Kir Bulyczow Chatka

1

W piątek Paweł wymyślił aforyzm. Leżał na piasku i wymyślił aforyzm: „Człowiek nie może zrobić tego, czego zrobić nie może”. Aforyzm nie spodobał mu się, był niezbyt mądry. Zapadał wieczór. Paweł leżał na piasku i wyobrażał sobie, że się opala. Przypiekało. Paweł marszczył się i odpędzał roje meszek zasnuwających chmurą słońce. Można było zdjąć hełm, ale zaraz zaczęłoby go mdlić i meszki wypełniłyby skafander. Zamknął oczy i starał się usłyszeć stukot piłki i głosy kąpiących się. Głosów nie było słychać — meszki kłębiły się bezdźwięcznie, a kąpiący się pozostali na Ziemi. Cisza przeszkadzała w myśleniu.

Paweł przewrócił się na brzuch. Piasek był szary i drobne muszelki podobne do pasiastych groszków rozsypywały się w pył pod palcami. Długi, rosnący z każdą minutą cień „Kompasa” dotarł do Pawła. Już od czterech dni słońce pełzło nisko nad horyzontem i teraz wreszcie postanowiło pójść na spoczynek.

Czas było wracać i wymyślić sobie zajęcie. Wypuścić ostatnią sondę i patrzeć, jak przeobraża się w biały punkcik, targana zdradzieckimi wirami powietrznymi. Można ugotować kolację albo zjeść ją na zimno. Można wziąć się za porządkowanie trzeciej komory. Winny się tam znajdować, zgodnie z jej przeznaczeniem, medykamenty i aparatura, a w rzeczywistości — potłuczone szkiełka, kurz, drzazgi i okrawki metalu. Pokładowy lekarz powinien wiedzieć, że w trzeciej komorze nie może być części do radiostacji. Wiedząc o tym, Paweł będzie jednak mimo wszystko przebierać śmieci na wzór archeologa, dopóki się nie upewni o całkowitej daremności poszukiwań.

Dręczyło go poczucie nieuchronności losu. To prawda, że odwlekała się ona na kilka dni w przyszłość, ale wystarczało to, aby rozbudzić w nim tępą nienawiść do szarego brzegu i machiny z powykręcanego żelastwa, nazywanej jeszcze przez inercję statkiem „Kompas”.

Obrzydliwa poczwara wyleciała z kolczastych zarośli sięgających plaży i usiadła w cieniu statku. Poczwara była wzrostu psa, ale ciało miała kruche i członiaste. Patrzyła bacznie na Pawła smutnymi, owadzimi oczyma. Meszki zawisły nad nią i zawirowały trąbą powietrzną. Poczwara zareagowała w końcu, podfrunęła i zaczęła bić ciałem o osmalony bok statku niczym komar o szybę okienną.

Paweł podniósł się, strzepnął z kolan piasek i muszelki i pobrnął w stronę luku. Cztery dni temu szukał go ponad godzinę i myślał, że nigdy nie zdoła odnaleźć. Wtedy wydawało mu się, że otwarty luk — to ocalenie. W istocie rzeczy niczego to nie rozwiązywało.

Poczwara stuknęła w hełm, i Paweł opędzając się złamał ją wpół. Chmura meszek od razu pokryła jej szczątki. Paweł zamknął luk i podparł go od wewnątrz stalowym prętem. Meszki bały się cienia i nie zaglądały do środka, ale z nastaniem nocy mógł pojawić się jakiś większy gość.

Rozebrał się po omacku i powiesił skafander w niszy. Awaryjne oświetlenie w korytarzu działało pod psem. Światło mrugało, gubiło się po kątach. Przyjdzie jednak całkiem je wyłączyć. A to przykre — będzie zupełnie ciemno.

Statek był rozbity. Nie mieściło się to w głowie. Statek zbudowany tak, żeby nigdy nie mógł się rozbić. Jeśli już zdarzy mu się nieszczęście — wybucha, znika bez śladu. Ale statek rozbity jak auto o słup przydrożny — to wręcz upokarzające. Nadlatujący od morza wiatr zakołysał ruiną, na podłogę posypał się pył, a w poskręcanych wnętrznościach statku coś zaskrzypiało, zawyło.

Nie było energii. Łączność zerwana. Gdyby pozostał przy życiu kapitan albo któryś z mechaników, może by coś wymyślili. Choć i to wątpliwe. Lekarz pokładowy, Paweł, niczego, jak dotąd, wymyślić nie potrafił. Aby się zupełnie nie rozkleić, wypuszczał sondy, metodycznie przeszukiwał ładownie, przywrócił do należytego porządku mostek, prowadził dziennik pokładowy i napisał list do domu. Po czym wrzucił go w resztki zsypu na śmieci.

Była jeszcze jedna sprawa. Najważniejsza i najbardziej ponura — wanny do anabiozy. Miały one autonomiczny blok zasilania. Temperatura utrzymywała się w nich na stałym poziomie. Druga wachta, jak obliczył Paweł, będzie spała jeszcze dwa miesiące. Przy najbardziej ekonomicznej gospodarce. I koniec. Paweł zostanie ostatnim człowiekiem na tej planecie. Potem także umrze. Być może szybko, jeśli nie zdoła przystosować się do tutejszego powietrza, a może dożyje starości.

Wyobraził sobie siebie jako starca w podartym, wyświechtanym skafandrze. Staruszek wychodzi na schodki przed wrosłym w szary piasek statkiem i karmi z ręki członiaste poczwary. Poczwary potrącają się, przeszkadzają sobie nawzajem i spoglądają na niego uważnie i groźnie.

Była wprawdzie jeszcze jedna możliwość. Wyłączyć wanny do anabiozy. Ani jeden ze śpiących nie odczuje przejścia w stan śmierci. Energią bloku można będzie wtedy podłączyć do jednej z komór i przeżyć bezpiecznie kilka lat. Na myśl o takiej możliwości Paweł poczuł się jeszcze paskudniej. Zajrzał do kabiny reanimacyjnej. Zaglądał tam każdego dnia, próbując nastawić się na możliwość cudu. Za drzwiami zawsze witała go ta sama beznadziejna plątanina przewodów i odłamków roztrzaskanych przyrządów. Choćby się wpatrywał nie wiadomo jak długo, żaden przewód nie powróci na miejsce. Nie, nie potrafi obudzić drugiej wachty.

A mimo wszystko jego towarzysze byli żywi — i nie był samotny.

Paweł wszedł do oddziału anabiozy. Oddział, usytuowany w centrum statku, prawie nie ucierpiał, chroniony niezawodnymi objęciami amortyzatorów. Było tu wyraźnie chłodniej niż w korytarzu. Pod matowymi kołpakami wanien odgadywało się ludzkie postaci.

— Wypadki chodzą po ludziach — powiedział do termometru. — Dzisiaj nas to spotkało, jutro kogo innego. Ktoś tu zawsze kiedyś trafi.

Paweł wiedział, że nikt tutaj nie trafi. Po co? Kiedyś, wiele lat temu, planetę odwiedziła grupa zwiadowcza, spędziła tutaj dwa miesiące albo dwa tygodnie, sporządziła mapy, pobrała okazy flory i fauny, obliczyła, że dzień tutejszy równy jest czterem ziemskim dniom, a tutejsza noc — czterem ziemskim nocom, ustaliła, że planeta nie przedstawia na razie dla ludzi żadnej wartości — i odleciała. A może nawet grupy nie było. Przyleciał automat zwiadowca, pokrążył po orbicie…

Słońce według obliczeń Pawła winno już było zejść nad samą wodę. Moment ten mógł mieć jakąś wartość dla przyszłych badaczy. Warto więc było pójść jeszcze przed kolacją na plażę i sfotografować zmianę dnia i nocy. Poza tym, mogło to być piękne.

