Paweł Weżinow Błękitne motyle

1

Śniło mu się zielone niebo, po którym wolno wędrowały pierzaste obłoki nad nie kończącą się równiną. Śniły mu się urwiste skały, a pośród nich błyszczące, jak błękitne oko, jezioro górskie. Śniły mu się czerwone dachy, widoczne spod ciemnozielonych gałęzi sosen, i wyraźnie czuł słodkawy zapach żywicy.

— Pora wstawać, Alek!

— Tak, mamo — powiedział cicho.

Jakaś nieśmiała tkliwość, delikatna jak dotyk ręki, ukoiła jego serce. Teraz unosił się jak obłok nad stepem, widział pstre grzbiety antylop i zdawało mu się, że płyną przez gęstą trawę.

Raptownie otworzył oczy — pochylała się nad nim żelazna twarz Diraka.

— Jesteśmy u celu? — spytał.

— Tak, Alek — powiedział robot. — Pora wstawać.

Człowiek ledwie zauważalnie westchnął. Rozejrzał się i nagle powróciła mu świadomość. Wiedział już, że znajduje się w komorze dla rekonwalescentów, że leci „Neptunem” i że Ziemia, o której śnił, jest odległa od nich szesnaście lat świetlnych. Ale w każdym z owych dni, które upłynęły, w każdym momencie wędrówki tym zagubionym w chaosie pyłkiem Alek czuł Ziemię w sobie, czuł ją w każdej ze swoich komórek.

— Wspominałeś matkę, Alek. Nie wiedziałem, że miałeś matkę — powiedział robot.

Serce mu się ścisnęło. Ten dziwaczny twór Bagrationowa, o twarzy „Myśliciela” Rodina, mówił najbardziej okrutnym ze wszystkich języków — bezbłędnym, konkretnym językiem maszyny. Tak, kiedyś miał matkę. Dawno, dawno temu! Szesnaście lat, które statek kosmiczny nieubłaganie rozciągał w czasie, już od dawna położyły kres życiu najdroższych mu ludzi, tych, którzy zostali na Ziemi.

— Tak, miałem — powiedział cicho.

— A dlaczego nie przyszła na kosmodrom, kiedy opuszczałeś Ziemię?

— To było dla niej za trudne, Dirak. Za trudne dla jej zwykłego matczynego serca.

— Tak, rozumiem — powiedział robot. Ale nie rozumiał, Dirak nigdy nie będzie w stanie tego zrozumieć.

— A jednak wiele osób was odprowadzało — znów odezwał się Dirak. — Czyżby wszyscy byli pozbawieni serca?

Nagle wydało się Alkowi, że nie znajduje się w komorze „Neptuna”, lecz pod kryształową kopułą obserwatorium. Tuż przy swojej twarzy zobaczył pełne troski, krótkowzroczne oczy matki.

— Czy jesteś pewien, Alek, że powinieneś?

— Tak, mamo. Jestem pewien…

— Czyżby nasz biedny świat był dla ciebie za mały? Nie możesz sobie znaleźć w nim miejsca?

— Nie mów tak… Wiem, że jest najwspanialszy ze wszystkich światów…

— A jednak chcesz go opuścić?

— Muszę — powiedział.

— Mój biedny chłopiec! — Matka miała mokrą od łez twarz. — Mój mały, biedny chłopiec…


Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, dmuchał lekki, ciepły wiatr, spomiędzy betonowych płyt kosmodromu wyzierała anemiczna wiosenna trawa. Kiedy wchodził po stromych stopniach statku kosmicznego, każdy jego ruch rejestrowały setki obiektywów. Nie odwrócił się, nie miał siły spojrzeć raz jeszcze na tych, którzy żegnali się z nim na zawsze. Potem przez wiele miesięcy nie chciał patrzeć na maleńką gwiazdę, wysyłającą swoje blade, smutne światło w nieskończoność…

— Źle się poczułeś, Alek? — spytał robot.

Alek drgnął.

— Nie, nic mi nie jest… Czuję się zupełnie dobrze! A co z Kazimierzem, Dirak?

— Jest teraz w komorze biologicznej.

— Chciałbym go zobaczyć.

Robot nacisnął jeden z guzików na niewielkim pulpicie i ekran rozjaśnił się. Kazimierz leżał na wpół goły pod oślepiającym reflektorem. Był blady i nieruchomy, jeszcze nie odzyskał przytomności. W cienkich, przeźroczystych bioprzewodach, które omotały gęstą siecią jego potężną klatkę piersiową, pulsowała plazma. Nie było wątpliwości, że Dirak zrobił wszystko, co trzeba a mimo to ogarnął Alka jakiś niewytłumaczalny lęk. Surowe, ostre rysy Kazimierza zdawały się być pozbawione życia, jego oczy zapadły się głęboko, jak oczy człowieka, który umarł. Cokolwiek by się twierdziło, anabioza niewiele różni się od śmierci, chociaż czas jej trwania jest ściśle określony.

— Jaki jest jego stan? — spytał niespokojnie Alek.

— Wszystko w porządku. Po dwóch godzinach go obudzę. Za chwilę przyniosę ci coś do jedzenia, staraj się trochę przełknąć…

— Postaram się, Dirak! — Alek z trudem się uśmiechnął. — Jak sądzisz, czy mógłbym się już podnieść?

— Udałoby ci się nie gorzej niż zawsze — powiedział z przekonaniem Dirak.

— No to spróbuję…

— Nie, jeszcze za wcześnie.

— Tak bardzo chciałbym, Dirak! Proszę cię, podaj mi rękę.

Robot chwilę milczał. Życzenia ludzi były dla niego rozkazem. Nie wypełniał tylko życzeń, które narażały ich na poważne niebezpieczeństwo. Teraz oczywiście żadnego poważnego niebezpieczeństwa nie było.

— Dobrze — powiedział robot. — Ale tylko na krótko…

Podał mu zimną, żelazną dłoń, obciągniętą miękką rękawicą. Alek uniósł się powoli, ale zaraz opadł, zrobiło mu się słabo.

— Tak, rzeczywiście, jeszcze za wcześnie — jęknął cicho. — Przynieś mi coś do jedzenia, Dirak. Może potem będę miał więcej siły…

Dirak popatrzył na niego wypukłymi, błyszczącymi soczewkami i wyszedł bezszelestnie.

Nad głową Alka pracował niestrudzenie zegar, okrągły, stary, śmieszny zegar. Czas płatał mu figle, ale zegar jak gdyby nigdy nic z pedantyczną dokładnością wciąż odmierzał swoje fałszywe godziny. Zdawał się ślepy i bezsilny jak starzec, i tylko Dirak zwracał czasem na niego uwagę. Alek z zapartym tchem obserwował teraz błyszczącą gwiazdę, ku której tyle lat już lecieli. Nawet gołym okiem można było zobaczyć Hele — zdawała się maleńką, błękitną gwiazdką, zimną i nieruchomą. Nie wiedział, dlaczego budzi w nim teraz niezrozumiałą wrogość. Do głosu dochodziło pełne cichej goryczy cierpienie. Cokolwiek jest na tej gwieździe, nigdy nie będzie tym, czego pragnął. Hela pozostanie na zawsze dla niego obca, daleka i niezrozumiała. Jeśli nawet żyją tam rozumne istoty, nigdy nie pojmą jego ani jego uczuć. Teraz, kiedy był u progu celu, nawet bał się o nim myśleć.

Nagle ekran rozbłysnął, zobaczył przed sobą Kazimierza — jego bladą twarz i oczy, które się uśmiechały.

— Witaj! — zawołał Alek serdecznie. — Jak się czujesz?

— Wspaniale — odpowiedział Kazimierz słabym głosem. — Wspaniale, stary. A ty?

— Jak Winetou, wódz indiański — roześmiał się Alek. — Wiesz, że się zmieniłeś? Wyglądasz młodziej!

— Słowo honoru, ty też… Widziałeś Hele?

— No cóż, taka sobie zwykła gwiazda — powiedział Alek. — Wydaje się, że nie było warto z jej powodu robić taki szmat drogi.

Po twarzy pilota przemknął cień.

— Z jej powodu — powtórzył. — Słowo honoru, Alek, z jej powodu nie ruszyłbym nawet palcem.

— Tak, wiem, co masz na myśli — uśmiechnął się gorzko Alek. — Ale czy nie wydaje ci się, że coś, co musi udowodnić swoje istnienie, nie jest czymś prawdziwym… Sens rzeczy zawarty jest w nich samych…

Pilot nie od razu odpowiedział. Kiedyś on również przeżywał gorzkie i straszne chwile zwątpienia. A wówczas ten wątłej budowy uczony z oczami i twarzą poety umiał mu dodać otuchy.

— Nie myśl o tym, Alek — pilot zmienił temat. — Lecimy i dolecimy do celu. A kiedy znajdziemy się już na miejscu, będziemy mieli jeszcze wspanialszy cel — powrót.

— To prawda…

— Czy wydarzyło się coś nowego wtedy, gdy spaliśmy?

— Nie. Nic szczególnego. Zwykłe, banalne historie; asteroidy, nieoczekiwanie silne promieniowanie… Ale ta stara landara trzyma się świetnie.

— Dzięki Dirakowi, oczywiście. Nie sądzisz, Alek, że cały ten wszechświat jest diabelnie nudny, w każdym miejscu taki sam.

— Chyba dlatego, mój drogi, że nie napotkaliśmy jeszcze objawów życia.

Pilot wzruszył ramionami.

— Kto wie… — mruknął. — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby na Heli przywitał nas Bagrationow.

Drzwi do komory otworzyły się bezszelestnie, pojawił się Dirak. Nim odezwał się, sprawdził, czy z tacy zniknęło jedzenie.

— W porządku — powiedział. — A ty, Kazimierzu, nie jesteś głodny?

— Jak wilk! — wykrzyknął pilot. — Ale tęsknię do prawdziwej kuchni, nie do takiej jak twoja, przyjacielu.

— Dlaczego moja? Zapomniałeś chyba, że aż trzy instytuty przygotowywały wasze posiłki.

— A niech to diabli! — pilot był szczerze oburzony.

— A pamiętasz, coś powiedział z okazji udzielania wywiadu dla prasy? — dręczył go Dirak.

— Pluję sobie do dziś w brodę…

— Twój język jest strasznie niechlujny — stwierdził z niewzruszonym spokojem robot. — To nie jest język podróżników kosmicznych.

— Masz rację! I możesz się nią wypchać!

Dirak zabrał tacę, ale przy drzwiach jeszcze się zatrzymał.

— Może chcecie obejrzeć jakiś film?

— Dziękuję — powiedział pilot. — Nie mam zamiaru usnąć.

— A ty, Alek?

— Chętnie bym coś obejrzał… Wybierz jakiś film z najstarszego archiwum… Coś o Indianach albo o duchach.

— Świetnie! — zawołał Kazimierz. — Ja też chętnie obejrzałbym coś o duchach. Już po dziurki w nosie mam tej kosmicznej nudy.

Drzwi zamknęły się bezszelestnie.

2

Rakieta oddzieliła się od statku kosmicznego tak lekko i zwinnie, jak mały kangur, który opuszcza na chwilę bezpieczny schowek w bliskości łona matki. Kazimierz, stojący przy pulpicie sterowniczym, widział jeszcze przez chwilę cienki, czerwony ślad, a potem rakieta pozostała gdzieś w tyle i zgasła jak rzucony w ciemność papieros. Kazimierz poczuł paniczny lęk przed samotnością. Dlaczego pozwolił im opuścić statek? Cóż będzie robić sam w tej straszliwej pustce, jeśli im się coś złego przytrafi?

W dole pod statkiem widział błękitną i tajemniczą Hele, niewiele większą od ziemskiego księżyca. Przez cienkie zasłony chmur przezierała jej gładka powierzchnia, ciemniejsza przy równiku, przeźroczyście błękitna na biegunach. Silny teleskop na statku kosmicznym przez trzy dni obmacywał ją uważnie, nim wybrali miejsce do lądowania. Na planecie nie było kontynentów — ląd obejmował szerokim pasem całą jej centralną część. Nie było widać gór ani mórz wewnętrznych. Nie było nawet wysp na dwóch spokojnych oceanach wokół biegunów. Ziemię planety pokrywały nie kończące się lasy, tu i ówdzie przecięte błękitnym mieczem jeziora.

— Jeśli rzeczywiście są tu jakieś istoty — myślał Kazimierz — niewiele się chyba różnią od orangutanów. Że też do takiej menażerii odważyłem się posłać swego jedynego przyjaciela!

Sięgnął ręką do pulpitu, ekran rozjaśnił się. Zobaczył wzburzoną twarz Alka i jego oczy niespokojne wpatrujące się w planetę. Obok Alka stał robot zajęty jakimiś czynnościami przy pulpicie sterowniczym. Jego żelazna twarz jak zawsze była spokojna i pozbawiona wyrazu.

— Jak się czujesz, chłopie? — spytał siląc się na wesołość Kazimierz. — Co sądzisz o szybkości?

