Rozdział 12

Na twarzy pani Galvez widniał szeroki uśmiech.

– Czy ktoś wie, skąd to pochodzi?

Grupa osób odpowiedziała chórem:

– Z Deklaracji Niepodległości.

Przytaknąłem.

– Dlaczego nam to przeczytałeś, Marcusie?

– Bo wydaje mi się, że założyciele tego kraju stwierdzili, iż rządy powinny pracować dla nas, a jeśli uznamy, że już tego nie robią, powinniśmy je obalić. O to chodzi w tym cytacie, tak?

Charles pokręcił głową.

– To było setki lat temu! – powiedział. – Teraz jest inaczej!

– Co jest inaczej?

– No, po pierwsze, nie mamy już króla. Tamci mówili o rządzie powołanym dlatego, że pra-pra-pra-pradziadek jakiegoś cymbała wierzył, że Bóg dał mu władzę, i zabijał każdego, kto się z nim nie zgadzał. Nasz rząd został wybrany w demokratycznych wyborach...

– Ja na nich nie głosowałem – odparłem.

– I to ci daje prawo do wysadzania budynków w powietrze?

– Co? Kto mówił o wysadzaniu budynków? Yippisi, hipisi i wszyscy ci ludzie uważali, że rząd już ich nie słucha. Zobacz, jak zostali potraktowani ci, którzy próbowali zebrać podpisy wyborców na Południu! Byli bici, aresztowani...

– Kilku zabito – wtrąciła pani Galvez. Uniosła ręce do góry i poczekała, aż ja i Charles usiądziemy. – Dziś już nie mamy czasu, ale muszę was pochwalić za jedną z najciekawszych lekcji w moim życiu. To była wspaniała dyskusja i wiele się od was wszystkich nauczyłam. Mam nadzieję, że wy również się od siebie nawzajem wiele nauczyliście. Dziękuję wam za udział. Dla tych, którzy lubią wyzwania – kontynuowała – mam pracę domową, za którą można zdobyć dodatkowe punkty. Proszę, żebyście napisali wypracowanie, w którym porównacie reakcję polityczną na ruch antywojenny i ruch praw obywatelskich w San Francisco z dzisiejszą reakcją społeczeństwa obywatelskiego na wojnę z terroryzmem. Możecie napisać tyle stron, ile chcecie, byle nie mniej niż trzy. Ciekawa jestem, co wymyślicie.

Chwilę później rozległ się dzwonek i wszyscy gęsiego wyszli z klasy. Ja trochę się ociągałem, bo czekałem, aż zauważy mnie pani Galvez.

– Tak, Marcusie?

– To było niesamowite – powiedziałem. – Nigdy nie dowiedziałem się tylu rzeczy o latach sześćdziesiątych.

– I o siedemdziesiątych. W czasach niepokojów politycznych życie w tym miejscu było zawsze ekscytujące. Bardzo mi się podobało twoje nawiązanie do Deklaracji Niepodległości. To było bardzo mądre.

– Dziękuję – powiedziałem. – Tak mi to przyszło do głowy. Nigdy dotąd nie doceniałem znaczenia tych słów.

– Cóż, to są słowa, które każdy nauczyciel pragnie usłyszeć, Marcusie – odparła i uścisnęła mi dłoń. – Nie mogę się doczekać twojego wypracowania.

W drodze do domu kupiłem plakat Emmy Goldman i przybiłem go nad biurkiem na starym czarno-białym posterze. Kupiłem też koszulkę z napisem NIGDY NIE UFAJCIE i z fotomontażem, na którym Grover i Elmo wykopują dorosłych Gordona i Susan z Ulicy Sezamkowej. Ten pomysł mnie totalnie rozwalił. Później odkryłem, że w sieci ogłoszono już sześć konkursów na fotomontaż ilustrujący to hasło w miejscach takich jak Fark, Worth1000 czy B3ta. Krążyły tam setki gotowych fotek, które można było wykorzystać do produkcji nawet najbardziej odjechanych gadżetów.

Na widok tej koszulki mama uniosła brwi, a tata pokręcił głową i dał mi wykład, żebym nie pakował się w kolejne kłopoty. Jego reakcja jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że mam rację.

Ange znowu znalazła mnie na czacie i flirtowaliśmy do późnej nocy. Biała furgonetka z antenami wróciła kolejny raz, więc wyłączyłem Xboksa i zaczekałem, aż samochód odjedzie. Wszyscy się już do tego przyzwyczailiśmy.

Ange była bardzo podekscytowana tym koncertem. Zanosiło się na gigantyczną imprezę. Zgłosiło się tyle zespołów, że myśleli o utworzeniu małej sceny dla mniej znanych bandów.