2

To było piękne. Słońce, nieustannie rosnąc i czerwieniejąc, pełzło po stycznej do jaskrawo zielonej linii horyzontu. Było to słońce pasiaste — po liliowych krechach przebiegały nieustannie i wybuchały snopy białych iskier. Niebo, jaskrawo turkusowe bliżej słońca, stawało się szmaragdowe, głębokie i gęste w miarę oddalania się od niego. A za plecami stała już czarnozielona noc i szare obłoki, rodzące się gdzieś nad lądem, pełzły ku morzu gasząc i przyćmiewając jasne gwiazdy. Zarośla na diunach zamieniły się w czarny częstokół, gęsty i zbity, dobiegały stamtąd syki, trzaski i pomrukiwania na tyle obce i groźne, że Paweł wolał nie oddalać się od statku. Fotografował zachód słońca ręczną amatorską kamerą — jedyną, jaka ocalała na pokładzie — i wsłuchiwał się w szmery za plecami. Pragnął aby prędzej skończyła się taśma, aby słońce szybciej rozlało się w pomarańczową plamę i pogrążyło w zieleni wody. Ale taśma nie chciała się skończyć, pozostało jej jeszcze na pięć minut, a i słońce nie kwapiło się z pójściem na spoczynek.

Meszki zniknęły, i było to niepokojące. Paweł przywykł przez cztery dni do ich pracowitego krążenia, do ich jawnej nieszkodliwości. Noc groziła czymś nowym, nieznanym i złym, planeta bowiem była jeszcze młoda, pozbawiona rozumu, a życie na niej pogrążone w bezlitosnej walce o byt, w której zwyciężonego nie zamieniało się w niewolnika, a pożerało.

Nareszcie słońce, pogrążywszy się do połowy w wodzie, spłaszczyło się w soczewkę i popełzło na prawo, gdzie wzdłuż horyzontu ciągnęło się czarne pasmo — brzeg w oddali zaginał się tworząc zatokę, w głębi której upadł „Kompas”.

— No cóż — powiedział do siebie Paweł. — Dokręcimy do końca i rozpoczniemy pierwsze polarne zimowisko. Dziesięciokrotnie dłuższa noc.

Własny głos wydał mu się przytłumiony i niemal obcy. Zarośla odpowiedziały nań wybuchem hałaśliwej aktywności. Paweł nie potrafił zmusić się do tego, aby doczekać całkowitego zmroku. Palec sam nacisnął guzik „stop”. Nogi same zrobiły potrzebny krok w stronę luku, w kierunku opiekuńczego wejścia do pieczary, tak bardzo drogiej każdemu troglodycie.

I w tym momencie Paweł zobaczył światełko.

Paliło się na samym krańcu cypla — czarnego pasma na horyzoncie, w pobliżu którego słońce zapadało w wodę. Z początku pomyślał, że to słoneczny refleks odbity od skały albo od fali, że okłamują go zmęczone oczy.

Po dwudziestu sekundach światełko zapaliło się znowu w tym samym punkcie. I więcej błysków Paweł nie zobaczył — słońce dotarło do, cypla, raziło w oczy, jego rozbłyski migotały i myliły. Paweł nie mógł czekać dłużej. Wgramolił się do luku, nie zdejmując skafandra i hełmu i przeszedł na mostek. Klął obijając się o ostre kanty przedmiotów, które widoczne w blasku dnia, pochowały się teraz.

W ciemnościach majaczył fosforyzujący nieco, martwy ekran teleoka. Paweł skierował na niego kamerę, wyświetlając sfotografowane fragmenty. Być może kamera, patrząca na horyzont bez przerwy, spostrzegła światełko wcześniej aniżeli on.

Znowu był zachód. Słońce znowu pełzło po stycznej wzdłuż zielonej linii wody, siejąc kolorowe bryzgi, znowu przebiegały po nim szaroniebieskie paski i wybuchały snopy iskier. Oko kamery postępowało za słońcem. Ręce zaczęły odmawiać Pawłowi posłuszeństwa — drżały powodując falowanie szmaragdowej wody na zaimprowizowanym ekranie.

— Patrz — nakazał sobie Paweł.

Po prawej stronie kadru ukazała się czarna kropka — kraniec cypla. I tam, w tym punkcie, pewnie i obiektywnie zarejestrowane kamerą, zapłonęło światełko.

Ekran zgasł. Paweł znalazł się w zupełnych ciemnościach. Tylko przed oczami tańczyły purpurowe i zielone plamy. Po omacku przekręcił taśmę z powrotem i zatrzymał ten kadr, na którym zabłysło światełko. Na ekranie zastygło, zatrzymało się słońce, zastygł i biały punkcik na prawym skraju ekranu.

Wszystko to było nieprawdopodobne, nie mogło się zdarzyć. Światełko winno się było okazać złudzeniem optycznym, halucynacją, ponieważ Paweł podświadomie oczekiwał jakiegoś zdarzenia, jakiegoś drobiazgu zdolnego wrócić mu nadzieję. Świadomość pragnęła uczepić się czegoś za wszelką cenę, choćby mirażu. Ale światełko nie było mirażem. Kamera także je spostrzegła.

— A dlaczegóżby nie? — zapytał Paweł.

Statek nie odpowiedział. Bardzo liczył na Pawła.

„Czego ja tu jeszcze stoję? Słońce już zaszło i nie będzie przeszkadzało w obserwacji przylądka. A nuż światełka już nie ma?”

Paweł pomyślał, że jeśli gdzieś w pobliżu znajdują się istoty rozumne, na tyle rozumne, aby posługiwać się silnymi źródłami światła, to nie ma po co oszczędzać awaryjnych akumulatorów. Po omacku odszukał dźwignię i włączył oświetlenie na całą moc. Statek ożył, zrobiło się cieplej, ściany rozstąpiły się, a zdradzieckie przedmioty — kawałki rur, zwoje przewodów, strzępy poszycia — pochowały się po kątach i nie przeszkadzały już Pawłowi przebiec korytarzem do luku, ku wieczorowi, który przestał być strasznym i wrogim.

Słońce istotnie zaszło. Pozostała po nim tylko ślepa malinowa plama, pokryta ciemnoszarymi rozpadlinami zachodzących na nią obłoków. Paweł wsparł się rękami o skraj luku, wychylił się po pas na zewnątrz i liczył: jeden, dwa, trzy, pięć… błysk!

Światełko utrzymało się sekundę, zgasło, i Paweł zdążył usiąść wygodniej na drabince, zwiesić w dół nogi w ciężkich butach, zanim zapłonęło na nowo. Miało bardzo przyjemny kolor. Jaki? Niezwykle przyjemny biały kolor. A może żółty.

A kiedy wygładziła się i pociemniała plama pozostała po słońcu, światełko przestało migotać. Zapłonęło równo, jakby ktoś długo bawiący się wyłącznikiem, uwierzył w końcu w nadejście nocy i zapaliwszy światło najjaśniej, jak tylko można, usiadł do stołu, aby zjeść kolację i oczekiwać gości.

Z ciemności rzuciło się ku Pawłowi coś wielkiego. Nie zdążył nawet podciągnąć nóg i ukryć się w statku. Wystawił tylko rękę przed siebie. To coś okazało się znaną mu już poczwarą. Poczwara omotała chudymi cienkimi nóżkami rękę Pawła, jej owadzie oczy błysnęły z wyrzutem, odbijając światło padające z luku. Paweł strząsnął ją, jak strząsa się obrzydliwego pająka. Plasnęła na piasek. Zawirowało mu w głowie i dopiero teraz zrozumiał, że zapomniał opuścić przyłbicę hełmu i że oddycha powietrzem planety. Gdy sobie to uświadomił, ogarnęły go mdłości. Szybko zamknął luk i usiadł wprost na podłodze śluzy, opuścił przyłbicę i zwiększył dopływ tlenu, aby odetchnąć.

„Teraz trzeba dać sygnał — pomyślał. — Trzeba wystrzelić rakietę, zapalić reflektor. Trzeba zawołać na pomoc.”

Ale rakiet nie ma. A jeśli nawet są, to ich poszukiwanie zajmie kilka dni. Reflektory rozbite. Jest latarnia, nawet dwie latarnie, ale obie słabe, hełmowe. No cóż, trzeba zacząć od latarni hełmowych.

Paweł długo stał przy otwartym luku, zasłaniając i odsłaniając latarnię dłonią, a wolną ręką opędzając się od poczwar ciągnących do światła jak ćmy. Ognik nie reagował, świecił ciągle tak samo jasno i równo. Jego gospodarze nie podejrzewali widocznie, że gdzieś niedaleko spotkało kogoś nieszczęście. Potem, choć wątpliwe, żeby to mogło pomóc, Paweł wyniósł ze statku mnóstwo przedmiotów, które mogły się palić, i podpalił je. Ognisko było mizerne — w powietrzu było za mało tlenu, a i poczwary, zleciawszy się jak na święto, rzucały się w ogień i zwęglały, skwierczały jak mokre drwa. Paweł zmarnował cały swój zapas spirytusu i po dziesięciu minutach walki z uporczywymi samobójcami zrezygnował z ogniska.