— Straszliwa — powiedział z zadowoleniem Alek. — Prawie sto kilometrów na sekundę.

— A jak pracują przyrządy?

— Wspaniale!

— Mimo to proszę cię, uważajcie — w głosie pilota można było wyczuć lęk. — Przypuszczam, że natraficie tam na komary wielkości gołębi…

— To nic strasznego — uśmiechnął się Alek. — Ja się o coś innego boję… Żeby planety nie połknął jakiś potwór morski.

— Oby mu stanęła kością w gardle! — powiedział z gniewem pilot. — Jeszcze raz cię proszę, uważaj!

Ekran w rakiecie zgasł. Teraz jeszcze jaśniej świeciła przed nimi Hela — piękna i spokojna. Jeszcze tylko dziesięć godzin lotu — maleńki krok w bezmiarze przestrzeni, którą przebyli.

Dirak w dalszym ciągu zajmował się aparaturą, w tej chwili nie interesowało go nic, nawet planeta, na której mieli lądować. Planeta była dla niego tylko punktem docelowym, nie wywoływała w nim żadnych uczuć. I o to właśnie chodziło. Na tym polegała jego wyższość nad ludźmi w czasie tej długiej wędrówki. W przeciwnym razie dawno by zwariował, sto razy zawróciłby statek w kierunku Ziemi lub opanowany szaleńczą wściekłością skierowałby go na któreś z rozżarzonych słońc. Ale ludzie wiedzieli, w czym tkwi jego siła, i spokojnie powierzyli mu swój los. Pozbawiony uczuć zdawał się straszniejszy od przyrody — bo był od niej niezależny. Dla Diraka nie istniały czas ani przestrzeń, nie istniała nawet materia, z której był stworzony. Wszystko, co go otaczało, było dla niego jedynie powodem do kalkulacji myślowych. Ale nawet jego potężny umysł, w którym zawarta była tak ogromna wiedza, nie był tym, co warunkowało jego istnienie. Jedynym i niezmiennym warunkiem jego istnienia byli ludzie i ich rozkazy — silniejsze i bardziej dominujące od wszelkich instynktów, którymi przyroda mogłaby obdarzyć żywe istoty. Bagrationow rzeczywiście stworzył coś, co być może było wspanialsze od nieskończoności kosmosu, po którym wędrowali.

Alek doskonale zdawał sobie z tego sprawę i nieraz z zapartym tchem wpatrywał się w twarz robota. Rysy jego twarzy, stworzone przez genialnego rzeźbiarza, tchnęły mądrością i szlachetnością. Bał się tylko patrzeć w puste oczy Diraka, w te błyszczące, nieruchome soczewki. Zdawało mu się, że zdradzi wówczas jakąś tajemnicę, naruszy decydujący o ich losach zakaz. A wtedy stanie się to najstraszliwsze — maszyna dokona procesu samouświadomienia. Właściwie Dirak miał do tego prawo, i Alka w takich chwilach nurtowało czasem niejasne poczucie winy. Próbował wówczas, nie wiadomo dlaczego, mówić ciepłym, łagodnym głosem, ale robot odpowiadał mu jak zawsze — uprzejmie i rozsądnie. To go drażniło. Tak, Alek często przyłapywał się na tym, że robot go drażni. Drażnił go przede wszystkim jego logiczny, pozbawiony wszelkich sprzeczności sposób myślenia i jego pewność siebie, a także lekceważenie tego wszystkiego, co wątpliwe i nie potwierdzone naukowo. To uczucie walczyło w człowieku z uczuciem wdzięczności, którą wywoływał w nim robot. I kiedy wdzięczność brała górę, Alek stawał się serdeczny i łaskawy.

Zbliżała się chwila lądowania.

— Jaka jest sytuacja, Dirak? — spytał Alek.

Robot nie odrywał się teraz od przyrządów ani na chwilę.

— Szybkość piętnaście kilometrów na sekundę — powiedział. — Odległość od…

— Pytam, czy wylądujemy pomyślnie…

— Nie widzę ani jednej przyczyny, która mogłaby zakłócić lądowanie…

Teraz planeta wypełniła sobą prawie cały horyzont, nie zdawała się już tak błękitna, miała odcień rezedy. Oślepiająco białe pióropusze obłoków szczelnie osłaniały nieznany kontynent. Nie było już widać jeziora, na którym powinni wylądować, jezioro znajdowało się po drugiej stronie planety, tam gdzie wstawał ranek.

— Wchodzimy w najwyższe warstwy atmosfery — powiedział Dirak. — Gęstość powietrza wyższa niż się spodziewaliśmy…

— Zmniejsz szybkość!

— Przecież wiesz, Alek, że regulator jest automatyczny.

— Niezbyt dowierzam automatom — wyjaśnił uprzejmie człowiek.

— Ale ja im wierzę — powiedział robot. — Do tej pory ani jeden z automatów nas nie zawiódł.

— Do tej pory, to nie znaczy zawsze.

— Oczywiście, masz rację — ciągnął spokojnie Dirak. — Mimo wszystko nie widzę powodu do obaw. W konstrukcji automatów wzięto poprawkę na różne nieprzewidziane okoliczności.

Po upływie godziny przelatywali już nad jeziorem, które cienką, błękitną kreską przecinało nie kończący się las. Dirak przez cały czas nie odrywał spojrzenia od przyrządów.

— Długość jeziora osiemdziesiąt kilometrów — informował. — Przeciętna szerokość około piętnastu kilometrów. Głębokość w środkowej części trzysta metrów, przy brzegach około dwustu. — Po kilku sekundach dodał: — Wyjątkowo dobre warunki do lądowania i startu.

Musieli jeszcze raz okrążyć całą planetę. Stopniowo wytracali wysokość, by z minimalną szybkością wylądować na powierzchni jeziora. Znowu noc i znowu dzień, jak we śnie. Obłoki się zagęściły. Teraz już tylko w przerwach między nimi można było dostrzec skrawki lądu.

Wreszcie Dirak powiedział:

— Przygotuj się!

Rakieta pogrążyła się w mlecznobiałych obłokach, i Alek poczuł, że serce drży mu ze szczęścia. Te miękkie, białe obłoki po beznadziejnej pustce wszechświata wydały się wędrowcowi czymś ciepłym i bliskim jak gruchanie gołębi, jak pieśń, jak dotyk ręki matczynej — jak to wszystko, co utracił na dalekiej Ziemi.

Nagle rozbłysła błękitna, gładka powierzchnia jeziora. Wydawało mu się, że cały pogrąża się w błękicie. Raptowny wstrząs! Rakieta zanurzyła się w wodną przepaść i teraz wokół niej nie było już nic oprócz zielonkawego mroku, który snuł się za kryształowo przejrzystymi iluminatorami.

3

Kiedy wyszli na brzeg, mżył orzeźwiający deszcz. Chmury wkrótce rozwarły się i pojawiło się nad nimi czyste niebo.

Alek stał na brzegu i czuł pod stopami ciepłą, podobną do tamtej ziemię. Patrzył w niebo i nie mógł powstrzymać łez, które bezwiednie spływały po policzkach. Wreszcie spełnił się tak długo oczekiwany cud. Znów pod stopami miał grunt, a w górze niebo i obłoki. Oddychał prawdziwym powietrzem, a nad nim promieniowało naturalne źródło światła. Przyroda parowała ciepłem, jego zmysły znów funkcjonowały. Tylko głos utracił, nie mógł wydobyć z siebie słowa. Oddychał głęboko i czuł, jak stopniowo powracają mu siły i nie dająca się zagłuszyć żądza życia.

Dwa kroki od niego stał Dirak i wolno niczym kamera obracał żelazną głowę. Zresztą jego głowa była kamerą. To, co się wokół nich działo, rejestrowała w miniaturowych kasetkach jako obraz i dźwięk. A więc wszystko, na co spojrzały zimne, pozbawione wyrazu oczy Diraka, stawało się nieśmiertelne. Potem na Ziemi będą mogli to odtwarzać tysiące razy dopóki ludzie zechcą się tym interesować.

Wreszcie Alek zdołał się jakoś opanować.

— Co o tym sądzisz, Dirak? — spytał zdławionym głosem.

— Wszystkiego się spodziewałem — powiedział robot — Tylko nie tego.

— Wydaje ci się wspaniałe? — pytał dalej Alek.

— Przypomina mi to jakieś wielkie widowisko.

Alek gotów był przysiąc, że w głosie Diraka czuje rozczarowanie. Jeszcze raz się rozejrzał, starając się nie poddawać emocjom. Tak, rzeczywiście, w tym wszystkim, co ich otaczało, było coś zastanawiającego, ale co — jeszcze nie wiedział. I chyba tą niezwykłością nie była różniąca się od ziemskiej przyroda. Drzewa wokół nich podobne były raczej do gigantycznych kwiatów niż do prawdziwych drzew. Ogromne, mieczowate liście, wysokości kilkudziesięciu metrów, wyrastały wprost z ziemi. Między tymi liśćmi sterczały grube, zielone pnie o gładkiej powierzchni, z ich wierzchołków wyrastały kwiaty w kształcie dzwonów — żółtych, bladoróżowych, turkusowych. Alka ogarnęło nagle dziwaczne uczucie. Zdawało mu się, że jest małą, nędzna mrówką i pełznie po ogromnym zagonie tulipanów. Ziemię pokrywał sprężysty mech, którego wygląd budził skojarzenia z włóknem syntetycznym. Dziwny las, dziewiczy, nietknięty, jakby to był pierwszy dzień jego istnienia.

— Co o tym sądzisz, Dirak? — znów zadał to samo pytanie Alek.

— Przypatrz się — powiedział robot. — Żadnego znaku życia. Już dwadzieścia minut stoimy na brzegu, a nie spostrzegłem nawet muchy.

— Czyżby? — zdziwił się Alek.

— Zauważyłbym nawet mrówkę w trawie — z przekonaniem stwierdził Dirak. — Ale jej tu nie ma. Tak jakby wszystko zostało stworzone w jakimś gigantycznym laboratorium.

Alek popatrzył na niego ze zdumieniem. Ogarnęło go lekkie jak tchnienie, nieuświadomione w pełni uczucie lęku.

— Nie spiesz się z oceną, Dirak. Przejdziemy się, popatrzymy z bliska.

— Masz rację. W zasadzie nie widzę powodu, by nie mogły tu istnieć wyższe organizmy.

— Wobec tego ruszamy. Wziąłeś broń?

Dirak, gdyby mógł, uśmiechnąłby się pobłażliwie. Ludzie zadają czasem niemądre pytania. Jego najważniejszym zadaniem w tej ekspedycji była ochrona człowieka. Miał czuwać nad jego bezpieczeństwem, a wszystko inne — to sprawy drugoplanowe.

Ruszyli wolno wzdłuż brzegu. Nie mogli posuwać się szybciej, trwa była tak sprężysta, że przy każdym kroku łapała ich jak w sidła. Dirak zdołał oderwać jedno źdźbło i uważnie je teraz oglądał.

— Najzwyklejsza w świecie roślina — stwierdził. — Zachodzi w niej normalny proces fotosyntezy. Nie może być inaczej. W przeciwnym razie, skąd by się tu wziął tlen?

Wędrowali tak już około godziny. Alek poczuł się zmęczony.

— Wróćmy już — zaproponował. — Lepiej wybrać się łazikiem.

I w tej właśnie chwili przyleciał pierwszy motyl. Sfrunął z ogromnego żółtego kwiatu i siadł w odległości dziesięciu metrów od nich. Był to motyl olbrzym — rozpiętość jego skrzydeł przekraczała trzy metry. Ale nie to zdumiało Alka. Wprawiła go w osłupienie niezwykła piękność motyla — choć może ta piękność była dziwaczna i zbyt dekoracyjna. Motyl miał skrzydła aksamitnobłękitne, zaznaczały się na nich ciemniejsze pasma żyłek i jasno—żółte plamki. Smukłe, pełne gracji czułki, zakończone małymi żółtymi kuleczkami, poruszały się teraz niespokojnie. Jego tułów, tęczujący różnobarwnymi odblaskami, spowijał jakiś delikatny materiał, którego nie mogłyby stworzyć ręce człowieka. Mimo niezwykłych rozmiarów motyl zdawał się lekki, kształtny i delikatny jak kwiat.

— On na nas patrzy — powiedział zaskoczony Alek.

Motyl rzeczywiście patrzył na nich czarnymi, pełnymi blasku oczami. Mimo że dzieliło ich kilka metrów, Alek odczytał w jego spojrzeniu ciekawość, wzburzenie i niepokój. Nagle motyl poruszył lekko skrzydłami i do uszu Alka doleciały przedziwne melodyjne dźwięki.

— On coś powiedział! — wykrzyknął Alek.

Ale Dirak milczał zagadkowo. Jego supermózg dokonywał w tej chwili tysięcy kalkulacji myślowych na sekundę. Alek z niecierpliwością oczekiwał wyników.

— To jest zwykły owad — stwierdził robot.

Ten wniosek wydał się Alkowi nad wyraz skromny.

