Tak, umarłe domy stały całe. Tam, gdzie przez nieliczne wyrwy w ścianach widać było rozszczepione końce belek, łóżko niby motyl w gigantycznym zbiorze owadów unosiło się nieruchome, dywan przybierał kształt blaszanego namiotu. Rzeźba oderwana od pękniętego frontonu spadła na plac i kobieta ze smoły, po pas zagrzebana w popiele, błagalnym gestem wyciągała jeszcze ręce ku pogiętym szyldom i metalowym szkieletom, urozmaicającym jednostajną szarość. Gdyby nie brak szyb okiennych, w których niegdyś odbijało się jaskrawe słońce, w których przesuwały się ludzkie twarze, domy wydawałyby się na ogół nie tknięte, tyle tylko, że pomalowane czarną, żałobną farbą, tak starą i tandetną, że łuszczyła się wszędzie. Ale ziejące czernią wyrwy odbierały nadzieją.
Zwęglone, odarte z liści drzewa niby ogromne łapy indycze zwrócone ku słońcu podpierały niewiarygodne niebo, śmiesznie błękitne w niepotrzebnym teraz spokoju, z którego znikły kwiaty i kaktusy. Od dawna obróciły się w popiół, podobnie jak myśli, utworzyły warstwę jałową, całun na trupie miasta bez trupów.
Przy najlżejszym powiewie z warstwy tej wzbijał się pył. Wyrastał w słup wirujący i podnosił się na wysokość tego, który oddychał tam, gdzie oddechy zostały zdławione, rozpędzał się i gnał z obłędną prędkością. Wkrótce jednak ów martwy wir, zatrzymany nie istniejącą przeszkodą, wpadał w popłoch i jak bąk kręcił się w miejscu, wahał się przez chwilę, rzucał ogłupiały w lewo, w prawo, wstecz, przestępował jakby z nogi na nogę, gotując się do straceńczego skoku. Bez widocznego powodu dawał wszakże za wygraną i równie bez sensu pędził z powrotem, jakby miał przekazać coś, co można wyrazić jedynie zupełną niezbornością ruchów.
„Jak myśli dziecka” — stwierdzał wówczas, ślizgając się spojrzeniem po domach zabitej ulicy. Wir wwiercał się w warstwę popiołu. Wszystko znów nieruchomiało pod błękitnym niebem, on zaś dalej szedł wśród tak znajomych ciągów zwapniałych ścian, w których skręcały się czarne futryny okien i drzwi rozdęte niby ciała topielców. Zdawać by się mogło, że cudowne drożdże trawią to drewno od wewnątrz, ale przecież drożdże przyszły z zewnątrz. Drewno nie ponosiło żadnej winy, można z nim zrobić wszystko.
Tutaj znajdował się plac. Chaos na środku, jeździec znieruchomiały w galopie, który urągał stuleciom. „Zwykła robota” — pomyślał, wykonywał ją mnóstwo razy podczas praktyki szkoleniowej, cała nowość polegała na tym, że skończył studia i otrzymał pierwsze zadanie. Dlaczego więc odczuwał niepokój? Jakby w poszukiwaniu odpowiedzi przesunął wzrok po monumentalnych gmachach, otaczających plac.
Górując z wysokości frontonów w szlachetnych grupach alegorycznych kamienni mężowie i niewiasty nadal zachowali iluzje, iluzje tych, co wymyślali alegorie w epoce, która jeszcze żywiła iluzje. Teraz znikła epoka wraz z iluzjami, ale kamień trwał nadal. Może i słusznie.
Wstąpił po szerokich schodach, omijając złamany cień człowieka, ścielący się niby chodnik na stopniach. Otwarte drzwi krzywo zwisały na zawiasach, kurz i popiół wniknęły w grube mury, obejmując podstawy marmurowych kolumn. Opanowując nieoczekiwane zdumienie, którego powodu nie pojmował, zdjął plecak, położył go na warstwie martwicy i przygotował się, jak zwykle do przywołania nocy poprzedzającej, nocy ostatniej. Słyszał własny oddech. Sprawdził połączenia. W znanym sygnale rozległ się dźwięk ostrzegawczy. Wówczas pchnął igłę i znalazł się nagle w ciemności, która jednak miała inną konsystencję. Nie z braku światła. Wprawdzie oczekiwał odgłosów życia, lecz słysząc je teraz, mimo woli rzucił się do okna, niebacznie minąwszy śpiącego portiera, który pojawił się również w swojej klitce.
