Josef Nesvadba Anioł sądu ostatecznego

Dnieje. Cienie ustępują, przedmioty przede mną stają się nagle kolorowe lub błękitno — niebieskie, nadchodzi śmierć. Za kilka godzin ta wschodząca gwiazda rozżarzy się białym ogniem, powiększy się wielokrotnie na niebie, wypełni niebiosa aż po horyzont jak płonąca rtęć, wysuszy powierzchnię planety, wypali wszystko dookoła i w końcu się zleje ze swym gorejącym satelitą w jedną olbrzymią jasną masę.

Wiedziałem o tym w sposób pewny, przecież z tego właśnie powodu tutaj przylecieliśmy. Przed kilkoma dniami na osiemnastym kręgu galaktycznym otrzymaliśmy wiadomość, że niestała gwiazda w gwiazdozbiorze Alfa–4 Kamiennej Wyspy najpewniej spłonie. Uczeni podobno przypuszczali, że gwiazda ta posiada kilka planet, na których możliwe jest życie, wydano więc nam rozkaz, aby natychmiast wyruszyć w podróż. Byłem niecierpliwy. Od dawna już nie latano z naszej stacji na jakąkolwiek Nową, a ja służyłem tutaj dopiero od roku i właściwie nie przeżyłem dotąd żadnej przygody. Alfa–4 Kamiennej Wyspy miała dziewięć planet. Tylko trzy z nich posiadały rozległą rzadką atmosferę, która zawierała tlen, zbadaliśmy każdą z osobna. Najciekawsze zjawiska zaobserwowaliśmy na trzeciej planecie tej gwiazdy. W większej części była pokryta wodą, i zrazu sądziliśmy, że inteligentne życie napotkamy pod tutejszymi nie — głębokimi morzami, jak to się zdarzało na niektórych planetach. Ale już pierwsze zdjęcia, robione z dużej wysokości, wykazały, że pewne kontynenty są tutaj zamieszkane: widzieliśmy wielkie skupiska domostw i kwadraty kultur rolnych. Niektóre miejsca zamieszkiwano zwarcie, choć zapewne na prymitywnym poziomie organizacji miejskiej.

Próbowaliśmy się z nimi porozumieć; dowódca nie chciał ryzykować wypadku czy starcia teraz, kiedy przynosiliśmy tym istotom wieść ostateczną. Wątpiliśmy, czy one w ogóle w jakiś sposób potrafią się obronić przed olbrzymim ogniem, który rozżarzał się w ich gwieździe. Jedynym wyjściem było przeniesienie się gdzie indziej, ale nam się nie wydawało, aby tutejsza cywilizacja znajdowała się na tak wysokim poziomie rozwoju. Ostatecznie, gdyby mieszkańcy posiadali środki umożliwiające im przeniesienie całej cywilizacji na jakąś odleglejszą gwiazdę, niewątpliwie nie czekaliby na nasze ostrzeżenie. Najpewniej nie dysponowali bardziej udoskonaloną techniką; nadawaliśmy na wszystkich długościach fal najprostszym kodem porozumiewawczym, i nikt nie odpowiadał. Kto wie — może dotąd nie odkryli jeszcze elektryczności. Tak więc po kilku okrążeniach nie pozostało nam nic innego, jak tylko posegregować materiały, które mieliśmy dostarczyć Instytutowi Kosmicznemu dla Badań Porównawczych Kultur Biologicznych, uzupełnić kilka sprawozdań dla Galaktycznej Służby Informacyjnej, której urzędniczka przez cały lot zamęczała nas głupimi pytaniami, i wyruszyć w kierunku gwiazdy, bo należało zbadać, co spowodowało, że zamienia się w Nową, jakie przyczyny sprawiły, iż zaczyna płonąć.

Ten proces wpłynął również na katastrofę naszego statku. Masa tutejszej gwiazdy już się zmieniała, jej żar powoli się zwiększał, i zanim zdołaliśmy zdać sobie z tego sprawę, zawiódł regulator, przerwała się łączność i pozostaliśmy w przestrzeni trzeciej planety jako martwy satelita. Na pokładzie natychmiast ogłoszono alarm. Byłem do takich sytuacji przyzwyczajony, z początku nikt z nas nie uświadomił sobie niebezpieczeństwa. Regulator zawiódł, więc go naprawimy, nie stało się przecież żadne nieszczęście.