Alek ruszył ostrożnie w kierunku motyla. Szedł wolno, przystawał, by go nie spłoszyć. Motyl nawet nie drgnął, tylko czułki uniosły się w górę jak anteny, i Alek zauważył, jak niepokój w jego spojrzeniu stopniowo przeradza się w lęk. Raptem motyl rozpostarł skrzydła i odleciał. Lot jego był majestatyczny i pełen harmonii. Nie przypominał chaotycznego tańca motyli ziemskich. I w chwili, gdy miał osiąść na najbliższym drzewie, nagle wykonał obrót w powietrzu i ciężko zaczął spadać. Alek odwrócił się wstrząśnięty. Za jego plecami Dirak, jak zawsze obojętny i spokojny, składał swoją straszliwą broń fotonową.

— Ty chyba oszalałeś! — wrzasnął Alek.

— Mógł nam uciec — Dirak popatrzył na niego pustymi, pozbawionymi wyrazu soczewkami. — A przecież musimy zawieźć na Ziemię chociaż jeden egzemplarz…

— Ale to nie owad, głupcze — denerwował się Alek. — Nie rozpoznałeś, że to istota rozumna?

Jego gniew wytrącił z równowagi Diraka, zmieszany spuścił głowę. Po chwili odezwał się z wahaniem:

— Rozważmy wszystko spokojnie, Alek. Prawdopodobnie jest to zwykły owad. Istota rozumna nie siada na drzewach, ma dom, pracuje, tworzy dobra materialne… Widziałeś chyba, że ten motyl nie ma rąk, więc jak mógłby pracować?

W tej chwili Alek pojął, jak bezsensowny jest jego gniew.

— Moim zdaniem powinieneś nazywać się nie Dirak, ale Durak. Jesteś najzwyklejszym głupcem.

Ale robot się nie poddawał.

— Nie złość się, Alek. Staraj się pomyśleć spokojnie — ciągnął bezbarwnym głosem. — Wiesz dobrze, że nawet człowiek kromanioński miał przy sobie jakąś broń — kamień albo kij. Nosił też coś w rodzaju odzieży. A ten motyl nie dysponuje niczym więcej niż tym, co mu dała natura. Dla mnie to jest zupełnie jasne, że nie może wobec tego być istotą rozumną. A ty po prostu poddajesz się działaniu impulsów i popadasz w afektację…

Jak zawsze wywody Diraka były logiczne i trudno im było coś zarzucić.

— Cokolwiek byś powiedział, to nie zmienia faktu, że dokonałeś przed chwilą morderstwa — powiedział Alek. — Jesteś pierwszym na świecie robotem — mordercą…

Było to określenie, którego Dirak nie mógł przyswoić. W jego aparacie myślowym ulegało ono samounicestwieniu.

— Dobrze, Alek, powiedz mi, czym uzasadniasz swoje przypuszczenie? Dlaczego uważasz, że ten motyl był istotą rozumną?

— Widziałem jego spojrzenie — powiedział Alek z irytacją. — To mi wystarczyło. Takiego spojrzenia nie ma ani zwierzę, ani owad. Jedynie istota rozumna…

— To nie jest naukowe wyjaśnienie — powiedział z przekonaniem Dirak.

Alek machnął ręką i ruszył w kierunku martwego motyla. Rzeczywiście, Dirak był wyborowym strzelcem, promień fotonu trafił motyla w górną część tułowia. Małe osmalone piętno dokładnie wskazywało miejsce trafienia. Czarne, błyszczące oczy zgasły, w nieżywym motylu trudno już było dopatrzeć się podobieństwa do tej wspaniałej istoty, która jeszcze przed chwilą spoglądała na człowieka wyrazistymi, rozumnymi oczami.

— Odnieś go do rakiety — powiedział Alek. — I spróbuj zabalsamować.

Dirak uniósł motyla i w milczeniu oddalił się, by spełnić rozkaz. Błękitne skrzydła wlokły się po ziemi jak skrzydła anioła. Alek rozstrojony wewnętrznie ruszył za Dirakiem. Kiedy podchodzili do rakiety, Dirak odwrócił się i powiedział cicho:

— Nie wyobrażasz sobie, jaki jest lekki.

Alek uporczywie milczał.

Po dwóch godzinach opuścili rakietę i ruszyli w drogę małym, elektrycznym łazikiem. Chmury zniknęły z horyzontu, na czystym niebie świeciło jak ogromna gwiazda dalekie słońce. Pojazd sunął bezdźwięcznie po miękkim gruncie, nie musiał wyszukiwać drogi, drzewa rosły w sporej od siebie odległości. I Alek, i Dirak nie odzywali się słowem. Alek wciąż jeszcze był przygnębiony tym przykrym wydarzeniem, a Dirak jak zwykle zajmował się swoimi obliczeniami.

Jeszcze nie przebyli nawet kilku kilometrów, kiedy Dirak raptem zatrzymał się.

— Motyle — powiedział cicho. — Tym razem trzy.

Były tak samo błękitne i wspaniałe, jak ten, którego zabili. Bez jakichkolwiek objawów niepokoju przysiadły tuż przed łazikiem. Alek mógł dokładnie im się przyjrzeć. W ich spojrzeniach była ciekawość — nie strach. Po chwili, kiedy już napatrzyły się przybyszom, jak trzy stare kumy przysunęły się do siebie bliżej i z ożywieniem poruszyły czułkami. I znowu Alkowi wydało się, że słyszy cichą muzykę.

— Podaj mi magnetofon — zwrócił się do Diraka. Szybko zmienił taśmy, a potem ostrożnie otworzył drzwiczki łazika. Początkowo motyle nie zareagowały, ale kiedy wyszedł z pojazdu, niespokojnie zamachały skrzydłami i z błyskawiczną szybkością uniosły się w górę.

— Mogę się założyć, że wrócą — powiedział Alek. — Ale ty nie wyłaź, bo ich spłoszysz tym swoim żelaznym czerepem.

Postawił magnetofon na ziemi i nacisnął guzik. Po chwili w tym dziwacznym lesie zabrzmiało jedno z preludiów Brittena. Miniaturowy aparat czysto i bezbłędnie odtwarzał przejmującą melodię. Las wchłaniał ją, a miękkie, kryształowo czyste fale powietrza przekazywały ją dalej. Minęła prawie minuta, nim przyleciał pierwszy motyl. Usiadł blisko i zafascynowany wpatrywał się w pudełko magnetofonu. W chwilę później przyleciały jeszcze dwa. Z płochliwą ciekawością patrzyły na stojącego nieruchomo Alka. Trwało to jednak krótko, zaraz jakby o nim zapomniały. Zdawało się, że aparat je hipnotyzuje, podchodziły coraz bliżej i bliżej, ufne i łagodne, jakby zapomniały o wszystkim na świecie. Teraz z ich spojrzeń można było odczytać jedynie cichą radość i jakieś pełne szczęścia upojenie. Dopiero motyw burzy nagle wytrącił je z tego stanu, więc przestraszone poderwały się w górę, ale znów szybko powróciły na swoje dawne miejsca. Partię końcową wysłuchały z wyrazem osłupienia w oczach. Alek nacisnął guzik i dźwięki umilkły. Nastała długa chwila ciszy, a potem uniósł się w niebo chór niezwykłych dźwięków — były one nieśmiałe i zarazem błagalne.

— Jeszcze chcą słuchać — powiedział cicho Alek.

— Niewątpliwie — mruknął siedzący w żelaznej kabinie łazika robot.

Motyle z niepokojem spojrzały w kierunku pojazdu i znów poderwały się do lotu. Przysiadły jednak na pobliskich drzewach i do uszu Alka znów dotarła ich nieśmiała prośba.

— Na dzisiaj dosyć — uśmiechnął się i ruszył w kierunku łazika. — W drogę, Dirak.

Pojazd zaczął pełznąć bezszelestnie.

— No powiedz coś, Dirak — odezwał się Alek. — Chciałbym usłyszeć twoją kompetentną opinię…

Ale tym razem robot nie spieszył się z odpowiedzią. Dopiero po dłuższej chwili mruknął jakby niechętnie:

— Pierwsze wnioski wydają mi się wręcz absurdalne.

— To znaczy? — spytał z ironią człowiek.

— Odniosłem wrażenie, że nie przeraził ich pojazd, tylko my. Można by przypuścić, że taki pojazd już kiedyś widziały, a ludzi nie. Czyżby spodziewały się zobaczyć coś innego?

— Właśnie tak — kiwnął głową Alek. — Ale co jeszcze? Co sądzisz o ich reakcji na muzykę? Słuchały jej z takim skupieniem jak ludzie, a przy tym rozumiały ją lepiej od ludzi.

W tym punkcie Dirak nie zgadzał się z Alkiem.

— Nie wiem, czy znasz książkę Fanzena „Zwierzęta i muzyka” — zaczął. — Tam są opisane jeszcze ciekawsze przypadki…

W ciągu kilku godzin wędrówki błękitne motyle stale pojawiały się w ich polu widzenia, aż w pewnej chwili znikły bez śladu. Koło południa natrafili na coś, co sprawiło, że aparat myślowy Diraka rozjarzył się do białości. Znaleźli domy motyli.

Nie ulegało wątpliwości, że są to domy zbudowane przez istoty rozumne. Nawet Alek, który spodziewał się, że prędzej czy później natrafią na coś takiego, był wstrząśnięty tym odkryciem.

Na kilkumetrowych metalowych filarach wznosiły się trzy budynki zrobione ze szkła lub podobnej do szkła substancji. Spojenia między ścianami i wszelkie drobne elementy również wykonane były z metalu takiego jak filary. Budynki te swoim wyglądem bardziej przypominały szklane klatki niż domy mieszkalne. Rzucał się w oczy brak wszelkich urządzeń wewnętrznych, jedynym widocznym elementem konstrukcji było kilka cienkich trawersów. Na jednym z nich przysiadły dwa motyle i przyglądały się im z niepokojem. Wszechwiedzący Dirak natychmiast zajął się analizą tego odkrycia.

— Ten metal według wszelkiego prawdopodobieństwa to nikiel — powiedział. — A szkło nie ustępuje jakością naszemu kryształowemu szkłu. Budynki wzniesiono w pewnej odległości nad ziemią po to, by uchronić je od wilgoci i powodzi. Okien nie mają, ale widzę coś, co przypomina naturalne wentylatory.

— W jakim celu według ciebie zostały zbudowane te gołębniki? — spytał Alek.

— Być może mieszkają w nich motyle.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że stworzenia pozbawione rozumu są w stanie budować domy ze szkła i niklu?

— Wcale nie to chciałem powiedzieć — bronił się Dirak. — Moim zdaniem te pomieszczenia to dzieło istot rozumnych. Zbudowały je dla twoich muzykalnych nierobów.

Alek uśmiechnął się, nie oczekiwał tak obrazowych określeń od robota.

— A gdzie wobec tego podziały się owe rozumne istoty? Czyżby nie miały swoich własnych domów? Ani dróg, ani magazynów…

— Rzeczywiście, wszystko to wydaje się bardzo dziwne — powiedział Dirak. — Ale jeśli sądzisz, że nasze błękitne motyle schodzą do kopalń, wydobywają rudę, a potem wytapiają z niej metal, to się bardzo mylisz.

— Rusz trochę mózgownicą, Dirak — powiedział mściwie Alek. — Może ci się uda wpaść na coś sensownego.

— Już teraz mogę ci przedstawić co najmniej dwieście hipotez. Ale byłoby nonsensem stawiać hipotezy, gdy nie ma się do dyspozycji dostatecznej liczby faktów.

— To przynajmniej wymień te najważniejsze.

— Najważniejsze? No na przykład, załóżmy, że jest to jakiś rezerwat motyli i że istoty rozumne zapewniły im tutaj możliwie najlepsze warunki egzystencji.

— Może masz rację — wzruszył ramionami Alek.

Nim zapadł zmierzch, w czasie swojej wędrówki zobaczyli jeszcze kilka domów podobnych do tamtych. Zrobione były z tych samych materiałów, różniły się tylko formą. Świadczyło to o jakiejś różnorodności architektonicznej. Natomiast wnętrza były wszystkie jednakowe — po prostu puste. Ani w jednym z tych domów nie było żadnej rzeczy, która by świadczyła, że motyle prowadzą tryb życia istot rozumnych.

Noc zastała ich pośród bezkresnego lasu. Mimo iż nie było czego się obawiać, Dirak nalegał, żeby przenocowali w łaziku. Alek wprawdzie wolałby spać w śpiworze pod gołym niebem, lecz Dirak był nieubłagany. W łaziku Alek nawiązał łączność ze statkiem i dokładnie opowiedział Kazimierzowi wszystkie ostatnie nowiny. Kazimierz wysłuchał uważnie i dopiero pod koniec rozmowy wtrącił:

— To niemożliwe, Alek, żeby nie było tam jeszcze innej formy życia… Skoro są motyle, powinny być gąsienice.

— Masz rację! — zawołał Alek. — Że też mi to nie przyszło do głowy.