Plac jaśniał od lamp jarzeniowych, wyzłacających jeźdźca zastygłego w galopie. Jaskrawe światła wybuchały i gasły na fasadach domów. Barwne pojazdy roiły się i pomrukiwały, lecz w prawdziwe zamieszanie wprawił go widok ludzi tłumnie przemierzających plac. Szli, śmiali się, gestykulowali na jego oczach, jakby nie domyślali się wcale, co ich czeka nazajutrz; pozwalali mu trwonić przy nich czas już dawno miniony, czas, który dla niego nie istniał. Był to czas skradziony, wskrzeszony ze zmarłych, obcy czas obcego świata, wszystko, co teraz widział, przypominało widowiska oglądane tylekroć na uczelni, wszystko było nieodwracalnie, nie mogące się odstać.
Ostatnim razem, na zalanej wodami Arhaurze, ludzie sztucznie powróceni do życia przyłączyli się do zmagań z powodzią; wraz ze swymi kolegami z Instytutu Interwencji śledził daremne wysiłki ludzi skazanych, ale do ostatniej chwili czepiających się nadziei, że wały wzniesione w gorączkowym pośpiechu wstrzymają napór wód. Byli wówczas świadkami miotania się nieszczęsnej ludzkości i aczkolwiek ledwo mogli się powstrzymać od udzielenia pomocy tym, którzy na ich oczach spadali w huczące, czarne odmęty, aczkolwiek profesor musiał przypomnieć, że prawo nie pozwala na zmienianie przeszłości w tak szerokim zakresie, gdyż mogłoby to być źródłem nieobliczalnych komplikacji w czasie — wszystko to mieściło się w znanym, tragicznym porządku. Natomiast teraz ten spokój letniej nocy wydawał się złowieszczy.
— Stel! — szepnął mu ktoś do ucha — Stel!
— Tak.
— Czy coś się stało?
— Nie — odparł Stel, ale spojrzał na zegarek i stwierdził, że istotnie za długo zwlekał. — Zaraz zacznę.
Wysłannicy do innych miast okazali się pewno bardziej punktualni. Raz jeszcze objął spokojnym spojrzeniem tłum falujący na placu i z odrobioną żalu wszedł wyżej po schodach. W czasie umarłym dla miasta przygotował wszystko, by odnaleźć instalację w jego czasie żywym, ale nie myślał teraz o tym. Widok jaśniejącego placu stał mu przed oczami, pierzchła radość, z jaką przed kilkoma dniami przyjął wiadomość, że weźmie udział w akcji ratowniczej. Właściwie ta naiwna radość zbladła już wówczas, gdy wkroczył między dziwnie znajome fasady wypalonych domów.
W słabym świetle, dochodzącym przez okna z placu, dostrzegł na piętrze galerię obrazów. Rzeźby majaczyły niewyraźnie na podłodze. Było na tyle jasno, że się zorientował w sytuacji i pewnym krokiem skierował się ku narożnemu oknu. Za kotarą znalazł wyłącznik. Zawczasu ustalono współrzędne odbioru i nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przesuwać lśniący receptor przed każdym kolejnym przedmiotem.
Zaprzątnięty myślami uruchomił mechanizm. Ogromny obraz oprawny w pozłacaną ramę — zniknął. Stel nacisnął biały guzik, zrobił parę kroków, nacisnął ponownie. Kształt odlany w brązie ulotnił się. Przywykły do akcji ratowniczych Stel nie starał się nawet wyobrazić sobie dezintegracji oraz zmaterializowania się dzieła w identycznej sali, odtworzonej uprzednio w parku zmarłych cywilizacji na terenie Telmadonu. Przesuwając się przed dziełami sztuki, co pewien czas podchodził do okien, żeby popatrzeć na oświetlony plac, z którego przytłumione odgłosy docierały aż tutaj. Chętnie by je przedłużył, obawiając się nadejścia chwili, która miała je stłumić, i ciszy, zwiastującej wieczne milczenie. Ale, jak się zdawało, nikomu nie spieszyło się w tę letnią noc, coraz to nowe pary pojawiały się na placu, coraz inne pojazdy okrążały jeźdźca, ukazując się i niknąc zgodnie z nieznanym prawem.