> Jak oni załatwili pozwolenie na całonocny koncert w parku? Tam wszędzie dookoła są domy.

> Poz-wo-le-nie? Co to jest „poz-wo-le-nie”? Opowiedz mi więcej o tym waszym ludz-kim poz-wo-le-niu.

> To on jest nielegalny?

> Hm, halo? T Y się martwisz, że łamiemy prawo?

> Słuszna uwaga

> LOL[23]

Dręczyły mnie jednak jakieś złe przeczucia. W ten weekend miałem zabrać tę totalnie odjazdową dziewczynę na randkę – cóż, formalnie to ona mnie zabierała – na nielegalny koncert, który miał się odbyć w samym środku ruchliwej dzielnicy.

Przynajmniej będzie ciekawie.

Ciekawie.

Przez całe sobotnie popołudnie do parku Dolores napływali ludzie, pojawiali się między osobami grającymi we frisbee i tymi, którzy przyszli na spacer z psami. Część z nich sama grała we frisbee lub spacerowała z psami. Nie do końca jasne było, czy ten koncert wypali. Wokół kręciło się sporo gliniarzy i tajniaków. Łatwo było ich rozpoznać, bo wyglądali jak Pryszcz i Glut. Mieli fryzury z Castro Avenue i budowę ciała typową dla mieszkańców Nebraski: przysadziści goście z krótkimi włosami i brudnymi wąsami. Krążyli w kółko i wyglądało na to, że czują się zakłopotani i skrępowani w tych swoich wielkich spodenkach i luźnych podkoszulkach, które mieli z pewnością po to, żeby zasłonić żyrandole sprzętu zwisające wokół ich brzuchów.

Park Dolores jest ładnym i słonecznym miejscem, rosną w nim palmy, są tam korty tenisowe, wiele pagórków i drzew, wokół których można pobiegać i na których można posiedzieć. Nocami śpią tam bezdomni, ale w San Francisco to normalka.

Ange spotkałem w księgarni anarchistycznej. To ja zaproponowałem to miejsce. Z perspektywy czasu widzę, że tej dziewczynie musiało się to wydawać fajne i rajcujące, ale przysięgam, że wtedy wybrałem je tylko dlatego, że było po prostu dogodnie położone. Gdy tam dotarłem, czytała książkę pod tytułem Up Against the Wall Motherf..ker.

– Nieźle – powiedziałem. – Czy twoja mama wie, że czytasz takie książki?

– Nie ma nic przeciwko – odpowiedziała. – To historia grupy ludzi takich jak Yippisi, tylko że z Nowego Jorku. Wszyscy zamiast swojego nazwiska używali słowa „sukinsyn”, na przykład „Ben Sukinsyn”. Chodziło o to, żeby prasa nie mogła publikować ich nazwisk, gdy robili jakieś kontrowersyjne akcje. Chcieli po prostu wkurzyć dziennikarzy. Niezłe, nie?

Odłożyła książkę na półkę, a ja zastanawiałem się, czy powinienem ją przytulić. Mieszkańcy Kalifornii zawsze się przytulają, na powitanie i pożegnanie. No może nie zawsze. Czasami całują się w policzek. To dość zagmatwane.

Ona zadecydowała za mnie. Objęła mnie i przyciągnęła moją głowę do siebie, całując mnie mocno w policzek. Potem nagle przyłożyła usta do mojej szyi i dmuchnęła energicznie, tak że rozległ się donośny odgłos pierdnięcia.

Wybuchnąłem śmiechem i odepchnąłem ją.

– Chcesz burrito? – zapytałem.

– Czy to jest pytanie, czy stwierdzenie rzeczy oczywistej?

– Ani jedno, ani drugie.

Kupiłem zabawne naklejki z napisem TEN TELEFON JEST NA PODSŁUCHU, które były akurat w odpowiednim rozmiarze, żeby przykleić je na słuchawkach automatów telefonicznych wciąż jeszcze rozmieszczonych wzdłuż ulic w Mission – dzielnicy, której mieszkańców niekoniecznie stać na komórki.

Szliśmy, rozkoszując się nocnym powietrzem. Opowiedziałem Ange o tym, co dzieje się w parku.

– Założę się, że dookoła stoi ze sto ciężarówek – powiedziała. – Żeby mieli nas do czego powsadzać.

– Hm – rozejrzałem się. – Miałem nadzieję, że powiesz coś w stylu: „Nie ruszą nas, nie ma mowy”.

– Myślę, że nie o to im chodzi. Chodzi im o to, żeby postawić jak najwięcej obywateli w sytuacji, w której to gliny będą decydować, czy traktować zwykłych ludzi jak terrorystów. To trochę jak robienie akcji, tylko za pomocą muzyki, a nie gadżetów. Chodzisz na akcje, co?

