Zostawili mnie w pokoju sam na sam z Barbarą, skorzystałem z działającego prysznica, żeby się opłukać – nagle poczułem wstyd z powodu oblepiającego mnie moczu i rzygowin. Kiedy skończyłem, oczy Barbary były mokre od łez.
– Twoi rodzice... – zaczęła.
Czułem, że zaraz znowu zwymiotuję. Boże, moi biedni rodzice. Przez co oni musieli przejść.
– Są tutaj?
– Nie – odparła. – To skomplikowane.
– Co?
– Jesteś nadal aresztowany, Marcusie. Jak wszyscy w tym miejscu. Nie mogą po prostu tutaj wpaść i otworzyć szeroko drzwi. Każdy, kto się tutaj znajduje, będzie musiał przejść przez rozprawę sądową. To może trwać, no cóż, to może trwać całymi miesiącami.
– Będę musiał tu siedzieć miesiącami?
Chwyciła moje dłonie.
– Nie, myślę, że dość szybko będziemy mogli postawić cię przed sądem i wypuścić za kaucją. Choć dość szybko to relatywne stwierdzenie. Nie sądzę, żeby dzisiaj miało się cokolwiek wydarzyć. Ale będą cię traktować humanitarnie, nie tak jak tamci. Dostaniesz prawdziwe jedzenie. Nie będziesz przesłuchiwany. Twoja rodzina będzie mogła cię odwiedzać. To, że pozbyliśmy się DBW – stwierdziła – nie oznacza, że możesz sobie stąd ot tak wyjść. Staramy się oczyścić świat z dziwacznej wersji wymiaru sprawiedliwości, którą oni ustanowili, i zastąpić ją starym systemem. Systemem opartym na sędziach, otwartych sprawach sądowych i prawnikach. Więc możemy się postarać, żeby cię przenieśli do wydziału dla nieletnich na lądzie, ale Marcusie – zaznaczyła – tam może być naprawdę ciężko. Naprawdę, naprawdę ciężko. To jest prawdopodobnie najlepsze dla ciebie miejsce, dopóki cię stąd nie wyciągniemy za kaucją.
Wyciągnąć za kaucją. Oczywiście. Przecież jestem kryminalistą – jeszcze nie postawiono mnie w stan oskarżenia, ale pewnie znajdą mnóstwo zarzutów. Już same nieczyste myśli na temat rządu były praktycznie nielegalne.
Ponownie ścisnęła moje dłonie.
– To jest do dupy, ale tak właśnie musi być – mówiła dalej. – Ważne, że to koniec. Gubernator wykopał ze stanu DBW i zlikwidował wszystkie punkty kontrolne. Prokurator generalny wydał nakaz aresztowania funkcjonariuszy organu ochrony porządku publicznego zamieszanych w „stresujące przesłuchania” i tajne aresztowania. Pójdą do więzienia, Marcusie, i to dzięki tobie.
Popadłem w otępienie. Słyszałem słowa, ale one prawie nie miały sensu. Niby już było po wszystkim, ale nie do końca.
– Posłuchaj – ciągnęła. – Została nam jakaś godzina lub dwie, zanim się to wszystko ułoży, zanim po ciebie wrócą i znowu cię gdzieś wsadzą. Co chcesz robić? Przejść się po plaży? Coś zjeść?
Mają tutaj niesamowitą stołówkę, włamaliśmy się do niej po drodze. Same pyszności.
W końcu padło pytanie, na które mogłem odpowiedzieć.
– Chcę znaleźć Ange. Chcę znaleźć Darryla.
Próbowałem Sprawdzić numery ich celi na jakimś dostrzeżonym właśnie komputerze, ale nie znałem hasła, więc pozostał nam tylko spacer po korytarzach i nawoływanie ich po imieniu. Więźniowie odpowiadali nam zza drzwi swoich cel, krzyczeli lub błagali nas, żebyśmy ich wypuścili. Nie rozumieli, co się właśnie wydarzyło, nie mogli zobaczyć, jak kalifornijskie jednostki specjalne SWAT zabierają skutych w kajdanki strażników zgromadzonych na nabrzeżu.
– Ange! – wołałem wśród zgiełku – Ange Carvelli! Darryl Glover! To ja, Marcus!