Posuwał się w mroku, opróżniając systematycznie salę po sali. Na ogołoconych ścianach pojawiały się jakby ślepe okna, poszerzające przestrzeń. Dotarł wreszcie do okrągłego pomieszczenia i zbliżył się do samotnego tutaj mężczyzny z marmuru, stojącego pośrodku jak namiastka wieczności, kiedy nagle drzwi się otwarły i oślepiło go padające z sufitu światło.
Przestraszona dziewczyna. Mówiła coś i wyciągnęła rękę ku niemu, widział jej drżące palce. Podziękował w duchu tym, którzy postanowili, by członkowie brygad interwencyjnych nosili stroje z epoki, w której mieli misję do spełnienia, i uruchomił ukryty w kieszeni na piersiach maleńki aparat translacyjny.
— …tutaj, o tej porze? — usłyszał koniec pytania pełnego niepokoju.
— Dobry wieczór — powiedział kłaniając się w taki sposób, jak współcześni jej mężczyźni, których widział na ekranie w amfiteatrze Telmadonu. — Cóż za piękna noc!
— Przecież muzeum jest zamknięte od trzech godzin… Jeśli chcesz podziwiać noc, lepiej to robić na placu.
— Nie zrozumiałaś mnie — odparł. — Noc jest piękna, gdyż znajduję się między dziełami sztuki, a najpiękniejszy jej żywy egzemplarz mam przed sobą.
— Słuchaj! — powiedziała (ale zamiast strachu pojawiły się w jej oczach wesołe błyski, a ton był mniej surowy, niż by chciała). — To nie jest odpowiednia pora na… Wzięłam cię za złodzieja.
— Chyba już tak nie myślisz — uśmiechnął się rad, że nie zdążył opróżnić tej sali.
— Chociaż to dziwne…
— Że zachwycam się dziełami sztuki? Powiem ci coś w sekrecie. Naprawdę myślę, że bardziej podobają mi się żywe.
Nareszcie uśmiech odpowiedział na jego wymuszone żarty. Jakże mu się to wydało znajome!
— Wobec tego, nocny wielbicielu, wyjdziesz stąd ze mną, i to zaraz.
— Tak? Powiedz mi, czy dziewczęta, które nieoczekiwanie zjawiają się nocą w muzeum, zawsze są tak surowe?
— Jesteś niemożliwy! — zaśmiała się. — Naprawdę myślisz, że to ja powinnam się tłumaczyć, dlaczego tutaj jestem?
— Czemu nie? A nuż przyszedłem na kontrolę? Na przykład, żeby sprawdzić, jak działa system alarmowy.
— A nie działa? — znowu się zaniepokoiła.
— Otóż nie. I co ty na to?
— Nie wierzę! — szepnęła.
Wydała mu się bardzo krucha, bladość przeczyła jej słowom, otworzyła szeroko oczy, i Stel nie mógł znieść myśli, że nazajutrz, za kilka godzin…
— Coś ci pokażę — powiedział.
Skierował receptor w stronę stojącego na środku posągu i nacisnął guzki. Zniknięciu dumnego mężczyzny z marmuru towarzyszył okrzyk dziewczyny:
— Co to? Co to się dzieje?
— Właśnie ci mówiłem — Stel starał się zachować swobodny ton rozmowy. — Słyszałaś może sygnał alarmu?
— Ale posąg? — krzyknęła. — Gdzie on się podział?
Uf, niepotrzebnie wspomniał o systemie alarmowym, który przecież wyłączył jednocześnie z zainstalowaniem transmutatora.
— Uspokój się — powiedział. — Czy możliwe, żebyś nie słyszała o nowej metodzie sprawdzania urządzeń alarmowych?
— Nie słyszałam i mało mnie one obchodzą. Ale posąg? Gdzie jest posąg?
— Przestraszona dziewczynka — szepnął, żeby zyskać na czasie. — Taka dziecinna…
Usiłował coś na gwałt wymyślić. Właściwie nie powinien był dłużej zwlekać: zbiory muzeum zostały zabezpieczone, misja spełniona. Należało tylko przyśpieszyć upływ czasu, żeby odzyskać transmutator, lecz zwykły ruch, przesuwający igłę na tarczy chronometru, oznaczałby zabicie tej, która szarpała go za ramię, powtarzając szybko zdławionym głosem:
— Nie pozwolę ci odejść! Kim jesteś? Gdzie Olimpijczyk?
