Rozdział 6

Możecie w to wierzyć lub nie, ale następnego dnia rodzice kazali mi iść do szkoły. Dopiero o trzeciej w nocy zapadłem w gorączkowy sen, a o siódmej rano tata stał już przy moim łóżku, grożąc, że wyciągnie mnie za nogi. Udało mi się wstać – czułem się tak, jakby coś zdechło mi w ustach – i pójść do łazienki.

Mama wmusiła we mnie tosta i banana, a ja modliłem się gorąco, żeby rodzice pozwolili mi wypić kawę w domu. Mogłem wpaść na jedną w drodze do szkoły, ale patrzenie, jak popijają swoje czarne złoto, podczas gdy ja obijałem się po pokojach, ubierając się i wkładając książki do torby – było okropne.

Szedłem do szkoły tysiące razy, ale dzisiaj było inaczej. Przeszedłem przez wzgórze i dotarłem do Mission, gdzie stało całe mnóstwo ciężarówek. Dostrzegłem nowe czujniki i kamery uliczne zainstalowane na wielu znakach stopu. Ktoś miał sporo sprzętu wywiadowczego i tylko czekał na pierwszą lepszą okazję, żeby go wykorzystać. Atak na Bay Bridge był dokładnie tym, czego potrzebował.

Przez to wszystko miasto zdawało się jakieś przygaszone, jakby zatrzaśnięte w windzie, skrępowane dokładną inwigilacją sąsiadów i wszechobecnością kamer.

W tureckiej kawiarni czynnej przez całą dobę kupiłem kawę na wynos, która postawiła mnie na nogi. W zasadzie turecka kawa to błoto udające kawę. Jest na tyle gęsta, że można postawić w niej łyżeczkę, i ma o wiele więcej kofeiny niż takie napoje dla dzieciaków jak red bull. Możecie być tego pewni, bo mówi wam to ktoś, kto przeczytał o tym w Wikipedii: oto, jak zdobyto Imperium Osmańskie – rozwścieczeni jeźdźcy napędzani zabójczym, czarnym jak smoła kawowym błotem.

Wyjąłem kartę debetową, żeby zapłacić za kawę, ale sprzedawca zrobił dziwną minę.

– Nie przyjmujemy już kart debetowych – powiedział.

– Że co? Dlaczego nie?

Od lat płaciłem u Turka kartą za swój kawowy nawyk. Ten facet wciąż się ze mną handryczył, mówiąc, że jestem zbyt młody na kawę, i nigdy w trakcie lekcji nie chciał mnie obsłużyć przekonany, że jestem na wagarach. Ale przez te lata nawiązało się między nami pewne szorstkie porozumienie.

Potrząsnął smutno głową.

– Nie zrozumiesz tego. Idź do szkoły, chłopcze.

Nie ma pewniejszego sposobu na wzbudzenie mojego zainteresowania, niż powiedzieć mi, że czegoś nie zrozumiem. Nakłoniłem go, żeby mi to wyjaśnił. Wyglądał tak, jakby chciał mnie wyrzucić za drzwi, ale kiedy go zapytałem, czy myśli, że nie jestem dość dobry, aby u niego kupować, odpuścił.

– Bezpieczeństwo – odparł, rozglądając się po swojej małej kawiarni z pudełkami suszonej fasoli i nasion, z półkami pełnymi tureckich artykułów spożywczych. – Rząd. Cały czas nas monitorują, pisali o tym w gazetach. Druga ustawa Patriot Act została wczoraj przyjęta przez Kongres. Teraz mogą cię monitorować za każdym razem, gdy użyjesz karty. Jestem temu przeciwny. Nie będę im pomagał w szpiegowaniu moich klientów.

Szczęka mi opadła.

– Uważasz, że to nic wielkiego? Że nic złego nie ma w tym, że rząd wie, kiedy kupujesz kawę? To dzięki temu dowiadują się, gdzie jesteś, gdzie byłeś. Myślisz, że dlaczego wyjechałem z Turcji? Tam, gdzie rząd ciągle szpieguje ludzi, nie jest dobrze. Przyjechałem tu dwadzieścia lat temu po wolność i nie pomogę im odebrać tej wolności.