Odszedł w stronę luku i patrzył na ognik. Nie mógł do niego przywyknąć. Światełko było jak z bajki, było okienkiem w chatce leśnika, ogniskiem myśliwych… A może odblaskiem pod kotłem ludożercy?

— Dobra — powiedział Paweł do poczwar, kotłujących się żywym stosem nad jeszcze ciepłymi, zwęglonymi drzwiczkami szafek, książkami i pamiątkowymi niedźwiadkami. — Idę.

3

Dobrze, jeśli jest jakieś rozwiązanie, decyzja, którą można podjąć. Wcześniej nie mógł się na nic zdecydować. Decyzja wymagała działań — licznych, różnorodnych i pospiesznych.

Najpierw Paweł poszedł do komory anabiotycznej. Wyprawa do światełka mogła potrwać ze trzy godziny i w tym czasie nic nie powinno zakłócić spokojnego snu jego zmienników. Jeśli coś im się stanie — przepadnie wszelki sens wyprawy. Paweł podłączył do bloku zasilania komory porządnie już nadszarpnięte akumulatory awaryjne, sprawdził stabilność temperatury w wannach i aparaturę kontrolną. Na ile mógł sądzić, komorze nic nie groziło. Nawet gdyby nie wrócił przez cały miesiąc. To prawda, że człowiekowi, wybierającemu się na trzygodzinną przechadzkę brzegiem morza, na nic zda się planowanie na cały miesiąc naprzód, ale przechadzka zapowiadała się w miarę niezwykle — Paweł nie bezpodstawnie pomyślał, że będzie pierwszym człowiekiem, wędrującym nocą po brzegu tutejszego morza.

A zatem należało się zatroszczyć o ekwipunek osobisty, zapas wody i pożywienia, uzbrojenie (na statku udało mu się znaleźć pistolet laserowy, ale Paweł od czasów szkolnych nie miał takiej broni w ręce). Wreszcie należało zamknąć uszkodzony luk tak, aby nawet słoń (jeśli na tej planecie słonie włóczą się po nocach) nie dał rady go otworzyć.

Zakończywszy przygotowania, Paweł wyszedł ze statku i nieoczekiwanie poczuł elegijny niemal smutek. Nieprzenikniony zmrok, któremu zdawało się nie będzie końca, zabarwił niegościnny świat różnorodnymi odcieniami czerni i szarości, i jedyną bliską rzeczą w tym pustynnym królestwie był okaleczony wrak „Kompasa”, zawodzący pod porywami wiatru, samotny i bezbronny.

— No — no, nie rozklejaj się — powiedział Paweł do statku i pogładził pieszczotliwie kadłub poszczerbiony w czasie awaryjnego lądowania.

— Wrócę prędko, dojdę tylko po brzeżku do ognia i wrócę.

Światełko płonęło równo, czekało. Paweł po raz ostatni sprawdził dopływ tlenu — wystarczy go na sześć godzin, w najgorszym zaś wypadku można oddychać również powietrzem planety. Chociaż to nieprzyjemne i szkodliwe. Wyciągnął pistolet, wycelował w kamień na brzegu i wystrzelił. Promień chlasnął o kamień, rozdzielając się na dwie połówki świecące purpurowym, gorącym światłem. Na samym końcu Paweł uruchomił ostatecznie własnoręcznie skonstruowany przez ostatnie pół godziny system zapór, którego pozazdrościłby mu każdy Neandertalczyk. Luk skrzypnął i zamknął się. To wszystko. Czas było ruszać.

Paweł rozgrzebał butem stos osmalonych poczwar — ognisko dawno już zgasło i ostygło. Przeskoczył przez nie — nie po to jednak, aby okazać swą dziarskość — chciał sprawdzić, czy wszystko miał na sobie dostatecznie mocno przytroczone.

Najwygodniej było iść samym skrajem plaży. Fale sięgające tutaj jęzorami leniwej piany sprasowały piasek — był sprężysty i twardy. Latarnia była chwilowo niepotrzebna, widać było dobrze wszystko, co należało widzieć — nie kończący się pas piasku, ciemną wodę z lewej, czarne zarośla na diunach z prawej strony. I tak w nieskończoność, aż do światełka.

Paweł przeszedł kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się, obejrzał na statek. Statek był ogromny, nieprzenikniony i strasznie samotny. Jeszcze kilka razy oglądał się — statek wciąż malał, rozpływał w ciemnościach i zlewał się z niebem, i gdzieś pod koniec pierwszego kilometra drogi Paweł nagle zrozumiał, jak jest mały i bezbronny, jak obcy temu morzu. Zrobiło mu się straszno, chciał zawrócić, uciec do statku, ukryć się w luku. Przez chwilę starał się wzbudzić w sobie nadzieję, że zapomniał zabrać czegoś bardzo ważnego w tej podróży, po co, chce czy nie chce, musi wrócić. Ale kiedy usiłował sobie to coś przypomnieć, odezwał się wstyd, zaczęło go gryźć sumienie — nie było po co wracać, nie wolno było wracać, i wtedy Paweł spróbował sobie wyobrazić, że jest żoną Lota, uwierzyć, że jeżeli się obróci, zamieni się w słup soli. I do rana zliżą go łasi na krystaliczną sól mieszkańcy zarośli.

Postanowił, że będzie śpiewał. Śpiewał słabo. Po drugiej zwrotce zarośla zamilkły. Piasek rozwijał się pod stopami równą wstęgą, czasami język fali podpełzał do nogi wędrowca i Paweł skręcał nieco wyżej, omijając płaty piany. Raz przestraszyła go biała plama z przodu. Plama była nieruchoma i złowieszcza. Zwolnił kroku, ścisnął rękojeść pistoletu. Plama rosła, i widać było, jak coś czarnego, wielołapego wysunęło się z niej, gotując się do schwytania przybysza. Ale Paweł szedł mimo wszystko, wystawiwszy przed siebie pistolet, i czekał, aż plama pierwsza zdecyduje się na atak. Był tutaj intruzem, a dla intruza nie ma nic bardziej niebezpiecznego, jak pierwszemu otwierać ogień — nikogo to jeszcze nie ocaliło.

Plama okazała się ogromną muszlą, a może pancerzem jakiegoś morskiego stworzenia. Kilka poczwar pełzało po niej, przypominając do złudzenia ogromne łapy.

— A kysz, nieszczęsne! — krzyknął Paweł poczwarom, i te posłusznie zlazły z muszli i odleciały w zarośla, biorąc go widocznie za wielkiego drapieżnika, amatora morskiej padliny.

Spod muszli wyskakiwał wszelkiej maści żarłoczny drobiazg i umykał do wody. W ciemnościach trudno było rozeznać się w kształtach i zwyczajach żyjątek — niektóre nurkowały i rozpływały się w pianie, inne uwijały się po brzegu fosforyzującymi plamami.

Po zdarzeniu z muszlą Paweł poczuł się pewniej — mieszkańcy morza i zarośli zajęci byli swoimi sprawami i nie zamierzali go atakować. Rozumiał wprawdzie, że jego pewność siebie opiera się na błędnym rozumowaniu. Bo przecież jeśli istnieją ślimaki, to są i poczwary, które tymi ślimakami się żywią. A jeśli są poczwary, to ktoś tam je pożera. I jeszcze ktoś pożera tych, którzy żywią się poczwarami. I tak dalej.

Minęła już godzina od czasu, kiedy opuścił statek, za sobą miał najwyżej pięć kilometrów drogi. Jedyne, co niepokoiło go teraz naprawdę, to to, że światełko nie przybliżało się. Tak samo daleki był czarny cypel, tak samo równy pas piasku.

I w tym momencie Paweł zobaczył rzekę.