Przeszliśmy przez cały korytarz, ale nam nie odpowiedzieli. Czułem, że zaraz się rozpłaczę. Wywieziono ich na statkach za granicę – pewnie byli w Syrii lub w jakimś jeszcze gorszym miejscu. Miałem ich już więcej nie ujrzeć.
Usiadłem, oparłem się o ścianę korytarza i położyłem dłonie na twarzy. Zobaczyłem Miss Gestapo, widziałem, jak uśmiecha się z wyższością, pytając mnie o login. To wszystko przez nią. Pójdzie za to do pierdla, ale to za mało. Pomyślałem, że gdy ją znowu spotkam, chyba ją zabiję. Zasługiwała na to.
– Chodź – ponagliła mnie Barbara – Chodź, Marcusie. Nie poddawaj się. Tutaj jest więcej takich cel.
Miała rację. Wszystkie mijane przez nas drzwi były stare i zardzewiałe i pochodziły jeszcze z czasów, kiedy wzniesiono tę bazę. Ale na samym końcu korytarza zwisały nowe pancerne drzwi grubości słownika. Otworzyliśmy je i weszliśmy do ciemnego korytarza znajdującego się po drugiej stronie.
Mieściło się tam czworo kolejnych drzwi do celi, drzwi bez kodów kreskowych. Wszystkie były wyposażone w elektroniczną klawiaturę.
– Darryl? – zawołałem. – Ange?
– Marcus?
To była Ange, jej głos dochodził zza najodleglejszych drzwi. Ange, moja Ange, mój anioł.
– Ange! – zawołałem. – To ja, to ja!
– O Boże, Marcus – wydusiła z siebie, a potem słychać już było tylko łkanie.
Zacząłem walić w pozostałe drzwi.
– Darryl! Darryl, jesteś tu?
– Tutaj – rozległ się słaby, zachrypnięty głos. – Jestem tutaj. Ja naprawdę bardzo, bardzo przepraszam. Proszę. Strasznie mi przykro.
Jego głos brzmiał jak głos człowieka... złamanego. Wykończonego.
– D, to ja – powiedziałem, opierając się o drzwi. – To ja, Marcus. Już po wszystkim, aresztowali strażników. Wykopali Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Staniemy przed sądem, ale to będzie otwarta rozprawa. Będziemy przeciwko n i m zeznawać.
– Przepraszam – powiedział. – Przepraszam.
Wtedy do drzwi podszedł patrol policji. Nadal wszystko filmowali.
– Pani Stratford? – powiedział jeden z nich. Z podniesioną osłoną wyglądał jak zwykły gliniarz, a nie jak mój wybawca. Jak ktoś, kto przyszedł, żeby mnie zamknąć.
– Kapitanie Sanchez – powiedziała. – Tutaj przebywa dwóch interesujących nas więźniów. Cieszyłabym się, gdyby ich zwolniono i gdybym mogła sama zbadać ich sprawę.
– Proszę pani, jeszcze nie mamy kodów dostępu do tych drzwi – powiedział.
Podniosła rękę.
– Nie tak się umawialiśmy. Mieliście mi całkowicie udostępnić te pomieszczenia. To zarządzenie wydane bezpośrednio przez gubernatora. Nie ruszymy się stąd, dopóki nie otworzycie tych cel.
Jej twarz była całkowicie spokojna, bez ani jednej oznaki napięcia czy zniechęcenia. Była całkowicie wiarygodna.
Kapitan wyglądał tak, jakby potrzebował snu. Skrzywił się.
– Zobaczę, co da się zrobić – odparł.
W końcu, po półgodzinie, udało się otworzyć cele. Próbowali trzy razy, aż wreszcie znaleźli właściwe kody, dopasowując je do RFID umieszczonych na identyfikatorach aresztowanych strażników.
Najpierw weszli do celi Ange. Miała na sobie szpitalną, wiązaną z tyłu koszule, a jej cela była jeszcze bardziej pusta niż moja – tylko obite ściany, żadnego zlewu ani łóżka, żadnego światła. Wynurzyła się na korytarz, mrużąc oczy, a policjanci skierowali na nią kamerę, świecąc jej jasnym światłem prosto w twarz. Barbara stanęła tak, żeby ją przed nim osłonić. Ange wyszła niepewnie z celi, lekko powłócząc nogami. Z jej oczami, z jej twarzą było coś nie tak. Płakała, ale chodziło o coś jeszcze.
