W świetle palącej się na kasku żarówki Matej dostrzegł lśniącą drzazgę wbitą w kadłub „Albatrosa”, pozostałą tam po przejściu statku przez ławicę meteorytów. Wyrwał ją i schował troskliwie do kieszeni kombinezonu. Na pewno profesor Gromow będzie mu wdzięczny za pierwszy okaz do jego kolekcji minerałów pozaziemskich.
Wprowadzony na właściwy tor „Albatros” leciał w stronę Marsa. Dookoła panowała gęsta, przytłaczająca, namacalna ciemność. W tym bezkresnym mroku znajdowało się gdzieś ciało Larssona. Automatyczny pilot przejął sterowanie i przeprowadził statek wśród meteorytów.
Inżynier pozostał sam wśród lśniących gwiazd. Miał wiecznie błądzić po ścieżkach Kosmosu, jeśli jakaś spadająca gwiazda nie zetrze go na proch i nie strąci w otchłań, której bezkres go przeraził.
Matej z westchnieniem ruszył do kabiny—śluzy. Klapa zewnętrzna zamknęła się, przez szpary płynęło życiodajne powietrze. Potem odsunęła się bezszelestnie metalowa pokrywa i w prostokącie światła ujrzał postacie tych, którzy na niego czekali.
Przetłumaczyła Danuta Bieńkowska