Czasem zapominam, że nie wszyscy moi znajomi wiedzą, że Marcus i M1k3y to ta sama osoba.

– Tak, trochę – powiedziałem.

– To taka akcja z masą zajebistych zespołów.

– Jasne.

W dzielnicy Mission burrito to po prostu instytucja. Są tanie, wielkie i pyszne. Wyobraźcie sobie rulon wielkości pocisku przeciwpancernego wypełniony pikantnym grillowanym mięsem, guacamole, salsą, pomidorami, smażoną fasolką, ryżem, cebulą i kolendrą. Porównanie go z Taco Bell[24] wypada jak porównanie lamborghini z resorakiem.

W Mission istnieje około dwustu barów z burrito. Są wyjątkowo paskudne, mają niewygodne siedzenia i minimalistyczny wystrój – wyblakłe plakaty meksykańskich biur podróży, hologramy z Jezusem i Maryją w świecących oprawkach – oraz rozbrzmiewa w nich głośna muzyka mariachi. Różnią je tylko egzotyczne rodzaje mięsa, które wpychają do swoich produktów. W najbardziej autentycznych barach można spotkać mózg i ozorki, których nigdy nie zamawiam, ale miło wiedzieć, że tam są.

W miejscu, do którego się udaliśmy, serwowano zarówno mózgi, jak i ozorki, których nie zamówiliśmy. Ja wziąłem carne asada, natomiast Ange siekanego kurczaka. Do tego oboje zamówiliśmy duże kubki horchaty.

Gdy tylko usiedliśmy, Ange rozwinęła swoje burrito, a z torebki wyjęła małą butelkę. Był to niewielki pojemnik ze stali nierdzewnej, który całkiem przypominał pojemnik z gazem pieprzowym do samoobrony. Wymierzyła nim w odsłonięte wnętrzności swojego burrito i rozpyliła na nie mgiełkę czerwonego, oleistego spreju. Poczułem jego zapach, moje gardło się zacisnęło, a oczy zaczęły mi łzawić.

– Co ty, do diabła, robisz z tym biednym, bezbronnym burrito?

Uśmiechnęła się do mnie szelmowsko.

– Jestem uzależniona od pikantnych potraw – odparła. – To kapsaicyna w spreju.

– Kapsaicyna...

– Tak, składnik gazu pieprzowego. To taki gaz pieprzowy, tylko bardziej rozcieńczony. I o wiele lepszy. Jeśli ci to pomoże, wyobraź sobie, że to pikantne cajuńskie krople do oczu.

Już na samą myśl o tym moje oczy stanęły w ogniu.

– Żartujesz – powiedziałem. – Chyba nie zamierzasz tego zjeść.

Jej brwi wystrzeliły w górę.

– To wyzwanie, chłopcze? No to patrz.

Zawinęła swoje burrito tak dokładnie, jak ćpun zwija skręta, wpychając końcówki do środka, po czym zapakowała je znowu w folię aluminiową. Oderwała jeden koniec, przysunęła go do buzi i znieruchomiała, trzymając jedzenie tuż przed ustami.

Nie mogłem uwierzyć, że to zrobi, ale właśnie wtedy wbiła w nie zęby. Przecież ona w zasadzie wsmarowała w swoją kolację broń przeciwpiechotną.

Ugryzła kęs. Przeżuła. Połknęła. Sprawiała wrażenie osoby jedzącej pyszne danie.

– Chcesz gryza? – zapytała niewinnie.

– Tak – odparłem. Lubię ostre żarcie. W pakistańskich barach zawsze zamawiam curry i poczwórne chili.

Odwinąłem trochę folii i wziąłem wielkiego gryza.

Wielki błąd.

Znacie to uczucie, kiedy bierzecie do buzi wielką łyżkę chrzanu albo wasabi, albo czegoś podobnego, i czujecie, że wasze zatoki zamykają się w tym samym czasie co tchawica, a wasza głowa wypełnia się uwięzionym, gorącym jak po wybuchu atomowym powietrzem, które stara się za wszelką cenę wydostać przez wasze łzawiące oczy i nozdrza? To uczucie, że zaraz pójdzie wam para z uszu, zupełnie jak postaciom z kreskówek?

To było o wiele gorsze.

Czułem się tak, jakbym położył rękę na rozgrzanym piecyku, tylko że to nie była ręka, ale wnętrze mojej głowy razem z przełykiem i całym przewodem trawiennym, aż po żołądek. Moje ciało pokryło się potem, a ja nie mogłem przestać się krztusić.

Ange bez słowa podała mi moją horchatę, a mnie udało się wziąć do buzi słomkę. Przyssałem się do niej mocno, wypijając duszkiem połowę napoju.