— Ale mnie przyszło — odezwał się Dirak. — Dotychczas nie spotkaliśmy ani jednej… Chyba że motyle rozmnażają się na tej planecie w jakiś inny sposób.

— I to możliwe — powiedział Kazimierz. — Gdyby były tu gąsienice, musiałyby być ogromne jak cielęta… A wtedy chyba byście je zauważyli.

— Nie szukaliśmy ich — wyjaśnił Alek.

— Nie, na drzewach ich nie ma — powiedział stanowczo Dirak. — To już ustaliłem. Przecież gąsienice żywią się liśćmi, tymczasem ani jeden liść nie był nawet nadgryziony.

— Ale mimo wszystko uważajcie! — w głosie Kazimierza brzmiała troska. — Ta do przesady sterylna przyroda kryje w sobie być może jakieś nie znane nam niebezpieczeństwa.

Po rozmowie z Kazimierzem wygasili wszystkie światła i łazik pogrążył się w czarnej otchłani nocy. Hela nie miała księżyców, tylko gwiazdy migotały na wysokim, nieznanym niebie. Żaden dźwięk nie docierał do ich uszu, jak gdyby znajdowali się w komorze izolacyjnej. Pustkowie i cisza były bardziej przygnębiające niż to, co ich otaczało w przestrzeniach międzygwiezdnych. Alek próbował usnąć, ale mu się to nie udawało. Jego wyobraźnia była zbyt pobudzona. „Cóż za widmowy świat! — rozmyślał z niepokojem. — Czyżby istniała natura, która tworzy tylko jeden jedyny gatunek zwierzęcy?”

— Nie śpisz, Alek? — usłyszał nagle koło siebie głos Diraka. — Może dać ci tabletki na uspokojenie?

— Nie, nie trzeba, przyjacielu — odpowiedział z wdzięcznością.

Wreszcie usnął, pełen trwożnych przeczuć, a mimo to sen miał spokojny, mocny i nieprzerywany. Kiedy otworzył oczy wydało mu się że spał zaledwie kilka chwil. Tymczasem nad jego głową w iluminatorze widać było skrawek oślepiająco błękitnego nieba.

4

W godzinach południowych drugiego dnia pobytu na planecie dokonali największego odkrycia. Początkowo nawet nie mieli pojęcia, że to, co zobaczyli, jest czymś niezwykłym. Budynki stały na niewielkim gołym wzgórzu, wystawionym na działanie silnych promieni słońca. Przypominały gigantyczne oranżerie. Stały wprost na ziemi, nie wspierały się na metalowych filarach. Tak jak wszędzie — i tutaj nie wiodła do nich żadna ścieżka, nie było widać żadnych oznak życia. Dziwaczne budynki sterczały na wzgórzu samotne i nierealne jak z bajki.

Łazik lekko pokonał wzniesienie. Dirak i Alek zdecydowali się wyjść na zewnątrz. Ale już po kilku krokach, nim podeszli bliżej do szklanych ścian, ujrzeli coś, co sprawiło, że stanęli niezdecydowani. Tak, to nie domy motyli, to było coś zupełnie innego. We wnętrzu połyskiwały jakieś rury, przewody, skrzynie przypominające szafy i wysokie, pokryte emalią chłodnie. Tylko ludzi nie było, choć każde z tych urządzeń przypominało o istnieniu na tej planecie istot rozumnych. Nie było też drzwi. Obchodzili że wszystkich stron potężny, szklany gmach, ale nie dostrzegli nawet śladu jakiegokolwiek otworu, jak gdyby ów gmach był hermetycznie odizolowany od reszty świata.

— Jak byś wyjaśnił tę zagadkę? — spytał Alek.

— Może w ścianach ukryty jest jakiś mechanizm — powiedział Dirak. — A może są jakieś wejścia podziemne…

— Zrób niewielki otwór… Taki, żebyśmy mogli wejść.

Dirak wycelował pistolet laserowy i po chwili w grubej szklanej ścianie powstał otwór o rozmiarach niewielkich drzwi. Pierwszy wszedł Dirak, za nim Alek.

— Spójrz, Dirak! — wykrzyknął raptem Alek. — Głowę bym dał, że to termometr! — I to najzwyklejszy termometr rtęciowy…

— A to radiator — powiedział Dirak, dotknąwszy ręką jakiejś białej emaliowanej szafki.

We wnętrzu gmachu było ciepło, łagodna, równomierna temperatura sprawiała wrażenie naturalnej. Alek podszedł do jednej z szaf, która przedtem wydała mu się lodówką, i ostrożnie otworzył pokrywę. Zajrzał do wnętrza. Na dnie leżało sześć żółtozielonych melonów.

Alek popatrzył na nie zdumiony, wziął jeden z nich w rękę i zwrócił się do Diraka:

— Co to jest, twoim zdaniem?

— Z pewnością jajka — powiedział robot. — Jajka błękitnego motyla…

— Tak właśnie myślałem! — zawołał uradowany Alek. — Ono jest ciepłe, Dirak. A więc to nie jest chłodnia, to jest po prostu inkubator.

Dirak milczał. Spojrzenie jego utkwiło gdzieś ponad ramieniem człowieka. Po chwili powiedział dobitnie:

— Gąsienice!

Alek gwałtownie się obejrzał. W głębi długiego pomieszczenia zobaczył dwie ogromne gąsienice, intensywnie zielone, mechate. Spokojnie obserwowały nieproszonych gości, ale w ich oczach widać było złość. Przyjęły prawie pionową pozycję, opierając się przednimi kończynami o najbliższe przedmioty. Z ich zachowania można było wnioskować, że czują się tutaj gospodarzami, że to jest ich dom.

— Witajcie, panowie — powiedział Alek przyjaźnie.

Nie usłyszał odpowiedzi. Gąsienice nadal sprawiały wrażenie rozgniewanych. „Dosyć głupio to wypadło” — pomyślał Alek. Stał z jajkiem w rękach i czuł się jak ktoś, kto bez pozwolenia wszedł do cudzego domu. Rozejrzał się, szukając miejsca, gdzie mógłby położyć jajko, ale jeden nieopatrzny ruch wystarczył, by jajko wysunęło mu się z ręki i spadło na ziemię. Posłyszał trzask rozbitej skorupy.

Z niepokojem popatrzył na gospodarzy. W ich spojrzeniu widać było teraz przerażenie i groźbę. I nim zdołał zrobić krok, nagle jak podcięty upadł na ziemię. Dirak błyskawicznie wycelował swój pistolet laserowy w kierunku niespodziewanych wrogów. Pod jego strzałami obydwie gąsienice zapłonęły ogniem. Raptem Dirak poczuł straszliwy wstrząs jak przy silnym porażeniu prądem — ośrodki percepcji przestały działać. Ale nie upadł. Tylko jego ręce stały się bezwładne, a w metalicznym korpusie ucichł nagle ten ledwie dosłyszalny szum, który był podstawową funkcją jego życia. I w tym momencie szklany dom jakby zalała fala gąsienic, które z dużą szybkością zaczęły pełznąć w kierunku swoich ofiar.

5

Żarówka elektryczna zapaliła się i zaraz zgasła. Ośrodki percepcji zaczęły działać i Dirak zobaczył, że pochylają się nad nim, uzbrojone w niklowane instrumenty, trzy gąsienice w dziwacznych kitlach roboczych. W jednej chwili pojął, że robią to, co kiedyś już robili technicy Bagrationowa — naprawiają go. Teraz właśnie jedna z gąsienic szybkimi, zręcznymi ruchami przykręcała śrubki na lewej górnej części klatki piersiowej, gdzie był zamontowany system zabezpieczający. Dirak rozejrzał się. Znajdował się w przestronnym, jasnym pomieszczeniu, którego ściany zdawały się być zrobione z kości słoniowej.

— Gdzie jest Alek? — spytał gromkim głosem. — Czy żyje?

I wtedy zdał sobie sprawę, że gospodarze nieco rozstroili jego mechanizm dźwiękowy. Sam dokonał korektury i tym razem odezwał się już swoim zwykłym głosem: — Gdzie jest Alek?

Gąsienice nie odpowiedziały, patrzyły na niego z ciekawością i strachem. I nagle w jego wewnętrznym automatycznym radioodbiorniku rozległ się cichy głos ludzki o miłym brzmieniu:

— Wstań!

Dirak nie zrozumiał sensu słów, ale szybko się podniósł. W odległości kilku kroków od niego, opierając się o biurko o czarnym metalicznym połysku, stała mniejsza od innych szara gąsienica. Z uwagą przypatrywała się Dirakowi spokojnym, mądrym spojrzeniem.

— Gdzie jest Alek? — po raz trzeci zapytał Dirak.

Szara gąsienica patrzyła na niego ze zdziwieniem. Dirak pojął, co należy zrobić. Włączył głos radiowego aparatu nadawczego. Z oblicza szarej gąsienicy można było wyczytać, że teraz zrozumiała, o co chodzi.

— Jestem Łoś z planety War — powiedziała. — Teraz cię słyszę… Nie potrafimy odbierać fal dźwiękowych. Na fale dźwiękowe reagują nasze motyle.

Dirak dłuższą chwilę milczał. W tym czasie jego skomplikowany mechanizm myślenia z błyskawiczną szybkością dokonywał tysiąca operacji. Wreszcie rozszyfrował podstawowe pojęcia języka gąsienic.

— Jestem Dirak z planety Ziemia — powiedział. — Jestem maszyną myślącą BA–6 skonstruowaną przez Bagrationowa.

Na szarym owłosionym obliczu Łosia pojawił się grymas, który dziwnie przypominał uśmiech.

— Witaj, Dirak — powiedział. — I wybacz tę małą przykrość, którą ci wyrządziliśmy.

Później Dirak odtworzył w reproduktorze całe zdanie, ale teraz pojął tylko sens pierwszych słów — słów pozdrowienia.

— Gdzie jest Alek? — spytał. — Alek jest człowiekiem! — Pokazał ręką jego wzrost. — Chciałbym wiedzieć, gdzie jest Alek?

Łoś wyciągnął przednie kończyny w kierunku jakichś przycisków. Ekran rozjaśnił się i Dirak ujrzał swego pana i przyjaciela.

Alek leżał pod szklanym kloszem w pomieszczeniu, które przypominało biokomorę na statku kosmicznym. Łoś powiększył jeden z kadrów i robot mógł stwierdzić z całą pewnością, że Alek oddycha.

— Alek żyje — powiedział Łoś. — Przeżył szok elektryczny, którego następstwem był częściowy paraliż. Ale nie ma już obaw. Przywrócimy mu naturalne funkcje…

Dirak znów pogrążył się w swoich manipulacjach myślowych.

— Dziękuję wam — powiedział. — Mam nadzieję, że ten szok nie będzie miał złych skutków dla jego zdrowia.

Ale tym razem Łoś nie zrozumiał, o co chodzi.

— Chodź ze mną — rozkazał.

Trzy gąsienice, które przedtem zajmowały się naprawą Diraka, popatrzyły na siebie z niepokojem. Łoś to zauważył.

— Nie bójcie się — powiedział. — Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Z jego strony można spodziewać się wszystkiego, tylko nie jakiegoś nierozsądnego postępku.

Łoś ruszył w kierunku jednej ze ścian i nacisnął guzik. Otworzyły się niewielkie drzwi.

— Proszę, wchodź — powiedział.

Weszli do windy. Zjeżdżała w dół z błyskawiczną szybkością. Kiedy Dirak doliczył się osiemnastego piętra, winda stanęła. Znaleźli się w długim korytarzu, pozbawionym drzwi i okien. Miękkie, ciepłe światło dzienne, którego źródło było niewiadome, sprawiało, że wszystkie przedmioty, nawet te najbardziej odległe, stawały się widoczne. Łoś zaczął teraz z dużą szybkością pełznąć po podłodze zrobionej z czegoś, co przypominało korek. Nawet Dirakowi, który szedł za nim, wydało się to niezwykle zabawne. Zatrzymali się przed ścianą, na której widniał jakiś znak. Łoś nacisnął kryształowy guzik i po chwili znaleźli się w przestronnym, długim pokoju. I tu nie było okien, a mimo to pomieszczenie było jasne, a powietrze w nim — orzeźwiające. Wzdłuż ścian stały metalowe szafki.

— Oto część mojej biblioteki — powiedział Łoś. — Tu znajdziesz wszystko, co ci jest potrzebne — słowniki, encyklopedie, atlasy, indeksy rzeczowe. Dzięki nim szybko i poprawnie opanujesz nasz język i poznasz podstawy naszej cywilizacji. Sądzę, że nie sprawi ci to wielkiego kłopotu… Jak zdołałem stwierdzić, jesteś doskonałą myślącą maszyną, Dirak, i muszę przyznać, że my takich jeszcze nie mamy.

— Niepokoję się o Alka — powiedział robot. — Trudno mi będzie skoncentrować się w pracy, jeśli nie dowiem się, jaki jest jego stan.

