Jestem uczniem ostatniej klasy szkoły średniej imienia Cesara Chaveza w San Francisco, położonej w słonecznej dzielnicy Mission, co czyni mnie jednym z najbardziej inwigilowanych ludzi na świecie. Nazywam się Marcus Yallow, ale kiedy rozpoczynała się ta historia, nosiłem pseudonim w1n5t0n. Wymawiany jako „Winston”.
Nikt nie mówił „wu-jeden-en-pięć-te-zero-en” – może z wyjątkiem zacofanych urzędasów, którzy internet nadal nazywali infostradą.
Ja sam znam takiego ciemniaka, ma na imię Fred Benson i jest jednym z trzech wicedyrektorów w mojej szkole. To istny wrzód na tyłku. Ale jeśli już jesteście skazani na strażnika więziennego, to lepszy głupek niż taki, który coś kuma.
– Marcus Yallow – w pewien piątkowy poranek usłyszałem dochodzący przez radiowęzeł głos. Dźwięk głośników to nie najlepszy pomysł na rozpoczęcie dnia, a gdy dodatkowo połączycie go z charakterystycznym bełkotem Bensona, to otrzymacie coś, co bardziej przypomina odgłosy żołądka trawiącego kiepskie burrito niż szkolny komunikat. Ale ludzie są nieźli w wyłapywaniu swoich imion z kakofonicznego zgiełku – to cecha umożliwiająca przetrwanie.
Chwyciłem swoją torbę, przymknąłem laptop – nie do końca, bo nie chciałem przerwać ładowania danych z serwera – i przygotowałem się na to, co nieuniknione.
– Masz się stawić u dyrektora Bensona, natychmiast.
Moja nauczycielka WOS-u pani Galvez spojrzała na mnie, przewracając oczami. Zrobiłem to samo. Ten człowiek zawsze się mnie czepiał, i to tylko dlatego że umiałem prześlizgnąć się przez szkolne zabezpieczenia niczym mokra chusteczka higieniczna. Robiłem w konia oprogramowanie rozpoznające sposób chodzenia i podkradałem czipy, którymi nas szpiegowali. Pani Galvez była w porządku, nigdy nie miała mi tego za złe (zwłaszcza że pomagałem jej przy wysyłaniu maili, za których pośrednictwem mogła porozmawiać ze swoim bratem stacjonującym w Iraku).
Gdy przechodziłem obok mojego kumpla Darryla, ten walnął mnie w tyłek. Darryla znałem, odkąd obaj nosiliśmy pieluchy i uciekaliśmy z przedszkola. Cały czas pakowałem go w tarapaty lub go z nich wyciągałem. Uniosłem ręce ponad głowę niczym zawodowy bokser i wyszedłem z lekcji WOS-u, aby rozpocząć swój marsz skazańca do pokoju dyrektora.
Byłem w połowie drogi, kiedy odezwał się mój telefon. To kolejna rzecz, której nie powinno się tutaj robić – telefony są muy prohibido[1] w mojej szkole – ale dlaczego miałbym się tym przejmować? Dałem nura do łazienki i zamknąłem się w środkowej kabinie (ostatnia kabina jest zawsze najgorsza, bo tam uderza najwięcej osób w nadziei, że ucieknie przed smrodem i poczuciem wstrętu – najbardziej higieniczna i pewna jest zawsze kabina środkowa). Sprawdziłem komórkę – mój domowy pecet przesłał na nią wiadomość z informacją, że w Harajuku Fun Madness, najlepszej z kiedykolwiek wynalezionych gier, szykuje się coś nowego.
Uśmiechnąłem się szeroko. Spędzanie piątków w szkole to kiepski pomysł, dlatego ucieszyłem się, że mam wymówkę, aby z niej uciec.
Resztę drogi do gabinetu Bensona przebyłem spacerowym krokiem, jednak do środka wtargnąłem jak huragan.
– Czy to nie „wu-jeden-en-pięć-te-zero-en”? – zapytał.
