(Wspomnienie Macieja Parowskiego)
Na pewno nie zdołam powiedzieć wszystkiego co ważne; zaprzyjaźniliśmy się dość późno. Na początku była to luźna znajomość; jego brat, Wiesław, studiował ze mną na Politechnice Warszawskiej i wspominał też czasem o bracie-fizyku, który pisze. Nie humanista, a pisze, dawało mi to, pamiętam, jakąś nadzieję. W 1973 roku odbieraliśmy razem – Janusz nagrodę, ja wyróżnienie – w konkursie na opowiadanie „Młodego Technika” i „Naszej Księgarni". Sam zaledwie trzydziestopięcioletni, był Janusz wówczas bardzo opiekuńczy, wręcz ojcowski dla młodszych laureatów. To chyba wtedy w „Naszej Księgarni" poznał Żwikiewicza, Prostaka, Streicha, Czechowskiego… Z paroma z nich zaprzyjaźnił się; ja pozostawałem wówczas z boku, w latach siedemdziesiątych najwyżej parę razy wymieniliśmy ukłony na mieście i w warszawskich kawiarniach. Właściwie dopiero wiosną 1980, po lekturze „Cylindra van Troffa”, powiedziałem sobie: „uwaga!!!", lecz wkrótce zwaliło się nam wszystkim na głowy wiele spraw znacznie ważniejszych od fantastyki. Do nawiązania kontaktów nie doszło.
Wiosną 1982, kiedy w księgarniach pojawiło się kilka książek nowej polskiej SF, gdy zaczęła dominować socjologiczna fantastyka naukowa i stało się oczywiste, że w latach siedemdziesiątych było nas więcej i myśleliśmy podobnie – spotkaliśmy się. Szukałem Janusza w związku z przygotowaniami do rozruchu „Fantastyki”, wieści dotarły do niego i Janusz zadzwonił pierwszy. Bardzo szybko, pamiętam, okazało się, jak bliskie są nasze poglądy i gusta. Janusz dał mi do przeczytania szczątki „Limes inferior” i jeszcze w trakcie lektury zrobiło mi się żal i wstyd, że Oramus, Żwikiewicz, Jęczmyk, Nidecka, Wnuk-Lipiński, Głowacki odkryli tę wspólnotę wcześniej i byli z nim bliżej. Myślę, że zwłaszcza Nidecka), może przez chwilę Oramus pozostawali jako autorzy pod jego wpływem. Przypomniałem sobie, że jesienią 1981 Oramus zrobił dla ITD piękny i jak to się teraz mówi, ostry wywiad z Januszem, w którym Zajdlowski stosunek do rzeczywistości i do science fiction został odważnie ujawniony. Wówczas kibicowałem temu z boku, podzielając sąd Leszka Bugajskiego sformułowany w warszawskiej „Kulturze”, że SF wchodząca w rolę literatury politycznej, obyczajowej traci rację bytu. Czasy literatury „zamiast", myślałem, skończyły się, nareszcie będziemy mówić wprost. Janusz, którego najlepsze książki „zamiast" – „Limes inferior”, „Wyjście z cienia”, „Cała prawda o planecie Ksi”, „Paradyzja” – wędrowały przez drukarnie do czytelników, bardzo się sierdził na tę opinię w liście do warszawskiej „Kultury”. I okazało się, że to on miał rację. W 1982 roku zniknęło z naszego rynku parę pism, między innymi właśnie tygodnik „Kultura”, a przybyło parę innych. Wśród nich „Fantastyka”.