Łoś nie zrozumiał, o co chodzi Dirakowi, ale w jego dobrych, mądrych oczach pojawił się błysk serdeczności.

— Nie rozumiem, Dirak… Może popracujesz tutaj trochę, a potem porozmawiamy.

Wkrótce Dirak został sam w pokoju i natychmiast zabrał się do roboty. Nie musiał czytać niezliczonych tekstów. Mechaniczna świadomość pochłaniała je razem z kropkami i przecinkami i utrwalała je raz na zawsze w jego pamięci. Niezmordowanie i pedantycznie rejestrował biblioteczne zbiory gąsienic i tylko od czasu do czasu robił kilkuminutowe przerwy. A wówczas włączały się wszystkie zespoły, by asymilować ten pokarm i przekształcić go w ścisłą wiedzę, w informacje, które były mu potrzebne. Pod koniec ósmej godziny pracy Diraka znowu pojawił się Łoś.

— Alek odzyskał pełną świadomość — powiedział. — Przede wszystkim zapytał o ciebie.

W metalowym korpusie robota coś zadźwięczało.

— Dziękuję — powiedział w języku istot z planety War. — Mogę go już zobaczyć?

— Oczywiście — zgodził się Łoś. — Ale żeby nie tracić czasu, pokażemy ci go teraz na ekranie telewizyjnym.

Łoś nacisnął kontakt, i na szerokim srebrzystym ekranie pojawiła się twarz Alka. Był blady, osowiały, wyglądał jak człowiek, który przebył ciężką chorobę. Ale kiedy zobaczył Diraka, oczy mu się rozjaśniły i lekki rumieniec wystąpił na policzki.

— Witaj, Dirak! — zawołał.

— Witaj, Alek! Jak się czujesz?

— Możliwie! Ale najdziwniejsze jest to, że po raz pierwszy od długiego czasu czuję się naprawdę głodny.

— Nie dają ci jeść?

— Dostaję jakiś wstrętny syrop. Zdaje się, że nasi gospodarze nie przywiązują wagi do wrażeń smakowych.

Dirak przerwał na chwilę, by przetłumaczyć Łosiowi rozmowę z Alkiem. Kiedy otrzymał od niego odpowiedź, znów zwrócił się w stronę ekranu:

— Łoś powiedział, że jedzenie było odpowiednio bogate w kalorie i witaminy. Właśnie takie, jakie powinien otrzymywać rekonwalescent.

— Ty umiesz się z nimi dogadać? — spytał oszołomiony Alek.

— Owszem, umiem, choć w dosyć osobliwy sposób.

— Może to i było kaloryczne — westchnął Alek. — Ale mówiąc szczerze, marzy mi się kura w rosole…

— Niestety, Alek — powiedział z powagą Dirak. — Na tej planecie nie istnieje nic innego poza gąsienicami i motylami…

— Tak, rozumiem… Ale może mi wyjaśnisz, co się właściwie ze mną stało.

— Nic szczególnego… To był tylko niewielki szok elektryczny…

— Nie był znów taki niewielki — uśmiechnął się Alek. — Jeszcze do tej pory głowę mam jak ze szkła.

— Łoś powiedział, że dadzą ci coś z naszych zapasów żywności. Czy masz jeszcze jakieś inne życzenia?

— Życzenia?… Dirak, te dziwne istoty nie mają w ogóle czegoś takiego jak łóżka i krzesła. Nie mówiąc już o poduszkach czy materacach. Plecy mi drętwieją od tych wszystkich twardych, gładkich płaszczyzn…

Niełatwo było Dirakowi przełożyć słowa Alka, ale gospodarz zorientował się, o co chodzi.

— Oczywiście, mamy również miękkie materiały — powiedział. — Postaramy się zmienić…

Dirak powtórzył to Alkowi, a potem zdecydował się szybko zakończyć rozmowę.

— Teraz odpoczywaj, przychodź do zdrowia. Muszę cię uprzedzić, że czeka nas sporo roboty.

Dirak spędził w bibliotece jeszcze trzy dni. Przez cały czas tylko Łoś zaglądał do niego kilka razy. Gospodarz był zadowolony z postępów swego ucznia. W końcu trzeciego dnia przeprowadził długą, wnikliwą dyskusję z robotem. Dirak zrozumiał, że Łoś przygotowuje się do swojej pierwszej rozmowy z człowiekiem.

6

Stali na tarasie instytutu lecznictwa, położonego wśród lasów. Tutejszy krajobraz bardziej niż w innych zakątkach przypominał krajobraz Ziemi. Szczególnie swojsko wyglądały drzewa podobne do gigantycznych krzaków, obsypanych mnóstwem wielkich, jaskrawych kwiatów. Powietrze było tu chłodniejsze i bardziej wilgotne. Czuło się w nim słony zapach oceanu. Gąsienice starały się nie zakłócać im spokoju. I teraz też nikt im w rozmowie nie przeszkadzał. Alek uważnie słuchał rzeczowej relacji Diraka.

— War jest jedną z trzech planet, które krążą wokół gwiazdy nazywanej tutaj Zita — mówił robot. — Na planecie, znajdującej się najbliżej gwiazdy nie ma życia. Przypomina ona pod wieloma względami naszą planetę Merkury. Na drugiej planecie natomiast rozwinęły się bogate formy życia, podobne do tych, jakie istniały u nas w erze mezozoicznej…

— Naprawdę? — Alek był zaskoczony. — Wypada wobec tego osobiście się o tym przekonać.

— To nie będzie łatwe. War w porównaniu z innymi jest młodą planetą. Jej pierwotna, najstarsza fauna niewiele różniła się od ziemskiej. Ale w paleolicie po raz pierwszy pojawił się błękitny motyl. Właśnie jego larwy, gąsienice spowodowały zasadniczy przełom w rozwoju gatunków zwierzęcych. Mówiąc krótko, po prostu zaczęły ingerować w dalszy rozwój tych gatunków. W odróżnieniu od innych żywych istot, rozporządzały niezwykłą bronią — ładunkiem elektrycznym. Nie byłoby to jakimś nowym zjawiskiem w przyrodzie, gdyby nie fakt, że siła tego ładunku była ogromna. Zresztą sam się mogłeś o tym przekonać. Ciebie na przykład wcale nie mieli zamiaru zabić. Chcieli jedynie oszołomić.

— I udało im się to, nie ma co — mruknął Alek. — Czuję, że będę już oszołomiony do końca życia.

— Początkowo gąsienice zabijały inne żywe istoty tylko w celach samoobrony — ciągnął Dirak. — Pożywienie gąsienic jest wyłącznie roślinne. Wobec tego nie zależało im na zachowaniu przy życiu jakiegokolwiek gatunku zwierzęcego. Później zaczęły świadomie trzebić wszelkie żywe stworzenia, ażeby zapewnić sobie całkowite bezpieczeństwo, a szczególnie zapewnić je motylom, które są całkowicie bezbronne…

— W której fazie rozwoju wcześniej występuje świadomość, u gąsienic czy u motyli? — spytał Alek.

— Moim zdaniem u gąsienic — powiedział Dirak. — Ale oczywiście gąsienice nigdy mojej hipotezy nie potwierdzą. Dla nich motyle bez względu na wszystko są istotami doskonalszymi. Faktem jest jednak, że właśnie po raz pierwszy u gąsienic wystąpiły elementy pracy i organizacji życia społecznego. Oczywiście życie społeczne powstało tu na innej bazie, było uwarunkowane koniecznością zorganizowania ochrony gatunku w warunkach niesprzyjającej atmosfery. Szczególnie chodziło o ochronę motyli. Wkrótce potem, jak zostały wyniszczone wszystkie wyższe organizmy zwierzęce na planecie, przyszła kolej na owady, pasożyty i tym podobne. Pozbywano się ich przede wszystkim za pomocą środków chemicznych…

— Cóż to za krwiożercze plemię! — wykrzyknął Alek.

— Mylisz się! To słowo nie istnieje w ich słowniku. Nie istnieją również takie pojęcia, jak nienawiść, okrucieństwo, chciwość i tym podobne. Takich określeń, jak szczęśliwy, radosny, smutny używają jedynie w odniesieniu do motyli. Gąsienice nie mają życia emocjonalnego w ziemskim tego słowa znaczeniu.

— To niesłychane — zdziwił się Alek.

— Ale prawdziwe — powiedział spokojnie robot. — Ich istnienie określone jest prawami przyrody. Nie są bezpłciowe w dosłownym tego słowa znaczeniu, natomiast pozbawione są pociągu płciowego. Instynkt przedłużania rodu przejawia się u nich w trosce i opiece, jaką sprawują nad motylami, i w dążeniu do tego, by osiągnąć tę fazę w najlepszej formie. To dążenie ich jest tak silne, że podporządkowało sobie wszystkie zjawiska życia społecznego.

— Nie brzmi to zbyt naukowo — zażartował Alek.

— Dla mieszkańców planety War jest to z całą pewnością uzasadnione naukowo — powiedział robot. — Rozwój ich społeczeństwa, oparty na takich zasadach, oczywiście musi przebiegać zupełnie inaczej niż rozwój ziemskiego. Przede wszystkim nie znają takich pojęć, jak rasa czy naród. Na tej planecie nie było nigdy wojen, prowadzili jedynie wojnę z innymi gatunkami zwierzęcymi. Nie wiedzą, co to podziały klasowe i walka klasowa. Od początku istnienia aż do tej chwili żyją kolektywnie i można by nawet powiedzieć, że jest to społeczeństwo komunistyczne, gdyby nie to, że nie znajduje tu zastosowania zasada: „każdemu według potrzeb”…

— Nie rozumiem.

— To zupełnie proste. Nie istnieje u nich pojęcie „potrzeba”. Potrzeb nie mają. Od życia biorą tylko to, co jest konieczne. Wszystkie marzenia, nadzieje, pragnienia występują w ich drugim życiu — w fazie motyli. Tego drugiego życia nie traktują zresztą jak religii czy idei — jest to dla nich naturalny stan. A ponieważ pozbawione są uczuć i pragnień, to, co się dzieje z nimi w czasie teraźniejszym, jest im w pewnym sensie obojętne.

— Ależ one są głęboko nieszczęśliwe! — wykrzyknął mimo woli Alek.

— Nie powiedziałbym tego — sprzeciwił się Dirak. — Raczej zachowują spokój i równowagę. Wiedzą bowiem, że zmierzają do określonego celu i ż» go osiągną. Każda istota myśląca, jeśli ma jakiś cel w życiu, nie może być nieszczęśliwa, Alek! Czy twoim zdaniem ja też jestem nieszczęśliwy?

— Och, nie, oczywiście — bąknął Alek. — Ale wyjaśnij mi, co wobec tego jest bodźcem dla ich cywilizacji, dlaczego zmierza ona do rozwoju nauki i do postępu?

— Twój sposób myślenia typowy jest dla człowieka z Ziemi — zaczął wyjaśniać Dirak. — Nauka może się rozwijać nawet wtedy, gdy nie ma ludzi. Wyobraź sobie, Alek, że ród ludzki może wymrzeć nagle na skutek jakiejś nieznanej epidemii. I na świecie zostaną tylko roboty Bagrationowa. Nie, nauka nigdy nie przestanie się rozwijać. My będziemy ją dalej rozwijać, dopóki nie odtworzymy gatunku ludzkiego, choć byśmy nawet mieli zacząć od zwykłej ameby. Moim zdaniem, nauka jest tego typu materią, że raz stworzona będzie się rozwijać niepowstrzymanie według swoich własnych praw, niekiedy sprzecznych z interesami ludzi.

Ale na planecie War tak nie jest. Tu istoty rozumne — gąsienice mają do nauki stosunek racjonalny. Niekiedy świadomie ograniczają rozwój jakiejś gałęzi wiedzy, na przykład techniki. Robią wszystko, co tylko możliwe, by wieść jak najbardziej naturalne, prawie spartańskie życie. Nigdy na przykład nie produkowały broni grożącej samozagładą. Znają energię atomową, ale wykorzystują ją głównie dla ogrzewania planety. Znają w teorii energię termojądrową i anihilację antymaterii, ale nie dążą do urzeczywistnienia ich w praktyce. Poznały również trzy formy występowania materii, a tymczasem ich środki transportu są ilościowo ograniczone, niewymyślne i służą głównie do przewozu towarów. Przed trzema wiekami miały statki kosmiczne, dzięki nim poznały dobrze układ gwiazdy Zita. Teraz już statków nie produkują. Uważają, że byłoby to pozbawione sensu. Natomiast medycyna i pewne dziedziny biologii stoją tu na wysokim poziomie, z tym że nie są to nauki powszechnie dostępne. Nie znają na przykład takiego rodzaju śmierci, która by nastąpiła w wyniku choroby czy nieszczęśliwego wypadku…

— A mają taką naukę jak filozofia? — przerwał mu Alek.

Dirak milczał zakłopotany.