— Za trzydzieści godzin możemy startować — powiedział inżynier nazbyt według mnie pewnie i zbladł.

— Za trzydzieści godzin? — zachwiałem się. — Za trzydzieści godzin wszystkie planety tej gwiazdy zmienią się w ogniste metaliczne pary. A my jesteśmy satelitą jednej z nich.

Dowódca zawołał nas do głównej sali konferencyjnej. Rozdzielał zadania, polecenia, planował; wszyscy mieliśmy uczestniczyć w naprawie regulatora.

— Czyż nie rozumiecie, że to jest zbyteczne? — rozwrzeszczałem się, bo wszyscy zachowywali się tak uroczyście, odpowiedzialnie i urzędowo. — Po co mamy naprawiać regulator, jeśli za kilka godzin wyparuje wraz z nami? Po co mamy wykonywać bezsensowną pracę? — Głos mi drżał.

— Co pan proponuje? — zapytał dowódca. — Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko pracować jak zwykle.

— Czekać na cud?

— Nikt nie wierzy w cuda — zmarszczył się z wyrazem niecierpliwości. — Myślałem, że w szkole wyjaśnili panu, jak się należy zachować w sytuacji ostatecznej.

— W szkole zapewniali nas, że loty rakietami są najzupełniej bezpieczne i że żyjemy w dobie, kiedy rozum nasz już dawno opanował kosmos, w erze społeczeństwa galaktycznego, kiedy nikt nie umiera daremnie albo z głupoty swych zwierzchników.

Byłem zrozpaczony, obrażałem go, najchętniej bym się rozpłakał. Nie ukończyłem jeszcze dwudziestu lat, nie mam dzieci, oczekuje mnie matka; jak niepojęte wydało mi się, że ludzie umierali kiedyś w sto sześćdziesiątym roku życia. Jak niepotrzebne i bezsensowne. Ą teraz z powodu kilku głupców…

— Nie chcę umierać! — krzyknąłem. — Ja nie chcę ginąć!

Podszedł do mnie, jakby był moim ojcem, i skinął innym ręką. Szybko odbiegli, jakby jakikolwiek pośpiech był sensowny. Nie rozumiałem tego, wydawali mi się szaleńcami.

— To wszystko było tylko próbą, przyjacielu — powiedział dowódca i uspokajająco pogłaskał mnie po hełmie. — Niestety, nie wypadła dla pana dobrze, zostanie pan przeniesiony na linie komunikacyjne.

— Nie? — przestraszyłem się. Czasem organizowano takie dziwne próby, podobno po to, aby dla wykonania ważnych zadań wybrani byli najzdolniejsi. — Chce pan powiedzieć, że ta gwiazda nie spłonie, że nie stanie się Nową, że nie przylecieliśmy po to, aby ocalić tę cywilizację, że to wszystko jest tylko komedią, zagraną tylko po to, aby poznać, czy jestem w stanie podjąć najbardziej odpowiedzialne loty badawcze?

Potakiwał. Zaczerwieniłem się.

— Teraz dopiero rozumiem, dlaczego pozostali są tak spokojni. Chciałbym widzieć, co by robili, gdyby ta sytuacja okazała się rzeczywiście niebezpieczna i musieliby zginąć. Krzyczeliby jak ja, to pewne.

Przeprosiłem go; było mi przykro, że nie wyszedłem z tej próby zwycięsko. Dowódca wysłał mnie na najcięższy odcinek, musiałem pracować sam, po zewnętrznej stronie korpusu rakiety, w skafandrze ochronnym, bez łączności z innymi.

Zi pracowała naprzeciwko mnie. Najpierw wstydziłem się trochę, długo zabiegałem o jej względy i wiedziałem, że nie pomogłem sobie dzisiejszym wystąpieniem. Zi jest bardzo surowa, osądza łatwo. Uśmiechnąłem się do niej serdecznie przez grube, przeźroczyste iluminatory, pomagałem jej w pracy, nosiłem za nią drobiazgi, które pozostawiała w przestrzeni. Siła przyciągania była tutaj niewielka, wydawało mi się, że sam mógłbym naszą rakietę popchnąć na właściwy tor.

