Ponownie zakuli mnie w kajdanki, na głowę założyli worek i zostawili. Minęło sporo czasu, zanim ciężarówka ruszyła, tocząc się z górki. Wtedy udało mi się podciągnąć i stanąć. Natychmiast upadłem. Moje nogi były tak zdrętwiałe, że sprawiały wrażenie brył lodu, całe prócz kolan, które po tych kilku godzinach klęczenia stały się opuchnięte i wrażliwe.
Czyjeś ręce chwyciły mnie za ramiona i stopy i podniosły jak worek ziemniaków. Wokół mnie rozlegały się niewyraźne głosy. Ktoś płakał. Ktoś przeklinał.
Przeniesiono mnie nieopodal i przykuto ponownie do kolejnej poręczy. Nie mogłem dłużej utrzymać się na kolanach. Upadłem na twarz, zwijając się w kłębek i naprężając skute łańcuchem ręce.
Ruszyliśmy dalej, lecz tym razem to nie była już jazda ciężarówką. Podłoga pode mną podskakiwała delikatnie, drżąc pod wpływem ciężkich silników Diesla. Zdałem sobie sprawę, że jestem na statku! Czułem, jak mój żołądek zamienia się w lód. Zabrano mnie z wybrzeży Ameryki w jakieś inne miejsce, lecz któż, do diabła, mógł wiedzieć gdzie? Już wcześniej się bałem, ale ta myśl mnie przeraziła. Byłem sparaliżowany i oniemiały ze strachu. Zdałem sobie sprawę, że mogę już nigdy nie zobaczyć swoich rodziców, i poczułem w gardle piekące wymiociny. Worek na mojej głowie zacisnął się mocniej, tak że ledwo mogłem oddychać, co dodatkowo potęgowała dziwaczna pozycja, w jakiej byłem zwinięty.
Na szczęście długo nie przebywaliśmy na wodzie. Miałem wrażenie, że minęła godzina, ale teraz wiem, że to było zaledwie piętnaście minut. Poczułem, że przybijamy do portu, usłyszałem odgłos kroków i to, jak wszyscy padają na ziemię. Domyśliłem się, że inni więźniowie są rozkuwani i wynoszeni bądź wyprowadzani na zewnątrz. Kiedy strażnicy przyszli po mnie, ponownie spróbowałem wstać, ale nie potrafiłem, więc przenieśli mnie znowu, obojętnie, niedbale.
Gdy zdjęli mi worek z głowy, znajdowałem się w celi.
Była stara, popadała w ruinę i pachniała morskim powietrzem. Wysoko na górze znajdowało się okno, którego strzegły zardzewiałe kraty. Na zewnątrz nadal panował mrok. Na podłodze leżał koc, a do ściany przymocowana była mała metalowa toaleta bez deski klozetowej. Strażnik, który zdjął mi worek z głowy, uśmiechnął się do mnie i zamknął za mną stalowe drzwi.
Masowałem delikatnie nogi, sycząc, w miarę jak krew wracała do moich kończyn. Wreszcie mogłem się podnieść i wykonać krok. Słyszałem, jak inni ludzie rozmawiają, płaczą, krzyczą. Ja też krzyknąłem: Jolu! Darryl! Vanessa! Inne głosy w sąsiednich celach podchwyciły ten okrzyk, wywołując nasze imiona i bluzgając. Odgłosy dochodzące z najbliższych zakątków brzmiały niczym głosy pijaków tracących zmysły na rogu ulicy. Być może mój głos też tak brzmiał.
Strażnicy krzyczeli, żebyśmy się zamknęli, ale to sprawiło, że wszyscy zaczęli się drzeć jeszcze głośniej. Ostatecznie wyliśmy, wrzeszczeliśmy wniebogłosy i zdzieraliśmy gardła. Dlaczego nie? Czy mieliśmy coś do stracenia?
Gdy przyszli kolejny raz, żeby mnie przesłuchać, byłem brudny, zmęczony, spragniony i głodny. Miss Gestapo razem z trzema dużymi facetami, którzy obrócili mnie niczym kawałek mięsa, należałado nowej grupy przeprowadzającej przesłuchanie. Wśród osiłków był czarnoskóry i dwóch białych, chociaż jeden z nich mógł być Latynosem. Wszyscy trzymali broń. Wyglądało to jak reklama Benettona skrzyżowana z grą Counter-Strike.
Zabrali mnie z celi i skuli kajdanami nadgarstki oraz kostki. Gdy mnie prowadzili, patrzyłem uważnie na otoczenie. Słyszałem dochodzący z zewnątrz chlupot wody i pomyślałem, że być może jesteśmy w Alcatraz – to w końcu więzienie, chociaż od pokoleń służy za turystyczną atrakcję – w miejscu, w którym Al Capone i współcześni mu gangsterzy odsiadywali wyroki. Alcatraz zwiedzałem ze szkolną wycieczką. Było stare i pokryte rdzą, prawie średniowieczne. Miałem wrażenie, jakby to miejsce pochodziło z okresu drugiej wojny światowej, a nie z czasów kolonialnych.