– Dali mi środek usypiający – bąknęła. – Bo cały czas krzyczałam, że chcę się widzieć z adwokatem.
Wtedy ją przytuliłem. Opadła na mnie, mocno mnie obejmując. Pachniała stęchlizną i potem, ale ja wcale nie pachniałem lepiej. Nie chciałem jej już nigdy wypuścić.
Wtedy właśnie otworzyli drzwi do celi Darryla.
Ubrany był jedynie w podartą szpitalną koszulę. Leżał na końcu celi zwinięty w kłębek, zasłaniając się przed kamerą i naszym wzrokiem. Podbiegłem do niego.
– D – szepnąłem mu do ucha. – D, to ja, Marcus. Już po wszystkim. Aresztowali strażników. Wychodzimy za kaucją, idziemy do domu.
Trząsł się i zaciskał powieki.
– Przepraszam – szepnął i odwrócił twarz.
Wtedy uzbrojony gliniarz i Barbara zabrali mnie stamtąd, zaprowadzili do mojej celi i zamknęli drzwi. Tam właśnie spędziłem kolejną noc.
Nie pamiętam zbyt dobrze podróży do sądu. Przykuli mnie do pięciu innych więźniów, z których wszyscy siedzieli dłużej ode mnie. Tylko jeden mówił po arabsku – to był starszy człowiek, cały się trząsł. Pozostali byli młodzi. Ja jako jedyny byłem biały. Gdy już nas wsadzili na pokład promu, zauważyłem, że wszyscy ludzie przetrzymywani na Treasure Island byli mniej lub bardziej ciemnoskórzy.
Spędziłem tam tylko jedną noc, ale to i tak za długo. Z nieba kapała lekka mżawka i normalnie pewnie skuliłbym ramiona i opuścił wzrok, ale dzisiaj dołączyłem do innych i wyciągając szyję w stronę bezkresnego szarego nieba, upajałem się kłującą wilgocią podczas rejsu w kierunku nabrzeża.
Wsadzili nas do autobusów. Przez te kajdany niełatwo nam się było do nich wdrapać i zanim wszyscy znaleźli się w środku, minęło sporo czasu. Nikt się tym nie przejmował. W chwilach gdy nie próbowaliśmy rozwiązywać geometrycznego problemu sześciu ludzi, jednego łańcucha i wąskiego przejścia w autobusie, przyglądaliśmy się rozciągającemu się wokół nas miastu, wzgórzom i budynkom.
Myślałem tylko o tym, żeby odnaleźć Darryla i Ange, ale nigdzie ich nie widziałem. Był duży tłok i trudno było się przemieszczać. Policjanci, którzy nas prowadzili, zachowywali się dosyć delikatnie, ale mimo to byli od nas więksi i uzbrojeni. Cały czas wydawało mi się, że w tłumie widzę Darryla, jednak za każdym razem okazywało się, że to ktoś inny, tak samo pobity i przygarbiony jak mój kumpel. Nie tylko jego złamali.
W sądzie grupy skutych ze sobą więźniów zaprowadzili do pokojów przesłuchań. Adwokatka z ACLU zapoznała się z danymi na nasz temat i zadała nam kilka pytań – kiedy doszła do mnie, uśmiechnęła się i przywitała po imieniu – a potem zaprowadziła nas do sali rozpraw, gdzie siedział sędzia. Miał na sobie togę i wyglądało na to, że jest w dobrym nastroju.
Zdaje się, że układ był taki, że ci, których rodziny wpłaciły kaucję, mogli wyjść na wolność, a pozostali wracali do więzienia. Adwokatka z ACLU długo rozmawiała z sędzią, zadając pytania przez kilka kolejnych godzin. W tym czasie zgromadzono już w sądzie rodziny więźniów. Sędzia był wyrozumiały, ale gdy zdałem sobie sprawę, że niektórych z tych ludzi przetrzymywali tam od dnia eksplozji, bez rozprawy sądowej, poddawali przesłuchaniom, izolacji, torturom, a ich rodziny uznały ich za zmarłych – miałem ochotę zerwać kajdanki i wszystkich uwolnić.