I znowu zbudziły się we mnie wątpliwości. Jeśli to była tylko próba, dlaczego się ją kontynuuje? Dlaczego nie startowaliśmy natychmiast po moim nieudanym egzaminie? Chciałem o to zapytać Zi, ale nie mieliśmy łączności. Dopiero kiedy przyszła nas zmienić kolejna dwójka. Byli to głośni dowcip — niesie, dwaj przyjaciele z Czarnego Kwadratu, czekałem więc, że się uśmiechną, ale pochwycili nasze narzędzia bez słowa, gwałtownie, jakby się im paliło za plecami. I rzeczywiście, za sobą mieli naszą gwiazdę.

— Wybacz, wiem, że to poważne, zachowałem się okropnie, widzę, jak dzielni są inni, wstydzę się, Zi — pomagałem w jej kajucie w zdejmowaniu osłony ochronnej z twarzy.

— Ja również się boję — powiedziała cicho.

A więc to prawda, dowódca okłamał mnie jak małego chłopca.

— Zginę?

— Zginiemy wszyscy — odparła.

Ten kłamca! Myślałem, że rzucę się za nim; odegrał przede mną komedię jak lekarz przed śmiertelnie chorym, jak bohater przed tchórzem, chciałem biec za nim, ale zatrzymałem się. Co mu powiem? On przecież również zginie. Dlaczego mam go obwiniać? Myślał dobrze. Rzuciłem się w objęcia Zi. Nie kochaliśmy się dotąd, nigdy na to nie chciała pozwolić.

— Teraz rozumiem, dlaczego kiedyś ludzie zażywali narkotyki — powiedziałem, kiedy leżeliśmy potem obok siebie i słuchaliśmy szumu sztucznego powietrza płynącego z wentylatora. — Potrzebowałem czegoś na uspokojenie, jakąś tabletkę czy napój, który by mnie odświeżył. Oboje wiemy, gdzie znajduje się apteka. Chodź, ubiegniemy śmierć, wspólnie, szczęśliwie i przyjemnie, bez ognia tej przeklętej gwiazdy.

Powoli odsunęła się ode mnie.

— Jesteś chory? To by oznaczało zdradę! Dezercję! Od urodzenia wiemy, że musimy umrzeć, a przecież z tego powodu się nie trujemy. Dowódca wydaje rozkazy tylko dlatego, że nic innego już nie potrafi. W kosmosie podczas każdej katastrofy załogi zachowują się tak samo, ponieważ nigdy nie mieliśmy innego wyboru. Rodzimy się i umieramy, a pomiędzy tym myślimy o pracy, o tym, jak potwierdzić siebie, czym zaznaczyć swą obecność w życiu. Nie istnieje inne rozwiązanie. Ani pobożne kłamstwo, ani obżarstwo, ani samobójstwo. Mówisz jak dzikus lub szaleniec, jakbyś niczego nie pojmował.

Owszem, Zi była starsza; nie znosiłem tego doświadczonego języka, mówiła, jakby było jej obojętne, że umrze, jakby od urodzenia wiedziała, że spali ją Nowa ponad swą trzecią planetą, jakby obserwowała tylko samą siebie. Czyżby nie czuła strachu? Pokłóciliśmy się. Chciała wysłać za mną lekarza, najpewniej jest to rozpad osobowości, mówiła, jakby to nie było naturalne, że pragnę widzieć ją i swą matkę, że chcę się z nią kochać jeszcze przez wiele nocy, że pragnę sam przedsięwziąć wielkie podróże w kosmos i odznaczyć się, że nie chcę tak niepotrzebnie i głupio skończyć.

Wyszedłem z kajuty i wracałem do swego pomieszczenia rezerwowym korytarzem. Cała załoga była na przedzie, przy regulatorze. Szedłem obok rakiet ratunkowych spoczywających w pogotowiu. Pozostały jeszcze trzy, wystarczy wsiąść. Dokąd polecą? Są tylko dwie możliwości, zagubić się w przestrzeni kosmicznej, pozostać w niej samotnie jak rozbitek z dawnego okrętu, z tą różnicą, że tutaj nie ma żadnych regularnych szlaków, nie ma nadziei, że, ocali mnie okręt handlowy, tutaj jest pustka i pewna śmierć głodowa. Albo polecę ku tej gwieździe i umrę już dzisiaj. Przez moment na to właśnie miałem ochotę, skróciłbym sobie to trudne do zniesienia oczekiwanie. Mogę też polecieć ku tej planecie, na jeden z kontynentów, do któregokolwiek z tych miast. Mogę ich ostrzec. Może oni znają jakiś sposób. Nikt inny już nas ocalić nie może. Nagle zrobiło mi się ich żal, bardziej niż na początku. Robiliśmy zdjęcia ich domostw Instytutowi Kosmicznemu dla Badań Porównawczych Kultur Biologicznych, pisaliśmy informacje dla Służby Galaktycznej. Jakby tam pod nami żyło bydło. A jeśli są to istoty inteligentne? Jeśli nie usłyszały sygnałów naszej stacji nadawczej, ostrzegę je sam.