Na naklejkach umieszczonych na drzwiach cel widniały kody kreskowe i numery, lecz mimo to w żaden sposób nie można było stwierdzić, kto lub co się za nimi kryje.
Pokój przesłuchań wyglądał nowocześnie, był wyposażony w lampy fluorescencyjne, dużą drewnianą tablicę, jaką zwykle można znaleźć w salach posiedzeń, i ergonomiczne fotele, które nie były jednak przeznaczone dla mnie. Ja dostałem składane plastikowe krzesło ogrodowe. Na jednej ze ścian wisiało lustro, zupełnie jak w programach kryminalnych, i pomyślałem, że ktoś musi nas zza niego obserwować. Miss Gestapo i jej kumple raczyli się kawą z ekspresu stojącego na bocznym stoliku (mógłbym rozszarpać jej gardło zębami i wyrwać jej tę kawę), a potem postawili obok mnie styropianowe kubki z wodą – nie uwolnili mi jednak rąk zza pleców, więc nie mogłem ich chwycić. Bardzo śmieszne, ha, ha.
– Cześć, Marcus – przywitała mnie. – Jak się dzisiaj masz?
Nic nie odpowiedziałem.
– Wcale nie jest tak źle, jak mogłoby być – dodała. – Jednak na twoje nieszczęście, nawet jeśli powiesz nam to, co chcemy wiedzieć, nawet jeśli przekonasz nas, że byłeś po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, będziesz już człowiekiem napiętnowanym. Będziemy cię obserwować, dokądkolwiek pójdziesz i cokolwiek zrobisz. Zachowywałeś się tak, jakbyś chciał coś ukryć, a my tego nie lubimy.
To żałosne, ale mój mózg potrafił myśleć jedynie o tej wypowiedzi: „Przekonaj nas, że byłeś po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze”. To była najgorsza z rzeczy, jakie kiedykolwiek mi się przydarzyły. Nigdy wcześniej nie czułem się tak źle ani nie byłem tak przestraszony. Te słowa: „w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze”, te sześć słów brzmiało jak ostania deska ratunku, której trzymałem się kurczowo, żeby nie opaść na dno.
– Hej, Marcus? – pstryknęła palcami tuż przed moją twarzą. – Hej, tutaj!
Na jej twarzy widniał lekki uśmiech. Nienawidziłem siebie za to, że pozwoliłem, aby zobaczyła mój strach.
– Marcus, może być o wiele gorzej niż teraz. Są jeszcze gorsze miejsca, do których możemy cię wsadzić, o wiele gorsze.
Sięgnęła pod stół i wyciągnęła spod niego teczkę, którą otworzyła z trzaskiem. Wyciągnęła z niej mój telefon, kloner RFID, detektor Wi-Fi i moje pendrive’y. Położyła je, jeden po drugim, na stole.
– Oto, czego od ciebie chcemy. Odblokujesz nam dzisiaj swój telefon. Jeśli to uczynisz, będziesz mógł iść pod prysznic i przejść się po spacerniaku. Jutro przyprowadzimy cię z powrotem i poprosimy o rozkodowanie danych z tych kart pamięci. Jeżeli to zrobisz, będziesz mógł jeść w stołówce. Kolejnego dnia poprosimy cię o twoje hasło do poczty i wtedy uzyskasz przywilej korzystania z biblioteki.
Słowo „nie” cisnęło się na moje usta niczym beknięcie, które bezskutecznie próbuje wydostać się na zewnątrz. Zamiast tego rozległo się:
– Dlaczego?
– Chcemy się upewnić, że jesteś tym, kim się wydajesz. Chodzi o twoje bezpieczeństwo, Marcusie. Powiedzmy, że jesteś niewinny.
Jednak dlaczego niewinny człowiek miałby zachowywać się jak ktoś, kto ma tyle do ukrycia. Ale powiedzmy, że jesteś niewinny. Mogłeś znajdować się na tym moście podczas wybuchu. Twoi rodzice też. I twoi przyjaciele. Czy nie chcesz, żebyśmy schwytali ludzi, którzy zaatakowali twój dom?
To śmieszne, lecz mówiąc o tych moich „przywilejach”, zastraszyła mnie i skłoniła do uległości. Czułem się tak, jakbym zrobił coś, czym zasłużyłem sobie na to, by skończyć właśnie tutaj. Tak jakby to była moja wina. Jakbym mógł zrobić coś, żeby to zmienić.
Ale z chwilą gdy zaczęła wygadywać te brednie o „bezpieczeństwie”, odzyskałem odwagę.
– Laluniu – powiedziałem – mówisz o ataku na mój dom, ale, o ile mi wiadomo, jesteś jedyną osobą, która mnie w ostatnim czasie zaatakowała. Myślałem, że mieszkam w kraju, w którym obowiązuje konstytucja. Myślałem, że mieszkam w kraju, w którym przysługują mi prawa. Mówisz o obronie mojej wolności, szargając jednocześnie Kartę Praw Stanów Zjednoczonych Ameryki[10].