Tak więc po tym pierwszym, koleżeńskim telefonie zawitałem do Janusza na Suwalską. Okazało się, że mieszkamy bardzo blisko siebie i że wprost nieprzyzwoitością będzie nie zajrzeć do niego raz na parę dni czy tygodni. Janusz przyjmował gości w małym podłużnym pokoju, wśród stosów książek na regałach i pryzm czasopism spiętrzonych na podłodze – herbatą, a czasem małymi kieliszkami rumu lub czeskiej beherovki. Siedział przy dosuniętym do ściany biurku drobny i szczupły, z twarzą skrytą pod bujnym zarostem, palił i gestykulował, wygłaszając namiętne sądy o sytuacji w kraju i ruchu fantastycznym, o niektórych pisarzach niesłusznie wyniesionych na piedestały przez krytykę i los. Relacjonował najnowsze lektury i własne pomysły. Odsłaniał związek fantastycznych fabuł z mechanizmami rzeczywistości, którą obaj mieliśmy za oknem. Bardzo jednoznaczny, bezpośredni nieraz związek. Słyszałem, że robił to także na spotkaniach autorskich, które lubił i na które, póki mógł, jeździł z przyjemnością. Natomiast wiem, że nie zabrał na żadne z tych spotkań dwu plastelinowych matryc medalu „im. George'a Orwella", który zamierzał prywatnie przyznawać najciekawszym przedstawicielom młodej polskiej fantastyki socjologicznej. Leżały te matryce na stosie „Tygodników Powszechnych” i „Przeglądów Katolickich” tuż przy biurku; Janusz cyzelował je własnoręcznie. Na jednej gołąbek próbował wydostać się z kuli ziemskiej przedstawionej w formie klatki. Na drugiej dominowały wielkie inicjały IGO i motyw pękającego łańcucha.
Przed sobą na kilku półkach ustawionych nad biurkiem miał Janusz obok słowników wiele plakietek i statuetek, które dostał od innych. Przybywało ich w czasie naszej krótkiej, trzyletniej znajomości. Nagroda „Młodego Technika”, dwie Sepulki od Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki, Nagroda Fandomu Polskiego – małe i duże, ładne i pokraczne – a wśród nich bardzo piękna statuetka Nagrody Ministra Kultury i Sztuki z 1980 roku za powieść „Cylinder von Troffa”. Dumny z nagród społecznych, bywało, że o tej ostatniej nagrodzie wyrażał się Janusz z przekąsem, ale jej nigdy nie schował. Nie uważał się za szkodnika. Sądził, że jego pisarstwo jest konstruktywne, że wypowiadając się za pomocą SF w obronie jednostek przeciw próbującym je unicestwić systemom – nie burzy, lecz buduje. Uważał, mówiąc krótko, że należała mu się ta ministerialna nagroda. Należała się i innym, to również pogląd Janusza, a ponieważ Minister zbyt rzadko spoglądał życzliwie na polską S F, wymyślił Janusz własną nagrodę.
Może to najlepiej charakteryzuje Janusza. Oddać, co otrzymał, nie być dłużnikiem, podzielić się. Z czytelnikami – talentem, twórczością, wiedzą, swoim czasem. Z kolegami po piórze – także doświadczeniem, bywało, że znaczącą kwotą, kontaktami. Był Janusz przekonanym i aktywnym członkiem ZAiKS-u; miał dobre zdanie o tej organizacji pomagającej pisarzom znosić nierytmiczności współpracy z wydawcami i drukarniami. Namówił Oramusa, namówił mnie, dał swoją rekomendację. Żadnej innej organizacji pisarskiej nam nie polecał: w czasie, w którym się spotykaliśmy, żadna inna nie spełniała jego oczekiwań i wymagań.
roli organizacji pisarskich w życiu autorów, o stawkach za literaturę, nawet o podatkach dyskutowaliśmy w długie wieczory. Miał się Janusz za wielkiego specjalistę w tej dziedzinie – finanse, kruczki prawne, głupstewka systemów podatkowych, sprzeczności w systemie, niekonsekwencje – to był jego konik. Wiem, że dawał się tą wiedzą we znaki paniom i panom w rachubach, kwesturach, działach finansowych. Także w swoim ukochanym ZAiKS-ie. Obiecał podzielić się tą wiedzą z paroma osobami, ale już nie zdążył. Czytelnicy mogą rozpoznać strawersowane okruchy tej pasji w dużych partiach najlepszej chyba jego powieści, „Limes inferior”. Traktuje ona o perypetiach „elektronicznego cinkciarza" w otchłaniach piekła na ziemi zwanego Argolandem. Janusz nie lekceważył cinkciarzy, sądzę, że ich szanował. Dlatego gdy przy krytycznej okazji nazwano „Limes inferior” powieścią „o pracy", widać było, że nie sprawia mu ta opinia przykrości.