– Ale stracisz przez to wielu klientów – wyrwało mi się. Chciałem mu powiedzieć, że jest bohaterem, i uścisnąć mu dłoń, ale oto, co z tego wyszło. – Każdy korzysta z kart debetowych.

– Może teraz już nie każdy. Może moi klienci wrócą tu, bo zobaczą, że ja też kocham wolność. Powieszę znak w oknie. Może inne sklepy też tak zrobią. Słyszałem, że ACLU[15] pozwie ich za to do sądu.

– Odtąd będę twoim stałym klientem – oświadczyłem. Naprawdę tak myślałem. Sięgnąłem po portfel. – Hm, ale nie mam gotówki.

Zacisnął wargi i skinął głową.

– Wielu ludzi mówi to samo. W porządku. Lepiej oddaj te pieniądze na ACLU.

W ciągu tych dwóch minut zamieniłem z Turkiem więcej słów niż przez cały ten czas, gdy przychodziłem do jego baru. Nie miałem pojęcia, że ma takie poglądy. Traktowałem go jak przyjaznego dostawcę kofeiny z sąsiedztwa. Teraz uścisnąłem mu dłoń i gdy opuściłem kawiarnię, czułem, jakbym dołączył do pewnej grupy. Tajnej grupy.

Nie było mnie w szkole przez kilka dni, ale zdawało się, że nie opuściłem wielu lekcji. Na jeden z tych dni szkołę zamknięto, podczas gdy miasto starało się dojść do siebie. Zdaje się, że następny dzień został poświęcony żałobie po tych, którzy zaginęli lub prawdopodobnie zginęli. W gazetach opublikowano biogramy zaginionych, osobiste wspomnienia. W sieci roiło się od tysięcy nekrologów.

Ku mojemu zakłopotaniu byłem jednym z tych ludzi. Nie wiedząc o tym, wszedłem na szkolny dziedziniec – rozległ się krzyk, a chwilę później wokół mnie stała już setka osób klepiących mnie po plecach i ściskających mi rękę. Kilka dziewczyn, których nawet nie znałem, pocałowało mnie, i nie były to tylko przyjacielskie pocałunki. Czułem się jak gwiazda rocka.

Moi nauczyciele byli bardziej powściągliwi, ale tylko trochę. Pani Galvez płakała tak jak moja matka i zanim pozwoliła mi odejść i usiąść w ławce, uściskała mnie trzykrotnie. Z przodu klasy znajdowało się coś nowego. Kamera. Pani Galvez przyłapała mnie, jak się na nią gapiłem, i wręczyła mi umazaną kserówkę jakiegoś dokumentu z pieczątką szkoły.

Kuratorium oświaty okręgu San Francisco w ciągu weekendu zwołało nadzwyczajne posiedzenie, na którym jednogłośnie zdecydowano, żeby zapytać rodziców każdego dziecka w mieście o pozwolenie na zainstalowanie kamer monitorujących w szkole. Prawo mówiło, że nie można nas zmusić do chodzenia do szkoły naszpikowanej kamerami, ale nie wspominało nigdzie o tym, że nie możemy dobrowolnie zrzec się naszych praw konstytucyjnych. W piśmie tym kuratorium wyrażało przekonanie, że uzyska zgodę wszystkich rodziców, lecz mimo to podejmie działania, aby w oddzielnych „niestrzeżonych” klasach zorganizować lekcje dla dzieci, których rodzice wyrażą sprzeciw.

Dlaczego w naszych klasach były teraz kamery? Terroryści. To oczywiste. Ponieważ wysadzając most, terroryści dali do zrozumienia, że następne będą szkoły. W każdym razie do takiego wniosku doszło kuratorium.

Przeczytałem pismo trzy razy, a potem podniosłem rękę.

– Tak, Marcusie?

– Proszę pani, chodzi o ten list.

– Tak, Marcusie.

– Czy celem terrorystów nie jest nas zastraszyć? Dlatego nazywają się terrorystami, prawda?

– Tak sądzę.

Wszyscy w klasie gapili się na mnie. Nie byłem najlepszym uczniem w szkole, ale dobrze wypadałem w dyskusjach. Czekali, co powiem.

