Oto e-mail, który został wysłany o siódmej rano, podczas gdy ja i Ange w strategicznych punktach miasta malowaliśmy sprejem: WAMPMOB CIVIC CENTER -> ->.
> ZASADY WAMPMOBA
> Należycie do klanu wampirowi które poruszają się w dzień. Odkryliście tajemnicę, dzięki której wiecie, jak przetrwać w dziennych promieniach słońca. Tą tajemnicą jest kanibalizm – krew innych wampirów da wam siłę, żeby żyć tak jak zwykli ludzie.
> Żeby pozostać w grze, musicie ugryźć jak najwięcej wampirów, musicie gryźć co minuta, bo inaczej wylot– Jak już wylecicie, załóżcie koszulkę tyłem do przodu i idźcie do arbitra – obserwujcie dwa lub trzy inne wampiry, czy rzeczywiście gryzą.
> Żeby ugryźć innego wampira, musicie powiedzieć pięć razy „gryzę”, zanim on ugryzie was. Więc podbiegacie do wampira, nawiązujecie z nim kontakt wzrokowy i krzyczycie: »Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”i i jeśli uda się wam to zrobić wcześniej od niego, żyjecie dalej, a on rozpada się w proch.
> Razem z wampirami, które spotkacie u miejscu zbiórki, stanowicie drużynę. Oni są waszym klanem. Ich krwią nie możecie się żywić.
> Możecie „stać się niewidzialni”, stojąc nieruchomo z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Nie można gryźć niewidocznych wampirowi a one nie mogą ugryźć was.
> To gra honorowa. Gramy dla zabawy, nie dla wygranej.
> O końcu gry dowiecie się od innych, gdy zaczną wyłaniać się zwycięzcy. W odpowiednim czasie mistrzowie gry puszczą szeptem w obieg informację. Powtórzcie ją szeptem innym jak najszybciej i czekajcie na znak.
> M1k3y
> gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!
Mieliśmy nadzieję, że chętnych do WampMoba znajdzie się jakieś sto osób. Każde z nas wysłało około dwustu zaproszeń. Ale gdy o czwartej nad ranem dorwałem swojego Xboksa, znalazłem tam czterysta odpowiedzi. Czterysta.
Dodałem te adresy do bota i ukradkiem wyszedłem z domu. Zszedłem po schodach, słysząc, jak tata chrapie, a mama przekręca się na drugi bok. Zamknąłem za sobą drzwi.
O czwartej piętnaście w Potrero Hill było cicho jak na wsi. Z oddali dochodziły mnie jakieś odgłosy samochodów, jeden nawet raz obok mnie przejechał. Zatrzymałem się przy bankomacie i wypłaciłem trzysta dwadzieścia dolców w dwudziestkach, zwinąłem je w rolkę, obwiązałem gumką recepturką i wsunąłem do zasuwanej kieszeni w moich wampirzych spodniach.
Znowu miałem na sobie pelerynę, koszulę z żabotem i spodnie od smokingu z dosztukowanymi kieszeniami, w których nosiłem swoje małe gadżety. Założyłem buty z czubami i srebrnymi klamerkami z trupią czachą i nażelowałem sobie włosy, przez co wyglądałem tak, jakby wokół mojej głowy rozkwitł czarny dmuchawiec. Ange zabrała biały make-up i obiecała, że pomaluje mi kredką oczy i lakierem paznokcie na czarno. Czemu nie, do diabła? Kiedy będę miał kolejną szansę, żeby sobie pograć w takim przebraniu?
Z Ange spotkałem się przed jej domem. Miała na sobie kabaretki i gotycką sukienkę z falbanami à la Lolita, a do tego plecak, twarz pomalowaną na biało i staranny makijaż w stylu kabuki, a jej palce i szyja ociekały srebrną biżuterią.
– Wyglądasz zarąbiście! – powiedzieliśmy do siebie jednocześnie, po czym roześmialiśmy się cicho i zaczęliśmy skradać się po ulicach z kieszeniami pełnymi puszek ze sprejem.
Lustrując Civic Center, zastanawiałem się, jak będzie wyglądać, gdy zbierze się tam czterysta wampirów. Spodziewałem się ich za dziesięć minut przed wejściem do ratusza. Na wielkim placu roiło się już od ludzi jadących do pracy, którzy starannie omijali żebrzących tam bezdomnych.
Od zawsze nie znosiłem Civic Center. To zespół ogromnych, przypominających torty weselne budynków: sądów, muzeów oraz obiektów użyteczności publicznej, takich jak ratusz. Chodniki są tam szerokie, a budynki białe. Ich zdjęcia, na których wyglądają tak futurystycznie i surowo jak Epcot Center[31], widnieją w przewodnikach turystycznych po San Francisco.
Ale w rzeczywistości są brudne i odpychające. Na wszystkich ławkach śpią bezdomni. Po szóstej wieczorem cała dzielnica pustoszeje, zostają wyłącznie pijacy i ćpuny. Wszystkie te budynki mają tylko jedno przeznaczenie, więc ludzie nie czują żadnej wyraźnej potrzeby, żeby się tam kręcić po zmroku. To bardziej centrum handlowe niż dzielnica i są tam tylko lombardy, sklepy monopolowe, firmy cateringowe serwujące posiłki rodzinom oszustów, którzy mają akurat rozprawy sądowe, i menele, którzy zrobili sobie z tego miejsca noclegownię.