O czym Janusz opowiadał jeszcze? Na pewno nie o pracy zawodowej, tam miał jakieś złe doświadczenia, o których rozwodzić się nie lubił. Czasami mówił o wypracowaniach córki i o programie szkolnym… Najczęściej o polskiej science fiction, Janusz systematycznie czytał nową prozę, czytał krytyków. Czasem miał nam za złe, że zbyt pospiesznie lansujemy nowe wielkości. Był w tym bliski Lemowi, od prozy oczekiwał racjonalizmu, trzeźwości, poprawnego działania literackich światów. Nie lubił mgieł sennych, narkotycznych czy alkoholowych majaków. Ale sprzyjał nowej prozie, niektórych jej autorów lubił bardziej niż ją samą. Pewnie dlatego wciągnęła go gra o kształt organizacyjny polskiej fantastyki naukowej. Jako wybrany przez ruch autentyczny lider wszystkich polskich fantastów, zaangażował się w próby zarejestrowania polskiej sekcji World Science Fiction. Częściowo w tej sprawie pojechał wiosną 1985 roku na konwent do Włoch, gdzie niespodzianie powalił go silny nawrót choroby, która go już nie opuściła do końca.
Janusz był namiętnym palaczem. Palił od szesnastego roku życia, pamiętam, jeszcze na początku 1984 roku, zaczepiony przeze mnie, wygłosił zdecydowaną pochwałę tytoniu, ale już w maju musiał iść na operację. Lekarze zrobili swoje, powiedzieli mu później, że nowotwór w lewym płucu częściowo usunęli, zalecili naświetlania, a żonie dodali po cichu, że przed Januszem pół roku życia. Nikt chyba oprócz Jadwigi o tym nie wiedział, a Janusz może się i domyślał, ale nie robił problemów. Po sześciu miesiącach rekonwalescencji i naświetlaniach kobaltem zaczął chodzić do pracy, wstawał rano, wracał po południu, trochę czytał, zażywał leki, odpoczywał. Gości przyjmował najczęściej już nie w małym pokoiku, lecz w dużym, gościnnym, leżąc na kanapie. Odstawił papierosy, czasem tylko w nocy śniło mu się, że pali i wtedy, jak mówił, budził się przerażony i zlany potem. Lecz dalej notował pomysły i opowiadał o nich, przedstawił wydawcom kilka nowych, ciekawych konspektów. Już w 1985 napisaliśmy wspólnie esej o polskiej SF dla fińskiego fanzinu. Janusz wziął dzielnie większą część tej pracy na siebie. Ale siły go opuszczały, zaczęły się bóle od przerzutów. Do ostatnich dni mówiło się, że to bolą końcówki nerwów podrażnionych naświetlaniami. Mówiło się też, czego Janusz dokona, kiedy bóle ustąpią.
W tym ostatnim okresie przeżywał duży i zasłużony sukces pisarski. Żartobliwie mawiał o sobie, że jest pierwszy po Lemie, a my powtarzaliśmy to niezależnie od niego. Zresztą raczej on powtarzał to po nas. Jeśli Lem zdawał się być górą odległą, skalistą i wyniosłą, to Janusz był osobą znacznie bliższą, kimś w rodzaju przyjacielskiego guru. Góra i guru. Prawie do końca, także po operacji, kiedy tylko było to jeszcze możliwe, Janusz spotykał się z czytelnikami. Pamiętam bardzo dobre spotkanie Janusza zimą 1983/1984 z pełną salą studenckiego Remontu/Kwantu i triumfalny pobyt w Staszowie jesienią 1984. W tym ostatnim okresie dostał parę nagród klubowych, jego książki zdobywały pierwsze miejsca w różnych plebiscytach, dostał nawet nagrodę „Fantastyki” – za „Wyjście z cienia”, a później także pośmiertną, za cały dorobek twórczy. Ale radość człowieka, który zdążył powiedzieć dużo z tego, co miał do powiedzenia, został wysłuchany, zrozumiany, zaakceptowany – była Januszowi dana już wcześniej. Jego sposób demaskowania przeróżnych społecznych Lewiatanów podobał się, wzbudzał zaufanie, dawał intelektualną satysfakcję. Czytelnicy na spotkaniach sugerowali, żeby z najcelniejszych, ostatnich powieści Janusza egzaminować na maturze. Uśmiechnął się tylko, kiedy mu to powtórzono. Był już w szpitalu, bóle atakowały go falami. To wtedy, na trzy tygodnie przed śmiercią, ze szpitalnego fotela udzielił przez telefon wywiadu Jerzemu Łuczakowi z katowickiej TV. Była okazja, Śląski Klub Fantastyki przyznał Januszowi doroczną Śląkfę. Janusz mówił wolno, precyzyjnie, z wysiłkiem. Z powodu telefonicznych zakłóceń musiał wielokrotnie odpowiadać na te same pytania. Nie powtarzał się dosłownie, potem analizował swoją wypowiedź. Widać było, że jest bardzo zmęczony, ale tym rodzajem zmęczenia, które raczej przedłuża, niż skraca życie.