Z początku słychać było tylko szum. Szum, który wplątywał się w jednostajny rytm przyboju, zaniepokoił Pawła. Potem zobaczył i rzekę, która wpadając do morza rozbijała się na mnóstwo płytkich, bystrych odnóg. Brzeg wydawał się niewielkim półwyspem w morzu. Między odnogami i z obu stron delty ziemia pokryta była ciemnymi plamami porostów i trawą. Przejście rzeki w bród na pierwszy rzut oka wydawało się nietrudne, — ale kiedy kilka metrów od wody jego noga zapadła się po kostkę, Paweł zrozumiał, że w rzece mogą czyhać na niego pułapki.

Już następny krok okazał się trudniejszy. Piasek stał się ustępliwy i grząski, z chlupotem wciągał nogę i niechętnie ją puszczał.

„W końcu — pomyślał Paweł — nic mi nie grozi. Jestem w skafandrze i jeśli nawet wpadnę gdzieś głębiej, nie przemoczę nóg.”

Ta myśl nie zdążyła jeszcze opuścić głowy, a Paweł stracił grunt pod nogami i zapadł się po pas. To nie było wszystko: Próba wyjścia z pułapki najpierw zmusiła go do pogrążenia się o dalsze kilka centymetrów. Skafander był elastyczny, i błotnista maź, która pojmała Pawła, uciskała mu piersi, dochodziła do ramion. Przypomniał sobie, że w podobnych przypadkach myśliwym, którzy wpakowali się w błoto, zawsze trafia się pod ręką jakaś gałąź albo choćby krzaczek. Gałęzi w pobliżu nie było, a krzaczek rósł o jakieś trzy metry przed nim. Paweł doszedł do wniosku, że przy krzaczku winno być twardziej, i skoczył naprzód.

Dla postronnego obserwatora jego skok wyglądałby zapewne bardzo dziwnie: istota pogrążona po piersi w piachu robi rozpaczliwy ruch, wyrywa kilka centymetrów ciała z uwięzi, przesuwa się o pół metra do przodu i w tym samym momencie prawie całkowicie znika z pola widzenia.

Skok był pomyłką, wybaczalną tylko dlatego, że Paweł nigdy wcześniej nie zetknął się ani z błotami, ani z grząskimi piaskami. Teraz, nad lekko kołyszącą się i piętrzącą się bąblami powierzchnią sterczały tylko górna polowa jego hełmu i dłonie. Paweł spojrzał z ukosa i zobaczył, że czarna granica piasku powoli, ale dostrzegalnie przesuwa się po przeźroczystej przyłbicy. Nie bał się jeszcze — wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie, że po prostu nie zdążył przestraszyć się jak należy. Starając się nie robić zbędnych ruchów, dlatego że każdy ruch pogrążał go głębiej, Paweł ostrożnie odwrócił głowę w stronę odległego cypla. Światełko paliło się. Czekało. Głowę trzeba było mocno zadzierać, ponad piasek wystawał tylko czubek hełmu z niepotrzebną anteną nastrojoną na statek, na którym i tak nikt go nie usłyszy. Po kilku sekundach światełko zniknęło i wszystko zniknęło. Było ciemno, strasznie ciasno i zupełnie nie wiadomo było, co robić dalej.

Strach przyszedł wraz z ciemnością. Paweł uświadomił sobie, że jego oddech stał się szybki i płytki, brakowało mu powietrza, choć było to nieprawdą — butle rzetelnie dostarczały wciąż tyle tlenu, ile należało. Hełm był dostatecznie twardy i nie groziła Pawłowi śmierć od uduszenia. Śmierć… Gdy tylko słowo to przemknęło w myślach, to zaczepiło się w mózgu i zostało tam. Śmierć. Przecież w tej jamie może dopaść go śmierć.

Słowo to miało jakąś magiczną siłę. To było odrażające słowo, kłamliwe, złe. Paweł rozumiał, że nie może się ono odnosić do niego, dlatego… dlatego, że na niego czekają. Czeka na niego Gleb Bauer i Kira Tkaczenko, i nawigator Baturin — bez Pawła oni także zginą. I jeśli kiedyś przyleci tutaj statek, a przyleci na pewno, to będzie za późno. Jeśli przylecą tutaj ludzie, to znajdą ciała drugiej wachty w wannach do anabiozy, ciała tych, którzy zginęli, i zrozumieją, że ktoś przebywał jeszcze przez jakiś czas na statku, a potem znikł. Będą go szukać i oczywiście nigdy nie znajdą. Nawet jeśli planeta zostanie zasiedlona i położą drogi, nikt nigdy nie odnajdzie doktora Pawła, lat trzydzieści cztery, szatyna, wzrost sto osiemdziesiąt trzy, oczy niebieskie…

— Ano, dosyć — powiedział do siebie Paweł. — W ten sposób można rozmyślać i do rana.

Trzeba było spróbować się wydostać. Uświadomił sobie, że wcale nie ma zamiaru zdychać w tej przeklętej jamie. Należało znaleźć jakieś wyjście z pułapki. Ot i wszystko.

Twardy piasek ma za sobą. Więcej ryzykować nie należy. Żadnych ruchów naprzód — tylko w tył, do brzegu.

Spróbował podnieść ręce. Można to było zrobić, ale z trudem, piasek był zbity i ciężki. Spróbował pokopać rękami przed sobą, ale zapadł tylko głębiej w bagno, i trzeba było znieruchomieć na nowo, aby przezwyciężyć wybuch paniki paraliżującej świadomość. Panika była irracjonalna — ciało, czując bliskość śmierci, zaczęło się miotać.

Paweł „przeczekał panikę na pokładzie”. Wiedział, że jest od niej silniejszy, pozostał na „kapitańskim mostku” — buntownicy zaś bezsilnie biegali po pokładzie i wymachiwali rękami. I w tym momencie nogi, palce nóg, poczuły twardy grunt.

— Wspaniale — rzekł Paweł, uspokajając buntowników i tchórzy, którzy zagnieździli się w jego ciele. — Toż zawsze wam mówiłem, że trzęsawisko nie jest bezdenne. Zwyczajna dziura. Stoimy na dnie i teraz spokojnie, nie spiesząc się pójdziemy z powrotem.

Powiedzieć było łatwiej, niż zrobić. Piasek nie chciał puścić Pawła i ciągnął go w dół, dno było śliskie i niepewne. Ale mimo wszystko zrobił krok w górę po zboczu jamy i uświadomił sobie, że piekielnie się zmęczył. Szczególnie przeszkadzał mu ciężar błocka. Przez myśl przemknęło mu wyobrażenie nurka idącego powoli po głębinie..

— Zaczekaj — powiedział do siebie. — Mam pomysł.

Po minucie prawa ręka przekopała się przez piasek i nacisnęła dźwignię regulującą dopływ powietrza. Nacisnął ją aż do oporu i nie puszczał tak długo, dopóki powietrze dławiące gardło, wyciskające oczy z orbit, wstrzymujące serce — nie napełniło skafandra na tyle, że kolejny krok w górę okazał się znacznie łatwiejszy.

Puścił dźwignię dopływu powietrza dopiero wtedy, gdy wynurzył się po pas z grząskiego piasku i starłszy wolną ręką błoto z hełmu, zobaczył światełko. Paliło się dalej.

4

Paweł długo siedział na brzegu, pozwalając falom obmywać wyciągnięte nogi. Uśmiechał się, nie mógł się nie uśmiechać, kiedy kilka razy podnosił ręce, ażeby się przekonać, jak lekko i swobodnie żyje się w powietrzu.

Rzeka spływała do morza tak samo spokojnie jak poprzednio i niemożliwym już było odnaleźć miejsce swego niedawnego uwięzienia. Piasek wygładził się, pogodził się z utratą niewolnika — czekał na nowe ofiary.

Ale najważniejsze zadanie nie zostało wykonane. Rzeka zagradzała drogę i należało ją przejść, aby kontynuować wędrówkę po równym brzegu, zaczynającym się na nowo o jakieś sto metrów dalej.

Odsapnąwszy, Paweł podniósł ‘się i skierował ku zaroślom. Muszelki trzeszczały pod stopami i szmery na przodzie, trzaski gałązek, piski przybliżały się, stawały się coraz wyraźniejsze. Zatrzymał się na skraju zagajnika przypominając sobie, że do pistoletu mogło napchać się piasku. Wydostał go, przeciągnął ręką po lufie. Lufa była czysta.