Tak naprawdę zacząłem to wszystko rozumieć po przeczytaniu wywiadu z pewną niesamowitą starą urbanistką, kobietą zwaną Jane Jacobs, która jako pierwsza rozgryzła, dlaczego miast nie powinno się przecinać autostradami, a biedaków upychać na siłę w osiedlach. Nie była też zwolenniczką stosowania praw strefowych, które służyły do ścisłej kontroli poczynań mieszkańców stref.
Jacobs wyjaśniła, że prawdziwe miasta powinny być naturalne i bardzo zróżnicowane – bogaci i biedni, biali i czarni, Angloamerykanie i Meksykanie, sklepiki, mieszkania, a nawet przemysł. Po takiej dzielnicy o każdej porze dnia i nocy przechadzają się wszelkiego rodzaju ludzie, dlatego można tam znaleźć miejsca zaspokajające każdą potrzebę. Wokół zawsze ktoś się kręci, przez co człowiek czuje się bezpieczniej.
Wiecie, jak to jest. Spacerujecie po jakiejś starej części miasta i okazuje się, że jest tam pełno wypasionych sklepów, kolesiów w garniturach, ludzi w modnych ciuchach, ekskluzywnych restauracji i stylowych kawiarni, może jakieś małe kino i domy z wyszukanymi malowidłami. Można też natknąć się na Starbucksa, ale obok znajdziecie schludnie wyglądający warzywniak i trzystuletnią kwiaciarnię ze starannie podciętymi kwiatami w oknach. To zupełne przeciwieństwo zaplanowanej przestrzeni, takiej jak centrum handlowe. Człowiek czuje się jak w dzikim ogrodzie czy nawet w lesie, który nieustannie rośnie.
Czegoś takiego nie można zobaczyć w Civic Center. W tym wywiadzie Jacobs powiedziała, że aby je zbudować, zburzyli świetną starą dzielnicę. Taką, która powstała bez pozwolenia, ni z gruszki, ni z pietruszki.
Jacobs przewidziała, że za kilka lat Civic Center stanie się jedną z najgorszych wymarłych w nocy dzielnic w mieście. Miejscem, gdzie pozostaną tylko rachityczne sklepy z gorzałą i obskurne motele. Opisując to, nie brzmiała jak ktoś, kto cieszy się z tego, że ma rację, ale jak ktoś, kto opowiada o swoim zmarłym przyjacielu.
To była godzina szczytu i w Civic Center wrzało jak w ulu. Znajduje się tutaj również główna stacja metra i jeśli ktoś musi się przesiąść, robi to właśnie w tym miejscu. O ósmej rano tysiące ludziwchodziło i schodziło tu po schodach, wsiadało do taksówek i autobusów albo z nich wysiadało. Przeciskali się przez kolejne punkty kontrolne DBW znajdujące się obok poszczególnych budynków i omijali agresywnych żebraków. Wszyscy pachnieli swoimi szamponami i wodami kolońskimi i szli tak wprost spod pryszniców zakuci w zbroje garniturów, machając torbami z laptopami i teczkami. O ósmej rano Civic Center stawało się centrum biznesu.
Nagle wśród wszystkich tych ludzi pojawiły się wampiry. Kilkadziesiąt szło wzdłuż Van Ness, kolejne kilkadziesiąt nadchodziło od strony Market Street. Jeszcze więcej z drugiego końca tej ulicy. I jeszcze więcej z drugiego końca Van Ness. Prześlizgiwali się między budynkami z twarzami wymalowanymi na biało, oczami podkreślonymi czarną kredką, w czarnych ciuchach, skórzanych kurtkach i wielgachnych, głośno tupiących butach. W ażurowych rękawiczkach bez palców.
Zaczęli wypełniać cały plac. Kilku biznesmenów rzuciło na nich przelotne spojrzenia, szybko odwracali wzrok – żeby przypadkiem te dziwolągi nie wniknęły do ich osobistej rzeczywistości – i zastanawiali się nad tym, przez jakie męki będą musieli przechodzić przez kolejne osiem godzin. Wampiry wałęsały się bezładnie, nie mając pewności, kiedy zacznie się gra. Zebrane w dużych grupach wyglądały jak czarna plama ropy. Wielu z nich miało na sobie staromodne kapelusze, meloniki i cylindry. Mnóstwo dziewczyn założyło eleganckie gotyckie i nieco lolitkowate sukienki oraz buty na wielkich koturnach.
Próbowałem oszacować, ile wampirów tam było. Dwieście. A pięć minut później trzysta. Czterysta. Wciąż napływały nowe. Wampiry przyprowadziły ze sobą kumpli.
Ktoś złapał mnie za tyłek. Obróciłem się i zobaczyłem pochyloną Ange, która śmiała się tak mocno, że aż musiała złapać się za uda.
– Spójrz na nich wszystkich, człowieku, spójrz na nich! – wysapała. Jeszcze kilka minut wcześniej na tym placu było o połowę mniej osób. Nie miałem pojęcia, jaką część stanowili Xneterzy, ale jakieś tysiąc z nich z pewnością należy do mojej małej partii. Jezu.