Do ostatnich dni był otwartym na życie i książki pisarzem, cierpliwym człowiekiem. Zdobył w ciągu krótkiego życia wielu przyjaciół. Za sprawą fantastycznego boomu poznał w ostatnim okresie kilkanaście nowych osób – widać było, że staje się Janusz liderem wszystkich polskich pisarzy fantastyczno-naukowych. Przy jego łóżku spotkali się Boruń z Wolskim, Nidecka z Weinfeldem, Jęczmyk z Rodkiem, Szymański z Nowowiejskim… Na pogrzebie oprócz rodziny, wydawców i pisarzy-fantastów żegnały go liczne delegacje fanów z całej Polski. Nie był za życia kompanem bezkrytycznym, miał swoje antypatie, ale generalnie szukał ludzi, lubił ich, byli mu potrzebni. I on był im także potrzebny. Na uznanie zasłużył nie tylko przemyślanym, uczciwym pisarstwem wypełniającym lukę literatury politycznej w polskim piśmiennictwie, ale także życzliwą wszystkim postawą. Powiedział ktoś złośliwie, że Janusz miał po śmierci więcej przyjaciół niż za życia… To nie musi być prawda. Po prostu wielu czytelnikom i pisarzom okazał Janusz sympatię; nie ma powodu, ażeby mieli o tym teraz zapomnieć. To chyba normalne – pisarz namiętnie broniący ludzkiej wolności, odważnie demaskujący mechanizmy, które próbują ludziom odbierać wolność – winien łatwo zdobywać przyjaciół. I oczywiście wrogów, to także prawda.
Czy domyślał się, że śmierć jest blisko, czy się jej bał? Żona, Jadwiga, mówi, że po śmierci znalazła wszystkie papiery uporządkowane, sprawy finansowe wyprowadzone na czysto, był nawet list pożegnalny, był testament, był przejmujący wiersz pisany z wyraźną świadomością nadchodzącej śmierci. Więc wiedział czy nie, miał nadzieję, czy ją utracił? Gdyby przeżył, czekało na niego pisanie, pomysły, konspekty, czekał ruch, w którym czuł się dobrze – byłoby zajęcia na lata. W tym drugim wypadku pozostawała wiara, nigdy jej nie ukrywał, że śmierć nie kończy wszystkiego, lecz jest nowym początkiem. Był więc dobrze przygotowany na obie możliwości. Może dlatego nie okazał strachu.
Skończył swoją pisarską walkę przed czasem, w czterdziestym siódmym roku życia. Walczył pięknie i do końca wysoko prowadził na punkty. Opublikował dwanaście książek; pięć z nich ukazało się w ciągu ostatnich trzech lat życia. O czym tu mówić – o przeczuciu czy o dobrym finiszu, dobrej końcówce?