Szedł trzymając się z dala od szczebioczącej, niewinnej na pierwszy rzut oka rzeczki, wdrapał się na niewysoki pagórek i stanął przed zwartą ścianą chaszczy. Krzaki wyciągały naprzeciw kolce i suche gałęzie stały ciasno niczym żołnierze gotujący się na spotkanie wroga. Paweł spróbował rozgarnąć zarośla, ale gałęzie pozczepiały się kolcami, wypadało żałować, że nie nałożył rękawic.

Przez kilka minut daremnie szamotał się z gąszczem, usiłując odnaleźć w nim jakieś przejście, w końcu z wściekłością liznął po krzakach promieniem pistoletu. Promień przeciął w zaroślach wąską szczelinę, podniósł się biały słup dymu i krzaki czujnie zamilkły. Paweł włączył hełmową latarnię i zobaczył, jak zarośla, stanowiące litą całość, zabliźniają swoją ranę, jak pełzną przez szczelinę palce gałązek i szpony kolców, jak osypują się na ziemię martwe badyle, a na ich miejscu wyrastają świeże pędy.

Promień lampy zwabił poczwary i Paweł po raz pierwszy zobaczył, że wylatują one z zagajnika poprzez powstające w nieprzeniknionej ścianie otwory, które zamykają się natychmiast za nimi jak zatrzaskujące się drzwi.

Zgasił latarnię i zawrócił, opędzając się od natrętów stukających przeźroczystymi skrzydłami w hełm i zaglądających w oczy.

Wrócił na brzeg. Przejście rzeki w bród było niemożliwe, nie sposób było się również przebić przez zarośla do takiego jej miejsca w górnym biegu, gdzie nie będzie grząskich piasków. Wracać nie wolno… Pozostawała trzecia droga — po morskim dnie. Nie obiecywała sukcesu, ale wyboru nie było. Paweł zszedł do wody.

Dno opadało łagodnie, fale rozbijały się o nogi, popychały w stronę brzegu i nieco świeciły obrysowując kontury każdego znajdującego się w wodzie przedmiotu. Paweł postępował powoli po twardym dnie, starając się trzymać skraju wysuniętej delty. Wkrótce trzeba się było zanurzyć po pas, i jego ruchy stały się płynne i niezręczne jak we śnie. Gdzieś, o jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu, dno nieoczekiwanie umknęło mu spod nóg, i Paweł zapadł się pod wodę z głową. Pływać nie mógł, skafander był za ciężki, choć niestety nie na tyle, aby podeszwy pewnie trzymały się dna. Przy każdym kroku tracił równowagę, ciągnęło go w górę i jak na złość nie mógł namacać butami żadnego kamienia, który pozwoliłby mu zwiększyć własny ciężar.

Fosforyzujące żyjątka rozpierzchały się na boki przed niezdarnym człowiekiem. Pod wodą było ciemniej, i Paweł włączył latarnię, aby nie zboczyć z drogi. Po prawej stronie miał piaszczystą skarpę biegnącą stromo w górę — skraj delty, z lewej dno opadało tarasami. Prąd rzeki odczuwało się tu wyraźnie — wody napierały na bok i pędziły w głębinę, widać było, jak po dnie przemykają strumyczki piasku niesione prądem.

Schodząc głębiej, Paweł pogrążył się w dżungli wodorostów, miękkich i ustępliwych. Nikt nie przeszkadzał mu iść po dnie morza, nikogo nie spotkał, a mimo to nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś go śledzi starając się zgadnąć, na ile jest silny i niebezpieczny…

Morda patrzyła na niego z wodorostów jedynym wąskim okiem. Światło latarni hełmowej odbiło się w nim i oko zwęziło się jeszcze bardziej, starając się widocznie dostrzec, co też takiego kryje się za plamą światła.

Paweł zamarł i od raptownego zatrzymania stracił równowagę, prąd porwał go, uniósł i rzucił naprzód, ku mordzie. Rozłożył ręce, aby utrzymać się na miejscu, i zadarł głowę nie chcąc wypuścić przeciwnika z promienia lampy. Był bezradny, nie mógł nawet sięgnąć po pistolet, ponieważ ręce zajęte były teraz przywracaniem ciału utraconej równowagi.

Oko zamknęło się, rozdziawiła się natomiast paszcza najeżona igłami. Paweł mógł doskonale zmieścić się w tej paszczy i momentalnie dorysował sobie w wyobraźni odpowiadające jej ciało i ogon z kolcami na końcu. Paszcza zamknęła się i na powrót otwarło się oko. Morda była najwyraźniej zdziwiona niezwykłym zachowaniem się intruza ledwo dotykającego kończynami dna, wymachującego rozpaczliwie rękami, przewracającego się, a przy tym zbliżającego się wyraźnie do niej.

Monstrum nie wytrzymało tego niesamowitego widowiska, uznało, że Paweł chce je zjeść. Zawróciło i rzuciło się do ucieczki. Nie miało ciała, nie miało ogona z kolcami — tylko coś w rodzaju zakrzywionej potylicy zaopatrzonej w płetwy.

Łodygi wodorostów zakręciły się w wirze wznieconym przez potwora.

Paweł stanął w końcu na nogach. Odpocząwszy chwilę, wyciągnął pistolet i postanowił nie wypuszczać go z ręki, dopóki nie wydostanie się na brzeg. A kiedy ruszył, zawrócił przezornie, następnie wydostawszy się z wodorostów zszedł głębiej, aby obejść dżunglę skrajem.

W głębinie prąd utrudniał poruszanie się, podobny był do silnego wiatru. Paweł wyszukał podłużny kamień podobny do obłamanego palca i wziął go w wolną rękę, aby nie dać się znieść porywom wody przy każdym kroku.

Idąc dalej wzdłuż dżungli spojrzał na zegarek. Minęły już dwie godziny od czasu, gdy opuścił statek, spacer przeciągał się. Zarośla przerzedziły się — widocznie lepiej im się żyło w tym miejscu, gdzie słodka woda rzeki mieszała się z morską. A więc można powoli kierować się w stronę brzegu. Wędrówka po morskim dnie zakończy się niebawem. Paweł uradował się na myśl o powrocie na ląd, gdzie mieszkają tylko nieszkodliwe poczwary. Zaczął wspinać się po łagodnym stoku i odchyliwszy głowę zobaczył poprzez cienką warstwę wody gwiazdy i strzępy fosforyzującej piany na grzbietach fal. I w tym momencie poczuł silne uderzenie w plecy. Schylił się instynktownie naprzód, uderzył czołem o przyłbicę i spróbował się odwrócić, aby spotkać się twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem.

Nie było za nim nikogo.

Paweł postał chwilę, wodząc latarnią i wpatrując się w ciemności, i znowu poczuł uderzenie w plecy. Jakby ktoś szybki i swawolny zabawiał się z nim w chowanego.

— Ach tak — powiedział. — Jak sobie chcesz. Ja idę na brzeg.

Zamarkował powolny obrót wokół własnej osi, ale nagle ostro zawrócił i zderzył się nos w nos z tępopyskim stworzeniem, podobnym do ogromnego robaka. Stworzenie zobaczywszy, że je zdemaskowano, momentalnie wzbiło się w górę, wyskoczyło nad powierzchnię wznosząc słup bryzgów i znikło.

— A więc nie zapoznaliśmy się — powiedział Paweł. — Choć byłeś nadzwyczaj miły.

Zrobił jeszcze krok i poczuł, że woda rozstąpiła się. Stał w niej teraz po szyję. Brzeg był pusty i biegł w dal ku światełku (światełko Paweł zobaczył najpierw) równym pasmem. Rzeka szumiała za plecami bezsilna, niezdolna go już zatrzymać. Paweł upuścił kamień i chciał wyjść z wody, gdy nagle ktoś chwycił go za nogę i silnie szarpnął w głębinę.

Woda zakotłowała się. Paweł stracił orientację i zrozumiał tylko, że coś go ciągnie z powrotem w morze, na co nie ma najmniejszej ochoty. Starał się wyrwać nogę, włączyć latarnię, wystrzelić do istoty, która go zaatakowała — wszystko naraz.