Fryderyk Benson – numer dowodu 545-03-2343, data urodzenia 15 sierpnia 1962 roku, nazwisko panieńskie matki Di Bona, miejsce urodzenia Petaluma – jest dużo wyższy ode mnie. Ja mam zaledwie sto siedemdziesiąt centymetrów, podczas gdy on prawie dwa metry. Szkolne czasy, gdy grał w kosza, już dawno minęły i mięśnie na jego klatce piersiowej wyglądają teraz jak obwisłe męskie cycki, których kształty boleśnie prześwitują spod jego koszulki polo kupionej w promocji. Mimo to zawsze wygląda tak, jakby chciał zaraz komuś wsadzić piłkę w tyłek, i podnosi głos, chcąc wywołać dramatyczny efekt. Oba te chwyty zbyt często stosowane przestają jednak być skuteczne.
– Przepraszam, ale nigdy nie słyszałem o tym całym R2D2 – powiedziałem.
– W1n5t0n – przeliterował ponownie. Rzucił mi wrogie spojrzenie i czekał, aż zmięknę. No jasne, że to mój nick, i to od lat. To tożsamość, której używałem, dodając posty na forach wspomagających rozwój badań nad ochroną stosowaną. No wiecie, to coś w stylu wychodzenia ukradkiem ze szkoły czy blokowania możliwości śledzenia telefonu. Ale on nie miał pojęcia o moim nicku. Wiedziało o nim tylko kilka osób, którym mogłem bezgranicznie ufać.
– Hm, nic mi to nie mówi – stwierdziłem. Za pomocą tego nicka zrobiłem w szkole kawał dobrej roboty, byłem bardzo dumny z opracowania niszczycieli identyfikatorów, więc gdyby udało mu się połączyć obie moje tożsamości, wpadłbym w niezłe tarapaty. Nikt nigdy nie nazywał mnie w szkole w1n5t0n ani nawet Winston. Nawet moi kumple. Byłem Marcusem, nikim innym.
Benson usadowił się za biurkiem i nerwowo stuknął sygnetem o swój dziennik. Robił to zawsze, gdy rzeczy przestawały iść po jego myśli. W pokerze takie zachowanie nosi nazwę „tell” – dzięki niemu wiecie, co dzieje się w głowach innych graczy. Znałem to zachowanie Bensona na wylot.
– Marcusie, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji.
– Zdam sobie z tego sprawę, gdy tylko wyjaśni mi pan, o co chodzi.
Zawsze gdy zadzieram z przedstawicielami władzy, zwracam się do nich per pan. Tak już mam.
Potrząsnął głową i spojrzał w dół. To zupełnie w jego stylu. Zaraz zacznie na mnie wrzeszczeć.
– Słuchaj, chłopcze! Czas, abyś pogodził się z tym, że wiemy, czym się zajmujesz, i że nie zamierzamy temu pobłażać. Będziesz miał szczęście, jeśli nie wylecisz z tej szkoły, zanim to spotkanie dobiegnie końca. Czy chcesz otrzymać świadectwo?
– Proszę pana, nadal mi pan nie wyjaśnił, w czym leży problem...
Walnął ręką o biurko, po czym wskazał na mnie palcem.
– Problem tkwi w tym, panie Yallow, że uczestniczył pan w kryminalnej konspiracji, aby zniszczyć szkolny system ochrony, i wyposażył pan swoich kolegów w narzędzia służące do łamania tego systemu. Czy pan wie, że w zeszłym tygodniu wydaliliśmy ze szkoły Gradelle Uriarte za używanie jednego z tych urządzeń?
Miała strasznego pecha. Kupiła zagłuszacz fal radiowych w sklepie obok stacji metra na 16th Street i uruchomiła alarm na szkolnym korytarzu. To nie moja wina, lecz i tak jej współczułem.
– I myśli pan, że jestem w to zamieszany?
– Mamy wiarygodne informacje, które wskazują na to, że to ty jesteś w1n5t0n – przeliterował ponownie. Zacząłem się zastanawiać, czy mu nie zaświtało, że i to I, a 5 to S.
– Wiemy, że osoba zwana w1n5t0n jest odpowiedzialna za zeszłoroczną kradzież testów szkolnych.
Właściwie to nie byłem ja, ale to takie urocze włamanie, że fakt, iż przypisywali je mnie, był w pewnym sensie pochlebstwem.
– I dlatego jeśli nie będziesz ze mną współpracował, odpowiesz za to, spędzając kilka lat w więzieniu.
– Ma pan wiarygodne informacje? Chciałbym je usłyszeć.