Kiedy stanąłem przed sędzią, ten spojrzał na mnie z góry i zdjął okulary. Wyglądał na zmęczonego. Adwokatka wyglądała na zmęczoną. Urzędnicy sądowi też wyglądali na zmęczonych. Gdy jeden z nich wywołał moje nazwisko, usłyszałem odgłosy rozmowy dochodzące zza moich pleców. Sędzia uderzył raz młotkiem, nie spuszczając ze mnie wzroku. Przetarł oczy.
– Panie Yallow – zaczął – oskarżyciele uznali, że powinniśmy pana zatrzymać ze względu na ryzyko ucieczki. Myślę, że mają ku temu podstawy. Z pewnością ma pan na swoim koncie bardziej bujną historię niż pozostali zgromadzeni tu ludzie. Kusi mnie, żeby pana zatrzymać do czasu rozprawy, bez względu na wysokość kaucji, którą pańscy rodzice są gotowi wpłacić.
Moja adwokatka zaczęła coś mówić, ale sędzia uciszył ją spojrzeniem. Znowu przetarł oczy.
– Czy ma pan coś do powiedzenia?
– Miałem szansę uciec – odparłem. – W zeszłym tygodniu. Ktoś zaproponował mi pomoc w ucieczce z miasta i stworzenie nowej tożsamości. Ale ja ukradłem temu komuś telefon, wydostałem się z ciężarówki i uciekłem. Przekazałem telefon dziennikarce. Był na nim dowód dotyczący mojego przyjaciela Darryla Glovera. A potem ukryłem się tutaj, w mieście.
– Ukradłeś telefon?
– Uznałem, że nie wolno mi uciec. Że muszę stanąć przed wymiarem sprawiedliwości, że moja wolność nie byłaby nic warta, gdybym był poszukiwany lub gdyby miasto było nadal pod kontrolą Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a moi przyjaciele nadal siedzieliby w więzieniu. Moja wolność nie była dla mnie tak ważna jak wolność tego kraju.
– Ale ukradłeś telefon.
Przytaknąłem.
– Ukradłem. Planuję go oddać, jeśli kiedykolwiek uda mi się odnaleźć jego właścicielkę.
– No cóż, dziękuję panu za tę wypowiedź, panie Yallow. Jest pan bardzo wygadany.
Spojrzał na oskarżyciela.
– Niektórzy powiedzieliby, że jest pan również bardzo odważny. W dzisiejszych porannych wiadomościach pokazano pewne nagranie. Wskazuje ono na to, że miał pan kilka uzasadnionych powodów, żeby unikać władz. W świetle tego faktu oraz pańskiego krótkiego przemówienia przyznam panu kaucję, ale poproszę też oskarżyciela, żeby dopisał panu do listy zarzutów drobną kradzież, chodzi tu o kradzież telefonu. W tej sprawie przewiduję kolejne pięćdziesiąt tysięcy dolarów kaucji.
Ponownie uderzył młotkiem, a moja adwokatka uścisnęła mi rękę.
Raz jeszcze spojrzał na mnie z góry i założył okulary. Na ramionach jego togi leżał łupież. Gdy jego okulary dotknęły szorstkich kręconych włosów, spadły kolejne płatki.
– Możesz odejść, młody człowieku. Trzymaj się z dala od kłopotów.
Odwróciłem się, żeby odejść, lecz ktoś zagrodził mi drogę. To był mój tata. Dosłownie podniósł mnie do góry, tuląc mnie tak mocno, że aż zaskrzypiały mi żebra. Przytulił mnie tak, jak zwykł to robić, gdy byłem małym chłopcem, a on bawił się ze mną w te fajne, przyprawiające o mdłości samoloty, które kończyły się na tym, że podrzucał mnie do góry i łapał, ściskając mnie tak mocno, że prawie bolało.
Z jego ramion delikatnie wyrwała mnie teraz para miękkich dłoni. Mama. Trzymała mnie na wyciągnięcie rąk, szukając w milczeniu czegoś na mojej twarzy. Po jej policzkach płynęły łzy. Uśmiechnęła się, potem zaczęła szlochać i w końcu też mnie uścisnęła, a tata objął nas oboje ramionami.