Wreszcie lampa zapaliła się, ale w zmąconej wodzie Paweł w żaden sposób nie mógł dostrzec swego prześladowcy i wtedy wyciągnąwszy nadludzkim wysiłkiem pistolet, wystrzelił w jego stronę. Płomień pistoletu był oślepiająco jasny, uchwyt napastnika osłabł. Paweł przysiadł na dnie i uświadomił sobie, że starał się go wciągnąć w głąb swawolny robak, który tak bojaźliwie umykał niedawno. Wił się teraz rozcięty promieniem na dwoje. Woda jeszcze bardziej zmętniała. Pawłowi, nie wiedzieć dlaczego, zrobiło się żal robaka i pomyślał, że nie chciał on po prostu rozstawać się z człowiekiem, do którego poczuł sympatię. Ot, chciał zaprowadzić do siebie, przedstawić rodzinie — ale nie wiedział biedak, za jaką część ciała chwyta się ludzi prowadząc ich w gościnę.

Paweł postał, popatrzył na wijącego się czerwia i już chciał wyjść na brzeg, gdy z głębin wyskoczyło stado cienkich wrzecionowatych ryb, zwabionych widocznie zapachem krwi. Wrzecionowate stworzenia rozdwajały się na kształt szczypiec i wbijały się w olbrzymiego robaka. Było ich bardzo wiele. Widowisko walki połówek czerwia z drapieżnikami było tak okrutne i brutalne, że Paweł nie mógł oderwać od niego wzroku — stał i patrzył. Gdy jednak jedno z wrzecion rzuciło się ku niemu sprawdzając, kto tak jasno świeci, zrozumiał, że nie wolno mu zatrzymywać się dłużej. Wyłączył latarnię i pospieszył do brzegu z nadzieją, że ogromny robak jest dla drapieżników o wiele bardziej apetycznym kąskiem aniżeli jego skafander.

Niestety, wrzeciono pomyślało inaczej. Wpiło się w bok i rwało tkaninę jak zły pies. Paweł musiał użyć pistoletu i rozpłatać je promieniem. W tym momencie kilka innych ryb porzuciło czerwia i rzuciło się w pogoń za Pawłem.

Cofał się w stronę brzegu siekąc promieniem po zwinnych ciałach drapieżników, ale wyglądało na to, że na miejsce zabitego pojawia się natychmiast inny osobnik. Dwa razy udało im się przedrzeć do skafandra i choć tkanina nie poddawała się zębom, nie przestawały jej targać i skubać, jakby jej opór dodawał im sił.

Jednemu udało się przegryźć skafander i wpić się w nogę. Paweł rycząc z bólu, czując jak woda leje się przez otwór i miesza się z krwią, jak wciąż nowe i nowe wrzeciona rozrywają mu nogi, rzucił się z rozpaczą do brzegu. Chlastał jeszcze po wodzie słabnącym promieniem, woda kipiała wokół, buchały fajerwerki iskier i kłęby pary.

Wyczołgał się wreszcie na piasek, wyciągając za sobą drapieżniki wpijające się w jego ciało chwytem buldoga, a raczej nie drapieżniki, a ich strzępy, ponieważ wszystkie były martwe, posiekane promieniem pistoletu.

W miejscu ukąszenia łydka piekła. Zęby napastników wbiły się w mięsień i Paweł czuł, jak krew płynie mu z rany, ale nie miał jej czym zatamować. Popełnił niewybaczalny dla lekarza błąd — nie zabrał z sobą nawet plastra.

— Gonić by takich — powiedział do siebie. — Oczekiwałeś, że spędzisz przyjemny wieczór, wybrałeś się na spacer przy księżycu.

Poczuł ogromne zmęczenie, pragnął tylko położyć się i nie chodzić nigdzie więcej. Nawet nie wrócić na statek, dlatego że wracać trzeba będzie znowu po morskim dnie, a takie podróże można podejmować tylko raz w życiu. „Zakop się zwyczajnie w piasku i śpij” — podpowiadało zmęczone ciało. „Nikt cię nie dotknie. Odpoczniesz godzinę, dwie i pójdziesz dalej.” Mdliło go coraz bardziej i miał kłopoty z oddychaniem.

Ależ to jasne, uświadomił sobie. Przez dziurę w skafandrze oddycha tutejszym powietrzem. A to pech! Odwinął kawał sznura wiszącego akselbantem przez ramię — zabrał go z sobą na wypadek, gdyby potrzebna była lina — odciął promieniem pistoletu półmetrowy kawałek i nałożył opaskę poniżej kolana. Nie było to zbyt rozsądne — noga zdrętwieje i iść będzie trudniej, ale na mieszaninie swojego i tutejszego powietrza też daleko nie pociągnie.

Odcinając sznur, Paweł zauważył, że pistolet daje zupełnie słabiutki płomień, Pozostał tylko nóż, ale czyż można było go uważać za skuteczną broń? Potem zrobił jeszcze jedno nieprzyjemne odkrycie — w czasie walki na dnie plecak otworzył się i zapasy jedzenia padły łupem ryb. Na dnie plecaka pozostała tylko tubka z sokiem. Paweł wypił połowę, a resztę starannie schował w bezpiecznym miejscu.

Najrozsądniej byłoby powrócić teraz na statek. Może uda się podładować pistolet, a co najważniejsze, odnowić zapas wody i zmienić skafander. Dalej iść byłoby nierozsądnie. Z każdym krokiem powrót staje się coraz bardziej problematyczny, coraz bardziej nie wiadomo, co jest przed nim i co kryje się za światełkiem. Może to po prostu czynny wulkan.

Aby nie roztrząsać dłużej, Paweł poderwał się mimo bólu nogi i żwawo poszedł po piasku w kierunku światełka, nie oglądając się za siebie.

Chciało mu się pić. Kiedy się wie, że pozostały jeszcze tylko dwa łyki napoju, zawsze się chce pić. Aby odwrócić uwagę od pragnienia, skoncentrował się na bólu w nodze, ale już po dwustu krokach nie musiał tego robić specjalnie — noga drętwiała i ćmiła jak bolący ząb. „Tego jeszcze brakowało, żeby ryby były jadowite — pomyślał Paweł. — Trzeba mi było od razu rwać do brzegu, gdy tylko je zobaczyłem. A ja stałem i gapiłem się całą minutę.”

Uporu starczyło mu jeszcze na pół kilometra. Potem musiał przysiąść, rozluźnić sznur, zwiększyć dopływ tlenu, aby nie utracić przytomności. A mimo to czuł się coraz gorzej. Widocznie stracił dużo krwi. Przez chwilę stało się możliwe, że mógł spojrzeć na siebie z zewnątrz i jako lekarz postawić sobie diagnozę obiektywną i okrutną. Diagnoza brzmiała: „nie dojdzie”!

— A jednak dojdę — odpowiedział Paweł na diagnozę. — Tam czeka Gleb i cała druga wachta.

Znowu zacisnął sznur — odpoczynek mimo wszystko nie pomógł, tylko tlen bezczelnie ulatywał w niebo — i dokuśtykał do zarośli. Krzaki były tutaj wyższe, nie tak kolczaste, bardziej podobne do drzew. Chciał odciąć gałąź nożem, ale ręce odmówiły mu posłuszeństwa i musiał znowu wydostać pistolet i odpiłować ją promieniem.

Dalej Paweł szedł podpierając się gibką laską i powłócząc chorą nogą. Był zapewne podobny do umierającego wędrowca na pustyni albo do badacza polarnego z dawnych czasów, ostatkiem sił dążącego do bieguna. A jeśli wypadało, aby za wędrowcem polarnym biegł wierny pies, to i Paweł miał swoich towarzyszy, nie tak sympatycznych jak psy, ale wiernych — kilka poczwar unosiło się nad jego głową, raz po raz opadając na piasek. Nie były natrętne, przeciwnie, nawet grzeczne. Ale czuło się, że bardzo pragną tego, aby dwunoga istota jak najprędzej padła na piasek i zdechła.

Kiedyś będą tutaj mieszkać ludzie, pomyślał Paweł. Wybudują domy i ulice i być może nazwą którąś z nich imieniem „Kompasa”. W długie wieczory będą przychodzić na brzeg morza alejkami wytyczonymi w zagajnikach, będą rozkoszować się pasiastym słońcem, zielonkawą wodą, a oswojone poczwary będą pilnować dzieci i przysiadać na męskich ramionach. Ludzie przecież bardzo szybko wpadają na sposób, jak poprzestawiać wszystko do góry nogami. Być może, nauczą się nawet zbierać zieloną pajęczynę z wodorostów i tkać z niej wytworne szale, trwałe, migotliwe, lekkie. A tymczasem on, Paweł, kuśtyka po piasku i prześladują go zupełnie nie oswojone poczwary, pojęcia nie mające o tym, że człowiek to król stworzenia. Tylko człowiek i nikt poza tym…

Ale kto zapalił światełko? Kto wyczekuje podróżnika za otwartymi okiennicami? Czy przywita go życzliwie? Zadziwi się? Przywita ogniem, wystraszywszy się nieznajomego? Przecież jeśli istoty rozumne pojawiły się tutaj stosunkowo niedawno, to mogą się okazać niedostatecznie rozumnymi, aby spieszyć z pomocą jakimś tam kosmonautom.