Wokół nas zaczęli kręcić się funkcjonariusze policji i DBW, komunikując się ze sobą przez krótkofalówki i zbierając się w grupy. Z dala dobiegło mnie wycie syren.
– Już dobrze – powiedziałem, potrząsając Ange za ramię. -Dobrze, chodźmy.
Oboje wślizgnęliśmy się w tłum i gdy tylko napotkaliśmy naszego pierwszego wampira, krzyknęliśmy: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”. Moją ofiarą była zszokowana – ale fajna – dziewczyna z pajęczynami namalowanymi na dłoniach i rozmazanym na policzkach tuszem. Powiedziała tylko: „Cholera”, i odeszła, przyznając się w ten sposób do klęski.
Okrzyk: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”, zmieszał się z głosami stojących obok wampirów. Niektóre atakowały siebie nawzajem, pozostałe szukały jakiejś kryjówki. Ja znalazłem swoją ofiarę, więc przyczaiłem się, chowając się wśród przyziemnych. Wszędzie dookoła rozbrzmiewały okrzyki: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”, wrzaski, śmiech i przekleństwa.
Ten dźwięk rozprzestrzeniał się w tłumie jak wirus. Teraz już wszystkie wampiry wiedziały, że gra się rozpoczęła, a te, które stały w grupach, zaczęły rozłazić się jak muchy. Śmiały się, przeklinały i odchodziły, dając do zrozumienia wciąż niezorientowanym wampirom, że gra już trwa. Z każdą sekundą przybywali nowi gracze.
Ósma szesnaście. Nadszedł czas, żeby upolować kolejnego wampira. Przykucnąłem i zacząłem przemieszczać się między nogami normalsów, którzy szli do metra. Odwracali się ze zdziwieniem i skręcali gwałtownie, żeby mnie ominąć. Oczy miałem utkwione w parze czarnych butów na platformach z metalowymi smokami na palcach i zupełnie się tego nie spodziewając, znalazłem się nagle twarzą w twarz z kolejnym wampirem, kolesiem w wieku około piętnastu lub szesnastu lat, z włosami zaczesanymi na żel i w płaszczu à la Marilyn Manson pokrytym naszyjnikami ze sztucznych kości słoniowych, na których widniały tajemnicze symbole.
– Gryzę gryzę gryzę... – zaczął, gdy jeden z przyziemnych potknął się o niego i obaj runęli jak dłudzy. Doskoczyłem do niego i zanim zdążył się wyplątać, krzyknąłem: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”.
Nadchodziły kolejne wampiry. Kolesie w garniturach naprawdę się wkurzali. Gra przeniosła się na chodnik i Van Ness, rozprzestrzeniając się aż po Market Street. Kierowcy trąbili, tramwaje dzwoniły ze złością. Słyszałem syreny, ale teraz ruch w każdym kierunku był już zablokowany.
To było cudowne.
GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ!
Ten odgłos rozlegał się ze wszystkich stron. Było tu już tyle wampirów i wszystkie grały tak zaciekle, że ich okrzyki zamieniły się w ryk. Zaryzykowałem i podniosłem się, rozglądając się dookoła, i okazało się, że stoję wśród gigantycznego tłumu wampirów, który rozciągał się jak okiem sięgnąć, w każdym kierunku.
GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ!
To było nawet lepsze niż koncert w parku Dolores. Wszyscy byli wściekli i wstrząśnięci, ale to było – no cóż, to było zabawne. Zupełnie jakbyśmy przenieśli się w czasie, na plac zabaw czy na przerwy śniadaniowe, podczas których setki osób ganiało się w berka, a na dworze świeciło słońce. Dorośli i samochody sprawiały, że jeszcze lepiej się bawiliśmy, że było jeszcze zabawniej.
Właśnie tak było: zabawnie. Teraz już wszyscy się śmialiśmy.
Ale gliniarze już na poważnie się mobilizowali. Usłyszałem odgłos helikopterów. Teraz w każdej chwili mogło być po wszystkim. Nadszedł czas, żeby zakończyć zabawę.
Chwyciłem jakiegoś wampira.
– Koniec gry. Jak gliny każą nam się rozejść, udawaj, że dostałeś gazem. Przekaż dalej. Co ja powiedziałem?
Tym wampirem była dziewczyna, drobna i tak niska, że pomyślałem, że jest naprawdę młoda, ale sądząc po twarzy i uśmiechu, musiała mieć jakieś siedemnaście lub osiemnaście lat.
– To podłe – stwierdziła.
– Co ja powiedziałem?
– Koniec gry. Jak gliny każą nam się rozejść, udawaj, że dostałeś gazem. Przekaż dalej. Co ja powiedziałam?
– W porządku – odparłem. – Przekaż dalej.
Wtopiła się w tłum. Dorwałem kolejnego wampira. Przekazałem. On z kolei przekazał to innym.
Wiedziałem, że gdzieś tam w tłumie Ange robi to samo. Gdzieś w tłumie mogli być szpicle, podszywani Xneterzy, ale co mogliby zrobić z tą informacją? Gliny nie miały wyjścia. Musiały kazać nam się rozejść. To było pewne.