— Ach, to był Olimpijczyk! — domyślił się, uszczęśliwiony, że może o nim mówić, był to jedyny sposób uspokojenia dziewczyny, zawsze tak postępował z dziećmi i ze zwierzętami, mówił do nich jednym ciągiem. — Boisz się o niego? Głupiutka… Olimpijczyk jest teraz w bezpiecznym miejscu, nie dosięgnie go tam żaden złodziej. Prezentuje się wspaniale i pyta, dlaczego nie zajmujemy się systemem alarmowym… który tu nie działa. To niedobrze. System alarmowy powinien rozdzwonić się na cały głos, prawda? Chodź, sprawdzimy, co się stało, i przywrócimy wszystko na właściwe miejsce. Dzwonki znowu zadzwonią, posłuchamy ich chwilę i pójdziemy do domu, bo już późno, chcemy się położyć, usnąć i śnić…
Głos mu się załamał. Wszystko przecież obróci się w popiół, i sny, i dziewczyna, która stojąc obok niego patrzyła rozszerzonymi oczyma.
— Kim jesteś? — spytała.
Westchnął głęboko i zdobył się na nieporadny, nijaki uśmiech, surowo zabroniony we Wszechświecie.
— Chyba ci to już parę razy powiedziałem.
— Nie — upierała się. — Chcę wiedzieć, kim jesteś naprawdę. Co to wszystko znaczy? Widzisz, jestem spokojna. Wybacz mi, że uniosłam się przed chwilą.
— To ja powinienem cię przeprosić. Przestraszyłem cię.
— Tak.
— Przykro mi. Ale już się nie boisz.
— Przeciwnie.
— Nie. Przecież rozmawiamy po przyjacielsku… Chociaż nie wiem, jak ci na imię.
— Maria.
— Maria, Maria, Maria — powtórzył — Maria!
Uczucie radości i smutku, odnalezienia i utraty… Dlaczego?
— Cały czas myślałam, że jesteś zwykłym złodziejem.
— Ale już tak nie myślisz.
— Nie. Jesteś kimś gorszym, prawda?
— Może… Chyba nie bierzesz mnie jednak za zbója?
— Nie. Kim jesteś?
— Nie mogę ci powiedzieć. Jesteś bardzo ładna.
Maria zasłoniła twarz dłonią. Nie była przygotowana. Wszystko przyszło zbyt szybko i musiała skupić w sobie siły, żeby przeciwstawić się czemuś ponad siły.
— Tylko dlatego, że zasiedziałam się w bibliotece — szepnęła. — Przygotowuję pracę. O snach, i koszmarach XVIII wieku… Drzwi, którymi weszłam, prowadzą do biblioteki. Usłyszałam hałas.
— Sny i koszmary… Wybacz mi. Powinienem był zostać sam.
— Sam, po co?
— Odprowadzę cię do domu.
Mówili szeptem, twarzą w twarz.
— Dobrze.
— Pod jednym warunkiem.
U kresu sił, bliska łez, zdobyła się jednak na pytanie:
— Kto tu stawia warunki?
— Ja. Nie dziw się. Nie pytaj o nic.
Maria westchnęła.
— Nawet o to, jak się nazywasz?
— Stel.
— Stel — powtórzyła ze smutkiem. — Zgaś światło.
Przeszli razem obok jaśniejszego miejsca na podłodze, gdzie przed chwilą stał Olimpijczyk, potem skierowali się do pierwszej z opustoszałych sal. Wargi Marii drżały. Stel objął ją ramieniem, czując pod palcami krągłość jej barku, a dziewczyna przełknęła łzy. Nie podnosiła głowy, żeby nie widzieć ślepych okien na obrabowanych ścianach. Z pochylonym czołem, z zamkniętymi oczami, kroczyła jak automat i nie odezwała się ani słowem przez całą drogę po muzealnych salach i schodach prowadzących do wyjścia. Nocny portier drzemał obok drzwi, tak jak go tu zostawił Stel.
— Dobranoc — szepnęła dziewczyna czując, że palce zaciskają się na jej ramieniu.
Portier drgnął.
— Tak późno? — spytał przecierają oczy.
Był to rumiany staruszek z piękną łysiną, która lśniła jak polana wśród srebrzystej czupryny.