Przez jej twarz przemknął grymas irytacji, a potem zniknął.
– To takie melodramatyczne, Marcusie. Nikt cię nie zaatakował. Zostałeś zatrzymany przez rząd twojego kraju podczas śledztwa w sprawie najgorszego ataku terrorystycznego, jaki miał miejsce na naszej ziemi. Chcesz zachować Kartę Praw Stanów Zjednoczonych Ameryki? Pomóż nam zatrzymać ludzi, którzy chcą wysadzić twoje miasto w powietrze. A teraz masz dokładnie trzydzieści sekund, żeby odblokować telefon, zanim odeślę cię do celi. Musimy dzisiaj przesłuchać jeszcze wielu ludzi.
Spojrzała na zegarek. Potrząsnąłem nadgarstkami i łańcuchem, który uniemożliwiał mi wzięcie telefonu i odblokowanie go. Tak, zamierzałem to zrobić. Wskazała mi ścieżkę, która miała doprowadzić mnie do wolności – do świata, do rodziców – i to napełniło mnie nadzieją. Teraz groziła, że odeśle mnie z powrotem, że zabierze mnie z tej ścieżki. Straciłem nadzieję i jedyne, o czym mogłem myśleć, to jak wrócić na tę drogę.
Potrząsnąłem więc nadgarstkami, starając się dosięgnąć telefonu i go odblokować, a ona tylko patrzyła na mnie zimnym wzrokiem, zerkając na zegarek.
– Hasło – powiedziałem, załapując w końcu, czego ode mnie chce. Chciała, żebym wypowiedział je głośno, tutaj, tak żeby mogła je nagrać i żeby słyszeli jej kumple. Nie chodziło o zwykłe odblokowanie telefonu. Chciała, żebym się jej podporządkował. Żeby mogła przejąć nade mną kontrolę. Żebym wyjawił jej wszystkie swoje sekrety, całą swoją prywatność. – Hasło – powtórzyłem, po czym je wypowiedziałem. Boże, dopomóż, poddałem się jej woli.
Na twarzy tej królowej śniegu pojawił się sztuczny uśmiech – rodzaj jej triumfalnego tańca. Zaraz potem zostałem wyprowadzony przez strażników. Gdy zamykały się drzwi, zobaczyłem, jak nachyla się nad moim telefonem i wpisuje hasło.
Żałuję, że wcześniej nie przewidziałem takiej sytuacji i nie stworzyłem fałszywego hasła dostępu do zupełnie nieszkodliwej partycji w moim telefonie, jednak nie byłem aż takim paranoikiem / bystrzakiem.
Być może zastanawiacie się teraz, jakie to ciemne sekrety ukryłem w swoim telefonie, e-mailach i na kartach pamięci. W końcu jestem jeszcze dzieciakiem.
Prawdę mówiąc, do ukrycia miałem wszystko i nic. Z informacji zawartych na moich kartach pamięci można było się dowiedzieć, kim są moi kumple, co o nich sądzę i co głupkowatego razem zrobiliśmy. Można było przeczytać zapisy kłótni, które przeprowadziliśmy drogą elektroniczną, oraz porozumień, jakie osiągnęliśmy.
Bo ja nie kasuję wiadomości. Dlaczego miałbym to robić? Ich przechowywanie jest tanie i nigdy nie wiadomo, kiedy dana wiadomość okaże się znowu potrzebna. Zwłaszcza ta głupia. Znacie to uczucie, kiedy siedząc w metrze, nie macie się do kogo odezwać i nagle przypominacie sobie jakiś fragment ostrej wymiany zdań, którą kiedyś przeprowadziliście, jakieś okropne, wypowiedziane kiedyś słowa. Cóż, zazwyczaj nie są one aż tak straszne, jak się nam wydaje. Możliwość powrócenia do nich i ich ponownego przeczytania utwierdza nas w przekonaniu, że nie jesteśmy aż tak okropni, jak myślimy. Pokłóciłem się z Darrylem w ten sposób więcej razy, niż jestem w stanie zliczyć.
Zresztą nawet nie o to chodzi. To jest mój prywatny telefon. Karty pamięci też są prywatne. Wszystko dzięki kryptografii – szyfrowaniu wiadomości. W kryptografii stosuje się dobre i solidne działania matematyczne i każdy z nas ma dostęp do tych samych szyfrów, które wykorzystywane są przez banki i Agencję Bezpieczeństwa Narodowego[11]. Tylko jeden rodzaj szyfrów jest w zasięgu wszystkich – to szyfry publiczne, otwarte i każdy może je stosować. Stąd wiadomo, że działają.