– Jest taka skala, skala Scovillea, której my, miłośnicy chili, używamy do mierzenia poziomu pikantności papryki. Czysta kapsaicyna ma piętnaście milionów SHU[25]. Tabasco mniej więcej dwa i pół tysiąca. Gaz pieprzowy to dobre trzy miliony. Mój wynalazek ma jakieś marne sto tysięcy, czyli mniej więcej tyle co łagodna papryczka scotch bonnet. Przyzwyczajałam się do tego prawie rok, ale niektórzy prawdziwi hardcorowcy potrafią dojść do pół miliona lub coś koło tego. Mogą zjeść rzeczy dwadzieścia razy ostrzejsze niż tabasco. Pali jak cholera. Przy takiej ilości scoville'i twój mózg dosłownie zalewają endorfiny. To lepsze niż hasz. I zdrowsze.

Moje zatoki zaczęły dochodzić do siebie, mogłem oddychać, nie łapiąc już z trudem powietrza.

– Oczywiście jak pójdziesz do kibla, zobaczysz wściekły krąg ognia – dodała, puszczając mi oczko.

Auć.

– Jesteś rąbnięta – odparłem.

– Ciekawe stwierdzenie jak na kolesia, którego hobby to budowanie i rozwalanie laptopów – skwitowała.

– Właśnie – powiedziałem i dotknąłem czoła.

– Chcesz trochę? – zapytała i wyciągnęła swój pojemnik.

– Pas – odparłem tak szybko, że oboje się roześmialiśmy.

Gdy wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w kierunku parku Dolores, objęła mnie w pasie i okazało się, że jest akurat takiego wzrostu, że mogłem ją objąć ramieniem. To coś nowego. Nigdy nie byłem wysokim facetem, a wszystkie dziewczyny, z którymi chodziłem, były mojego wzrostu – nastoletnie dziewczyny rosną szybciej niż chłopaki, co jest zwyczajną drwiną natury. To było przyjemne. Ja czułem się przyjemnie.

Skręciliśmy w 20th Street i ruszyliśmy pod górkę, w kierunku parku. Jeszcze zanim postawiliśmy pierwszy krok, usłyszeliśmy odgłosy imprezy. Brzmiały niczym bzyczenie miliona pszczół. Ludzie wlewali się strumieniami do parku, a kiedy spojrzałem w jego kierunku, zauważyłem, że jest sto razy bardziej zapchany niż wtedy, gdy szedłem na spotkanie z Ange.

Na widok tego krew zawrzała mi w żyłach. Była piękna, chłodna noc, a my szliśmy na imprezę, na prawdziwą imprezę, jakby nie było żadnego jutra. „Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy”[26].

Bez słowa zaczęliśmy biec, mijając gliniarzy o spiętych twarzach. Ale co oni niby chcieli zrobić? W parku było naprawdę mnóstwo ludzi.

Nie jestem dobry w liczeniu tłumu. W gazetach cytowano później organizatorów, według których zjawiło się dwadzieścia tysięcy ludzi; według policji było pięć tysięcy. Być może oznacza to, że przyszło dwanaście i pół tysiąca.

Wszystko jedno. Jeszcze nigdy nie stałem w tak ogromnym tłumie na niezaplanowanej, nieusankcjonowanej, nielegalnej imprezie.

Natychmiast się tam znaleźliśmy. Nie dam głowy, ale wśród tej masy ciał nie było nikogo powyżej dwudziestkipiątki. Wszyscy się uśmiechali. Było tam też kilkoro dziesięcio– czy może dwunastoletnich dzieciaków, więc poczułem się lepiej. Nikt nie zrobi nic głupiego takim małym dzieciakom w tłumie. Nikt nie chce, żeby dzieciom coś się stało. To miała być po prostu cudowna, wiosenna, uroczysta noc.

Uznałem, że musimy się przedrzeć w stronę kortów tenisowych. Przepychaliśmy się przez tłum, a żeby się nie zgubić, złapaliśmy się za ręce. Nie musieliśmy przeplatać palców. Zrobiliśmy to jednak z czystej przyjemności. To było bardzo miłe.

Na kortach tenisowych zebrały się zespoły z gitarami, mikserami, keyboardami, a nawet sprzętem perkusyjnym. Znalazłem później w Xnecie zdjęcia na Flickrze, jak przemycali tam sprzęt, kawałek po kawałku, w torbach i pod kurtkami. Wzdłuż kortów rozstawione były ogromne głośniki, takie jakie można znaleźć w sklepach motoryzacyjnych, a wśród nich stos... akumulatorów. Roześmiałem się. Genialne! To miało być zasilanie. Z miejsca, w którym stałem, dostrzegłem, że były to ogniwa z samochodu hybrydowego marki Toyota Prius. Ktoś wybebeszył ekologiczne auto, żeby zasilić całonocną imprezę. Akumulatory leżały nawet za kortami, były przywiązane do głównego stosu drutami przeciągniętymi przez siatkę w płocie. Naliczyłem ich... dwieście! Musiały ważyć z tonę.