— Znalazłem to określenie — powiedział po chwili — ale nigdzie nie znalazłem choćby jednego tytułu pracy z dziedziny filozofii. Może to już domena motyli…

— Zaczynam powoli rozumieć — powiedział Alek. — Zgodnie z obowiązującą tu logiką gąsienice nie uprawiają pewnie czegoś takiego jak sztuki piękne.

— Nie uprawiają, chyba że weźmiemy pod uwagę architekturę i pewne elementy malarstwa dekoratywnego. Sztuką zajmują się motyle, których życie emocjonalne jest silnie rozwinięte i stanowi podstawę ich istnienia. Gąsienice traktują tę fazę jako fazę wyższą, choć niezupełnie zdają sobie sprawę dlaczego. Jest to etap istnienia w stanie szczęśliwości — przeżywania emocji, upajania się pięknem i miłością… No i w rezultacie również etap rozmnażania płciowego.

— Czyżby wszystkie ich emocje wynikały jedynie z istnienia pociągu płciowego? — zapytał zdziwiony Alek.

— W ostatecznym rozrachunku na to wychodzi — powiedział nieco zakłopotany Dirak. — Ale być może moje wnioski są zbyt pochopne’. Nawiasem mówiąc, chyba pamiętasz, jak niezwykle trudny okres przeżywała ludzkość w związku z zanikaniem pociągu płciowego. Ludzie z naszej planety zaczęli upodabniać się do gąsienic, z tym, że nie mieli już nadziei stać się motylami…

— Masz rację — kiwnął głową Alek.

— Tymczasem gąsienice nie mają tych kłopotów, nie przeżywają więc tego tragicznie. Faza gąsienic jest dla nich naturalnym i ograniczonym w czasie bytem. Żyją nadzieją, a niekiedy nadzieja może znaczyć więcej niż życie.

— Ty też wiesz więcej, niż wiedzieć powinna maszyna myśląca — mruknął Alek. — Ciekawe do czego to doprowadzi?

— Mówiąc „do czego” masz na myśli „do jakiego uczucia”? — zapytał ostrożnie Dirak.

— Być może — powiedział zagadkowo Alek. — Ale kim jest Łoś?

— Zaraz się dowiesz… Obydwie fazy istnienia są u mieszkańców tej planety wyraźnie ograniczone czasem. Pierwsza faza — stadium gąsienic — trwa dokładnie czterdzieści lat. Ten okres mógłby być dłuższy lub krótszy, od dawna bowiem znają kod dziedziczności. Ale właśnie czterdzieści lat uznały za okres najwłaściwszy, i to z wielu powodów. Dokładnie przy końcu tego okresu przeobrażają się w poczwarki, a po dziesięciu miesiącach z kokonów poczwarek wykluwają się motyle. Jak się zorientowałem, motyle pamiętają swoją przeszłość i nie są jakąś nową, świeżo zrodzoną indywidualnością. Gąsienice przeznaczyły dla nich najpiękniejszą i najbardziej stabilną pod względem klimatycznym część kontynentu — tę właśnie koło równika. Same zaś osiedliły się w surowszym klimacie koło oceanów — i tu są ich miasta, fabryki, cała ich techniczna cywilizacja. Motyle nie zajmują się żadną pracą. Jedyna ich pożyteczna działalność to przedłużanie gatunku. Ich życie erotyczne nie jest ograniczone do dwojga istot, nazwijmy to parą małżeńską. U motyli miłość rodzi się żywiołowo i czas jej trwania jest nieokreślony. Jedyny ich obowiązek wobec całego społeczeństwa sprowadza się do znoszenia jaj w określonych miejscach — o wszystko inne troszczą się gąsienice. Ale przyroda ukarała motyle za to sielskie próżnowanie. Żyją bardzo krótko — tylko dziesięć lat.

— Dziesięć lat próżnowania to wcale niemało — uśmiechnął się Alek.

— A teraz wróćmy do Łosia — ciągnął Dirak. — Jak już się zorientowałeś, czterdzieści lat to zbyt krótki okres, by można było na odpowiednim poziomie utrzymać tę dosyć skomplikowaną cywilizację. Żeby to osiągnąć, stworzono radę, która stoi na czele całego społeczeństwa. W skład tej rady wchodzi dwudziestu najstarszych osobników, a każdy z nich ma na imię Łoś. W języku istot planety War słowo „łoś” znaczy smutny. Rada Smutnych kieruje całym społeczeństwem, którego jedynym celem jest szczęście osiągane poprzez przeistaczanie.

— To nadzwyczajne — bąknął Alek.

— Ale oni tak nie sądzą — powiedział Dirak. — Tuż przed ukończeniem czterdziestego roku życia, każdy z nich, jeśli został wybrany do Rady Smutnych, w sztuczny sposób powstrzymuje swój rozwój biologiczny. Członkowie rady nigdy nie przeistoczą się w poczwarki ani w motyle. Po letargu, trwającym dziesięć miesięcy, budzą się do życia znowu w postaci gąsienic. Są ofiarami odkupienia własnego społeczeństwa. Nie mają własnych celów, ani nadziei na szczęście. Odczuwają nie tylko smutek, ale i beznadziejność… Jedynym ich celem jest opieka i troska o tak zwaną niższą fazę w rozwoju ich społeczeństwa…

— Choć są smutni i pozbawieni nadziei na szczęście, ja im jednak zazdroszczę — powiedział cicho Alek.

— Wątpię w to, czy jesteś w tej chwili zupełnie, szczery, Alek — powiedział po dłuższej chwili milczenia robot. — Nie bez powodu Kazimierz uważa, że bardziej żywotnego człowieka od ciebie nie spotkał w swoim życiu.

— A czy to ma jakieś znaczenie?

— Oczywiście, że ma! Przecież ty nie jesteś w stanie wyrzec się niczego, nawet kury w rosole.

— Muszę ci powiedzieć — wyjaśniał Alek — że zawsze wątpiłem w sens tych cywilizacji na wyższym poziomie rozwoju, które nie mogą zrodzić ani męczenników, ani bohaterów.

— To niemądre — powiedział Dirak. — Ty naprawdę mnie zdumiewasz..

— Może to i niemądre — wzruszył ramionami Alek — ale ja tak to widzę.

— Nawet Łoś by się z tobą nie zgodził, chociaż jest w pewnym sensie męczennikiem, swoim społeczeństwie…

— To jest Łoś numer jeden?

— Tak. Zgadłeś.

— Ale kto ich wybiera?

— Domyślasz się chyba, że wygląda to nieco inaczej niż w parlamencie. To jest władza, do której nikt nie dąży, bo nie przynosi żadnej korzyści, tylko smutek. I jedynie rada może wybrać przyszłego Łosia z grona najzdolniejszych w różnych dziedzinach nauki i techniki. Każdy z członków rady, w chwili gdy przekroczy sto pięćdziesiąt lat, niezależnie od swoich zasług dla społeczeństwa, zostaje automatycznie wykluczony z rady, a wkrótce potem, pozbawiony celu i sensu swego życia — umiera.

— Wydaje mi się to okrutne — westchnął Alek. — Ale widocznie tak musi być.

Alek przez chwilę się zastanawiał, a potem powiedział tonem prośby:

— Chciałbym zobaczyć Łosia…

— Jutro go zobaczysz — powiedział Dirak. — Ale radzę ci, bądź ostrożny w rozmowie z nim. I staraj się być uprzejmy.

— Czy możesz mi powiedzieć dlaczego?

— Chyba powinienem od tego zacząć. Otóż Łoś nie zgodził się, bym poszedł do łazika. Chciałem nawiązać łączność z Kazimierzem, ale na wszelki wypadek nie powiedziałem mu o tym. Mimo to nie chciał mnie puścić. Wydaje mi się, że traktują nas tutaj trochę jak swoich jeńców.

— Ładna historia!

— Może się nas boją i wolą wobec tego izolować nas od naszej bazy. I jeszcze coś, co ma niemałe znaczenie w naszej sytuacji. Wydaje się im, że przybyliśmy tu rakietą, nie wiedzą, że wokół planety War krąży nasz statek. A ja nie powiedziałem im prawdy.

Alek popatrzył na niego z zainteresowaniem.

— Słowo honoru, Dirak, nie wiedziałem, że jesteś skłonny do kłamstwa.

— Zdolny jestem do wszystkiego, jeśli w grę wchodzi twoje bezpieczeństwo. I dlatego uważam, że podczas rozmowy z Łosiem dobrze by było, gdybyś się postarał rozwiać wszystkie jego wątpliwości.

— Myślę — powiedział po chwili milczenia Alek — że z istotą smutną zawsze można się dogadać. Tylko z takim, który nie jest w stanie nic odczuć, nie… — przy ostatnich słowach Alek nagle się zająknął, ale Dirak niczym się nie zdradził, że zrozumiał te słowa, że odczytał je jako aluzję pod swoim adresem.

Alek nagle zmienił temat.

— Dokładnie za czterdzieści pięć sekund przyniosą mi kolację — powiedział patrząc na zegarek. — Te gąsienice są naprawdę diabelnie punktualne.

— I ja również odniosłem takie wrażenie — stwierdził rzeczowo robot.

Teraz obydwaj umilkli. Alek poczuł orzeźwiający, słony zapach oceanu. Wieczorem ten zapach stawał się bardziej intensywny. Słońce zaszło i dziwaczny las pogrążył się w puszystym mroku. O tej porze dnia zdawał się straszliwie osamotniony i smutny. Alek cicho westchnął.

— Wiele bym dał za to, gdybym mógł zobaczyć sarnę. Zresztą niechby to była nawet zwykła koza…

Dirak nie odpowiedział. Patrzył teraz w głąb tarasu. W ich kierunku pełzła zielona gąsienica, wolno popychając przed sobą stolik na kółkach.

7

Otworzyły się przed nimi drzwi. Weszli do ogromnej sali, której sklepienie błękitne, arkadowe, przypominało niebo. Tutaj również nie było mebli. Sala sprawiała jednak wrażenie wyjątkowo opustoszałej, a równocześnie było w niej coś uroczystego. W głębi, oparty o metalową ramę, czekał na nich Łoś. Alek przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Szare włochate oblicze starca wydało mu się dobroduszne, choć spojrzenie jego było skupione i przenikliwe.

— Przygotowałem wam niespodziankę — powiedział Łoś i wskazał w kierunku ściany. — Wy to nazywacie stołkiem?

Dirak tłumaczył niezwykle szybko, prawie równocześnie z Łosiem skończył zdanie. Alek dopiero teraz zauważył jakiś przedmiot. Oczywiście zupełnie nie przypominał stołka, ale od biedy można było na nim siedzieć. Alek podszedł bliżej i ostrożnie na nim usiadł. Łoś cały czas patrzył na niego uważnie nieruchomym spojrzeniem.

— Chciałbym ci zadać kilka pytań, Alek — powiedział. — A potem ja ci odpowiem na twoje pytania.

— Słucham!

— Dirak mówił mi, że u ludzi na planecie Ziemia występują równocześnie pierwiastki rozumowe i uczuciowe Czy uważasz, że życie ich jest przez to doskonalsze?

— Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Dosyć powierzchownie poznałem wasz świat. Wydaje mi się jednak, że jest oparty na rozsądnych, zgodnych z naturą zasadach.

— Mimo wszystko chyba masz już wyrobiony sąd w sprawach najważniejszych.

— Mogę tylko stwierdzić, że z mojego punktu widzenia indywiduum, u którego występują obydwa pierwiastki, jest osobnikiem pełnowartościowym, jeśli nie dla własnego społeczeństwa, to przynajmniej dla siebie.

— Jak to należy rozumieć? — przełożył pytanie Łosia Dirak, a od siebie dodał: — Uważaj, Alek!

Alek zorientował się, że Dirak go przed czymś ostrzega, ale przed czym — nie wiedział.

— To zupełnie proste — ciągnął. — Jeden plus jeden daje dwa.

— Ten sposób myślenia jest dosyć uproszczony — powiedział Łoś. — Węgiel plus tlen dają, jeśli się nie mylę, truciznę.

— Przyznają, że wybrałem niefortunny przykład — powiedział Alek. — Ale na pewno pozytywnym zjawiskiem jest fakt, że dzięki owej dwoistości natury człowieka jego życie duchowe jest bogatsze i intensywniejsze.

— Tak, to prawda — zgodził się Łoś. — Ale czy intensywność życia duchowego należy uważać za coś, co jest najważniejsze, co ma przewagę nad innymi zjawiskami? Czy nie ważniejsze od intensywności przeżyć są harmonia wewnętrzna i jedność życia duchowego?

— Chciałem tylko powiedzieć, że równoczesne współistnienie dwóch pierwiastków w naturze ludzkiej powoduje, że wzajemnie się one uzupełniają, wzbogacają i wypełniają wewnętrzną treścią. Indywiduum pozbawione jednego z tych dwóch pierwiastków jest w istocie półindywiduum.

— Tak, teraz już pojąłem twój punkt widzenia — powiedział w zamyśleniu Łoś. — A więc uważasz, że na planecie War żyją półistoty. („Uważaj, Alek” — znów dodał od siebie Dirak.)

Dopiero teraz Alek zauważył, ku czemu zmierza rozmowa.