– Więc czy nie zachowujemy się zgodnie z wolą terrorystów? Czy nie zwyciężą, jeśli wszyscy będziemy przerażeni i wstawimy do klas kamery i cały ten sprzęt?

Rozległ się nerwowy chichot. Ktoś podniósł rękę. To był Charles. Pani Galvez udzieliła mu głosu.

– Kamery są tutaj po to, żeby nas chronić, dzięki nim mniej się boimy.

– Chronić przed czym? – zapytałem, nie czekając na pozwolenie.

– Przed terroryzmem – odparł Charles. Inni przytaknęli głowami.

– Jak miałyby to zrobić? Gdyby wpadł tutaj zamachowiec-samobójca i nas wszystkich wysadził...

– Proszę pani, Marcus narusza regulamin szkoły. Nie powinniśmy robić sobie żartów z ataków terrorystycznych...

– A kto sobie żartuje?

– Dziękuję wam obu – powiedziała pani Galvez. Wyglądała na naprawdę nieszczęśliwą. Czułem się źle z myślą, że zająłem jej czas lekcyjny. – Moim zdaniem jest to bardzo interesująca dyskusja, ale chciałabym ją przełożyć na następną lekcję. Myślę, że dzisiaj możecie podchodzić do tych spraw zbyt emocjonalnie. A teraz wróćmy do sufrażystek, dobrze?

I tak spędziliśmy resztę lekcji, dyskutując o sufrażystkach i o nowych strategiach lobbingowych, które wymyślono po to, aby do kancelarii każdego samca z Kongresu wprowadzić cztery kobiety, żeby na niego naciskały, dając mu do zrozumienia, co stanie się z jego karierą polityczną, jeśli wciąż będzie odmawiał kobietom prawa do głosu. Normalnie lubiłem takie tematy – maluczcy, którzy sprowadzają dużych i silnych na drogę uczciwości. Ale dzisiaj nie mogłem się skoncentrować. Prawdopodobnie z powodu nieobecności Darryla. Obaj lubiliśmy WOS, pewnie trzymalibyśmy schoolbooki na wierzchu, prowadząc równoległą dyskusję na czacie na temat tej lekcji.

Poprzedniej nocy wypaliłem dwadzieścia płyt z ParanoidXboksem i miałem je wszystkie w torbie. Wręczyłem je ludziom, którzy, o ile się orientowałem, lubili sobie pograć. Wszyscy oni od roku lub dwóch mieli jeden bądź dwa Xboksy Universal, lecz większość z nich przestała ich używać. Gry na te konsole były cholernie drogie i niezbyt zabawne. Wyciągałem je na przerwach, w stołówce lub w trakcie okienek, wyśpiewując pod niebiosa pieśni pochwalne ku czci ParanoidXboksa. Darmowe i zabawne – uzależniające gry społeczne, którym oddawało się wielu fajnych ludzi z całego świata.

Dawanie jednej rzeczy w celu sprzedania innej to coś, co nazywa się biznesem żyletkowym – firmy typu Gillette wręczają wam darmowe maszynki do golenia, a potem każą wam zapłacić za wymienne ostrza. Najgorsze są tonery do drukarek – nawet najdroższy szampan na świecie jest tani w porównaniu z atramentem do drukarek, którego litr w hurtowej sprzedaży kosztuje fortunę.

Biznes żyletkowy polega na tym, że nie można kupić „żyletek” od nikogo innego. Swoją drogą, jeśli Gillette zarabia dziewięć dolców na wartych dziesięć dolarów wymiennych ostrzach, dlaczego nie stworzyć konkurencji, która zarabiałaby tylko cztery dolce na sprzedaży identycznych żyletek. Osiemdziesięcioprocentowy zysk to rzecz, na której widok przeciętny biznesmen zacznie się ślinić i zrobi wielkie oczy.

Dlatego firmy żyletkowe typu Microsoft wkładają wiele wysiłku, żeby konkurowanie z nimi na żyletkowym rynku stało się trudne i / lub nielegalne. W przypadku Microsoftu w każdym Xboksie znajdowało się coś, co powstrzymywało przed używaniem oprogramowania wypuszczonego przez ludzi, którzy nie zapłacili Microsoftowi haraczu za prawo do sprzedaży programów pod Xboksa.