— Zasiedziałam się — powiedziała zduszonym głosem Maria. — Pracowałam… ze specjalistą z instytutu.
— Dwoje młodych! Nie szkoda to młodości?
Wzruszył ramionami i sięgnął po pęk kluczy, żeby im otworzyć.
— Dobranoc — powiedział Stel.
— Do jutra — dorzuciła Maria i słowa te ugodziły go w samo serce.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, nie mógł się już powstrzymać i cofając rękę, którą obejmował dziewczynę, rzucił ze zmarszczonymi brwiami:
— Powiedziałaś „do jutra”. Naprawdę o niczym nie wiesz? Nikt się nie domyśla?
— Chyba oszaleję! — przycisnęła do ust pięści. Zdławiony jęk dobył się z jej krtani. — Dlaczego mnie dręczysz?
— Nie będę cię dręczył nigdy…
Sposób, w jaki wyszeptał te słowa, wstrząsnął nią bardziej niż ich sens. Twarz miał twardą, zaciętą.
— Prosiłeś, żebym nie pytała o nic.
Plac już opustoszał, samotny jeździec na cokole zwiększał jeszcze bardziej uczucie pustki. Otaczały go dziwaczne kaktusy.
— O nic — powtórzył Stel nie odrywając oczu od skamieniałego galopu. Pamiętał, jak będzie wyglądał następnego dnia. — Chodź… Nie, nie tędy! — krzyknął, kiedy zaczęła zstępować ze schodów.
Tam, z lewej strony, miał się utrwalić na zawsze pochylony cień człowieka. Może starego portiera? Stel przygryzł wargi.
— Nie myślałam, że od koszmarów osiemnastowiecznych przejdę niepostrzeżenie do współczesności, która wyda mi się koszmarem. Bo przecież to wszystko nieprawda! Ty nie istniejesz, muzeum nie jest ogołocone, jestem w domu i zaraz się obudzę…
— Zbudź się! — zawołał Stel obracając ją ku sobie. Przycisnął wargi do jej warg.
Osunęła się w jego ramiona. Poczuł na twarzy jej oddech.
— Nie budź mnie — szepnęła. — Koszmar zamienia się w piękny sen.
Wpół objęci zbliżyli się do jeźdźca wyzłoconego złudnym blaskiem lamp i okrążyli go bezwiednie. Głowa Marii spoczęła na piersiach Stela. Dziewczyna oddychała miarowo jak we śnie. Nie chciała pytać o nic, nie potrzebowała odpowiedzi, on jednak wiedział, że kradnie minuty umarłego czasu, w którym nic nie może owocować, i ogarnięty wielkim smutkiem, wielką tkliwością, uległ potrzebie milczenia.
Nie zdziwił się, gdy Dim pojawił się przed nimi.
— Przykro mi, Stel.
Krótka lufa lśniła w dłoni przybysza.
— Kto to? — przeraziła się Maria. — Co mówi?
Stel przycisnął ją mocniej do piersi.
— Obiecałaś, że nie będziesz zadawać pytań. Mów, Dimie.
— Wszystko tu się powtarza, Stel, rozumiesz? Już raz próbowałeś ją uratować… to znaczy, udało ci się za pierwszym razem. Uciekłeś z nią na Acn 6 i wylądowaliście mniej więcej o tysiąc lat później. Skok w czasie był za wielki, toteż mimo treningu wyleciało ci to z pamięci. Jak mogłeś przypuścić, że ci się uda?
— Nie zastanawiałem się, Dim. Po prostu działałem. Dlatego więc wszystko wydaje mi się tu znajome!
— A jednak sobie przypominasz? — ożywił się tamten. — Mówiono, że to niemożliwe… Było jednak jasne, że ściągną cię tutaj razem z nią. Jest skazana, Stel. Tego już nie można zmienić.
— Koło się zamknęło, prawda?
— Nic na to nie możemy poradzić, wiesz dobrze. Albo ją zaraz tu zostawisz i odejdziemy razem, albo… — podniosła się błyszcząca lufa i Stel dostrzegł jej ciemny otwór.
— Dlaczego musi umrzeć, Dim? Co by się stało, gdyby została ze mną?
— Zrozumiałaby. I w końcu podniosłaby alarm. Zmiana historii przekroczyłaby dozwoloną granicę… Znasz prawo.