Spojrzał na mnie gniewnie.
– Taka postawa wcale ci nie pomoże.
– Jeśli istnieją dowody, to powinien pan powiadomić policję i je im przekazać. Wygląda na to, że to bardzo poważna sprawa, i nie chciałbym stawać na drodze właściwemu śledztwu prowadzonemu przez pełnoprawnie powołane do tego władze.
– Chcesz, żebym wezwał policję?
– I moich rodziców. Myślę, że tak byłoby najlepiej.
Gapiliśmy się na siebie ponad biurkiem. Wyraźnie oczekiwał, że odpuszczę w momencie, gdy zrzuci na mnie kolejną bombę. Ale ja się nie poddaję. Umiem gapić się na ludzi takich jak Benson. Spoglądam trochę na lewo od ich głowy, w myślach powtarzając słowa starych irlandzkich pieśni ludowych, tych, co to mają po trzysta wersów. Dzięki temu wyglądam na całkowicie opanowanego i niezmartwionego.
„A piórko było na ptaszku, a ptaszek był na jajku, a jajko było w gniazdku, a gniazdko było na liściu, a liść był na gałązce, a gałązka była na gałęzi, a gałąź była na konarze, a konar był na drzewie, a drzewo było na torfowisku, a torfowisko w dolinie – hou! Haj-hou na torfowisku, torfowisku w dolinie -hou...”
– Możesz już wrócić do klasy – powiedział. – Zawołam cię, gdy tylko policja będzie gotowa, żeby z tobą porozmawiać.
– Czy zamierza pan do nich teraz zadzwonić?
– Procedura dzwonienia na policję jest skomplikowana. Miałem nadzieję, że załatwimy to sprawnie i szybko, ale skoro nalegasz...
– Mogę zaczekać, aż pan po nich zadzwoni – odparłem. – Mnie jest wszystko jedno.
Ponownie stuknął sygnetem, a ja przygotowałem się na wybuch.
– Wyjdź! – ryknął. – Wynoś się z mojego gabinetu, smarkaczu...
Wyszedłem, zachowując neutralny wyraz twarzy. Wcale nie zamierzał wezwać policji. Gdyby miał wystarczające dowody, już wcześniej zadzwoniłby po gliny. Szczerze mnie nienawidził. Domyśliłem się, że usłyszał jakąś niesprawdzoną plotkę i miał nadzieję, że ją potwierdzę, jeśli mnie postraszy.
Szedłem korytarzem lekko i dziarsko, utrzymując równy, miarowy krok odpowiedni dla kamer rozpoznających sposób chodzenia. Zainstalowano je przed rokiem, a ja je uwielbiałem za ich czysty idiotyzm. Wcześniej mieliśmy kamery rozpoznające twarze, ale sąd uznał to za niezgodne z konstytucją. Benson wraz z wieloma innymi paranoicznymi administratorami szkoły wydali więc pieniądze przeznaczone na nasze podręczniki na te idiotyczne kamery, które miały rozróżniać chód poszczególnych ludzi. Po prostu czad.
Wróciłem do klasy i usiadłem, pani Galvez powitała mnie ciepło. Rozpakowałem przydziałowy laptop i zaraz byłem na bieżąco z tym, co jest na lekcji. Najbardziej szpiegującą technologią były schoolbooki. Zapamiętywały każde przyciśnięcie klawisza, obserwowały cały ruch w sieci, czyhając na podejrzane hasła, licząc każde kliknięcie, śledząc każdą czmychającą myśl wyprowadzaną z netu. Korzystaliśmy z nich w młodszych klasach i wystarczyło zaledwie parę lat, żeby ich „połysk” zmatowiał. Gdy tylko ludzie odkryli, że te darmowe laptopy są na usługach Bensona – i wyświetlają niekończącą się defiladę upierdliwych reklam – nagle poczuli na sobie ogromny ciężar.
Scrackowanie schoolbooka było łatwe. Crack znalazł się w sieci już miesiąc po pojawieniu się sprzętu i był całkiem prosty – wystarczyło tylko ściągnąć obraz płyty DVD, wypalić go, wprowadzić do schoolbooka i załadować, przyciskając jednocześnie odpowiednią kombinację klawiszy. Resztę zadania wykonywało DVD, które instalowało na kompie całą masę ukrytych programów, pozostających w ukryciu nawet podczas przeprowadzanych codziennie przez dyrekcję zdalnych kontroli integralności plików. Co jakiś czas musiałem aktualizować oprogramowanie, żeby obejść najnowsze testy władz szkoły, ale to i tak niska cena za tę odrobinę kontroli nad własnym sprzętem.