Tego wszystkiego nie można byłoby zorganizować bez maili, wiki i list dyskusyjnych. A tacy sprytni ludzie na pewno nie zrobili tego przez ogólnodostępny internet. Jestem pewien, że to wszystko działo się w Xnecie.

Zespoły stroiły się i naradzały ze sobą, więc zaczęliśmy podskakiwać w tłumie. Z daleka dostrzegłem Trudy Doo, która stała na korcie tenisowym. Wyglądała jak zapaśnik w klatce. Miała na sobie podkoszulkę na ramiączkach i długie fluorescencyjne różowe dredy aż do pasa. Ubrana była w bojówki i ogromne gotyckie buty z blachami. Widziałem, jak podnosi ciężką skórzaną kurtkę, wytartą jak rękawica do bejsbolu, i zakłada ją niczym zbroję. Zdałem sobie sprawę, że to prawdopodobnie jest zbroja.

Próbowałem do niej pomachać, chyba po to żeby zaimponować Ange, ale mnie nie zauważyła, więc wyszedłem na idiotę. W tym tłumie tkwiła niesamowita energia. Czasem słyszy się, jak ludzie rozmawiają o „wibracjach” i „energii” dużych grup, ale dopóki się tego nie doświadczy, ma się prawdopodobnie wrażenie, że to tylko takie gadanie.

Wcale nie. To uśmiechy na wszystkich twarzach zaraźliwe i wielkie jak arbuzy. Lekkie podrygiwanie w rytm niesłyszalnej muzyki, kołysanie ramionami. Taneczny krok. Żarty i śmiech. Napięte i przyciszone głosy. Nie można nie być tego częścią. Po prostu się nią jest.

Atmosfera panująca w tłumie zahipnotyzowała mnie, jeszcze zanim wystartowały zespoły. Na początku zagrała jakaś serbska kapela turbofolkowa i nie za bardzo mogłem załapać, jak się to tańczy. Umiem tańczyć jedynie do dwóch rodzajów muzyki, do trance'u (powłóczysz nogami dookoła i dajesz się ponieść muzyce) i do punka (rozpychasz się i pogujesz, aż wyczerpią ci się baterie). Następni byli hiphopowcy z Oakland, którzy wystąpili wspólnie z kapelą thrashmetalową, co brzmiało lepiej, niż mogłoby się wydawać. Potem był jeszcze jakiś landrynkowy pop. Aż w końcu na scenę weszła kapela Speedwhores, a do mikrofonu zbliżyła się Trudy Doo.

– Nazywam się Trudy Doo i jeśli mi ufacie, to jesteście idiotami. Mam trzydzieści dwa lata, więc już na mnie za późno. Już po mnie. Utknęłam w starym sposobie myślenia. Wciąż uważam swoją wolność za rzecz oczywistą i pozwalam, żeby inni ludzie mi ją odbierali. Jesteście pierwszym pokoleniem, które dorasta w Gułagu Ameryka, i wiecie, ile warta jest wasza wolność, co do ostatniego cholernego centa!

Tłum zawył. Grała szybkie, nerwowe akordy na gitarze, a basistka, wielka otyła dziewczyna w lesbijskiej fryzurze, jeszcze większych butach i z uśmiechem, o który można było otwierać butelki z piwem, wtórowała jej szybko i ciężko. Miałem ochotę skakać. Skakałem. Ange skakała ze mną. Po naszych ciałach spływał swobodnie pot, którego zapach wraz z dymem z marihuany unosił się w wieczornym powietrzu. Ze wszystkich stron napierały na nas ciepłe ciała. One też skakały.

– Nie ufajcie nikomu powyżej dwudziestkipiątki! – krzyknęła.

Zaryczeliśmy Byliśmy teraz jednym wielkim zwierzęcym ryczącym gardłem.

– Nie ufajcie nikomu powyżej dwudziestki piątki!

– Nie ufajcie nikomu powyżej dwudziestkipiątki!

– Nie ufajcie nikomu powyżej dwudziestkipiątki!

– Nie ufajcie nikomu powyżej dwudziestkipiątki!

– Nie ufajcie nikomu powyżej dwudziestkipiątki!

– Nie ufajcie nikomu powyżej dwudziestkipiątki!

Uderzyła w ciężkie akordy, a druga gitarzystka, dziewczyna drobna jak skrzat z twarzą najeżoną kolczykami, włączyła się, grając wysokie łidl-di-łidl-di-di-di za dwunastym progiem.