Mimo choroby aktywny, zapalony, chłonny – takim pozostał w pamięci przyjaciół. I jeszcze dowcipny, rzadziej gniewny, zawsze przekorny. Jego pisanie było aktem przekory, odwetem człowieka poniewieranego przez rzeczywistość na tejże rzeczywistości. „Będąc od trzydziestu paru lat obiektem społecznych eksperymentów, mogę się jako pisarz SF na rzeczywistości odegrać", powiedział mi w wywiadzie z 1983 roku.
Miał też oczywiście upersonifikowane antypatie, na tych po prostu się złościł. Syntetyczny portret swoich antagonistów zostawił nam w postaci Jedenastki, kieszonkowego Wallenroda w „Całej prawdzie o planecie Ksi”. Zostawił wizerunek i problem – co zrobić, by ocalić dla humanistycznego świata tę przeklętą i nieszczęsną planetę. Janusz nie cierpiał ludzi podobnych do bohatera tej powieści – zakłamanych, cynicznych, wysługujących się ciemnym siłom, żeby tylko poprawić swój los, swoją pozycję. Nie znosił ich, ale obiektywnie i plastycznie ukazał ciężar wydarzeń, które mogą doprowadzić nieodpornych do skarlenia. Musiał wiele podobnych i kreatur, i sytuacji widzieć w krótkim życiu.
Był nam, był mi bliski nie tylko z powodu swej opcji duchowej i literackiej. Mówiło się o nim przecież, że zapoczątkował nurt polskiej socjologicznej SF. Zresztą to niezupełnie ścisłe, wystarczy policzyć książki, Janusz sam jeden był nurtem. Ale łączyło nas coś jeszcze, to samo co z Oramusem, Żwikiewiczem, Nidecką, Zimniakiem – wykształcenie ścisłe, produkcyjna bądź instytutowa praktyka. To był kolejny konik Janusza opierający się na przekonaniu, że inżynier, chemik, fizyk mogą drogą samouctwa przyswoić sobie arkana psychologii, socjologii, historii, mogą ze zrozumieniem zagłębić się w filozofii. Pozwala im na to ścisły umysł i skomplikowane życie zawodowe. Natomiast dla większości humanistów wiedza ścisła jest niedostępna. Ergo tradycyjny humanista to człowiek niepełny. Powtarzał to Janusz w prywatnych rozmowach i oficjalnych wywiadach. Zapalał się. Budowane świadomie poczucie wyższości było odpowiedzią na próby wpędzenia go w kompleksy niepełnego humanisty. Było rewanżem za niektóre zarzuty dotyczące jego pisarstwa.
Warto gwoli jasności podzielić sobie te zarzuty na dwie grupy. Z pierwszymi, mówiącymi, że był zbyt ostry, zbyt dosadny, zbyt plakatowo jednostronny – nie ma co dyskutować. Znamy nadto wielu autorów znacznie bardziej od Janusza stronniczych. Janusz ujawniał mechanizmy nieuczciwych gier społecznych; zrozumiałe, że było to nie w smak tym, których postawy kompromitował. Argumenty zarzucające mu literacki schematyzm osłaniały tu motywy nic z literaturą nie mające wspólnego. Jako pisarz-moralista, pisarz-demaskator był Janusz groźny. Wywoływało to reakcję.
Lecz faktem jest, że jego pisarstwo nie było bez wad. Stwierdzali to także przyjaciele. Janusz spieszył się. Nie pieścił, nie cyzelował literackich efektów. Za szybko czasem zmierzał do sedna. Ale widział to sedno wyraźnie, widzieli je także jego czytelnicy, i pewnie dlatego nie przykładał wagi do językowej perfekcji, do formy. Napędem jego pisarstwa, zwłaszcza w ostatnim okresie, były emocje polityczne; obrona jednostek przed głupotą, uzurpacją, podłością dużych systemów; wielkim atutem – umiejętność budowania przekonywających modeli społecznych, które działały jak żywe, a zarazem literackich alegorii. Reszta, także słowa, także konstrukcja – stawały się dla Janusza środkiem. Nie popełniał dużych błędów, miał naturalny talent narracyjny, poczucie humoru, nie brakowało mu pomysłów, ale zostawił w swym dziele ślady pośpiechu. Zresztą wciśnięty przez całe dojrzałe życie między dwie profesje, fizyka i pisarza, z trudem wydzielał czas na jedno i drugie. Pisał szybko, „na silnym impulsie", rzucając na papier to co najważniejsze. Zawijasy formalne mogły stać się tylko przeszkodą. Dlatego próby dyskusji nad doskonaleniem warsztatu zbywał gniewnie: „Nie lubię lania wody". Nie cenił samoistnych, nie służących konkretnym celom eksperymentów literackich.