Ale najważniejsze — to dojść. Nieistotne teraz, czy czeka tam wróg, czy przyjaciel, czy to po prostu wulkan, czy świecący krzak. Jeśli zacznie rozmyślać, da zmóc się wątpliwościom, i siły szybko opadną. Padnie i dostarczy niezasłużonej satysfakcji członiastym poczwarom.

Światełko tymczasem przybliżało się… Brzeg dosyć gwałtownie załamywał się w stronę przylądka, na końcu którego, nieprawdopodobnie daleko, ale o ileż bliżej aniżeli poprzednio, płonęło światełko. Krzaki odstąpiły od brzegu rozerwane niewysoką skalistą grzędą — grzbietem przylądka. Włączywszy na chwilę latarnię Paweł oglądał pobłyskujące czarne skały, regularnie zębate jak ściany starej twierdzy. Potem trzeba było latarnię wyłączyć — poczwary rzucały się na nią z zapamiętaniem. Jeśli wcześniej ich uderzenia wydawały się lekkie, teraz każde zderzenie odzywało się wybuchem bólu i nawrotem obrzydliwych mdłości.

Zrobiło się jeszcze ciemniej, obłoki zamieniły się w zwarty całun i zaczął padać deszcz — gęsty, drobny, ściekający po przyłbicy rozgałęziającymi się strumykami. Paweł od razu zapragnął ochłodzić sobie nim twarz — powinien być przecież świeży i rześki. Podniósł przyłbicę i wychylił głowę na zewnątrz. Krople spadające na czoło były ciepłe i — co najdziwniejsze — deszcz niósł dziwne, odurzające zapachy ziemi skrywającej się za zaroślami, zapachy sennych lasów, soczystych stepów, ogromnych, rozpościerających się na ziemi zaborczych kwiatów, rozpadlin wypełnionych lawą, porosłych błękitnymi mchami lodowców, gnijących pni, z których nocą tryskają snopy kolorowych iskier…

Rozpaczliwym wysiłkiem, tracąc świadomość, otumaniony przywidzeniami, które przyniósł deszcz, Paweł opuścił przyłbicę. Trzeba było siąść na piasku i przepędzić majaki, oddychać głęboko i równo i walczyć z nieodpartym pragnieniem snu. Paweł starał się rozzłościć. Rugał siebie, drwił, wykrzykiwał coś obraźliwego pod adresem poczwar, które rozsiadły się wokół niego kręgiem na piasku…

Potem znowu szedł. I wydawało mu się, że w ślad za nim kroczy słoń, wielki szary słoń ze sprężystą trąbą i obwisłymi uszami. Tupał po piasku i doganiał Pawła. Słoń był przywidzeniem i poczwary były przywidzeniem. Światełko także było przywidzeniem. Nie było w istocie niczego prócz piasku i wody. Dobrej zielonej wody. Jak miękko byłoby w niej poleżeć. Woda zaniesie go z powrotem do statku, położy przy luku, i Gleb Bauer sam, z własnej woli wyszedłszy z anabiozy, podejdzie, weźmie Pawła na ręce, zaniesie do kajuty i powie: „Zuch z ciebie, Sława, daleko zaszedłeś”.

Potem przyszło rozjaśnienie umysłu. Ból. Szare, niskie niebo. Szorstki piasek. Skały nawisłe nad wąskim, piaszczystym pasemkiem zakrywające światełko. Paweł walcząc z bólem i błogosławiąc go za to, że przywrócił mu świadomość, oparł się ręką o skałę, wyciągnął tubkę z sokiem i dopił ją. Poczuł się jeszcze gorzej, ale w głowie mu pojaśniało. Natychmiast pospieszył naprzód, bojąc się na nowo utracić świadomość, zwariować, uwierzyć w łaskawość fal i spokój.

Ale słoń wciąż szedł za nim. On jedyny pozostał z przywidzeń. Jego kroki były realne, ciężkie, wydawało się, że piasek drży i ugina się pod nim.

Niepokoiła go nieobecność światełka. A nuż przejdzie obok, minie je, a nie starczy mu sił aby zawrócić, wdrapać się na skałę, obejrzeć się. Paweł zupełnie nie mógł sobie wyobrazić, ile czasu upłynęło od chwili, gdy skręcił w przylądek. Luki w świadomości mogły być chwilowe, ale mogły i trwać długo.

A słoń jest zupełnie blisko. Dyszy za plecami. Wystarczyłoby tylko, aby Paweł odwrócił głowę, a widzenie zniknie. Ale w żaden sposób nie potrafił się zmusić, aby to zrobić. Zmęczył się nie tylko fizycznie. Zmęczyło się wszystko — rozum i wyobraźnia, i uczucia. Umysł odmawiał przyswajania nowych obrazów i reagowania na nie, nie był w stanie ani się ich bać, ani ignorować. Było mu zupełnie wszystko jedno, czy idzie za nim słoń, czy to tylko płód chorej wyobraźni, ostatek majaczeń. Mimo wszystko Paweł obejrzał się. Miał nadzieję, że nie zobaczy niczego, oprócz poczwar.

Ale słoń był. Nie, to nie był żaden słoń. Po prostu kolos, bryła w kształcie amfory w niepojęty sposób kolebiąca się za nim z tyłu, dopasowująca swój ruch do szybkości człowieka, nawet utykająca na jedną stronę, jakby powłóczyła nogą. Nie miała ani oczu, ani trąby. Tylko w najbardziej nieoczekiwanych miejscach jej ogromnego ciała nagle wzdymała się szara błonka, tworząc krótkie macki.

Paweł włączył latarnię. W tym momencie przepadł gdzieś ból i ogarnęła go złość, którą tak bezskutecznie starał się w sobie wzbudzić. Przecież tylko parędziesiąt kroków pozostało do celu, do światełka. Tak się nie robi. To nieuczciwe. To wprost nieuczciwe ze strony planety.

Bryła nie odstąpiła, tylko w tym miejscu, na którym spoczął promień latarni, utworzyło się zagłębienie, jakby światło namacalnie napierało na błonę. Paweł powiódł promieniem po ciele bryły, i ta z nieoczekiwaną lekkością umknęła spod niego, rozdzielając się na dwie części tworzące kształt podobny do klepsydry.

Wyszarpnął pistolet, nacisnął spust, ale promień, który emitowała broń, pociągnął się cieniutkim pasemkiem, chłodnym i niegroźnym, i urwał się przed bryłą. Paweł odrzucił pistolet. Był za ciężki jak na jego obecne siły i zupełnie bezużyteczny.

Paweł i bryła stali naprzeciw siebie. Wyłączył latarnię. Bryła rozrosła się wszerz i znowu stała się worem kartofli o wysokości dwupiętrowego domu. Jedna z poczwar podleciała nieostrożnie zbyt blisko do niej, i wyciągnięta z błony macka schwytała ją i schowała w głębi ciała.

— Do diabła! — zaklął Paweł, kolos zakołysał się usłyszawszy głos. — Lepiej jednak pójdę.

Odwrócił się do bryły plecami, bo i tak nic innego nie mógł zrobić, i poszedł. I tylko deszcz zbyt głośno stukał w hełm, dzwoniło w uszach. Ale trzeba było iść i nie odwracać się.

Kolos zbliżył się do niego. Czuł to nie odwracając się. Skały rozstąpiły się, przylądek się kończył. Jedna ze skał, wyższa od innych, z płaskim szczytem, stała na samym jego skraju. To na niej paliło się światełko, a raczej oślepiająca latarnia umocowana na słupie. Wokół światła roiły się poczwary, podstawa słupa usiana była ich trupami. Do szczytu latarni, do pomostu, na którym stała zamocowana, było z pięć metrów. Na tym samym pomoście widoczny był czarny dwumetrowy blok, mieszczący widocznie urządzenia zasilające. I to wszystko.