– To jest nasze cholerne miasto! To jest nasz cholerny kraj. Dopóki jesteśmy wolni, żaden terrorysta nie może ich nam odebrać. Jeśli utracimy naszą wolność, terroryści zwyciężą! Odzyskajcie ją! Odzyskajcie ją! Jesteście na tyle młodzi i na tyle głupi, że nie wiecie, że nie możecie wygrać, więc jesteście jedynymi ludźmi, którzy mogą doprowadzić nas do zwycięstwa! Odzyskajcie ją!

– ODZYSKAJCIE JĄ! – zaryczeliśmy. Uderzyła mocno w struny. Odpowiedzieliśmy krzykiem i wtedy zrobiło się naprawdę, naprawdę GŁOŚNO.

Tańczyłem dotąd, aż zrobiłem się tak zmęczony, że nie mogłem wykonać kolejnego kroku. Ange tańczyła obok mnie. W zasadzie nasze spocone ciała ocierały się o siebie od kilku godzin, ale wierzcie lub nie, wcale nie zrobiłem się przez to napalony. Tańczyliśmy zatraceni w boskim rytmie, uderzeniach i krzyku: ODZYSKAJCIE JĄ! ODZYSKAJCIE JĄ!

Gdy już nie mogłem tańczyć, chwyciłem ją za rękę, a ona uścisnęła ją tak, jakby miała zaraz spaść z wysokiego budynku. Zaciągnęła mnie na brzeg tłumu, gdzie było bardziej przestronnie i przyjemnie. Tam, na skraju parku Dolores, powietrze było chłodne i pot na naszych ciałach zrobił się natychmiast lodowaty. Zaczęliśmy się trząść, więc objęła mnie wpół.

– Ogrzej mnie – powiedziała rozkazującym tonem. To mi wystarczyło. Objąłem ją. Jej serce biło w rytmie szybkich uderzeń dochodzących ze sceny; teraz to był breakbeat, szybki, gwałtowny, bez słów.

Pachniała potem. To był ostry, cierpki, wspaniały zapach. Wiedziałem, że pachnę tak samo. Mój nos sięgał czubka jej głowy, a jej twarz moich obojczyków. Przesunęła ręce w kierunku mojej szyi i ją do siebie przyciągnęła.

– Nachyl się, nie wzięłam drabiny – powiedziała, siląc się na uśmiech, ale ciężko się uśmiechać podczas pocałunku.

Jak już mówiłem, całowałem się z trzema dziewczynami w życiu. Dwie z nich nie całowały się wcześniej z nikim. Jedna chodziła z chłopakami od dwunastego roku życia. Miała problemy.

Żadna z nich nie całowała się tak jak Ange. Jej usta były gładkie niczym wnętrze dojrzałego owocu. Nie wepchnęła mi języka do ust, lecz wsunęła go tam, ssąc jednocześnie swoimi ustami moje wargi. Nasze usta zdawały się łączyć w jedno. Usłyszałem swój jęk, chwyciłem ją i przycisnąłem mocniej do siebie.

Powoli, delikatnie osunęliśmy się na trawę. Leżeliśmy na boku w mocnym uścisku, całując się bez końca. Świat zniknął, istniały tylko nasze pocałunki.

Moje ręce znalazły jej pośladki, talię. Brzeg jej koszulki. Jej mokry brzuch, miękki pępek. Powędrowały wyżej. Też jęknęła.

– Nie tutaj – powiedziała. – Chodźmy tam.

Wskazała duży biały kościół po drugiej stronie ulicy, od którego pochodzi nazwa parku Mission Dolores oraz dzielnicy Mission. Trzymając się za ręce, ruszyliśmy w pośpiechu do kościoła. Przed wejściem wznosiły się wysokie kolumny. Oparła mnie plecami o jedną z nich i ponownie przyciągnęła moją twarz do swojej. Moje ręce powędrowały szybko i śmiało w kierunku jej koszulki. Wsunąłem je pod spód, z przodu.

– Rozpina się z tyłu – szepnęła mi w usta. Mój penis był tak twardy, że mógłbym ciąć nim szkło. Przesunąłem dłońmi po jej plecach i drżącymi palcami wymacałem zapięcie. Szarpałem nim przez chwilę, przypominając sobie te wszystkie kawały o chłopakach, którzy nie radzą sobie z odpinaniem staników. Nie byłem w tym dobry. Jednak wreszcie puściło. Ange westchnęła wprost do mojego ucha. Objąłem rękami jej ciało, wyczuwając wilgoć pod jej pachami, co było seksowne i z jakiegoś powodu wcale nieodrażające, a potem musnąłem brzegi jej piersi.

Właśnie wtedy zawyły syreny.