Ludzie, z jakimi się spotykałem, niewiele o tych sprawach myśleli. Ożywili się, gdy im powiedziałem, że te gry nie są monitorowane.

W dzisiejszych czasach we wszystkich grach sieciowych roi się od podejrzanych typów. Pierwsi to zboczeńcy, którzy starają się ściągnąć was do jakiegoś odległego miejsca, żeby wypróbować na was swoje perwersyjne fantazje, a po wszystkim odgryźć wam język. Kolejni to gliniarze, którzy udają łatwowierne dzieciaki, żeby dopaść tych zboczeńców. Jednak najgorsi są szpicle spędzający cały swój czas na szpiegowaniu naszych dyskusji i kablowaniu na nas za pogwałcenie zasad użytkowania, według których nie wolno flirtować ani przeklinać, ani mówić niczego „wprost lub używając zamaskowanego języka obraźliwie nawiązującego do jakiegokolwiek aspektu orientacji seksualnej czy seksualności w ogóle”.

Nie jestem jakimś kolesiem, który chodzi napalony dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, lecz zwykłym siedemnastolatkiem. Seks pojawia się więc od czasu do czasu w moich rozmowach. Ale nie daj Boże, żebym wspomniał o nim w gadkach prowadzonych podczas gry. To naprawdę psuło zabawę. Gier na ParanoidXbox nikt nie monitorował, ponieważ nie używała ich żadna firma. Były po prostu grami napisanymi przez hakerów dla jaj.

Dlatego fanom gier bardzo spodobała się ta historia. Łapczywie wzięli płyty i obiecali wypalić ich kopie dla wszystkich swoich przyjaciół – ostatecznie gry sprawiają najwięcej przyjemności, gdy się w nie gra z kumplami.

Po dotarciu do domu przeczytałem, że grupa rodziców pozwała władze szkoły za rozmieszczenie kamer w naszych klasach, ale ich wniosek został od razu odrzucony.

Nie wiem, kto wymyślił nazwę Xnet, ale się przyjęła. Ludzie rozmawiali o tym w autobusach i tramwajach. Zadzwoniła do mnie Van, żeby zapytać, czy o tym słyszałem, i o mało się nie zadławiłem, gdy zrozumiałem, o czym ona mówi. Płyty, które zacząłem rozprowadzać w zeszłym tygodniu, zostały w ciągu kilku dni przemycone do internetu i skopiowane stąd aż po Oakland. Spojrzałem przez ramię – czułem się tak, jakbym złamał zasady, jakby Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego miał zaraz wpaść i zabrać mnie na zawsze.

To były trudne tygodnie. Za bilety do metra nie można było płacić gotówką, którą zastąpiono „bezdotykowymi” kartami zaopatrzonymi w etykiety RFID. Żeby przedostać się na peron, trzeba było nimi pomachać nad bramkami. Były fajne i wygodne, ale za każdym razem, gdy ich używałem, myślałem o tym, że jestem śledzony. Ktoś wysłał w Xnecie link do raportu Fundacji Elektronicznego Pogranicza[16], gdzie opisano sposoby wykorzystywania takiego sprzętu do śledzenia ludzi oraz krótkie historie dotyczące grupek osób protestujących na stacjach metra.

Xnet wykorzystywałem już prawie do wszystkiego. Założyłem sobie fałszywy adres poczty elektronicznej dzięki pomocy Partii Piratów, szwedzkiej partii politycznej sprzeciwiającej się inwigilacji w internecie i obiecującej, że zachowa w tajemnicy wszystkie konta mailowe, włącznie z tymi, które należały do gliniarzy. Mogłem z niego korzystać jedynie w Xnecie, skacząc po kolejnych połączeniach internetowych moich sąsiadów, zachowując anonimowość – taką miałem nadzieję – i docierając aż do Szwecji. Nie używałem już nicka W1n5t0n. Jeśli rozszyfrował go Benson, każdy mógłby to zrobić. Mój nowy nick, który nadałem sobie pod wpływem chwili, brzmiał M1k3y. Otrzymywałem wiele maili od ludzi, którzy dowiedzieli się na czatach i forach, że mogę im pomóc w rozwiązaniu problemów związanych z konfiguracją i połączeniami w ich Xnecie.