Kiedy mnie puścili, udało mi się wreszcie coś wydukać.
– Darryl?
– Ojciec spotkał się z nim gdzie indziej. Jest w szpitalu.
– Kiedy będę mógł się z nim zobaczyć?
– Za chwilę pójdziemy go odwiedzić – odparł tata. Był przygnębiony. – On nie... – przerwał. – Mówią, że dojdzie do siebie – wykrztusił zdławionym głosem.
– A co z Ange?
– Jej mama zabrała ją do domu. Ange chciała tu na ciebie zaczekać, ale...
Zrozumiałem. Chyba już w pełni pojąłem, co czują rodziny tych wszystkich ludzi, których tam zamknęli. Salę rozpraw wypełniły łzy i uściski i nawet urzędnicy nie mogli nic na to poradzić.
– Chodźmy zobaczyć się z Darrylem – zaproponowałem. – Pożyczycie mi komórkę?
W drodze do szpitala, w którym leżał Darryl – a był to położony na drugim końcu ulicy szpital San Francisco General – zadzwoniłem do Ange i umówiłem się z nią na spotkanie po obiedzie. Mówiła szeptem i szybko. Jej mama nie była pewna, czy ją ukarać czy też nie, ale Ange wolała nie kusić losu.
Na korytarzu prowadzącym do sali, gdzie leżał Darryl, stało dwóch policjantów. Zatrzymywali tabuny reporterów, którzy stojąc na palcach, rozglądali się dookoła i pstrykali zdjęcia. Flesze aparatów były oślepiające jak światło stroboskopów, więc potrząsnąłem głową, mrużąc oczy, żeby się go pozbyć. Rodzice przynieśli mi czyste ubranie, w które przebrałem się na tylnym siedzeniu, i mimo że wyszorowałem się w sądowej łazience, nadal czułem się okropnie.
Niektórzy dziennikarze wołali mnie po imieniu. No tak, jasna sprawa, teraz jestem sławny. Policjanci stanowi też na mnie spoglądali – albo rozpoznali moją twarz, albo imię wywoływane przez dziennikarzy.
Z ojcem Darryla spotkaliśmy się przed salą, rozmawialiśmy ze sobą szeptem, żeby żaden z reporterów nie mógł nas dosłyszeć. Pan Glover był ubrany po cywilnemu, w dżinsy i sweter, w których go zazwyczaj widywałem, ale na piersi miał wpięte odznaczenia za zasługi.
– Śpi – oznajmił. – Niedawno się przebudził i zaczął płakać. Nie mógł przestać. Dali mu coś na sen.
Wprowadził nas do sali, w której leżał Darryl. Mój przyjaciel miał czyste i uczesane włosy, spał z otwartymi ustami. W kącikach jego ust było coś białego. W tym samym pokoju leżał jeszcze tylko jakiś człowiek około czterdziestki o arabskim wyglądzie. Zdałem sobie sprawę, że był to ten sam facet, z którym mnie skuli w drodze z Treasure Island. Pomachaliśmy do siebie z zakłopotaniem.
Potem odwróciłem się do Darryla. Wziąłem go za rękę. Jego paznokcie były obgryzione do krwi. Jako dziecko ciągle je obgryzał, ale w szkole średniej pozbył się tego nawyku. Myślę, że to Van go do tego namówiła, uświadamiając mu, jak ohydnie wygląda, trzymając cały czas ręce w buzi.
Usłyszałem, że moi rodzice i tata Darryla cofnęli się i zasunęli wokół nas parawan. Położyłem głowę na poduszce obok twarzy przyjaciela. Miał krzaczastą nierówną brodę, która przypomniała mi Zeba.
– Hej, D – powiedziałem. – Udało ci się. Wyjdziesz z tego.
Trochę chrapał. O mało nie powiedziałem: kocham cię, a były to słowa, których użyłem tylko w stosunku do jednej osoby spoza mojej rodziny, słowa, których ponoć nie wypadało mówić koledze. W końcu po prostu jeszcze raz uścisnąłem mu dłoń. Biedny Darryl.