Jeszcze nigdy nie słyszałem takiego hałasu. Ten dźwięk był jak fizyczne doznanie, jak coś, co zmiata człowieka z nóg. Był tak głośny, że moje uszy z trudem mogły go przetworzyć, a potem stał się jeszcze głośniejszy.

– NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ – oznajmił jakiś głos.

Przypominał brzęczący pod moją czaszką głos Boga. – TO JEST NIELEGALNE ZGROMADZENIE. NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ.

Kapela przestała grać. Odgłosy tłumu po drugiej stronie ulicy zmieniły się. Byłem przerażony. Zły.

Usłyszałem dochodzący z kortów tenisowych dźwięk podłączanego systemu nagłaśniającego pod postacią głośników i akumulatorów samochodowych.

– ODZYSKAJMY JĄ!

To był okrzyk bojowy, krzyk ludzi wrzeszczących z klifu na przybrzeżne fale.

– ODZYSKAJMY JĄ!

Tłum wydawał groźne pomruki, od tego dźwięku włosy stanęły mi dęba na karku.

– ODZYSKAJMY JĄ! – skandował. – ODZYSKAJMY JĄ!

ODZYSKAJMY JĄ! ODZYSKAJMY JĄ!

Policjanci posuwali się rzędem, trzymali plastikowe tarcze, a na głowach mieli hełmy à la Darth Vader, które zakrywały im twarze. Wszyscy uzbrojeni byli w czarne pałki i noktowizory. Wyglądali jak żołnierze z jakiegoś futurystycznego filmu. Przesunęli się jednocześnie o jeden krok do przodu i wszyscy grzmotnęli pałkami o tarcze, wydając trzeszczący dźwięk, jakby pękała ziemia. Kolejny krok, kolejny trzask. Stali dookoła całego parku, coraz bardziej zacieśniając krąg.

– NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ – rozległ się ponownie głos Boga. Nad naszymi głowami pojawiły się helikoptery. Bez reflektorów, ale z noktowizorami. Ci w powietrzu też je mieli. Przyparłem Ange do drzwi kościoła, ukrywając nas przed glinami i helikopterami.

– ODZYSKAJMY JĄ! – rozległo się z głośników. To był buntowniczy okrzyk Trudy Doo. Usłyszałem kilka rozdzierających akordów jej gitary, potem uderzenia perkusji i głośny, głęboki bas.

– ODZYSKAJMY JĄ! – odpowiedział tłum, wylewając się z parku wprost na policję.

Nigdy nie byłem na wojnie, ale teraz myślę, że wiem, jak ona wygląda. Jak wyglądają przerażone dzieciaki na polu walki, które nacierają na nieprzyjacielskie siły, wiedząc, co się za chwilę stanie, lecz mimo to biegnąc, krzycząc, wrzeszcząc.

– NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ – rozległ się głos Boga. Dochodził z ciężarówek zaparkowanych wokół parku, ciężarówek, które wtoczyły się tu w ciągu ostatnich kilku sekund.

Wtedy opadła mgła. Pochodziła z helikopterów, a my znaleźliśmy się na jej krańcach. Czułem się tak, jakby zaraz miała odpaść mi głowa, jakby w zatoki wbijano mi szpikulce. Oczy zaczęły mi puchnąć i łzawić i poczułem ucisk w gardle.

Gaz pieprzowy. Nie ten o mocy stu tysięcy w skali Scoville’a. Ten o mocy półtora miliona. Rozpylili gaz nad tłumem.

Nie widziałem, co stało się potem, ale słyszałem to wśród dźwięków naszego duszącego kaszlu. Trzymaliśmy się mocno nawzajem. Najpierw kaszel, potem odgłos wymiotów. Gitara, perkusja i bas nagle zamilkły. Potem kaszel.

Potem krzyk.

Długi, bardzo długi krzyk. Gdy odzyskałem wzrok, gliniarze mieli już noktowizory na czołach, a helikoptery zalały park Dolores takim światłem, że wydawało się, jakby zaczęło świtać. To była dobra wiadomość, bo przy mocnym świetle i uwadze wszystkich skupionej na parku my byliśmy całkowicie niewidoczni.

– Co robimy? – zapytała Ange zdławionym, przerażonym głosem.

Przez chwilę obawiałem się, że nie będę mógł mówić. Przełknąłem ślinę kilka razy.

– Idziemy stąd – powiedziałem. – Tylko tyle możemy zrobić. Odejść. Dojdziemy do parku i skręcimy w lewo, w 16th Street. Jakbyśmy tylko przechodzili. Jakby to nie była nasza sprawa.

– To się nie uda – odparła.

– Niczego lepszego nie wymyślę.

– A może powinniśmy pobiec?