Odpaliłem IMParanoida, tajny komunikator, którego używałem, gdy chciałem przeprowadzić prywatną rozmowę w czasie lekcji. Darryl był już zalogowany.
> Coś wisi w powietrzu! U Harajuku Fun Madness szykuje się coś dużego. Uchodzisz w to?
> Nie-ma-mo-wy. Jeśli mnie złapią na wagarach po raz trzeci, wywalą mnie ze szkoły– Stary, wiesz o tym. Pójdziemy po lekcjach.
> Masz długą przerwę i okienko, tak? To dwie godziny. Mnóstwo czasu, żeby wytropić wskaz'ówkę i wrócić, zanim ktoś za nami zatęskni. Zbiorę całą ekipę.
Harajuku Fun Madness to najlepsza ze wszystkich gier. Wiem, że już to mówiłem, ale to trzeba powtarzać. To ARG[2], w której chodzi o to, że gang modnych japońskich nastolatków odkrył cudowny, uzdrawiający klejnot w świątyni w Harajuku, gdzie powstały właściwie wszystkie japońskie subkultury młodzieżowe ostatnich dziesięciu lat. Są tropieni przez złych mnichów, yakuzę (japońską mafię), obcych, inspektorów podatkowych, rodziców i sztuczną inteligencję. Wysyłają graczom wiadomości, które musimy rozkodować i wykorzystać, tak aby wytropić wskazówkę, która zaprowadzi nas do jeszcze bardziej zakodowanych wiadomości i dalszych wskazówek.
Wyobraźcie sobie, że w cudowny wieczór krążycie po ulicach miast, sprawdzając tych wszystkich dziwnych ludzi, śmieszne ulotki reklamowe, wariatów i sklepy z gadżetami. Dodajcie do tego śmieciarza, który każe wam analizować jakieś pokręcone stare filmy, piosenki i kulturę młodzieżową z całego świata, ze wszystkich epok i całej przestrzeni. A w dodatku jest to rozgrywka, w której zwycięska czteroosobowa drużyna zdobywa główną nagrodę w postaci dziesięciodniowego pobytu w Tokio, relaks na moście Harajuku, niekończące się rozmowy o komputerach w Akihabarze i możliwość zabrania takiej liczby produktów z Astro Boyem, jaką zdołacie udźwignąć. Tyle że w Japonii nazywa się on „Atom Boy”.
Oto Harajuku Fun Madness. Gdy tylko rozwiążecie jedną lub dwie zagadki, wasze życie zmieni się na zawsze.
> Nie, stary. Po prostu nie. NIE. Nawet nie proś.
> Potrzebuję cię, D. Jesteś najlepszym graczem, jakiego mam. Obiecuję, że tak was przeprowadzę, że nikt się o tym nie dowie, wiesz, że to potrafię, tak?
> Wiem
> Więc wchodzisz w to?
> Nie, do cholery
> No dalej, Darryl. Chyba nie chcesz na łożu śmierci żałować, że spędziłeś tyle czasu w szkole
> Ale nie chcę też na łożu śmierci żałować, że spędziłem tyle czasu, grając w ARG
> Dobra, ale czy nie sądzisz, że mógłbyś na łożu śmierci żałować, że nie spędziłeś więcej czasu z Vanessą Pak?
Van należała do mojej drużyny. Chodziła do prywatnej szkoły dla dziewcząt w dzielnicy East Bay, ale wiedziałem, że zwieje z lekcji, żeby wypełnić ze mną zadanie. Darryl był w niej zadurzony od lat – nawet jeszcze zanim wiek dojrzewania wyposażył ją w wiele obfitych darów. Darryl zakochał się w jej umyśle. Żałosne.
> Chrzań się
> Idziesz?
Spojrzał na mnie i pokręcił głową. Potem przytaknął. Mrugnąłem do niego i zacząłem łączyć się z resztą mojej ekipy.