Ja natomiast musiałem przedostać się do Ange. Planowaliśmy spotkać się przy pomniku Founders' Statue na placu, ale zapowiadało się, że niełatwo będzie nam tam dotrzeć. Tłum już się nie poruszał, lecz gwałtownie przemieszczał się przed siebie, jak wtedy na stacji metra w dniu eksplozji. Gdy ze wszystkich sił próbowałem utorować sobie drogę, nad moją głową rozległ się dźwięk z głośników umieszczonych pod helikopterem.
– TUTAJ DEPARTAMENT BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO. MACIE NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ.
Wokół mnie setki wampirów legło na ziemię, łapiąc się za gardła, wbijając palce w oczy i z trudem łapiąc powietrze. Nie było problemu z odegraniem tej scenki. Wtedy, na imprezie w parku Dolores, pod kłębami chmur z gazem łzawiącym, mieliśmy mnóstwo czasu, żeby ją przećwiczyć.
– NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ.
Upadłem na ziemię, ochraniając torbę i sięgając po czerwoną bejsbolówkę, którą trzymałem zwiniętą za paskiem spodni. Wcisnąłem ją na głowę i chwyciłem się za gardło, wydając potworne odgłosy wymiotne.
Teraz jedynymi osobami, które stały, byli przyziemni, kolesie żyjący z pensji, którzy po prostu próbowali dotrzeć do pracy. Dusząc się i łapiąc z trudem powietrze, rozejrzałem się dookoła.
– TUTAJ DEPARTAMENT BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO. MACIE NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ. NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ – od tego głosu rozbolały mnie jelita. Czułem go w swoich zębach trzonowych, kościach udowych i kręgosłupie.
Kolesie w garniturach byli przerażeni. Uciekali ile sił w nogach we wszystkich kierunkach. Helikoptery zdawały się latać tuż nad naszymi głowami, bez względu na to gdzie staliśmy. Policjanci w kaskach na głowach zaczęli atakować tłum. Niektórzy mieli tarcze. Inni maski przeciwgazowe. Mój oddech stał się jeszcze cięższy.
Goście w garniturach biegli. Ja pewnie zrobiłbym to samo. Zobaczyłem, jak jeden facet ściągnął z siebie kurtkę wartą pięćset dolców i obwiązał nią twarz, po czym ruszył na południe, w kierunku Mission, lecz po chwili potknął się i padł na ziemię jak długi. Jego przekleństwa dołączyły do naszego kaszlu.
Tego nie było w planach – nasz kaszel miał tylko wkurzyć i zdezorientować ludzi, a nie wywołać panikę i popłoch.
Wokół rozlegały się krzyki. Te same, które dobrze znałem z tamtej pamiętnej nocy w parku. To były odgłosy sparaliżowanych ze strachu ludzi, którzy wpadali na siebie podczas dramatycznej próby ucieczki.
Wtedy rozległy się syreny przeciwlotnicze.
Nie słyszałem ich od dnia eksplozji, ale nie mógłbym ich zapomnieć. Ich dźwięk przeszył mnie i wbił mi się prosto w jaja, po drodze zamieniając moje nogi w galaretę. Wpadłem w panikę i chciałem wiać. Wstałem. Na głowie wciąż miałem czerwoną czapkę. Myślałem tylko o jednym: Ange. Ange i Founders' Statue.
Teraz wszyscy byli już na nogach, biegli w różnych kierunkach. Zepchnąłem kogoś z drogi, trzymałem torbę i czapkę i kierowałem się w stronę pomnika. Masza szukała mnie, a ja szukałem Ange. Ange była gdzieś tam.
Przepychałem się i przeklinałem. Rozpychałem się łokciami. Ktoś stanął mi na stopie tak mocno, że aż zachrzęściły mi kości, więc go popchnąłem, a on upadł. Próbował się podnieść, ale ktoś na niego nadepnął. Popchnąłem go.
Potem wyciągnąłem rękę, żeby pchnąć kolejną osobę, ale czyjeś silne ręce jednym płynnym ruchem chwyciły mnie za nadgarstek i łokieć, i wykręciły mi ramię za plecy. Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi rękę ze stawu, i momentalnie zgiąłem się wpół z wrzaskiem, który jednak w tym zgiełku tłumu, dudnieniu helikopterów i wyciu syren był ledwie słyszalny.
Czyjeś silne ręce przywróciły mnie do pionu, czułem się jak marionetka. Uścisk był tak doskonały, że nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyrwaniu się z niego. Nie mogłem myśleć ani o hałasie helikopterów, ani o Ange. Wszystkie moje myśli były skupione na tym, żeby poruszać się wedle życzenia osoby, która teraz obróciła mną tak, że stanąłem z nią twarzą w twarz.
To była dziewczyna o ostrych rysach gryzonia, której twarz w połowie ukryta była pod wielkimi przeciwsłonecznymi okularami. Ponad nimi we wszystkie strony sterczała czupryna jasnoróżowych włosów.
– Ty! – powiedziałem. Znałem ją. To ta, która zrobiła mi zdjęcie i straszyła, że mnie zakapuje za wagary. Pięć minut później zawyły syreny. To była ona, bezwzględna i przebiegła. Oboje uciekaliśmy z Tenderloin, gdy za nami rozległo się wycie, i oboje zostaliśmy złapani przez gliny. Byłem nieprzyjaźnie nastawiony i uznali, że jestem ich wrogiem.
Ona – Masza – została ich sojusznikiem.