Poczucie, że jakiś skrawek waszego życia należy tylko do was i że nikt poza wami nie może go zobaczyć, jest naprawdę bardzo wyzwalające. Jest niczym nagość lub uczucie lekkości po wypróżnieniu. Każdy z nas raz na jakiś czas się obnaża. Każdy musi przycupnąć na sedesie. Nie ma w tym nic wstydliwego, zboczonego czy dziwnego. Lecz co by było, gdybym zarządził, że od dzisiaj każdy, kto chce pozbyć się ze swojego organizmu dużej ilości odchodów, musi udać się do szklanego pomieszczenia umieszczonego pośrodku Times Square i całkowicie się tam obnażyć?
Nawet jeśli macie zupełnie ładne i normalne ciała – a ile osób może tak o sobie powiedzieć? – musielibyście być dość dziwni, żeby spodobał się wam taki pomysł. Większość z nas uciekłaby z krzykiem. Większość z nas wstrzymywałaby się do czasu, aż eksplodowałyby nam jelita.
Nie chodzi tu o robienie czegoś wstydliwego. Chodzi o robienie czegoś prywatnego. Chodzi o to, że ta sfera życia należy tylko do nas.
Wyciągali to ze mnie, kawałek po kawałku. Po powrocie do celi opanowało mnie znowu uczucie, że sobie na to zasłużyłem. Przez całe życie łamałem reguły i w zasadzie zawsze mi to uchodziło na sucho. Być może to była sprawiedliwość. Być może upomniała się o mnie przeszłość. W końcu znalazłem się tu, gdzie się znalazłem, bo poszedłem na wagary.
Pozwolili mi wziąć prysznic. Potem musiałem chodzić w kółko po spacerniaku. Nade mną widniał skrawek nieba, a w powietrzu unosił się zapach portu. Mimo to nie miałem pojęcia, gdzie mnie trzymali. Spacerowałem sam. Inni więźniowie mi nie towarzyszyli, więc szybko znudziło mi się to ciągłe chodzenie w kółko. Wytężałem słuch w poszukiwaniu jakiegoś odgłosu, który pomógłby mi zrozumieć, gdzie się znajduję, ale wszystko, co udało mi się usłyszeć, to przejeżdżające czasem samochody, jakieś odległe rozmowy i samolot lądujący gdzieś w pobliżu.
Zaprowadzili mnie z powrotem do celi i nakarmili, dostałem połowę pizzy z pepperoni z dobrze mi znanej pizzerii Goat Hill Pizza znajdującej się w dzielnicy Potrero Hill. Pudełko ze znajomym logo i numerem telefonu 415 przypomniały mi tylko, że jeszcze wczoraj byłem wolnym człowiekiem w wolnym kraju, a teraz jestem więźniem. Wciąż martwiłem się o Darryla i o pozostałych przyjaciół. A może oni byli bardziej otwarci na współpracę i zostali zwolnieni? Może zawiadomili moich rodziców, którzy teraz rozpaczliwie wydzwaniają po wszystkich dookoła?
A może nie.
Cela była niewiarygodnie skąpo wyposażona i pusta, podobnie jak moja dusza. Wyobraziłem sobie, że na ścianie naprzeciwko mojej pryczy znajduje się ekran, że mogę włamać się do systemów komputerowych i otworzyć drzwi celi. Wyobraziłem sobie, że jestem przy swoim stole warsztatowym i realizuję na nim własne projekty – stare puszki zmieniam w sprzęt stereo, konstruuję aparat do robienia zdjęć latawcowych i składam swojego laptopa domowej roboty.
Chciałem się stamtąd wydostać. Chciałem wrócić do domu i odzyskać swoich przyjaciół, rodziców, szkołę i swoje życie. Chciałem znowu móc chodzić tam, gdzie zechcę, a nie tkwić w więzieniu, drepcząc bezustannie tam i z powrotem po celi.
Później wydobyli ze mnie hasła do pendrive’ów. Te zawierały kilka interesujących wiadomości, które zgrałem z różnych internetowych grup dyskusyjnych, jakieś zapisy czatów, w których ludzie pomagali mi w rozwiązywaniu problemów napotkanych podczas wykonywania przeze mnie projektów. Naturalnie nie było tam nic, czego by nie można znaleźć w Google, ale nie sądzę, żeby ten argument działał na moją korzyść.
Po południu poszedłem na kolejny spacer. Tym razem na dziedzińcu znajdowali się też inni więźniowie, czterej faceci i dwie kobiety, w różnym wieku i o różnych kolorach skóry. Podejrzewam, że wiele osób robiło rozmaite rzeczy, aby zasłużyć na „przywileje”.
Dano mi pół godziny, starałem się nawiązać rozmowę z jednym z więźniów, który wyglądał najnormalniej, czarnoskórym gościem mniej więcej w moim wieku, z krótką fryzurą afro. Lecz kiedy się przedstawiłem i wyciągnąłem do niego dłoń, zwrócił oczy w kierunku kamer wiszących złowrogo w narożnikach dziedzińca i pomaszerował dalej, wciąż zachowując ten sam wyraz twarzy.