– Nie – powiedziałem. – Jeśli będziemy biec, zaczną nas gonić. Może jeśli będziemy szli, pomyślą, że nic nie zrobiliśmy, i nas puszczą. Muszą zaaresztować sporo osób. Będą jeszcze długo zajęci.

Park kołysał się od ciał, młodzieży i dorosłych, którzy chwytali się za twarze, z trudem łapiąc oddech. Gliniarze ciągnęli ich, trzymając za ręce, potem plastikowymi kajdankami krępowali nadgarstki i wrzucali do ciężarówek niczym szmaciane lalki.

– OK? – zapytałem.

– OK – odparła.

Tak właśnie zrobiliśmy. Ruszyliśmy spacerowym krokiem, trzymając się za ręce, szybko, poważnie jak ludzie, którzy pragną uniknąć wszelkich kłopotów spowodowanych przez kogoś innego. Był to krok osób, które udają, że nie widzą żebraka, lub nie chcą dać się wciągnąć w uliczną bójkę.

Udało się.

Dotarliśmy do rogu, skręciliśmy i ruszyliśmy dalej. Żadne z nas nie odważyło się odezwać jeszcze przez odległość dwóch przecznic. Potem wypuściłem z ust haust powietrza, choć dotąd nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wstrzymywałem oddech.

Doszliśmy do 16th Street i skręciliśmy w kierunku Mission Street. Normalnie o drugiej w nocy w sobotę ta dzielnica jest dość przerażająca. Tej nocy była dla nas zbawieniem – te same stare ćpuny, dziwki, dilerzy i pijacy. Żadnych glin z pałkami, żadnego gazu.

– Hm – powiedziałem, oddychając mocnym powietrzem. – Kawa?

– Dom – odparła. – Chodźmy do domu. Kawa później.

– Tak – zgodziłem się. Mieszkała w Hayes Valley. Dostrzegłem toczącą się w naszym kierunku taksówkę, machnąłem ręką, żeby ją zatrzymać. To był mały cud: gdy w San Francisco potrzebuje się taksówki, żadnej nie można znaleźć.

– Masz kasę na taksówkę do domu?

– Tak – odpowiedziała.

Taksówkarz spojrzał na nas przez okno. Otwarłem tylne drzwi, żeby nie odjechał.

– Dobranoc – powiedziałem.

Objęła mnie za szyję i przyciągnęła moją głowę do swojej twarzy. Pocałowała mnie mocno w usta, nie było w tym nic z erotyzmu, lecz coś o wiele bardziej intymnego.

– Dobranoc – szepnęła mi do ucha i wślizgnęła się do taksówki.

W głowie miałem mętlik, moje oczy błądziły, płonąłem ze wstydu, bo zostawiłem tych wszystkich Xneterów na łasce i niełasce Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i policji San Francisco. W końcu poszedłem do domu.

W poniedziałek rano za biurkiem pani Galvez pojawił się Fred Benson.

– Pani Galvez nie będzie już uczyła waszej klasy – oznajmił, gdy zajęliśmy swoje miejsca. Powiedział to tonem pełnym samozadowolenia, który natychmiast rozpoznałem. Intuicja podpowiadała mi, żeby zerknąć na Charlesa. Uśmiechał się tak, jakby właśnie dostał najlepszy prezent urodzinowy na świecie.

Podniosłem rękę.

– Dlaczego?

– Regulamin szkoły pozwala rozmawiać o sprawach zatrudnienia wyłącznie z pracownikiem i komisją dyscyplinarną – odrzekł, nie ukrywając nawet, jak wielką przyjemność sprawiają mu te słowa. – Dzisiaj zaczniemy nowy rozdział dotyczący bezpieczeństwa wewnętrznego. W waszych schoolbookach znajdują się nowe teksty. Proszę, otwórzcie je na pierwszej stronie.

Na pierwszej stronie wyświetliło się logo DBW oraz tytuł: CO KAŻDY AMERYKANIN POWINIEN WIEDZIEĆ O BEZPIECZEŃSTWIE WEWNĘTRZNYM.

Miałem ochotę rzucić swoim schoolbookiem o podłogę.

Umówiłem się z Ange, że po szkole spotkamy się w kawiarni mieszczącej się w jej dzielnicy. Wskoczyłem do metra i usiadłem za dwoma kolesiami w garniturach. Spoglądali w „San Francisco Chronicle”, w której cała jedna strona poświęcona była „młodzieżowym zamieszkom” w parku Mission Dolores. Cmokali i gdakali z niezadowoleniem. Potem jeden powiedział do drugiego:

– Wygląda na to, że ktoś im zrobił niezłe pranie mózgu. Jezu, czy my kiedykolwiek byliśmy tacy głupi?

Wstałem i usiadłem w innym miejscu.

Загрузка...