– Cześć, M1k3y – syknęła mi do ucha tak blisko jak kochanka. Po plecach przeszedł mnie dreszcz. Puściła moje ramię, a ja się od niej odsunąłem.
– Jezu – wydusiłem z siebie. – To ty!
– Tak, to ja – przytaknęła. – Za jakieś dwie minuty zrzucą gaz. Spieprzajmy stąd.
– Ange, moja dziewczyna, jest koło pomnika.
Masza spojrzała na tłum.
– Nie ma szans – powiedziała. – Jeśli tam pójdziemy, będzie po nas. Za dwie minuty uwolnią gaz, to na wypadek gdybyś nie załapał za pierwszym razem.
Zatrzymałem się.
– Nie idę bez Ange – oznajmiłem.
Wzruszyła ramionami.
– Jak chcesz – krzyknęła mi do ucha. – To twój pogrzeb.
Zaczęła przepychać się przez tłum, oddalając się na północ, w stronę centrum. Ja w dalszym ciągu przeciskałem się w kierunku pomnika. Chwilę później moje ramię ponownie znalazło się w potwornym uścisku, ktoś mnie odwrócił i popchnął do przodu.
– Za dużo wiesz, cymbale – powiedziała. – Widziałeś moją twarz. Idziesz ze mną.
Wrzasnąłem na nią, wyrywając rękę z jej uścisku, ale ona wciąż pchała mnie przed siebie. Z każdym krokiem stopa bolała mnie coraz bardziej, a do tego czułem, że dziewczyna zaraz wyłamie mi ręce.
Taranowała mną drogę, więc poruszaliśmy się dość szybko. Nagle łomot helikopterów trochę się zmienił i wtedy popchnęła mnie mocniej.
– BIEGNIJ! – wrzasnęła. – Zrzucają gaz!
Odgłosy tłumu też się zmieniły. Kaszel i wrzaski stały się o wiele, wiele głośniejsze. Słyszałem już kiedyś ten dźwięk. Znowu przenieśliśmy się do parku. Z góry jak deszcz padał na nas gaz. Wstrzymałem oddech i zacząłem biec.
Wydostaliśmy się z tłumu i wtedy puściła moją rękę. Otrząsnąłem się. Utykając, biegłem co sił w nogach, a tłum robił się coraz rzadszy. Zmierzaliśmy w stronę trzymających tarcze funkcjonariuszy DBW, których głowy ukryte były pod kaskami i maskami. Gdy się do nich zbliżyliśmy, zablokowali nam drogę, ale Masza pokazała im odznakę, mówiąc: „To nie są te androidy, których szukacie”, a oni natychmiast się rozsunęli, jakby była jakimś Obi-Wanem Kenobim.
– Ty pieprzona dziwko – powiedziałem, gdy pędziliśmy po Market Street. – Musimy wrócić po Ange.
Zacisnęła wargi i potrząsnęła głową.
– Współczuję ci, kolego. Nie widziałam swojego chłopaka od miesięcy. Pewnie myśli, że nie żyję. Uroki wojny. Jeśli wrócimy po twoją Ange, będziemy martwi. Jeśli pójdziemy dalej, będziemy mieli szansę. Dopóki my ją będziemy mieli, ona też będzie ją miała. Nie wsadzą tych wszystkich dzieciaków do Gitmo. Pewnie wezmą kilkaset osób na przesłuchanie, a resztę odeślą do domu.
Szliśmy po Market Street obok lokali ze striptizem, gdzie przesiadywały niewielkie grupki meneli i ćpunów śmierdzące jak miejski szalet. Masza zaprowadziła mnie do małej wnęki z zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do jednego z tych lokali. Zdjęła kurtkę i wywinęła ją na lewą stronę – podszewka była pokryta stonowanymi paskami. Ze szwami na wierzchu zwisała jakoś inaczej. Z kieszeni Masza wyjęła wełnianą czapkę i założyła ją na bakier. Potem wyciągnęła chusteczki do zmywania makijażu i zaczęła czyścić sobie twarz i paznokcie. Po chwili była już inną kobietą.
– Garderoba zmieniona – powiedziała. – Teraz ty. Pożegnaj się z butami, kurtką i czapką.
Wiedziałem, co ma na myśli. Gliny będą bardzo starannie sprawdzały każdego o wyglądzie wampira. Wyrzuciłem czapkę – nigdy nie lubiłem czapek z daszkiem. Potem do torby wepchnąłem kurtkę, wyjąłem bluzę z długim rękawem i podobizną Róży Luksemburg i naciągnąłem ją na swoją czarną koszulkę. Pozwoliłem Maszy zmyć mój makijaż i wyczyścić paznokcie i już po chwili byłem czysty.
– Wyłącz telefon – powiedziała. – Masz przy sobie jakieś identyfikatory RFID?
Miałem legitymację szkolną, kartę do bankomatu i sieciówkę. Wszystko znalazło się w posrebrzanej torbie, którą wyjęła i która, jak zauważyłem, była odpornym na fale radiowe workiem Faradaya. Ale gdy włożyła moje rzeczy do kieszeni, uświadomiłem sobie, że właśnie oddałem jej swoje dokumenty. Jeśli była po drugiej stronie...