Wsiadłem do rakiety ratunkowej w skafandrze, w którym pracowałem. Nikt mnie nie zauważył. Zanim wpadną na to, że zniknąłem, będę już dawno w dole. I powiem im naszą wieść. Nie będę jak nasz dowódca. Niech wiedzą wszystko i niech zadecydują o sobie. Ciekawe, czy będą tak pracować i pracować jak nasza tępa załoga. Może znają inne rozwiązanie? I wówczas opanowały mnie — wstyd się przyznać — prymitywne wyobrażenia o życiu pozagrobowym.

Widziałem już wielkie wyspy planety; były to właściwie dwa kontynenty; jedna wielka płaszczyzna na półkuli północnej i dwie trójkątne na południu. Największe zagęszczenie ludności sygnalizowały automaty w miejscach, w których wydobywano węgiel lub rudy. Było to znakiem istnienia cywilizacji przemysłowej. Wylądowałem szybko i trochę gwałtownie na placu wielkiego osiedla w głębi lądu. Czekałem, aż otoczą mnie tutejsi mieszkańcy, jak to czytałem o takich sytuacjach, ale nie zobaczyłem nikogo, tylko ciemne kontury ich budowli z żelaza, betonu, gliny i prymitywnych tworzyw sztucznych; nie zaszli jeszcze daleko, budowali w górę, zakończenia domów wieńczyły stronie dachy, najpewniej urządzenia zabezpieczające przed działaniem atmosfery. Zapewne ścieka po nich woda, która paruje z mórz i skrapia kontynenty. Niezbyt mi się tutaj podobało, na pierwszy rzut oka była to cywilizacja opóźniona w rozwoju, nie chciałbym zamienić jej na swoją ojczyznę, ale rad ją wymienię na śmierć. Poczekałem chwilę, a potem uruchomiłem syreny, zdecydowany byłem strzelać lub wzniecić pożar, aby ich tylko przywołać.

Pojawiło się tymczasem zupełnie coś innego; druga rakieta ratunkowa z naszego statku. Skierowała się wprost na mnie, nurkującym lotem, czerwona od żaru; wybiegłem z kabiny i uciekałem pomiędzy najbliższymi domami, ukryłem się wśród nich w najciemniejszym kącie. Nadlecieli i krążyli całkiem nisko, ale nie lądowali, użyli megafonów, powtarzali moje imię, znowu mnie wołali. Zatkałem sobie uszy.

— Wróć, natychmiast wracaj — słyszałem głos dowódcy. — Udało się naprawić regulator, inżynier skrócił czas naprawy, za chwilę startujemy.

Kłamca, dobrze znam jego chwyty; chce mnie ściągnąć na powrót do tej wspólnej trumny, myśli, że mu znowu uwierzę. Najpierw próba, teraz inżynier — byle uspokoić tchórzy. Głupiec. Po raz drugi nie pozwolę się okłamać. Wiem, jak długo trwają naprawy, znam mechanizmy naszych przyrządów. Nie można ich naprawić jak na skinienie czarodziejskiej pałeczki. Słyszałem Zi, łkała do mikrofonu, mam wreszcie wrócić, mam przecież zrozumieć, że stąd mnie nikt nie ocali, że zaszkodzę tylko tutejszym mieszkańcom, że mnie nie będzie kochać. Jakby otwierała się przed nami jakaś przyszłość.

— Chcesz być dla nich aniołem śmierci! — mówiła ze złością. — Chcesz ich przygotować na sąd ostateczny? — wyśmiewała się, jakbym jeszcze wierzył. — Nie rozumiesz, jaka jest jedyna obrona przed śmiercią?