Nie zawsze interesowałem sia grami ARG. Zdradzę wam ponurą tajemnicę: kiedyś byłem larpowcem. LARP[3] to Live Action Role Playing i jest dokładnie tym, na co wskazuje nazwa. To bieganie w przebraniu, mówienie ze śmiesznym akcentem, udawanie, że jest się superszpiegiem, wampirem lub średniowiecznym rycerzem. To jak gra w zdobywanie flagi z domieszką elementów kółka teatralnego. Najlepsze LARP-y były na obozach skautowych obok miasteczka Sonoma i na półwyspie San Francisco. Te trzydniowe rozgrywki były totalnie niebezpieczne, biorąc pod uwagę całodniowe wędrówki, heroiczne bitwy na piankowo-bambusowe miecze, rzucanie czarów za pomocą woreczków pełnych ziaren fasoli z okrzykiem „Ognista kula!” i tak dalej. Kawał dobrej, choć trochę głupkowatej zabawy. Chociaż nie aż tak głupiej jak opowiadanie o planach swojego elfa przy stole pełnym pomalowanych figurek i puszek z dietetyczną colą. No i ta gra wymagała nieco więcej aktywności fizycznej niż popadanie w śpiączkę z myszką w ręku przy kolejnym multiplayerze.
W kłopoty wpakowałem się przez minigry w hotelach. Przy każdym zjeździe fanów science fiction w mieście jakiś larpowiec namawiał ich do przeprowadzenia z nami kilku sześciogodzinnych gier, z noszeniem na barana na wynajętym przez nich terenie włącznie. Banda rozentuzjazmowanych dzieciaków biegająca w kolorowych kostiumach dodawała całej imprezie kolorytu, a my mieliśmy niezłą radochę, bawiąc się z ludźmi, którzy byli jeszcze większymi wariatami niż my.
Problem z hotelami jest jednak taki, że przebywa w nich również wiele osób, które nie są zaangażowane w grę – i to nie tylko tych z kręgu science fiction. Chodzi o normalnych ludzi będących na wakacjach, którzy pochodzą ze stanów o nazwach zaczynających i kończących się samogłoskami.
Czasem ci ludzie błędnie interpretowali naturę tej gry.
I niech tak zostanie, OK?
Lekcja kończyła się za dziesięć minut, więc nie miałem dużo czasu na przygotowania. Najważniejszą sprawą były te nieznośne kamery rozpoznające sposób chodzenia. Jak już powiedziałem, na początku były to kamery rozpoznające twarze, ale uznano je za niezgodne z konstytucją. O ile wiem, żaden sąd jak dotąd nie ustalił, czy kamery rozpoznające chód są bardziej legalne, ale dopóki tego nie rozstrzygnie, jesteśmy na nie skazani.
„Chód” to wymyślne słowo określające sposób poruszania się. Ludzie dość dobrze rozpoznają chód – następnym razem gdy będziecie na obozie, nocą sprawdźcie, jak mruga światło latarki, kiedy z oddali zbliża się do was kumpel. Istnieje szansa, że rozpoznacie jego ruchy po samym świetle, po jego charakterystycznym sposobie pojawiania się i znikania, który informuje nasze małpie mózgi, że ktoś się do nas zbliża.
Oprogramowanie rozpoznające sposób chodzenia robi zdjęcia waszych ruchów, próbuje wyodrębnić na fotkach wasze sylwetki, a potem stara się je dopasować do tych w bazie danych, żeby sprawdzić, czy są tam informacje na wasz temat. To taki sam identyfikator biometryczny jak odciski palców czy skany siatkówki, jednak zdarza mu się więcej „kolizji” niż któremukolwiek z pozostałych. „Kolizja” biometryczna przytrafia się, gdy parametry pasują do więcej niż jednej osoby. Nikt nie ma takich odcisków palców jak wy, ale wielu ludzi chodzi w identyczny sposób.
No, może niezupełnie identyczny. Wasz osobisty sposób chodzenia, mierzony centymetr po centymetrze, należy wyłącznie do was. Problem w tym, że wasz chód zmienia się w zależności od tego, czy jesteście zmęczeni, z czego zrobiona jest podłoga, czy naciągnęliście ścięgno, grając w koszykówkę, i czy niedawno zmieniliście buty.