Zaczęła do mnie docierać cała powaga sytuacji. Marzyłem o tym, żeby mieć przy sobie Ange. Z Ange byłoby dwóch na jednego. Ange pomogłaby mi zauważyć, czy coś jest nie tak. Czy Masza jest tą, za którą się podaje.
– Włóż te kamyki do butów, zanim je założysz...
– W porządku. Mam nadwerężoną kostkę. Żadna kamera nie rozpozna teraz mojego chodu.
Przytaknęła i zarzuciła plecak. Ja wziąłem swój bagaż i ruszyliśmy dalej. Całe to przebieranie zajęło nam mniej niż minutę. Wyglądaliśmy i szliśmy jak zupełnie inni ludzie.
Spojrzała na zegarek i pokręciła głową.
– Szybko – powiedziała. – Musimy zdążyć na spotkanie. Tylko nie biegnij. Masz dwa wyjścia. Ja albo więzienie. Teraz przez wiele dni będą analizować nagrania tłumu, ale kiedy już skończą, każda twarz znajdzie się w bazie danych. Odnotują naszą ucieczkę. Jesteśmy poszukiwanymi kryminalistami.
Przy następnej przecznicy skręciła z Market Street w kierunku Tenderloin. Znałem tę dzielnicę. To tutaj polowaliśmy na sieć bezprzewodową podczas gry w Harajuku Fun Madness.
– Dokąd idziemy? – zapytałem.
– Musimy podjechać – odparła. – Zamknij się i pozwól mi się skupić.
Szliśmy szybko, a spod włosów ściekał mi pot, spływał mi po twarzy, plecach, ześlizgiwał się po rowku w tyłku i udach. Potwornie bolała mnie stopa, a przed moimi oczami przesuwały się ulice San Francisco, być może po raz ostatni.
I nie pomógł mi nawet nasz mozolny marsz pod górkę w kierunku miejsca, gdzie obskurne Tenderloin przechodzi w Nob Hill, dzielnicę z zajebiście drogimi nieruchomościami. Ledwo dyszałem. Masza prowadziła nas bocznymi alejkami, przecinając główne ulice tylko po to, żeby przedostać się na drugą stronę.
Właśnie szliśmy po Sabin Place, jednej z takich alejek, kiedy ktoś się za nami pojawił.
– Nie ruszać się – powiedział z perwersyjnym rozbawieniem.
Stanęliśmy i obróciliśmy się.
Na końcu alejki w kiepskim stroju wampira, czarnej koszulce, dżinsach i z twarzą wymalowaną na biało stał Charles.
– Cześć, Marcus – powiedział. – Dokąd się wybierasz?
Na jego twarzy widniał szeroki, wilgotny uśmiech.
– To twoja dziewczyna?
– Czego chcesz, Charles?
– Wiesz, siedzę w tym zdradzieckim Xnecie, odkąd zauważyłem, że rozdajesz DVD w szkole. Jak się dowiedziałem o tym twoim WampMobie, pomyślałem sobie, że wpadnę i pokręcę się z boku, żeby zobaczyć, czy się pojawisz i co porabiasz. Wiesz, co zobaczyłem?
Nic nie odpowiedziałem. W ręku trzymał wycelowany w nas telefon. Nagrywał. W każdej chwili mógł wykręcić dziewięćset jedenaście. Obok mnie nieruchomo jak kłoda stała Masza.
– Zobaczyłem, że dowodzisz tą całą cholerną akcją. Nagrałem to, Marcus. A teraz zawiadomię gliny i sobie tutaj na nich poczekamy. A potem pójdziesz do pierdla, cwelu, na bardzo, bardzo długo.
Masza zrobiła krok do przodu.
– Ani kroku dalej, ciziu – powiedział. – Widziałem, jak go wyprowadziłaś. Wszystko widziałem...
Zrobiła kolejny krok do przodu i wyrwała mu z łapy telefon, chowając go drugą ręką za plecami i wyciągając po chwili ponownie, razem z odznaką.
– DBW, debilu – warknęła. – Jestem z DBW Biegłam z tym frajerem do jego przywódców, żeby zobaczyć, dokąd mnie zaprowadzi. Dobrze mi s z ł o, ale ty to spieprzyłeś. Nawet mamy na to nazwę: „Zakłócanie bezpieczeństwa wewnętrznego”. Teraz będziesz słyszał te słowa o wiele, wiele częściej.
Charles cofnął się o krok, unosząc przed sobą ręce. Pod warstwą makijażu zrobił się jeszcze bledszy.
– Co? Nie! To znaczy... Nie wiedziałem! Próbowałem pomóc!
– Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to szczylowaci pomocnicy. Takie gadki to ty możesz strzelać w sądzie.
Znowu się cofnął, ale Masza była szybka. Chwyciła go za nadgarstek i wykręciła tym samym chwytem judo, którym potraktowała mnie w Civic Center. Włożyła rękę do kieszeni i wyjęła plastikową taśmę-kajdanki, którą szybko związała mu nadgarstki.
To była ostatnia rzecz, jaką zobaczyłem, zanim zerwałem się do biegu.
Udało mi się dobiec do końca alejki, kiedy mnie dopadła i popchnęła od tyłu, tak że wylądowałem na ziemi. Nie mogłem zbyt szybko się poruszać, nie z moją obolałą nogą i ciężką torbą. Zaryłem mocno twarzą o ziemię i przejechałem nią po brudnym asfalcie.