Tęskniłem za Harajuku Fun Madness. Firma zawiesiła grę do odwołania. Powiedzieli, że „ze względów bezpieczeństwa” ukrywanie różnych rzeczy i namawianie ludzi, żeby ich potem szukali, nie byłoby najlepszym pomysłem. A jeśli ktoś pomyśli, że to bomba? A jeśli ktoś w tym samym miejscu rzeczywiście podłoży bombę?

A jeśli podczas spaceru pod parasolem uderzy mnie piorun? Powinniśmy zdelegalizować parasole! Walczyć z piorunami!

Nadal używałem swojego laptopa, chociaż przyprawiało mnie to o dreszcze. Ktoś, kto zainstalował w nim pluskwę, zastanawiałby się, dlaczego z niego nie korzystam. A tak codziennie trochę sobie na nim surfowałem, z każdym dniem coraz krócej, tak żeby ten ktoś zobaczył, że powoli zmieniam swoje przyzwyczajenia. Czytałem głównie te przyprawiające o gęsią skórkę nekrologi tysięcy martwych przyjaciół i sąsiadów leżących na dnie zatoki.

Prawdę mówiąc, z każdym dniem odrabiałem coraz mniej prac domowych. Miałem ciągle coś do zrobienia. Codziennie wypalałem stos kolejnych ParanoidXboksów, pięćdziesiąt bądź sześćdziesiąt, i roznosiłem je po mieście, rozdając ludziom, którzy z tego, co słyszałem, byli skłonni wypalić kolejne sześćdziesiąt i wręczyć je swoim znajomym.

Nie obawiałem się za bardzo, że zostanę złapany, ponieważ miałem po swojej stronie dobrą kryptografię. Kryptografia to sekretne pismo znane już od czasów starożytnych Rzymian (dosłownie: cesarz Oktawian August był wielkim fanem kryptografii i lubił wymyślać nowe kody, a niektórych z nich używamy do dziś, szyfrując puenty w kawałach przesyłanych e-mailami).

Kryptografia to matematyka. Nie będę wchodził w szczegóły, bo matmy za bardzo nie rozumiem – ale jeśli bardzo chcecie się czegoś na ten temat dowiedzieć, zajrzyjcie do Wikipedii.

Oto, co pisze się na ten temat w szkolnych brykach: Pewnego rodzaju funkcje matematyczne są naprawdę łatwe do przeprowadzenia w jedną stronę i naprawdę trudne w drugą. Łatwo jest pomnożyć dwie duże liczby pierwsze i uzyskać olbrzymią liczbę. Jednak naprawdę trudno jest określić, które liczby pierwsze należy przez siebie pomnożyć, żeby otrzymać tę gigantyczną liczbę.

Oznacza to, że jeśli wpadliście na pomysł, jak zakodować coś, opierając się na mnożeniu dużych liczb pierwszych, to rozkodowanie tego bez znajomości tych liczb będzie trudne. Potwornie trudne. Nawet jeśli wszystkie dotychczas wynalezione komputery będą nad tym pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę przez trylion lat, nie będą w stanie tego rozwiązać.

Zaszyfrowana wiadomość składa się z czterech części: wiadomości oryginalnej zwanej tekstem jawnym; wiadomości zakodowanej zwanej tekstem zaszyfrowanym; systemu kodowania nazywanego szyfrem; i w końcu z klucza – sekretnego elementu, który wkłada się do szyfru razem z tekstem jawnym w celu stworzenia tekstu zaszyfrowanego.

Kiedyś kryptografowie chcieli to wszystko zachować w tajemnicy. Każda agencja i rząd miały własne szyfry oraz swoje klucze. Naziści nie chcieli, żeby alianci dowiedzieli się, w jaki sposób szyfrują wiadomości, a tym bardziej jakich kluczy używają do ich odszyfrowywania, i vice versa. Wygląda na to, że to dobry pomysł, prawda?

Wcale nie.