— Tak — odparł Stel i kopniakiem podbił rękę z rewolwerem.
Oślepiający płomień dosięgnął ogiera z brązu i zamienił go w bezkształtne rumowisko. Maria krzyknęła, lecz tamci dwaj wzięli się za bary, a lśniąca lufa, wymierzona raz w niebo, raz w jezdnię, tętniła pod zdwojonym naciskiem Dima i Stela. Nie pojmując, co dzieje się od chwili, w której otworzyła drzwi biblioteki, przyglądała się bezradnie walce nieznajomych, mówiących między sobą nie znanym jej językiem i tarzających się teraz u jej stóp. Wszakże jeden z tych obcych pocałował ją, na jego piersi złożyła swą głowę w milczeniu, które bardziej zbliżyło ich do siebie, aniżeli mogły to sprawić słowa. Przerażona rzuciła się na schody muzeum, instynktownie szukając pomocy jedynego człowieka, który znajdował się w pobliżu. Wbiegła już na pierwsze stopnie, kiedy ogień z błyszczącej lufy ją dosięgnął; z dziewczyny został tylko cień na zawsze utrwalony w nieczułym kamieniu.
Tamci dwaj na placu przerwali walkę i wstali zdyszani.
— Nie było innego wyjścia — stwierdził Dim z poczuciem winy.
Stel przyglądał się plamie mającej kształt dziewczęcego ciała, cieniowi, którego tam nie było jeszcze przed chwilą, kiedy kazał Marii ominąć to miejsce.
— Nie, nie było — powiedział zgaszonym głosem, dochodzącym jakby z daleka; nieoczekiwanie zdzielił Dima pięścią w brodę, tak że tamten nie zdążył się zasłonić i runął na bruk.
Stel trwał chwilę w napięciu. Nie dochodził znikąd żaden dźwięk. Pochylił się, wyjął broń z bezwładnej dłoni, wbiegł pędem po schodach omijając cień Marii. Czarne, rozdęte drzwi stały otworem. Pchnął je, wpadł do wnętrza, minął budkę z nieruchomym portierem i u stóp jednej z kolumn odnalazł pozostawiony tam plecak. Nie wypuszczając go z rąk przesunął igłę chronometru i powtórnie znalazł się w okrągłej sali na piętrze.
— Maria, Maria, Maria — powtórzył — Maria!
Znowu odczuł radość i smutek, miał świadomość odnajdywania i utraty, ale już nie pytał — czego.
— Cały czas myślałam, że jesteś zwykłym złodziejem.
— Ale już tak nie myślisz.
— Nie. Jesteś kimś gorszym, prawda?
Słowa. Zostały wypowiedziane i nie można było ich zmienić, mimo że budziły teraz grozę, a myśli zderzały się ze sobą jak kule bilardowe raz już zebrane i znów pchnięte na spotkanie innych. Nienawykła do bodaj krótkich przeskoków w czasie, Maria nic nie pamiętała i mówiła dalej, nie zdając sobie sprawy, że powtarza rolę, że wszystko to już było; Stel natomiast wiedział, iż czas ich był odmierzony. Położył plecak i prawie niedostrzegalnie popchnął igłę. Plac znów opustoszał, samotny jeździec na cokole zwiększał jeszcze uczucie pustki. Otaczały go dziwaczne kaktusy.
— O nic — powtórzył Stel nie odrywając oczu od skamieniałego galopu. Pamiętał, jak będzie wyglądał nie następnego dnia, lecz za chwilę, za krótką chwilę. — Chodź… Nie, nie tędy! — krzyknął, kiedy zaczęła zstępować ze schodów.
Tam, z lewej strony, miał się utrwalić na zawsze pochylony cień człowieka. Lecz nie portiera, jak przypuszczał. Przygryzł wargi. Musiała gdzieś być szczelina, nie wolno było dopuścić, by koło się zamknęło. Miał teraz broń i oni o tym wiedzieli. Póki będzie żył, Maria miała żyć także.
— …koszmarem. Bo przecież to wszystko nieprawda! Ty nie istniejesz, muzeum nie jest ogołocone, jestem w domu i zaraz się obudzę…
— Zbudź się! — zawołał ponownie Stel obracając ją ku sobie i przyciskając wargi do jej warg.
Przetłumaczyła Danuta Bieńkowska