– Jezu – powiedziała. – Ty cholerny idioto. Chyba w to nie uwierzyłeś, co?
Serce waliło mi w piersiach. Stała nade mną, pozwalając, żebym się powoli podniósł.
– Mam cię zakuć w kajdanki, Marcus?
Podniosłem się. Wszystko mnie bolało. Chciałem umrzeć.
– Chodź – dodała. – To już niedaleko.
Okazało się, że to „niedaleko” to duża ciężarówka zaparkowana na bocznej uliczce Nob Hill, szesnastokołowiec wielkości jednej z tych wszechobecnych, najeżonych antenami ciężarówek DB W, które wciąż pojawiały się na rogach ulic San Francisco.
Jednak na tej widniał napis: „Przeprowadzki”, a trzej kolesie wędrowali tam i z powrotem do wysokiego apartamentowca z zieloną markizą. Przenosili meble w starannie oznakowanych pudełkach, pakowali je po kolei na ciężarówkę, po czym ostrożnie je tam układali.
Widocznie coś jej nie pasowało, bo oprowadziła nas wokół tego bloku, a potem, przy kolejnym okrążeniu nawiązała kontakt wzrokowy z facetem, który obserwował furgonetkę – starszym czarnoskórym mężczyzną w pasie ochronnym i ciężkich rękawicach. Miał miłą twarz i uśmiechał się do nas. Szybkim krokiem zbliżyliśmy się do furgonetki, wspięliśmy się po trzech schodkach i wskoczyliśmy do środka.
– Pod ten duży stół – powiedział. – Zostawiliśmy tam dla was trochę miejsca.
Ponad połowa ciężarówki była wypełniona towarem, ale wokół wielkiego stołu z nogami opatulonymi pęcherzykowym plastikiem i z pikowaną narzutą na blacie znajdowało się wąskie przejście.
Masza wepchnęła mnie pod stół. Było tam ciasno i cicho, a w powietrzu unosił się kurz, więc gdy wcisnęliśmy się między pudła, o mało nie kichnąłem. Było tam tak mało miejsca, że właściwie na sobie siedzieliśmy. Nie sądzę, żeby Ange się tam zmieściła.
– Dziwka – powiedziałem, patrząc na Maszę.
– Zamknij się. Powinieneś lizać mi buty z wdzięczności. Za tydzień, góra dwa wylądowałbyś w pierdlu. I to nie w Gitmo na Zatoce, ale na przykład w Syrii. Chyba tam wysyłają tych, których naprawdę chcą się pozbyć.
Oparłem głowę o kolana, starając się głęboko oddychać.
– A przy okazji, dlaczego wypowiedziałeś wojnę DBW, przecież to głupota?
Powiedziałem jej. Powiedziałem jej, jak mnie wsadzili, i o tym, co zrobili z Darrylem.
Poklepała się po kieszeniach i wyjęła telefon. To była komórka Charlesa.
– To nie ten.
Wyjęła drugi. Włączyła go, a światło dochodzące z ekranu wypełniło naszą małą fortyfikację. Coś tam jeszcze ustawiła i po chwili mi go pokazała.
To było zdjęcie, które zrobiła nam tuż przed eksplozją. Byli na nim Jolu, Van, ja i...
Darryl.
W ręku trzymałem dowód, który wskazywał na to, że Darryl był z nami kilka chwil przed wybuchem bomby i że wszystkich nas aresztował DBW. To był dowód na to, że Darryl żył, miał się dobrze i przebywał w naszym towarzystwie.
– Musisz mi dać kopię tego zdjęcia – oznajmiłem. – Muszę to mieć.
– Jak dotrzemy do LA – powiedziała, zabierając telefon. – Gdy już się dowiesz, jak powinien zachowywać się uciekinier, żeby nie wpaść i nie dać się wysłać do Syrii. Nie chcę, żebyś zastanawiał się nad planem odbicia tego gościa. Tam gdzie jest, jest dosyć bezpieczny... na razie.
Myślałem, żeby zabrać jej to siłą, ale zdążyła już zademonstrować swoje fizyczne możliwości. Musiała mieć czarny pas albo coś w tym stylu.
Siedzieliśmy tam w ciemności, nasłuchując, jak ci trzej kolesie ładują kolejne pudła na ciężarówkę, wiążą je i stękają z wysiłku. Próbowałem zasnąć, ale nie mogłem. Masza nie miała z tym problemu. Już chrapała.
Z wąskiego zagraconego przejścia, które wiodło na zewnątrz, na świeże powietrze, prześwitywało światło. Gapiłem się na nie w mroku, myśląc o Ange.
Moja Ange. Gdy poruszała głową, śmiejąc się z czegoś, co zrobiłem, jej włosy ocierały się o ramiona. Gdy ją po raz ostatni widziałem, leżała twarzą przy ziemi. Wszyscy ci ludzie, którzy grali w WampMoba, tak jak tamci w parku, leżeli i wili się na ziemi, podczas gdy kolesie z DBW nacierali na nich z pałkami. Wszyscy ci, co zniknęli.
Darryl. Przetrzymywany na Treasure Island, ze szwami na boku, zabierany z celi na niekończące się przesłuchania na temat terrorystów.