— Ależ nie, wybacz, wcale nie to miałem na myśli! — zaprotestował. — Wasze społeczeństwo być może jest doskonalsze i zorganizowane na bardziej naturalnych zasadach niż nasze… Ale czy nie żałujesz niekiedy, że jesteś pozbawiony możliwości odczucia piękna, bogactwa przeżyć, tego wszystkiego, co dane jest motylom?

— Rozumiem, o co ci chodzi. Ale w końcu każdy najzwyklejszy obywatel naszej planety może tego szczęścia dostąpić i to w postaci tak czystej, że wy nie jesteście w stanie nawet sobie tego wyobrazić.

— Na pewno masz rację — powiedział z wahaniem Alek.

— Zastanów się przez chwilą — podjął znów rozmowę Łoś. Mówił jakby z większym ożywieniem. — Czyż kolejne pojawianie się każdego z tych pierwiastków nie świadczy o większej celowości? Egzystują wtedy w czystej postaci, nie przeszkadzają sobie wzajemnie, a co za tym idzie, przejawiają się z większą siłą.

— To nie takie proste — nie ustępował Alek. — My na przykład dążymy do tego, by nasze najbardziej wartościowe uczucia wpływały dodatnio na nasz umysł, a z kolei umysł kontroluje uczucia, pogłębia je, użycza im swojej przenikliwości.

— To nie jest odpowiedź wnikająca w istotę rzeczy — przerwał mu Łoś. — Ta sama zależność istnieje i u nas, chociaż elementy, o których mówimy, pojawiają się kolejno, etapami. Gdyby nie było tej zależności, życie duchowe motyli byłoby niezwykle prymitywne.

— Wierz mi, nie mam zamiaru udowadniać, który z naszych dwóch światów jest lepszy. Skoro obydwa stworzyła natura, nie mogą być one niezgodne z naturą i pozbawione sensu. Ale nie mogą też być doskonałe. Każdy z nich musi dopiero szukać tej doskonałości zgodnie z prawami swojego rozwoju.

— Tak, to prawda — zgodził się Łoś, a Dirak dodał: „Teraz udało ci się wyjść z opresji”. — Wydaje mi się — powiedział Łoś jakby serdeczniejszym tonem — że wasze społeczeństwo napotyka w swoim rozwoju na większe trudności niż my. Obydwa pierwiastki bowiem nie tylko się różnią, ale też niezwykle silnie przejawiają tę swoją odrębność. Nieuniknione jest wobec tego dążenie każdego z tych pierwiastków do przewagi nad tym drugim. To, że staracie się doprowadzić do harmonijnego współistnienia i kontaktu między nimi, wydaje mi się trudnym zadaniem.

— I tak jest naprawdę — powiedział Alek. — Ale czy w naszym świecie istniałby jakiś rozwój, gdyby nie te dwie sprzeczności, które działają jak bodziec?

— A jeśli się wzajemnie wykluczają?

— Nawet jeśli tak jest… Mimo wszystko stają się podnietą do rywalizacji i postępu. Ale obecnie sytuacja w naszym świecie jest inna…

— Chcesz powiedzieć, że rozum ustąpił miejsca uczuciom?

— Przeciwnie, wydaje mi się, że rozum z natury swej jest nieustępliwy i bardziej agresywny. I właśnie kilka jego poważnych osiągnięć w historii rozwoju naszego społeczeństwa było dowodem na to, że pozostawienie go samego na placu boju jest straszliwą omyłką.

— Ziemianie z natury swej ulegają emocjom, są zuchwali, żywotni i silni. Rozum chyba ma niewiele do powiedzenia.

— A dlaczego tak uważasz? — spytał z ciekawością Alek.

— Jak się zorientowałem, należycie do gatunku zwierząt drapieżnych…

Alek popatrzył na niego ze zdziwieniem.

— A to dlaczego?

— Nadal jecie mięso zwierząt. Na naszej planecie tylko drapieżniki w czasach przedhistorycznych żywiły się mięsem…

— To jeszcze o niczym nie świadczy — zmieszał się Alek. — Ten fakt nie może mieć znaczenia dla rodu ludzkiego, który ma za sobą tak długi okres rozwoju historycznego.

— Dowolna interpretacja — powiedział Łoś z ironią. — Nawet najdłuższy okres rozwoju zostaje zakodowany w genach przekazujących cechy dziedziczne. W przeciwnym razie jak wyjaśnić takie zjawiska, jak wojny, rewolucje, wzajemne wyniszczanie się… Przecież to trwało u was całe wieki. Skąpana we krwi historia waszego rozwoju, na którą niemały wpływ miał wasz sposób odżywiania się, musiała nadać odpowiednio silne zabarwienie waszym przeżyciom emocjonalnym. A w związku z tym trudno oczekiwać, by tego rodzaju uczucia mogły współistnieć z czystym, nie ulegającym namiętnościom rozumem…

Alek stwierdził ze zdumieniem, że słowa Łosia go drażnią. Czyżby człowiek — gąsienica miał rację? Czy też chce po prostu sprowokować go do niebezpiecznie szczerej wypowiedzi?

— Niełatwo byłoby mi znaleźć w tej chwili przekonywające dowody. Niestety, fakty wskazują na coś przeciwnego. W ostatnim okresie borykaliśmy się na naszej planecie z problemem, który polegał nie na tym, że zbyt bujnie rozkwitały w nas uczucia, ale przeciwnie — stwierdziliśmy ich zanikanie. I wbrew wszelkim waszym przypuszczeniom twierdzę, że nasze społeczeństwo jest bardziej humanitarne od waszego. Nigdy nie niszczyliśmy żadnych przejawów życia na naszej planecie. Żyją u nas na wolności tysiące dzikich i oswojonych zwierząt…

— Po to, byście mogli je zabijać? Żebyście nie wyszli z wprawy w swoim pięknym, starym rzemiośle?

— Nie, tak wcale nie jest. To prawda, że zabijamy niektóre zwierzęta. Ale równocześnie zakładamy ogromne rezerwaty, do których człowiek w ogóle nie ma prawa wejść.

— Między innymi niszczycie gąsienice i motyle…

— Wybacz! Na naszej planecie nie są one istotami rozumnymi, to są po prostu owady. Zresztą to nieprawda, że je niszczymy. Choć gąsienice powodują duże szkody w naszych lasach, zachowujemy je ze względu na piękno motyli, których widok sprawia taką radość naszym dzieciom.

— Szkoda, że nie przywieźliście choćby jednego z nich — powiedział z zadumą Łoś. — Byłoby to niezwykle interesujące dla naszych uczonych…

— Następnym razem nie zapomnimy.

— Chcecie nawiązać z nami stały kontakt? („Strzeż się, Alek!”)

— Cel naszej wędrówki jest tylko jeden: poznanie. — Alek starał się teraz ostrożnie formułować zdania. — Ale jeśli wy macie jakieś problemy i potrzebna byłaby nasza pomoc, na pewno jej nie odmówimy.

— Dziękuję — powiedział krótko Łoś. — To jest właśnie to, co chciałem wiedzieć. A teraz jestem do twojej dyspozycji.

Alek popatrzył na niego uważnie.

— Przede wszystkim mam do was prośbę. Pozwólcie mi nawiązać łączność z naszym statkiem.

— Z kim chcesz nawiązywać łączność? Przecież w statku, który opuściliście, nikogo nie ma.

— Nie zrozumiałeś mnie. Nie chodzi mi o rakietę, która tutaj wylądowała. Mam na myśli kosmiczny statek fotonowy. Ten statek krąży przez cały czas wokół waszej planety. Umówiliśmy się z członkami załogi, że każdego dnia będziemy z nimi nawiązywać kontakt. Nasi towarzysze już się pewnie o nas niepokoją.

Łoś przenikliwie popatrzył na swego rozmówcę.

— Naprawdę taki statek istnieje?

— Zadziwiasz mnie… Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj swoich uczonych. Tą naszą rakietą można przelecieć zaledwie z planety na planetę.

— A może chcesz nawiązać łączność z Ziemią?

— Czy to nie wszystko jedno?

— Dla nas nie…

— Nie rozumiem dlaczego… Czyżbyście się nas bali?

— Widocznie mamy swoje powody, i to dosyć ważne.

— Chciałbym wiedzieć jakie?

— Chyba w tej chwili nie jesteś szczery — powiedział Łoś. — Nie możesz nie znać powodów. A więc zacznijmy od tego, że zabiliście motyla. Od tysięcy lat żaden motyl nie zginął gwałtowną śmiercią, Ten fakt może wstrząsnąć całym naszym społeczeństwem…

— A teraz ty bądź szczery, Łoś! Przecież dobrze wiesz, że to była pomyłka. Myśleliśmy, że motyl jest najzwyklejszym owadem. Nawet wy, mieszkańcy planety War, uważacie, że tępienie owadów nie jest wcale przestępstwem. Sami wytępiliście miliony odmian.

— Tak, to prawda. Ale prawdą jest również, że zabiliście motyla. Mieszkańcy naszej planety są zaniepokojeni, a nawet przerażeni.

— Powinniście im wyjaśnić, że to była pomyłka. Ich zdrowy, zrównoważony umysł pojmie, jak było naprawdę.

— Niestety, nie tylko o to chodzi. Rada obawia się, że przylecieliście tu dlatego, że waszej planecie grozi zagłada. A więc szukacie innej, na której byłyby odpowiednie warunki klimatyczne. A kiedy znajdziecie taką planetę, będziecie chcieli ją skolonizować. Możecie na przykład uznać nas za istoty na niższym szczeblu rozwoju. Możecie zniszczyć nas po to, by stworzyć warunki do rozwoju wyższej cywilizacji. No i nie bez znaczenia jest fakt, że rozum wasz może ulec wpływem nie znanych nam uczuć.

Alek zamyślił się głęboko.

— Trzeba przyznać, że wszystkie wasze obawy są nie pozbawione podstaw — powiedział wreszcie. — Ale w naszym przypadku są zupełnie bezprzedmiotowe. Nie znacie naszego świata i jego humanitarnych zasad. Każde nasze wyjaśnienie będziecie traktować jak kłamstwo. Mimo to, proszę, żebyś mi uwierzył — nie mamy zamiaru kolonizować waszej planety…

— A jeśli Rada nie uwierzy? Nie zapominaj, że sprawa jest wielkiej wagi, chodzi o nasze istnienie.

— Rada powinna uwierzyć. To jest dla was najlepszym wyjściem. Jeśli będziecie starali się nas zatrzymać, czy też zechcecie pozbawić nas życia, nasi towarzysze nie puszczą tego płazem.

— Jak mam to rozumieć? — spytał Łoś.

— Wystarczy, by nasz statek przeleciał nisko nad waszą planetą, a wszystko zostanie obrócone w popiół.

— Czy mam to traktować jak groźbę, czy też jak zwykły szantaż?

— Ani jedno, ani drugie, Łoś. Przybyliśmy do was z przyjaznymi zamiarami, a nie po to, by wyrządzić wam jakąkolwiek krzywdę. Każdy, nawet najmniejszy przedmiot, który zabieraliśmy z sobą na waszą planetę, był uprzednio dokładnie odkażony. Na pewno sprawdziliście już w laboratorium nasze rzeczy, a także pożywienie, i wiecie, że mówię prawdę. Poza tym to, chyba oczywiste, że jeden statek kosmiczny nie jest w stanie skolonizować całej planety. W waszym interesie leży to, żebyśmy się rozstali w zgodzie. Ale jeśli nam nie wierzycie, przygotujcie się po naszym odlocie do obrony. Wcześniej niż za trzydzieści dwa lata świetlne nie możemy się tu zjawić, a na waszej planecie upłyną wówczas wieki.

Alek umilkł. Łoś też milczał, zdawał się posępny i przygnębiony.

— Dziękuję za szczerość — powiedział. — Ja osobiście wierzę ci, ale decyzję może podjąć tylko Rada. Jutro dowiesz się, jakie zajęła stanowisko.

Wkrótce się rozstali. Alek i Dirak ruszyli do wyjścia długim korytarzem.

— Sądzę, że stary jest po naszej stronie — powiedział Dirak.

— Dlaczego? — uśmiechnął się Alek.

— Twoje argumenty były nadzwyczaj logiczne, a to są istoty rozumne, więc na pewno te argumenty trafią im do przekonania. Nie musimy się obawiać, że będą działać pod wpływem emocji…

8

Ekran rozjaśnił się i Alek ujrzał przed sobą zaniepokojoną twarz Kazimierza.

— Alek! — wykrzyknął pilot. — Co się stało?

— Nic szczególnego — powiedział Alek. — Już jest wszystko w porządku. Mieliśmy pewne kłopoty.

— Z motylami?

— Motyle przeobraziły się w gąsienice. Chcesz je zobaczyć?

— Skoro nie mam innego wyboru — roześmiał się Kazimierz.

Przez dłuższą chwilę Kazimierz z zainteresowaniem wpatrywał się w obrazy na ekranie.

