo.

— Dotrzymałeś przysięgi. Mógłbyś już dawno uciec, gdyby było inaczej. Nie lękaj się; przeprowadzę cię przez nią. Stile, uspokojony, poszedł za wilkołakiem, wędrującym po drugiej stronie kraty.

A więc Neysa poświęciła dla niego swoje jedyne pytanie, jakie mogła zadać Wyroczni! Nigdy by jej o to nie poprosił, ale teraz przyjmował ten gest z wdzięcznością.

Wydawało się, że droga do zasłony zajęła im tylko chwilę. Najwyraźniej Czarny Adept nie był świadomy jej istnienia na terenie zamku. Sugerowałoby to, że żył w obu światach i nie mógł ani dostrzec, ani przekroczyć zasłony.

— Będziemy czekać na ciebie przy pałacu Wyroczni — powiedział Kurrelgyre, gdy zbliżyli się do migocącej ściany — Pamiętaj o zaufaniu, jakim obdarzyła cię Neysa, pozwalając, byś opuścił nasz świat. Nie wiem, jak długo będzie trwało, zanim…

Wilkołak rzucił zaklęcie. Stile znalazł się po drugiej stronie zasłony.

Загрузка...