Ojciec Darryla przybity, pijany, nieogolony. Ojciec Darryla umyty i w mundurze, na wypadek „gdyby chciała robić zdjęcia”. Płaczący jak mały chłopiec.
Mój ojciec i to, jak się zmienił po moim zaginięciu na Treasure Island. Był tak załamany jak ojciec Darryla, ale na swój własny sposób. I ta jego twarz, kiedy mu powiedziałem, gdzie byłem.
Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że nie mogę uciec.
Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że muszę zostać i walczyć.
Masza oddychała głęboko i równo, ale gdy z prędkością lodowca wyciągnąłem rękę w kierunku jej kieszeni z komórką, sapnęła lekko i się przesunęła. Znieruchomiałem i nawet wstrzymałem oddech na dwie minuty, licząc: jeden hipopotam, dwa hipopotamy.
Stopniowo jej oddech znowu stał się głęboki. Wyjmowałem telefon z jej kieszeni milimetr po milimetrze, aż z wysiłku zaczęły trząść mi się palce i ręce.
W końcu go miałem – mały telefon w kształcie batonika.
Kiedy odwróciłem głowę w kierunku światła, nagle coś sobie przypomniałem: Charlesa trzymającego swoją komórkę, poruszającego nią w naszym kierunku, szydzącego. Miał srebrny telefon w kształcie batonika oklejony logo całej masy firm, które po części sponsorowały jego zakup. To był taki telefon, w którym za każdym razem, gdy chciało się do kogoś zadzwonić, najpierw leciały reklamy.
W ciężarówce było zbyt ciemno, żeby dokładnie obejrzeć komórkę, ale wyczuwałem ją dotykiem. Czyżby jej boki były wyklejone firmowymi nalepkami? Tak? Tak. Właśnie ukradłem Maszy telefon Charlesa.
Odwróciłem się bardzo, bardzo powoli i powoli, powoli sięgnąłem ponownie do jej kieszeni. Jej telefon był większy i mniej poręczny, miał lepszy aparat i kto wie, co jeszcze.
Już raz to zrobiłem – dlatego tym razem było trochę łatwiej. Znowu milimetr po milimetrze wydobywałem go z jej kieszeni, zastygając dwukrotnie w bezruchu, gdy sapnęła i drgnęła.
Kiedy z telefonem w dłoni zacząłem się wycofywać, jej ręka wystrzeliła w moim kierunku szybko niczym wąż i chwyciła mnie mocno za nadgarstek, a jej paznokcie wbiły się w małe, delikatne kości powyżej mojej dłoni.
Westchnąłem i spojrzałem w szeroko otwarte, wybałuszone oczy Maszy.
– Ale z ciebie idiota – powiedziała swobodnym tonem, zabierając mi telefon i klepiąc drugą ręką w klawiaturę. – Jak zamierzałeś go odblokować?
Przełknąłem ślinę. Czułem, jak kości w moim nadgarstku zgrzytają o siebie. Przygryzłem usta, żeby się nie rozpłakać. Drugą ręką nadal stukała w klawisze.
– O to ci chodzi? Z tym chciałeś zwiać? – pokazała mi zdjęcie naszej czwórki: Darryla, Jolu, Van i mnie. – Z tym zdjęciem?
Milczałem. Czułem się tak, jakby mój nadgarstek był w strzępach.
– Może powinnam je po prostu skasować, żeby cię już więcej nie kusiło.
Wolną ręką nadal przyciskała jakieś klawisze. Na ekranie telefonu pojawiła się prośba o potwierdzenie operacji, więc musiała na niego spojrzeć, żeby znaleźć właściwy przycisk.
I właśnie wtedy postanowiłem zadziałać. Telefonem Charlesa, który nadal trzymałem w drugiej dłoni, z całej siły walnąłem ją w przygniatającą mnie rękę, uderzając jej palcami o znajdujący się powyżej blat stołu. Walnąłem ją tak mocno, że komórka rozpadła się na części, a Masza jęknęła, rozluźniając uścisk. Sięgnąłem po jej drugą rękę, po jej odblokowany już telefon i palec wciąż wycelowany w przycisk „OK”. Jej palce wystrzeliły w powietrze, próbując jeszcze chwycić komórkę, którą wyrwałem jej z ręki.
Przeciskałem się przez wąskie przejście na rękach i kolanach, kierując się w stronę światła. Poczułem, jak dwukrotnie uderzyła mnie w stopy i kostki. Musiałem przesunąć na bok jakieś pudła, które otaczały nas murem jak grób faraona. Kilka upadło tuż za mną i usłyszałem kolejne jęknięcie Maszy.
Drzwi kołyszącej się ciężarówki były lekko uchylone, więc rzuciłem się w ich kierunku i prześlizgnąłem się pod nimi. Nie było już schodów, więc zawisłem nad drogą, by po chwili zsunąć się na asfalt głową do przodu i walnąć o czarną powierzchnię z łomotem, który zadźwięczał mi w uszach jak gong. Zerwałem się na nogi, przytrzymując się zderzaka, i z desperacją pociągnąłem za klamkę u drzwi, zamykając je z trzaskiem. Masza wrzeszczała wewnątrz – musiałem przyciąć jej palce. Czułem, że zaraz zwymiotuję, ale nie zrobiłem tego.
Zamiast tego zamknąłem drzwi ciężarówki na kłódkę.