Kiedy po raz pierwszy ktoś powiedział mi o tych całych liczbach pierwszych, od razu stwierdziłem:

– Nie ma mowy, to na pewno bzdura. To znaczy, na pewno trudno jest wykonać to całe rozkładanie liczb na liczby pierwsze, bez względu na to, co to jest. Ale kiedyś niemożliwy był lot na Księżyc lub choćby zdobycie twardego dysku o pojemności większej niż kilka kilobajtów. Ktoś musiał znaleźć sposób na odszyfrowywanie wiadomości.

Przed moimi oczami pojawiła się dolina pełna matematyków z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, którzy chichotali, czytając maile z całego świata.

W rzeczywistości to mniej więcej wydarzyło się podczas drugiej wojny światowej. Dlatego świat nie wygląda tak jak w grze Castle Wolfenstein, przy której spędziłem mnóstwo dni, tropiąc nazistów.

Chodzi o to, że szyfry trudno jest utrzymać w tajemnicy. Do ich stworzenia potrzeba wielu działań matematycznych, a jeśli są one powszechnie używane, wtedy każdy, kto z nich korzysta, musi również traktować je jako poufne; że jeśli ktoś przejdzie na drugą stronę, trzeba znaleźć nowy szyfr.

Naziści stosowali szyfr Enigmy, a do szyfrowania i rozszyfrowywania wiadomości używali małego komputera mechanicznego zwanego maszyną szyfrującą Enigma. Na pokładzie każdego okrętu podwodnego, łodzi lub w bazie wojskowej musiał znajdować się jeden egzemplarz tej maszyny, więc nieuniknione było, że w końcu dostanie się ona w ręce wroga.

Kiedy alianci już ją przejęli, zaczęli ją rozpracowywać. Operację nadzorował mój osobisty bohater wszech czasów, facet, który nazywał się Alan Turing[17] i który w zasadzie wynalazł komputer podobny do tych dzisiejszych. Niestety – dla niego – był gejem, więc po zakończeniu wojny głupi rząd brytyjski skierował go na serię zastrzyków z męskimi hormonami, żeby „wyleczyć” go z homoseksualizmu, a on popełnił samobójstwo. Darryl dał mi biografię Turinga na czternaste urodziny – opakowaną w dwadzieścia warstw papieru oraz w recyklingowany dziecięcy samochód Batmana. Właśnie tak podchodził do prezentów – od tamtej pory jestem fanem Turinga.

Gdy alianci mieli już Enigmę, mogli przechwycić wiele informacji radiowych przesyłanych przez nazistów. Ale do ich rozszyfrowania potrzebny był klucz (każdy kapitan niemieckiego okrętu miał własny klucz). Ponieważ alianci nie mieli tych kluczy, maszyna niewiele mogła im pomóc.

Oto, jak sekret działa na niekorzyść kryptografii. Z szyfrem Enigmy było coś nie tak. Turing przemyślał to dokładnie i odkrył, że nazistowscy kryptografowie popełnili błąd matematyczny. Gdy położył ręce na ich maszynie szyfrującej, doszedł do tego, jak scrackować każdą przesłaną przez nazistów wiadomość, bez względu na stosowany przez nich klucz.

Przez to Niemcy przegrali wojnę. Nie zrozumcie mnie źle. To dobra wiadomość. W końcu mówi to weteran gry Castle Wolfenstein. Nie chcielibyście, żeby waszym krajem rządzili naziści.

Po wojnie kryptografowie spędzili mnóstwo czasu, rozważając tę kwestię. Problem polegał na tym, że Turing był sprytniejszy niż gość, który wymyślił Enigmę. Z każdym szyfrem wiąże się ryzyko, że zostanie złamany przez kogoś sprytniejszego.

A im więcej o tym myśleli, tym bardziej sobie uświadamiali, że każdy może stworzyć taki system bezpieczeństwa, którego nie będzie potrafił złamać. Jednak nikt nie jest w stanie przewidzieć, co może zrobić bystrzejsza osoba.

Żeby sprawdzić, czy szyfr działa, trzeba go opublikować. O sposobie jego działania należy poinformować możliwie jak najwięcej osób, żeby bombardowały go, czym tylko mogą, sprawdzając jego bezpieczeństwo. Im dłużej nikt nie znajdzie błędu, tym szyfr jest bezpieczniejszy.