Wielu ludzi chodzi podobnie do was. Ponadto łatwo jest zmienić sposób chodzenia – wystarczy zdjąć jeden but. Oczywiście nawet wtedy będziecie chodzić własnym krokiem, tylko że bez jednego buta, więc kamery w końcu dojdą do tego, że to wy. Dlatego wolę wprowadzać w swoje ataki na kamery trochę przypadkowości. Do każdego buta wsypuję garść żwiru. Jest to tani i skuteczny sposób, dzięki któremu każdy krok staje się inny od pozostałych. Dodatkowo otrzymuje się wspaniały refleksologiczny masaż stóp (żartuję – refleksologia ma tyle wspólnego z nauką co rozpoznawanie chodu).
Kamery uruchamiały alarm za każdym razem, gdy na teren szkoły wchodził ktoś, kogo nie rozpoznawały.
Nie było szans, żeby to tak działało.
Alarm włączał się co dziesięć minut. Gdy przechodził listonosz. Gdy rodzice wpadali w odwiedziny. Gdy przychodziła ekipa do sprzątania boiska. Gdy pojawił się uczeń w nowych butach.
Teraz kamera próbuje więc śledzić, kto, gdzie i kiedy przebywa. Jeśli ktoś podczas lekcji wychodzi ze szkoły, sprawdzane jest, czy przypadkiem jego chód nie pasuje mniej więcej do kroków któregoś z uczniów, a jeśli tak, to łuuu, łuuu, łuuu, włącza się alarm!
Szkołę Chaveza otaczają żwirowe ścieżki. Lubię trzymać kilka garści kamieni w swojej torbie na ramię, tak na wszelki wypadek. Podałem cicho Darrylowi dziesięć czy piętnaście tych małych szpiczastych drani i obaj naładowaliśmy nimi buty.
Lekcja zbliżała się ku końcowi, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że nie sprawdziłem strony Harajuku Fun Madness, żeby zobaczyć, gdzie znajduje się następna wskazówka! Byłem zanadto pochłonięty ucieczką i nie zadałem sobie trudu, żeby ustalić, dokąd właściwie uciekamy.
Obróciłem się w stronę swojego schoolbooka i uderzyłem w klawiaturę. Wyszukiwarka, której używaliśmy, była zainstalowana w pecetach od początku. To okrojona wersja Internet Explorera, ciągle nawalające badziewie Microsoftu, którego nikt poniżej czterdziestki dobrowolnie nie używał.
W moim zegarku było wbudowane USB, na którym miałem kopię Firefoksa, ale to nie wystarczyło – Schoolbook chodził na Windowsie Vista4Schools, przestarzałym systemie operacyjnym zaprojektowanym tak, aby władze szkoły miały wrażenie, że kontrolują programy, z których korzystają uczniowie.
Vista4Schools jest swoim największym wrogiem. Istnieje wiele programów, których Vista4Schools nie pozwoli wam zamknąć: keyloggery, programy filtrujące – wszystkie pracują w specjalnym trybie sprawiającym, że są niewidoczne dla systemu. Nie możecie ich zamknąć, bo nawet nie wiecie, że one tam są.
Każdy program, którego nazwa zaczyna się od $SYS$, jest niewidoczny dla systemu operacyjnego. Nie pojawia się ani w listingu plików twardego dysku, ani w monitorze procesów. Moja kopia Firefoksa nazywała się $SYS$Firefox – więc kiedy go włączałem, stawał się niewidoczny dla Windowsa i równie niewidoczny dla sieciowych programów szpiegujących.
Teraz, gdy miałem już niezależną wyszukiwarkę, potrzebowałem jedynie niezależnego połączenia z internetem. Szkolna sieć rejestrowała każde kliknięcie podczas wchodzenia do systemu i wychodzenia z niego, co w sytuacji gdy chciało się wejść na stronę Harajuku Fun Madness, żeby się trochę zabawić podczas lekcji, nie było dobrą wiadomością.