— Niezła architektura — powiedział. — Wysokie drzwi! Czy gąsienice podczas chodzenia przyjmują postawę pionową?

— Zaraz zobaczysz. Ale te ich budynki mają pewne mankamenty. Otóż schody na przykład przypominają dziecięce zjeżdżalnie. To nie lada wyczyn wejść po czymś takim na drugie piętro.

— A to wasi gospodarze? — zdumiał się Kazimierz.

— Nie podobają ci się?

— Brrr! Pewnie śnią ci się po nocach.

— Przy bliższym poznaniu sprawiają nawet wrażenie sympatycznych. A poza tym mają ogromną zaletę. Możesz się nie obawiać, że na przykład zaproszą cię do tańca. Są całkowicie głuchonieme.

— Coś podobnego! — Kazimierz z uwagą przyglądał się gąsienicom. — Może masz rację. Można się do ich widoku przyzwyczaić. Badacze Alfagei byli w sytuacji o wiele gorszej niż ty. Ale powiedz, Alek, co się właściwie wydarzyło?

— Później ci to powiem, w każdym razie teraz jesteśmy w dobrych stosunkach. Prowadzimy nawet dyskusje filozoficzne.

— Na jaki temat?

— Stary jak świat, oczywiście.

— Alek, ty coś ukrywasz przede mną. Gdzie jest Dirak?

— Możesz się o niego nie obawiać. Zachował pełną sprawność. Gospodarze początkowo traktowali nas jak swoich jeńców, ale teraz jesteśmy już wolni. Pod jednym warunkiem — że udowodnimy istnienie statku.

Zły grymas wykrzywił twarz pilota.

— To żaden problem…

— Kazimierzu, błagam cię, nie rób głupstw. Do ciebie mam tylko jedną prośbę. Dziś o jedenastej wieczorem wypuść rakietę sygnalizacyjną.

— Czy jesteś pewien, że nic ci nie grozi? — zapytał pilot.

— Jestem pewien, stary.

— Jak długo jeszcze zostaniesz na planecie?

— Myślę, że nie więcej niż dziesięć dni.

— Mimo wszystko uprzedź ich, że jeśli coś się stanie z wami, rozbiję tę planetę jak bańkę mydlaną…

— Nie wiedziałem, że jesteś taki krwiożerczy — uśmiechnął się Alek. — Ale powiedz coś o sobie. Jak się czujesz?

— Cóż ci mogę powiedzieć — wzruszył ramionami Kazimierz. — Nudzę się straszliwie… Mam ochotę włączyć Diraka, żeby mieć do kogo otworzyć usta.

— Niezła myśl, ale nie zapomnij go schować, jak wrócimy na statek.

— Dlaczego?

— Jakby ci to powiedzieć… Wydaje mi się, że Dirakowi numer jeden będzie przykro, kiedy zobaczy swoje drugie ja.

Kazimierz roześmiał się.

— Nic się nie zmieniłeś, fantasto — powiedział. — Nie zapomnij pozdrowić Diraka. Może towarzystwo tych gąsienic spowodowało, że obudziły się w nim jakieś uczucia…

— Bagrationow nie wykluczał takiej możliwości… Ja już muszę iść, ale od dzisiaj będziemy w stałym kontakcie.

— Zaprosili cię na bankiet?

— Chwała Bogu, to mnie ominęło. W ich menu nie ma niczego innego poza chlorofilem, a niekiedy i ten chlorofil jest sztuczny.

— No to ci nie zazdroszczę!

— Do widzenia, Kazimierzu!

Ekran zgasł.

9

Alek siedział na miękkim stołku bez oparcia i zastanawiał się, jak się to dzieje, że ludzka świadomość tak szybko przystosowuje się do najbardziej niezwykłych sytuacji. Obecnie wszystko, co go otaczało, wydawało mu się naturalne, przestało go dziwić. Nawet włochate oblicze Łosia przypominało mu twarz ludzką. Mimo to nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, kiedy prezydent planety War z niezwykłą zręcznością począł wspinać się po pionowej ścianie w kierunku umieszczonej pod samym sufitem szafki bibliotecznej. Wkrótce równie szybko znalazł się na dole niosąc w przednich kończynach metalową płytę przypominającą grawiurę.

— To jest wizerunek pierwszego Łosia na naszej planecie. Nazywano go Łoś Filozof.

Alek popatrzył na niego zdziwiony.

— Dirak mówił mi, że taka nauka jak filozofia u was nie istnieje.

— To prawda. Obecnie jej nie ma. Przed trzystu laty skasowano ją na mocy specjalnego dekretu.

— Trudno byłoby nazwać ten fakt potwierdzeniem wolności myśli.

— Nie wiem, co właściwie rozumiecie pod słowem wolność. Dla nas, najogólniej to ujmując, wolność to brak przymusu.

— Zgadza się, mniej więcej o to mi chodziło.

— U nas nie ma przymusu. U nas każda jednostka ma zagwarantowaną wolność w granicach określonych przez prawa i tradycję.

— My trochę szerzej rozumiemy pojęcie wolności. Nie przeszkadzamy ludziom myśleć, có chcą. Mogą wypowiadać swoje myśli, mogą je zapisywać.

— Nie wiem, czy to słuszne — zastanawiał się Łoś.

— Ciekaw jestem, z jakiego powodu skasowaliście filozofię?

— Okazała się niepotrzebna. Nasza filozofia chciała odkryć prawa rozwoju, a tymczasem wyprzedziła ją nauka. A jeśli chodzi o główny cel i prawa, do których należy się stosować, uznaliśmy, że to nie może być nic innego, niż to, co nam podsuwa natura. Dlatego głównym naszym celem jest rozwój jednostki dążącej od stadium niższego do wyższego.

— Tak, to jest jasne i proste! — mruknął Alek. — Ale mimo wszystko przypuszczam, że były też inne poglądy na ten temat.

— Oczywiście — przyznał Łoś. — Szczególnie popularna była szkoła monistów, którzy bronili poglądów przypominających wasze poglądy. Uważali, że natura istot rozumnych powinna być jednorodna i niepodzielna, że wszelkie nauki powinny dążyć do tego, by zapewnić jej tę jednorodność. Monistą był również jeden z naszych sławnych filozofów, nazywano go Ciemnoniebieski. Zaraz ci go pokażę.

Łoś znowu wspiął się na półki i po chwili zniósł na dół cienką książeczkę, wydrukowaną na jakimś niezwykłym papierze. Na stronicy tytułowej była fotografia, która przyciągnęła wzrok Alka.

— Ten człowiek nie był pozbawiony uczuć — powiedział w zamyśleniu.

— Być może — zgodził się po chwili wahania Łoś. — Umysł miał niespokojny, buntowniczy…

— Czy mógłbyś mi coś z tej książki przeczytać?

Łoś z wyraźnym ociąganiem otworzył książkę na pierwszej stronicy.

„Dokąd dążysz, ślepe stworzenie?” — zaczął wolno. — „Do jakiego mrocznego morza spływają strumienie twoich życzeń? Nie masz oczu, nie widzisz cudów wokół siebie. Nie masz uszu, nie słyszysz głosu prawdy. Błękitne lody na biegunach na zawsze zmroziły chłodem twoje serce. Komu potrzebny jest twój zimny rozum? Komu służą twoje martwe ręce? Wszystko, co tworzysz, jest smutkiem i nonsensem!”

Łoś raptem przerwał.

— Ale to przecież nie jest filozofia! — wykrzyknął Alek. — To jest poezja.

— Nie, to nie jest poezja — powiedział z niezadowoleniem Łoś. — To po prostu są myśli, zuchwałe i nieuzasadnione… Poezję mogą tworzyć tylko motyle!

— Czy mógłbyś mi pokazać coś z poezji motyli?

Łoś spojrzał na niego z oburzeniem.

— Tego się nie zapisuje — powiedział. — To jest zabronione.

— Zabronione? Dlaczego?

— Dziwię się, że tego nie rozumiesz. Poezja motyli jest dla nas niedostępna, jest doskonalsza od nas i naszych umysłów. Skoro nie mamy możliwości jej percepować, nasze zainteresowanie poezją byłoby dla niej profanacją.

— Wobec tego czym jest w istocie poezja?

— Poezja to piękno — powiedział z przekonaniem Łoś.

— I natura to piękno…

— To nie to samo. Poezja jest wyrażeniem piękna stosunku motyli do natury, wyrażeniem piękna ich stosunku do miłości. Nie wiem, czy uda mi się to właściwie sformułować. Poezja jest zmaterializowanym odbiciem tego, co się dzieje w ich duszy. Poezja to kwanty ich duchowego promieniowania, ich niepojętego dla nas szczęścia…

Alek milczał.

— Czy ta poezja nie jest wobec tego pozbawiona myśli? — zapytał ostrożnie.

— Oczywiście, że nie.

— To skąd się one biorą?

— Myśli motyli rodzą się z wiedzy, którą zdobyły w swoim poprzednim istnieniu. Ale są to już myśli przeniknięte światłem, ich głębia z pewnością jest niezmierzona…

Dirak niespokojnie popatrzył na zegarek.

— Już czas, żebyśmy ruszali — powiedział.

Wszyscy trzej wyszli na płaski dach rezydencji. Ocean był blisko, do oświetlonej przystani przycumowały statki szerokie i płaskie jak żółwie. Świecące fosforem, podobne do smukłych wież dźwigi wyładowywały jakąś galaretowatą masę, której w ciemności nie można było rozpoznać. Zapach soli i jodu wydawał się tego wieczoru silniejszy niż zwykle.

— To są wodorosty morskie — powiedział Dirak. — Otrzymują z nich chlorofil.

Alek jakby go nie słyszał.

— Czy będę mógł dostać od was książkę Ciemnoniebieskiego? — zwrócił się do Łosia.

— Nie, nie wolno jej popularyzować.

— Nie wolno na planecie War, ale nie na dalekiej, nieznanej Ziemi.

— I tak wiele z naszych nauk poznaliście…

— Ja chciałbym przekazać ludziom myśli, Łoś, nie nauki. Teraz już nikt z nas nie umiałby powiedzieć, jakie dziedziny nauki mogły się na Ziemi rozwinąć, a myśli…

— Popatrz! — wykrzyknął Dirak.

Spojrzeli w górę na czarne niebo. W pobliżu zenitu błysnął obłok i szybko zaczął się rozrastać. Wyglądał jak przeźroczysta fioletowa meduza. Po kilku minutach stał się zupełnie przejrzysty tak, że widać było przeświecające przez niego gwiazdy. Alek ukradkiem popatrzył na Łosia, jego oblicze jakby rozjaśniło się pod wpływem niezwykłych, zakazanych myśli.

— To piękne, prawda? — cicho spytał Alek.

— Tak, piękne — powiedział Łoś.

Człowiek uśmiechnął się w milczeniu.

10

Stali na brzegu jeziora In, w pobliżu srebrzystego korpusu rakiety. Polana zdawała się błękitna od motyli. Znowu dźwięczała muzyka, jezioro drżało jak żywa istota, las planety War pysznił się jaskrawymi barwami kwiatów. Łoś rozmawiał z Alkiem, a Dirak, jak zawsze, tłumaczył ich słowa. Łoś słuchał z wyrazem skupienia, uważnie, ale trudno było się domyślić, co naprawdę sądzi. Jak zawsze motyle były niespokojne i podniecone, drżały jak powierzchnia jeziora, tęczowały kolorami jak las. Tylko oblicze Diraka było obojętne, patrzył w kierunku rakiety.

Nagle muzyka ucichła. Motyle zatrzepotały skrzydłami i w powietrzu znów rozległy się dźwięki ciche i błagalne. Ale magnetofon milczał. Alek podał go Dirakowi.

— Podoba ci się, prawda? — zapytał Łosia.

— Wydaje mi się, że mnie zrozumiałeś — powiedział w zamyśleniu prezydent planety War.

— Masz rację — uśmiechnął się Alek. — Zrozumiałem, że niekiedy bywasz naprawdę smutny… ale nigdy nie jesteś nieszczęśliwy.

Spojrzenie Łosia nie zdradzało jego uczuć.

— Ale ty nie jesteś szczęśliwy — powiedział. — Choć masz umysł i serce… Powiedz, czego byś jeszcze chciał?

— Utraciłem ludzi.

— Przecież wracasz do nich.

— Wydaje mi się, że ci, których tam zastanę, będą mi zupełnie obcy.

— Przypominasz mi Niebieskiego — powiedział. — Ciemnoniebieskiego… Przyniosę ci jego książkę…

Łoś pozostał na brzegu jeziora. Rakieta lekko ślizgała się po gładkiej powierzchni, potem jej ruch stawał się coraz szybszy, miękkie fale obryzgiwały Łosia. I przyszedł moment, że wystrzeliła w górę i jak srebrna strzała wbiła się w błękitne ciało nieba. Jeszcze tylko kilka chwil, i znów pochłonie ich wspaniała i straszna pustynia, w której nie będzie nic, tylko gwiazdy i mrok.


Przetłumaczyła Helena Madany

Загрузка...