Tak to już dzisiaj jest. Jeśli chcecie być bezpieczni, nie używajcie szyfrów, które jakiś geniusz wymyślił przed tygodniem. Stosujcie te, które są wykorzystywane od jak najdłuższego czasu i których nikomu nie udało się jeszcze złamać. Nieważne: bank, terrorysta, rząd czy nastolatek – i tak wszyscy używamy tych samych szyfrów.

Jeśli próbujecie korzystać z własnego szyfru, istnieje ryzyko, że gdzieś ktoś znalazł w nim błąd i bawi się teraz za waszymi plecami w Turinga, rozszyfrowując wszystkie wasze sekretne wiadomości i chichocząc z waszych głupich plotek, transakcji finansowych i tajemnic wojskowych.

Wiedziałem, że kryptografia ochroni mnie przed podsłuchiwaczami, jednak nie byłem jeszcze gotowy, żeby poradzić sobie z histogramami.

Wysiadłem z metra, przesunąłem kartę nad bramką i wyszedłem na stację przy 24th Street. Jak zwykle kręciło się po niej wielu dziwaków, pijaków, nawiedzonych wyznawców Jezusa, Meksykanów gapiących się w skupieniu na ziemię i kilkoro dzieciaków z gangu. Omijając ich wzrokiem, wskoczyłem na schody i wybiegłem na ulicę. Miałem pustą torbę, z której nie sterczały już rozprowadzane przeze mnie płyty z ParanoidXboksem, co ulżyło moim ramionom i pozwoliło przyspieszyć kroku. Kaznodzieje nadal nawoływali po hiszpańsku lub angielsku do wysłuchania słów Jezusa i tym podobnych rzeczy.

Sprzedawcy podrabianych okularów przeciwsłonecznych już się zmyli, ale zastąpili ich kolesie sprzedający automatyczne psy, które wyszczekiwały hymn narodowy i podnosiły łapy na widok zdjęcia z Osama bin Ladenem. W ich małych głowach prawdopodobnie działy się niesamowite rzeczy i zanotowałem sobie w pamięci, żeby wziąć kilka z tych psów, aby móc je potem rozebrać na części. Możliwość rozpoznawania twarzy była dość nową opcją w zabawkach; dopiero niedawno przeniesiono ją z baz wojskowych do kasyn, żeby znaleźć oszustów, w imię prawa.

Ruszyłem 24th Street w kierunku Potrero Hill i domu, wymachując ramionami, chłonąc woń burrito dochodzącą z restauracji i myśląc o obiedzie.

Nie wiem dlaczego, ale obejrzałem się przez ramię. Być może było to coś w rodzaju podświadomego szóstego zmysłu. Wiedziałem, że ktoś mnie śledzi.

Byli to dwaj napakowani goście z małymi wąsami, więc pomyślałem, że są to albo gliniarze, albo geje rowerzyści, którzy jeździli tam i z powrotem po Castro Street, lecz geje rowerzyści mieli lepsze fryzury. Ci byli ubrani w niebieskie dżinsy i wiatrówki koloru starego cementu, które zakrywały im paski. Pomyślałem o tych wszystkich rzeczach, które gliniarze mogą nosić na pasku, takim jakiego używali kolesie z Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w ciężarówce. Obaj mieli w uszach słuchawki Bluetooth.

Szedłem dalej. Serce waliło mi w piersi. Spodziewałem się tego od samego początku. Spodziewałem się, że DBW dojdzie do tego, co robię. Podjąłem wszelkie środki ostrożności, ale Miss Gestapo ostrzegła mnie, że będą mnie obserwować. Powiedziała, że jestem człowiekiem napiętnowanym. Zdałem sobie sprawę, że tylko czekałem, aż znowu mnie złapią i wsadzą z powrotem do więzienia. Dlaczego nie? Dlaczego Darryl ma tkwić w więzieniu, a ja nie? Czym sobie na to zasłużyłem? Dlaczego miałbym być lepszy? Nawet nie miałem odwagi powiedzieć swoim – lub jego – rodzicom, co naprawdę nam się przytrafiło.