Nagle, chwilę przed tym jak wywołali moje imię i odprowadzili mnie z powrotem do budynku, otworzyły się drzwi, w których ukazała się... Vanessa! Nigdy wcześniej nie cieszyłem się tak na widok czyjejś twarzy. Van wyglądała na zmęczoną i naburmuszoną, ale nie ranną. Kiedy mnie zobaczyła, krzyknęła moje imię i podbiegła do mnie. Uścisnęliśmy się mocno i wtedy zdałem sobie sprawę, że cały drżę. Potem uświadomiłem sobie, że ona też dygocze.
– Wszystko w porządku? – zapytała, trzymając mnie w ramionach.
– Tak, w porządku – odparłem. – Powiedzieli mi, że mnie wypuszczą, jeśli ujawnię im swoje hasła.
– Cały czas pytają mnie o ciebie i o Darryla.
Z głośników rozległ się krzyk nakazujący, żebyśmy przestali rozmawiać i maszerowali dalej, ale to zignorowaliśmy.
– Odpowiadaj im – powiedziałem natychmiast. – Mów wszystko, o co zapytają. Jeśli dzięki temu dasz radę się stąd wydostać.
– A co z Darrylem i Jolu?
– Nie widziałem ich.
Drzwi otwarły się z trzaskiem i wytoczyło się z nich czterech dużych strażników. Dwóch z nich chwyciło mnie, a dwóch pozostałych Vanessę. Położyli mnie na ziemi, odwracając moją głowę tak, żebym nie widział Van. Słyszałem, że z nią robią to samo. Na moje dłonie założyli plastikowe kajdanki, gwałtownym szarpnięciem postawili mnie do pionu i odprowadzili do celi.
Tego wieczoru nie dostałem kolacji. A następnego dnia śniadania. Nikt po mnie nie przyszedł ani nie zabrał do pokoju przesłuchań, żeby wyciągnąć ze mnie kolejne sekrety. Nie mogłem się pozbyć tych plastikowych kajdanek. Ramiona piekły mnie przeraźliwie, potem zaczęły boleć, następnie zdrętwiały i znowu zaczęły piec. Całkowicie straciłem czucie w rękach.
Chciało mi się sikać. Nie mogłem rozpiąć spodni. Naprawdę mi się chciało.
Zsikałem się.
Przyszli po mnie z chwilą, gdy ciepły mocz już ostygł i stał się lepki, sprawiając, że moje i tak już brudne dżinsy przykleiły się do nóg. Przyszli po mnie i poprowadzili przez długi korytarz, wzdłuż którego znajdowały się drzwi. Wszystkie miały swój indywidualny kod kreskowy, a do każdego z nich był przypisany więzień taki jak ja. Przeprowadzili mnie przez korytarz i doprowadzili do pokoju przesłuchań. Gdy do niego wszedłem, wydawało mi się, że znalazłem się na innej planecie, w świecie, gdzie wszystko było normalne i nie śmierdziało uryną. Czułem się potwornie brudny i zawstydzony, znowu ogarnęło mnie uczucie, że sobie na to zasłużyłem.
W środku siedziała Miss Gestapo. Wyglądała perfekcyjnie. Miała starannie ułożoną fryzurę i delikatny makijaż. Poczułem zapach środków do pielęgnacji włosów. Na mój widok zmarszczyła nos. Stopniowo zaczął rosnąć we mnie wstyd.
– Cóż, byłeś bardzo niegrzecznym chłopcem, nieprawdaż? Czy nie jesteś obrzydliwy?
Wstyd. Spojrzałem w dół, na stolik. Nie potrafiłem podnieść wzroku. Chciałem wyjawić jej hasło do swojej poczty elektronicznej i sobie pójść.
– O czym rozmawiałeś ze swoją przyjaciółką na dziedzińcu?
Parsknąłem śmiechem.
– Powiedziałem jej, żeby odpowiadała na wasze pytania. Powiedziałem, żeby z wami współpracowała.
– Czyli wydajesz polecenia?
Poczułem, jak w uszach pulsuje mi krew.
– To nie tak – powiedziałem. – Uczestniczymy razem w g r z e, nazywa się Harajuku Fun Madness. Jestem kapitanem drużyny. Nie jesteśmy terrorystami, jesteśmy licealistami. Nie wydaję jej rozkazów. Powiedziałem, że musimy być z wami szczerzy, żeby rozwiać wszelkie podejrzenia i się stąd wydostać.
Przez chwilę milczała.
– Co z Darrylem? – zapytałem.
– Z kim?
– Z Darrylem. Złapaliście nas razem. To mój przyjaciel. Ktoś dźgnął go nożem na stacji Powell Street. Dlatego wydostaliśmy się na ulicę. Żeby mu pomóc.
– W takim razie jestem pewna, że wszystko z nim w porządku – odparła.
Ścisnęło mnie w żołądku i omal nie zwymiotowałem.