Nie było chatki z otwartym oknem, nie było jaskini z płonącym ogniskiem, nie było nawet czynnego wulkanu. Była po prostu automatyczna latarnia morska, ustawiona przez kogoś mieszkającego daleko stąd i wątpliwe, czy często tu zaglądającego.

Wyprawa utraciła cały sens. Paweł wczołgał się na skałę z tej strony, z której stok był łagodny. Na ten ostatni odcinek drogi starał się zebrać wszystkie siły, lecz nie było ich skąd brać. Mógł przejść prawie wszystko i znieść prawie wszystko, gdy przed sobą miał cel. A gdy celu zabrakło…

Bryła także pełzła po skale, odrobinę szybciej aniżeli Paweł. I gdy dotknął na koniec metalicznego, błyszczącego od deszczu gładkiego słupa, bryła wypuściła macki i dotknęła jego nogi. Chorej, zdrętwiałej nogi. Straszliwy ból zmusił go do krzyku, ponieważ macka odkryła dziurę w skafandrze i wpiła się w ranę.

Paweł wyszarpnął nogę, przywarł do słupa, ręka natrafiła na drążek i wpiła się weń kurczowo. Krótkie pręty sterczały po obu stronach słupa — po tej drabince wdrapywał się widocznie pracownik konserwujący latarnię. Pawłem kierował już tylko instynkt samozachowawczy. Świadomość wyłączyła się, nie wiadomo dlaczego po głowie krążyła tylko jedna myśl: dobrze byłoby, gdyby przyjechał latarnik, latarnik… Potem była ciemność i jeszcze większy ból — to druga macka pełzła po nodze. Świadomość wróciła mu dopiero na pomoście latarni. Nigdy potem nie mógł zrozumieć, jak zdołał pokonać te pięć metrów wysokości ze sparaliżowaną z bólu nogą, opadły z sił. Patrzył w dół. Ciemna bryła otoczyła słup i pełzła powoli ku górze. Paweł wyciągnął nóż i chlasnął nim po pierwszej wydostającej się na pomost macce. Macka cofnęła się i schowała, ale na jej miejsce wygramoliła się nowa.

Paweł cofał się powoli w stronę czarnego pudła energobloku. Był w nim właz, ale zamknięty. Wodził ręką po gładkiej twardej powierzchni, mając nadzieję odnaleźć jakiś przycisk albo dźwignię, i nie śmiał odwrócić twarzy w jej stronę, ponieważ trzeba było stale siec nożem po upartych płatkach drapieżnego kwiata, zatrzymując je promieniem światła. A płatki zwijając się spełzały do środka, kwiat za wszelką cenę chciał zamknąć w swym kielichu nogi Pawła. Właz otwarł się nieoczekiwanie. Wpadając do środka Paweł stracił przytomność.


Gdy otworzył oczy, światło płonęło równo i jasno. Leżał w niewygodnej pozie utknąwszy głową w kącie pudła. Żył. Za otwartym lukiem błyszczały krople deszczu drżąc w locie, jak drży wszystko, na co się patrzy przez osłonę siłową.

Paweł siadł i rozglądał się powoli. Głowa bolała go tak, że chciało się ją odkręcić i pożyć choć chwilę bez niej. Nogi nie miał. Ściślej — nie czuł jej. Czarne na zewnątrz pudło, w środku okazało się jasne, a zarazem większe. Przez całą boczną ścianę ciągnął się pulpit. Wisiał nad nim maleńki obrazek, zwykła stereopocztówka, jakie ludzie posyłają sobie na Nowy Rok: brzozowy zagajnik, słoneczne plamy na liściach i białe obłoki na niezwykle błękitnym niebie. Kosmonauci stają się sentymentalni z dala od Ziemi. I jeśli gdzieś w drodze, czy to na Marsie, czy na Saturnie, dogoni ich poczta, przechowują te pocztówki pieczołowicie i wieszają je na ścianach kajut.

Cała reszta była już zrozumiała i prosta: pulpit dalekiej łączności, zapasowy skafander na wypadek, jeśli kosmonauta, który uległ wypadkowi, dotrze do automatycznej latarni ustawionej przez zwiadowców na bezludnej planecie, szafka z wodą, lekarstwami i żywnością, broń, przenośny blok energetyczny…

Kiedyś dawno temu ludzie w tajdze, opuszczając zagubioną w głuszy chatkę, pozostawiali w niej zapas soli, zapałki, naboje, które mogły się przydać podróżnemu opadłemu z sił lub błądzącemu. I takie radiolatarnie tradycyjnie nazywano chatkami. Nie wiadomo kto i kiedy wymyślił tę nazwę, ważne, że się przyjęła.

Mruczały przyrządy i do Centrum nieprzerwanie płynęła informacja o temperaturze powietrza, wilgotności, sejsmice planety. Planeta nie była jeszcze zbadana, ale chatka stała i czekała na człowieka. I nawet okryła go swoim polem siłowym, gdy dopadł go prześladowca, i otwarła przed nim drzwi, dlatego że potrafiła odróżnić człowieka od każdej innej istoty.

Najpierw Paweł dobrał się do apteczki, odszukał środki antyseptyczne, tabletki uśmierzające, ściągnął skafander, pokiwał ze współczuciem głową, ujrzawszy, w co zamieniła się noga. Wrócił mu humor i pożałował nawet, że w chatce nie ma kamery, która pozwoliłaby mu uwiecznić tę siną, opuchniętą kłodę, tak niedawno będącą nogą lekarza pokładowego. Następnie stracił trochę czasu starając doprowadzić się do normy.

Potem przekuśtykał do pulpitu łączności, przełączył radiostację na ręczne nadawanie i wystukał SOS na wszystkie kosmiczne kanały. Poza kolejnością. I słyszał, i widział, jak zamierała łączność w galaktyce, jak przerywają pracę stacje planet i statków, jak wsłuchują się radiotelegrafiści w słabe, dalekie wołanie, jak w Centrum Kosmicznym zapalają się sygnały alarmowe, a anteny wirują nastawiając się na chatkę numer taki i taki, a nie znany Pawłowi statek, znajdujący się w sektorze dwunastym, otrzymuje rozkaz, aby niezwłocznie zmienił kurs…

Kiedy przyszło potwierdzenie łączności, Paweł dowiedział się nawet nazwy idącego na pomoc statku — „Segieża”. Będzie tutaj za tydzień, albo może trochę wcześniej.

Potem położył się spać. Spał sześć godzin i obudził go niepokój, poczucie konieczności podjęcia jakiejś decyzji, zrobienia czegoś i spieszenia dokądś. I zrozumiał, że nie powinien siedzieć dłużej w tej zacisznej skrzynce i wylegiwać się. Że to wręcz nie wypada. Szczególnie kiedy noga jest już sprawna (choć trochę pobolewa), a w kieszeniach zapasowego skafandra mieszczą się naraz dwa pistolety.

Zawiadomił Centrum, że wraca na statek. A tam odpowiedziano mu „w porządku”, ponieważ nie wiedziano, że do statku jest dziewięć kilometrów pieszo — a zresztą, co to znaczy dziewięć kilometrów dla dyspozytora Centrum, mierzącego odległości tylko parsekami?

Paweł zszedł po drabince. Było zupełnie ciemno. Zmierzch kończył się. Poczwary biły jak ćmy o szkło latarni. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak będzie musiał zejść do wody, kiedy trzeba będzie obchodzić zdradziecką rzekę, zmarszczył się pomyślawszy, że słoń może przyjść nie sam, a w towarzystwie. Ale ostatecznie wszystko to były głupstwa. Najważniejsze, że statek „Segieża” za tydzień albo trochę wcześniej wyląduje na brzegu.

I lekko utykając, poszedł po ubitym piasku tuż przy zielonej wodzie. Fale niosły na swych grzbietach świetlistą, fosforyzującą pianę i starały się lizać jego buty. Padał drobny deszcz niosący z sobą widzenia o lasach, stepach i ogromnych, drapieżnych kwiatach, szczelinach wypełnionych lawą, o lodowcach porosłych błękitnymi mchami i gnijących pniach drzew, z których tryskają snopy kolorowych iskier…


Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek

Загрузка...