Ten problem można rozwiązać za pomocą pomysłowego narzędzia, które nazywa się TOR (The Onion Router), czyli router cebulowy. Router cebulowy to sieć internetowa zbierająca dane z różnych stron i przekazująca je do innych routerów cebulowych, aż w końcu jeden z nich ostatecznie zdecyduje się przenieść informacje i przekazać je z powrotem poprzez kolejne warstwy cebuli wprost do was. Ruch w kierunku routera cebulowego jest zakodowany, co oznacza, że szkoła nie może zobaczyć waszej aktywności w sieci, a na warstwach cebuli nie pozostaje informacja, kto co robił. Istnieją miliony takich węzłów – program ten został zainstalowany przez Biuro Badań Marynarki Wojennej USA, żeby pomóc własnym pracownikom w obejściu programów filtrujących w takich krajach, jak Syria czy Chiny, co oznacza, że idealnie nadaje się do działania w restrykcyjnych warunkach panujących w przeciętnej amerykańskiej szkole średniej.
TOR działał, ponieważ szkoła posiadała skończoną czarną listę nieprzyzwoitych adresów stron, których mieliśmy nie oglądać, a adresy węzłów cały czas się zmieniały – szkoła w żaden sposób nie była w stanie śledzić wszystkich. Dzięki Firefoksowi i TOR-owi stałem się niewidzialnym człowiekiem nieczułym na szpiegowskie działania władz szkolnych. Mogłem do woli sprawdzać Harajuku FM i patrzeć, co się dzieje.
Oto ona, nowa wskazówka. Tak jak wszystkie wskazówki z Harajuku Fun Madness składała się z elementów: fizycznego, sieciowego i umysłowego. Element sieciowy to zagadka, której rozwiązanie wymagało znalezienia odpowiedzi na masę niejasnych pytań. Ta partia zawierała grupę pytań dotyczących wątków z dōjinshi – komiksów tworzonych przez fanów japońskiej mangi. Bywają tak duże jak oficjalne komiksy, które stanowią dla nich inspirację, lecz są o wiele bardziej niesamowite – można w nich znaleźć krzyżujące się wątki, a czasem naprawdę głupkowate piosenki i fabułę. No i oczywiście jest tam pełno historii miłosnych. W końcu wszyscy lubią oglądać, jak ich ulubione postaci ze sobą kręcą.
Musiałem zostawić te zagadki na później, gdy wrócę do domu. Najłatwiej rozwiązywało się je z całą ekipą, pobierając masę plików z dōjinshi i przeglądając je w poszukiwaniu potrzebnych odpowiedzi.
Właśnie skończyłem zapisywać wszystkie wskazówki, gdy rozległ się dzwonek i zaczęliśmy naszą ucieczkę. Ukradkiem wsypałem żwir do butów – a były to australijskie blundstoney, doskonałe do biegania i wspinaczki; miałem model bez sznurówek, więc łatwo mogłem w nie wskoczyć, a poza tym były niewykrywalne dla niekończących się, rozmieszczonych praktycznie wszędzie detektorów metalu.
Musieliśmy też oczywiście unikać nadzoru fizycznego, ale z każdym nowo dodanym elementem monitoringu stawało się to łatwiejsze – wszystkie te dzwonki i syreny wywoływały w naszych nauczycielach zupełnie fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Surfując przez tłum, przedostaliśmy się na dolny korytarz, udając się w kierunku mojego ulubionego bocznego wyjścia. W połowie drogi Darryl syknął:
– Niech to szlag! Zapomniałem, że w torbie mam książkę z biblioteki.
– Jaja sobie robisz – powiedziałem i wciągnąłem go do najbliższej łazienki.
Książki z biblioteki to zła wiadomość. Każda z nich ma wklejony w oprawę identyfikator RFID[4], dzięki któremu bibliotekarze mogą zdalnie sprawdzać, czy którejś brakuje.
Z drugiej jednak strony, dzięki temu szkoła może zawsze sprawdzić, gdzie kto się znajduje. Była to kolejna z luk prawnych: sądy nie pozwoliłyby szkołom śledzić nas za pomocą identyfikatorów RFID, ale nie mogły zabronić tropienia książek z biblioteki i wykorzystywania dokumentacji szkolnej do sprawdzania, kto miał którąś z nich przy sobie.
W torbie miałem niewielki worek Faradaya – to taki mały portfel wyłożony siatką z miedzianego drutu, która skutecznie blokuje fale radiowe, uciszając RFID. Jednak sakiewki te służyły do neutralizacji kart identyfikacyjnych i płatnych transponderów, a nie książek typu...
– Wstęp do fizyki? – jęknąłem. Ta książka była wielkości słownika.