– To wy niczego nie wiecie? Nie zabraliście go tu?
– To, kogo tu mamy, a kogo nie, to nie są sprawy, o których będziemy z tobą rozmawiać. Tego się nigdy nie dowiesz. Marcusie, widziałeś, co się dzieje, gdy przestajesz z nami współpracować. Widziałeś, co się dzieje, gdy nie słuchasz naszych rozkazów. Zacząłeś z nami współpracować i dzięki temu omal nie znalazłeś się znowu na wolności. Jeśli chcesz, aby ta możliwość stała się rzeczywistością, musisz odpowiadać na moje pytania.
Nic nie odparłem.
– Uczysz się, to dobrze. A teraz proszę o twoje hasło do skrzynki elektronicznej.
Byłem na to przygotowany. Dałem im wszystko: adres serwera, login, hasło. To nie miało znaczenia. Na serwerze i tak nie było żadnego maila. Wszystkie znajdowały się w moim komputerze, który co sześćdziesiąt sekund zgrywał i usuwał moją pocztę. Niczego nie dostaną – wszystko zostało wyczyszczone i jest przechowywane w domowym laptopie.
Znalazłem się z powrotem w celi, a ponieważ rozcięli plastikowe kajdanki, miałem wolne ręce i mogłem skorzystać z prysznica. Otrzymałem też parę pomarańczowych więziennych spodni. Były na mnie za duże i zwisały mi z bioder jak meksykańskiemu dzieciakowi z gangu w Mission. Wiecie, skąd pochodzi moda na zwisające z dupy workowate spodnie? Z więzienia. I wiecie co? Z chwilą gdy nie jest to już kwestia mody, przestaje być zabawne.
Zabrali mi dżinsy, a ja spędziłem kolejny dzień w celi. Na ścianach spod odrapanego cementu prześwitywała stalowa siatka. Łatwo można ją było dostrzec, ponieważ stal rdzewiała pod wpływem słonego powietrza, a ciemnopomarańczowe linie siatki przebłyskiwały spod zielonej farby. Gdzieś tam, na zewnątrz, za oknem, znajdowali się moi rodzice.
Następnego dnia oprawcy znowu po mnie przyszli.
– Od wczoraj czytamy twoje maile. Zmieniliśmy hasło, żeby twój domowy komputer nie mógł ich ściągnąć.
Cóż, pewnie, że to zrobili. Zrobiłbym tak samo, ale dopiero teraz o tym pomyślałem.
– Mamy już na ciebie na tyle dużo, że możemy zamknąć cię na bardzo długi czas, Marcusie. Twoje rzeczy – gestem wskazała na moje małe gadżety – dane, które odtworzyliśmy z twojego telefonu i kart pamięci, oraz te wywrotowe materiały, jakie z pewnością znaleźlibyśmy, gdybyśmy tylko przeszukali twój dom i zarekwirowali komputer. Za to wszystko siedziałbyś do późnej starości. Rozumiesz?
Nie wierzyłem w to ani przez sekundę. Sędzia w żaden sposób nie mógłby orzec, że te wszystkie rzeczy świadczą o jakimkolwiek przestępstwie. Przecież obowiązuje jeszcze wolność słowa, a to było tylko eksperymentowanie z techniką. To nie przestępstwo.
Ale kto powiedział, że ci ludzie postawią mnie kiedykolwiek przed sądem.
– Wiemy, gdzie mieszkasz, wiemy, kim są twoi przyjaciele. Wiemy, jak działasz i jak myślisz.
Wtedy to do mnie dotarło. Zamierzali mnie wypuścić. W pokoju jakby pojaśniało. Usłyszałem własny oddech, krótkie, płytkie łyki powietrza.
– Chcemy dowiedzieć się tylko jednego: w jaki sposób materiały wybuchowe zostały dostarczone na most?
Wstrzymałem oddech. W pokoju znowu pociemniało.
– Co?
– Na moście znajdowało się dziesięć ładunków, były rozłożone wzdłuż całej jego długości. Nie schowano ich w bagażnikach samochodów. Były zamontowane na moście. Kto je tam umieścił i jak się tam dostał?
– Co? – zapytałem ponownie.
– To twoja ostatnia szansa, Marcusie – powiedziała. Wyglądała na smutną. – Tak dobrze ci szło do tej pory. Jeśli nam to powiesz, będziesz mógł pójść do domu. Możesz zatrudnić adwokata i bronić się przed sądem. Istnieją niewątpliwe okoliczności łagodzące, które możesz wykorzystać w celu wyjaśnienia swoich działań. Powiedz nam tylko tę jedną rzecz, a będziesz wolny.
– Nie wiem, o czym mówicie! – krzyczałem, nie dbając o nic. Łkając i szlochając. – Nie mam pojęcia, o czym mówicie!
Potrząsnęła głową.
– Proszę cię, Marcusie. Pozwól nam sobie pomóc. Zdążyłeś już zauważyć, że zawsze dostajemy to, czego chcemy.