Czyżby znowu chciała mnie pouczać? Jeśli tutejsi mieszkańcy nie będą znali żadnego sposobu ratunku, przyłączę się do nich, nawet gdybyśmy mieli skończyć w olbrzymiej ostatniej orgii lub w mistycznym zaślepieniu. Jak ja są jeszcze żywi, i to nas łączy, z pewnością nie podlegają tak beznamiętnemu dowódcy, jak załoga mojej rakiety. Znowu usłyszałem swoje imię. Dali mi dziesięć sekund czasu, a potem polecieli z powrotem ku naszemu statkowi.

— Wybrałeś. Zostaniesz sam! — żegnał się ze mną dowódca i dodał zwykłą formułę, wykluczającą ze służby zbiegów i złoczyńców. Pobiegłem ku najbliższej budowli, a gdy tylko zniknęli, zastukałem w bramę, ale rozpadła mi się w rękach, budynki były opuszczone, sprzęty zakurzone i spróchniałe; były to puste domy, przez kilka godzin biegałem po tym mieście i nigdzie nie napotkałem żywej istoty. Przez chwilę myślałem, że są niewidzialni lub że na noc ukrywają się w głębokich lochach, ale nie napotkałem nikogo, choć używałem najczulszych detektorów. Nikogo w mieście, może więc poza miastem, pod ziemią? Nie pojmowałem, dlaczego ukrywają się w ziemi, skoro mają takie domy? Czyżby to był jakiś szczególny gatunek kretów? Odkryłem cienką warstwę ziemi i znalazłem szkielet. Ludzki szkielet.

Myślałem, że oszalałem lub że mi się to tylko zdaje. Jak się na tę daleką, położoną na skraju naszej galaktyki planetę przedostali rozumni ludzie? Może to ślad po jakiejś innej wyprawie? Albo może ta planeta była już zamieszkana? Tylko że wówczas nie wysyłano by nas w lot eksploracyjny. Nie rozumiałem niczego, pomyślałem, by użyć detektora kosmicznego, i usłyszałem odpowiedź: Tutaj gdzieś w pobliżu muszą być magazyny materiałów pędnych. Tutaj są rampy.

Znalazłem je o kilka metrosekund stąd. Były też wielkie, zupełnie puste przestrzenie bez rakiet, ze starożytnym oprzyrządowaniem z historycznych czasów pierwszych wypraw galaktycznych, jeszcze sprzed ery Społeczeństwa. Biegłem do wieży sterowniczej. Drzwi rozpadły się przede mną. Znalazłem lokator. Był niewiarygodnie prymitywny, ale wskazywał kierunek. Kierunek, w którym przed wiekami odleciały stąd statki. Pokazywał drogę w stronę osiemnastego kręgu, do naszej stacji. Kierunek, z którego przylecieliśmy. Czy to prawda? Czy to możliwe? Czyżbym znalazł pierwszą planetę, której nazwę zapomniano podczas stuleci? Jest że to siedziba pierwszych ludzi, bajkowa Ziemia? I pewnie opuścili ją pierwotni mieszkańcy, ponieważ ich uczeni odgadli rozpad ich gwiazdy, Alfy–4, tego Słońca pierwszych poetów. I obronili się przed nadciągającą dzisiaj katastrofą już dawno, dzięki swemu rozumowi, swej pracy, cierpliwej walce przeciwko śmierci i zatracie.

W lokatorze zamigotało światełko. Skąd? Jak? Znikało w kierunku mojej ojczyzny. To przecież nie mogła być jedna z tych przedhistorycznych rakiet. Był to nasz statek. Ocalony. Dowódca tym razem mówił prawdę. Zi miała rację. Mieszkańcy tej planety mieli rację. Ludzie mieli rację.

Dnieje. Cienie ustępują, przedmioty przede mną stają się nagle kolorowe lub błękitno — niebieskie, nadchodzi śmierć. Za kilka godzin ta wschodząca gwiazda rozżarzy się białym ogniem, powiększy się wielokrotnie na niebie, wypełni niebiosa aż po horyzont jak płonąca rtęć, wysuszy powierzchnię tej planety, wypali wszystko dookoła i w końcu zleje się ze swym gorejącym satelitą w jedną olbrzymią masę. Spali wszystko wokół siebie. Ale nie ludzką prawdę. Nie poznałem jej w czas, zostałem sam. Jedyny na Ziemi, który zemrze.


Przetłumaczył Witold Nawrocki

Загрузка...