Przyspieszyłem kroku, a w myślach przeprowadziłem inwentaryzację. W mojej torbie nie było niczego obciążającego. Przynajmniej nie za bardzo. W schoolbooku miałem wgranego cracka, dzięki czemu mogłem czatować i robić tym podobne rzeczy, ale to dotyczyło połowy osób w szkole. Zmieniłem szyfr w swoim telefonie – teraz naprawdę miałem fałszywą partycję, którą za pomocą jednego hasła mogłem z powrotem zamienić w tekst jawny, ale cała reszta była ukryta i żeby się do niej dostać, trzeba było znać inne hasło. Ta ukryta część wyglądała zupełnie jak zwykłe śmieci – zaszyfrowanych danych nie można odróżnić od przypadkowego szumu – i nikt się nawet nie dowie, że kiedykolwiek tam była. W torbie nie miałem żadnych płyt. W moim laptopie nie było obciążających dowodów. Oczywiście gdyby chcieli się poważnie przyjrzeć mojemu Xboksowi, nastąpiłby koniec gry. Że tak powiem.

Nagle przystanąłem. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby się ukryć. Nadszedł jednak, czas, by zmierzyć się z przeznaczeniem. Wszedłem do najbliższego baru z burrito i zamówiłem jedno z mięsem – siekaną wieprzowiną – i z dodatkową salsą. Równie dobrze mogłem przecież iść do pudła z pełnym żołądkiem. Wziąłem jeszcze kubek orszady, lodowatego napoju z ryżu, który smakuje jak wodnisty półsłodki pudding ryżowy (naprawdę smakuje lepiej, niż to brzmi).

Usiadłem, żeby to zjeść, i ogarnął mnie głęboki spokój. Cóż, albo mnie wsadzą do pierdla za te moje „zbrodnie”, albo nie. Odkąd mnie zamknęli, moja wolność i tak była tylko chwilowymi wakacjami. Mój kraj nie był już moim przyjacielem. Byliśmy teraz po przeciwnych stronach barykady i wiedziałem, że mogę przegrać.

Gdy kończyłem burrito i poszedłem zamówić niejakie churro – smażone w głębokim oleju ciastko posypane cukrem cynamonowym – na deser, ci dwaj goście weszli do restauracji. Myślę, że czekali na zewnątrz i zmęczyli się moim guzdraniem.

Stanęli przy ladzie tuż za mną, ograniczając mi swobodę ruchu. Wziąłem swoje churro od miłej babci i zapłaciłem jej. Zanim się odwróciłem, ugryzłem jeszcze kilka kęsów ciastka. Chciałem zjeść choć trochę deseru. Być może nie będę mógł takiego skonsumować przez następne iks lat.

Odwróciłem się. Obaj stali tak blisko mnie, że widziałem nawet pryszcz na policzku jednego z nich, tego, który stał po lewej, i glut wystający z nosa tego drugiego.

– Sorki – powiedziałem, próbując się przez nich przedrzeć.

Ten z glutem zagrodził mi drogę.

– Proszę pana – zagadnął – czy może pan udać się z nami? -Wskazał na drzwi restauracji.

– Przepraszam, ale jem – odparłem i ruszyłem ponownie. Tym razem położył rękę na mojej klatce piersiowej. Oddychał szybko przez nos, wprawiając glut w ruch. Myślę, że ja też oddychałem ciężko, ale trudno to było stwierdzić ze względu na łomotanie mojego serca.

Ten drugi odsłonił klapę swojej wiatrówki, pokazując odznakę Wydziału Policji San Francisco.

– Policja – rzekł. – Pójdzie pan z nami.

– Pozwólcie mi chociaż zabrać moje rzeczy – poprosiłem.

– Zaopiekujemy się nimi – odparł. Ten z glutem zbliżył się do mnie, stawiając stopę między moje nogi. To krok znany w różnych sztukach walki. Dzięki niemu można wyczuć, czy przeciwnik przestępuje z nogi na nogę, przygotowując się do ruchu.

Ja jednak nie zamierzałem uciekać. Wiedziałem, że nie mogę oszukać losu.

Загрузка...