Z tyłu mojej głowy pojawił się jakiś bełkotliwy dźwięk. Oni byli obłąkani. Wziąłem się w garść, starając się z całych sił powstrzymać od płaczu.
– Niech pani posłucha, to istne szaleństwo. Dostaliście się do mojego sprzętu, przejrzeliście całą jego zawartość. Jestem siedemnastoletnim licealistą, a nie terrorystą! Chyba nie myślicie poważnie...
– Marcusie, czy jeszcze nie zauważyłeś, że jesteśmy zupełnie poważni? – Potrząsnęła głową. – Masz nawet dobre oceny. Myślałam, że jesteś mądrzejszy. – Pstryknęła palcami, po czym strażnicy chwycili mnie pod pachy.
Znowu znalazłem się w celi, a w mojej głowie pojawiły się setki odpowiedzi. Francuzi mówią na to esprit d'escalier – duch schodów: to seria trafnych argumentów, które przychodzą do głowy zaraz po wyjściu z pokoju, gdy wymykacie się chyłkiem po schodach. Wyobrażałem sobie, że stoję przed Miss Gestapo i wygłaszam przemówienie, twierdząc, że jestem obywatelem kochającym swoją wolność, która uczyniła ze mnie patriotę, a z niej zdrajczynię. Wyobrażałem sobie, że wywołuję w niej poczucie wstydu, bo zamieniła mój kraj w obóz wojskowy. Wyobrażałem sobie, że jestem elokwentny i błyskotliwy i że doprowadzam ją do łez.
Ale wiecie co? Następnego dnia, kiedy po raz kolejny mnie wyciągnęli, żadne z tych wspaniałych słów nie przyszło mi do głowy. Wszystko, o czym teraz myślałem, to wolność... i moi rodzice.
– Witaj, Marcusie – powiedziała Miss Gestapo. – Jak się czujesz?
Spojrzałem na stół. Przed nią leżał schludny stos dokumentów, a obok znajdował się ten wszechobecny kubek Starbucksa. Był dla mnie pewnym pocieszeniem, przypomnieniem, że gdzieś tam, na zewnątrz, za kratami, istnieje realny świat.
– Na chwilę obecną zakończyliśmy przesłuchanie – zawiesiła głos w powietrzu. Być może oznaczało to, że pozwoli mi iść. A może, że zamierza mnie wrzucić do rowu i zapomnieć o moim istnieniu.
– I? – zapytałem w końcu.
– I chcę, żebyś sobie ponownie uświadomił, że jesteśmy jak najbardziej poważni w tej kwestii. Nasz kraj doświadczył najgorszego ataku terrorystycznego, jaki kiedykolwiek wydarzył się na tej ziemi. Ile jeszcze ataków jak z jedenastego września mamy wycierpieć, zanim najdzie cię ochota, żeby z nami współpracować? Szczegóły naszego śledztwa są tajne. Nie ustaniemy w wysiłkach, aby oddać sprawców tych ohydnych zbrodni w ręce sprawiedliwości, i nic nie jest w stanie nam w tym przeszkodzić. Rozumiesz?
– Tak – wymamrotałem.
– Zamierzamy odesłać cię dzisiaj do domu, ale jako człowieka napiętnowanego. Nie ma dowodów, że jesteś poza podejrzeniami. Puszczamy cię tylko dlatego, że w tej chwili zakończyliśmy przesłuchanie. Ale od teraz należysz do nas. Będziemy cię obserwować. Będziemy czekać, aż popełnisz błąd. Czy zdajesz sobie sprawę, że możemy mieć cię na oku przez cały czas?
– Tak – wydusiłem z siebie.
– Dobrze. Nie wolno ci nikomu opowiadać o tym, co tutaj zaszło, nigdy. To kwestia bezpieczeństwa narodowego. Czy wiesz, że w czasie wojny za zdradę nadal karze się śmiercią?
– Tak – wybełkotałem.
– Grzeczny chłopiec – powiedziała miękkim głosem. – Mamy tu dla ciebie do podpisania kilka dokumentów.
Popchnęła w moim kierunku stos druczków leżących na stole. Poprzyczepiano do nich samoprzylepne kartki z wydrukowanym napisem TUTAJ PODPISAĆ. Strażnik rozpiął mi kajdanki.
Przekartkowałem dokumenty, z oczu zaczęły mi płynąć łzy i dostałem zawrotów głowy. Nie mogłem niczego zrozumieć. Próbowałem odszyfrować ten prawniczy żargon. Wyglądało na to, że miałem podpisać deklarację zaświadczającą o tym, że przetrzymywano mnie tutaj i przesłuchiwano z mojej własnej, nieprzymuszonej woli.
– Co się stanie, jeśli tego nie podpiszę? – zapytałem.
Wyrwała mi z ręki dokumenty i pstryknęła palcami. Strażnicy szarpnęli mną, stawiając mnie na nogi.
– Poczekajcie! – zawołałem. – Proszę! Podpiszę to!
Dowlekli mnie do drzwi. Wszystko, co wtedy widziałem, to te drzwi, wszystko, o czym mogłem pomyśleć, to że zamykają się za mną.
Straciłem rozum. Płakałem. Błagałem, żeby pozwolili mi podpisać papiery. Być tak blisko wolności i dać ją sobie wyrwać! Byłem gotowy zrobić wszystko. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile razy słyszałem, jak ktoś stwierdzał: „Och, wolałbym umrzeć, niż zrobić to czy tamto”. Sam od czasu do czasu tak mówiłem. Ale po raz pierwszy zrozumiałem, co to tak naprawdę znaczy. Wolałbym umrzeć, niż wrócić do celi.
Błagałem, podczas gdy oni wynosili mnie na korytarz. Powiedziałem im, że podpiszę wszystko.
Krzyknęła na strażników. Zatrzymali się. Wprowadzili mnie z powrotem do środka i posadzili. Jeden z nich wcisnął mi do ręki długopis.
Naturalnie złożyłem swój podpis, i kolejny, i jeszcze jeden.
Moje dżinsy i koszulka czekały na mnie w celi uprane i złożone. Pachniały detergentami. Włożyłem je, umyłem twarz, usiadłem na pryczy i spojrzałem na ścianę. Odebrali mi wszystko. Począwszy od prywatności, na godności skończywszy. Byłem gotów podpisać cokolwiek. Podpisałbym nawet zeznanie, że dokonałem zamachu na Abrahama Lincolna.
Próbowałem płakać, lecz moje oczy były suche, bez łez.
Znowu mnie dorwali. Strażnik zbliżył się do mnie z kapturem podobnym do tego, jaki założyli mi na głowę zaraz po uprowadzeniu, sam już nie wiem, kiedy to było, kilka dni, a może tygodni temu.
Kaptur opadł na moją głowę i zacisnął się na szyi. Znalazłem się w zupełnej ciemności, a powietrze było duszne i stęchłe. Postawiono mnie na nogi i poprowadzono przez korytarze, w górę po schodach i po żwirze. Wprowadzono mnie na trap, a stamtąd na stalowy pokład statku. Ręce przykuto do barierki za plecami. Klęknąłem na pokładzie, wsłuchując się w dudnienie silników Diesla.
Statek ruszył. Pod mój kaptur przedostała się odrobina słonego powietrza. Mżyło, a moje ubrania były ciężkie od wody. Znajdowałem się na zewnątrz, mimo że moja głowa tkwiła w worku. Byłem na zewnątrz, a od wolności dzieliło mnie zaledwie parę chwil.
Przyszli po mnie i sprowadzili ze statku wprost na nierówną powierzchnię. Trzy stopnie w górę. Z nadgarstków zdjęto mi kajdanki. Z głowy usunięto worek.
Znowu znalazłem się w ciężarówce. Miss Gestapo siedziała przy małym biurku, tak jak poprzednio. Miała ze sobą torbę na suwak, w której znajdował się mój telefon i inne małe przedmioty, takie jak portfel czy drobniaki z moich kieszeni. Wręczyła mi je bez słowa.
Wypełniłem nimi kieszenie. To dziwne uczucie mieć wszystko z powrotem na swoim miejscu, nosić własne ciuchy. Zza tylnych drzwi ciężarówki dobiegły mnie znajome dźwięki dobrze znanego mi miasta.
Strażnik podał mi mój plecak. Kobieta otworzyła drzwi. Wyciągnęła do mnie rękę. Tylko na nią spojrzałem. Opuściła ją, a na jej twarzy pojawił się cierpki uśmiech. Potem pokazała na migi, że mam trzymać gębę na kłódkę, i otworzyła drzwi.
Na zewnątrz był dzień, szary i dżdżysty. Spojrzałem na samochody, tiry i rowery mknące po ulicy. Stałem sparaliżowany na najwyższym stopniu ciężarówki, gapiąc się na wolność.
Trzęsły mi się kolana. Wiedziałem już, że znowu się ze mną bawią. Za chwilę po raz kolejny chwycą mnie strażnicy i wciągną z powrotem do środka, narzucą mi worek na głowę, zaprowadzą na statek i ponownie wyślą do więzienia, gdzie zostanę poddany serii niekończących się pytań bez odpowiedzi. Ledwie się powstrzymałem, żeby nie wepchnąć sobie całej pięści do ust.
Zmusiłem się do zejścia na niższy stopień. Na kolejny. I na ostatni. Moje trampki zachrzęściły na śmieciach rozrzuconych na ulicy, na potłuczonym szkle, lekarskiej igle i żwirze. Wykonałem krok. Kolejny. Dotarłem do końca drogi i wszedłem na chodnik.
Nikt mnie nie chwycił.
Byłem wolny.
Wtedy oplotły mnie czyjeś silne ręce. Krzyknąłem.