A przecież ocierał się o eksperyment literacki wielokrotnie. Czyż nie było eksperymentem łamiące realistyczną konwencję, uciekające w cudowność i dające nam wszystkim nadzieję – zakończenie powieści „Limes inferior”? Podobnie z rozsadzającą stereotypy próbą opowiedzenia losów Chrystusa w kategoriach cybernetycznych, co miało miejsce w opowiadaniu „Relacja z pierwszej ręki". Albo weźmy igraszki poetyckie w wykonanej na pierwszy rzut oka bardzo matematycznie, bardzo zegarkowe „Paradyzji”. Dał tu Janusz przewrotny i funkcjonalny popis językowej zręczności, nie zsiadając wcale z wiernego konika politycznej SF.
Eksperyment literacki pojawiał się na jego literackiej drodze. Tylko że to Janusz miał się nim posługiwać, nie odwrotnie. Wspomniał kiedyś o pomyśle powieści mającej wielu narratorów; uśmiechnąłem się, że nareszcie, że jego skusiło to także. Trick sam w sobie wyglądał na wzięty z nouveau roman – operowanie subiektywnym narratorem, zwielokrotniony punkt widzenia itp. itd… – ale Janusz ostudził mnie, zamierzył to bardziej racjonalnie. Wielość narratorów miała być wynikiem przełączenia komunikatora do świadomości kilkunastu szpiegów-szperaczy penetrujących utajnioną konstrukcję społeczną. Jak widać był Janusz i zamierzał pozostać niepoprawny. Podobnie oryginalna jest przecież, schowana za chytrym chwytem narracyjnym, koncepcja bohatera w „Chrzcie bojowym", jednym z ostatnich jego opowiadań, zamieszczonym zresztą w niniejszym tomiku. W wypadku Zajdla było to i pozostałoby nadal regułą – tylko wtedy chciał i mógł modyfikować swój warsztat, gdy było to bezwzględnie potrzebne, gdy czemuś konkretnemu służyło. Postawa skądinąd bardzo inżynierska.
Słów kilka na zakończenie o tomie, który czytelnik trzyma w dłoniach. Pierwotny cel, jaki przyświecał wydawcy konstruującemu zbiorek, był skromny. Chodziło o przedstawienie opowiadań Janusza Zajdla rozproszonych w prasie i nigdy dotąd nie scalonych w wydaniu książkowym. Krótko mówiąc – remanent. Tak to wyglądało na początku.
Żona pisarza, Jadwiga, zaproponowała, by do zestawu dołączyć konspekty książek, których Janusz Zajdel nie zdążył napisać; wersje prasowe dwu opowiadań, które w książkach ukazały się w innych wariantach oraz wypowiedź Janusza o sobie. Wydawca rozszerzył ten pomysł dodając konspekty pięciu istniejących powieści. Dzięki temu uzyskujemy wgląd, w filozofię i warsztat pisarza, a także wsłuchujemy się w język, jakim porozumiewał się z wydawcami i częściowo ich zwodził. Droga od pomysłu do realizacji, przekształcenia, jakim Zajdel poddawał swój projekt w trakcie pracy nad książką, stają się dzięki tym uzupełnieniom częściowo widoczne. Ten zbiór remanentów nabierał wartości i rangi. W dodatku okazało się, że dysponujemy fragmentami „Drugiego spojrzenia na planetę Ksi". Najstarsze z zamieszczonych tu opowiadań pochodzi z roku 1960 i jest najprawdopodobniej rzeczywistym, choć dotąd nie publikowanym literackim debiutem Zajdla. Najmłodsze, napisane specjalnie dla Frederika Pohla (do międzynarodowej antologii „Tales from the Planet Earth”), „Wyjątkowo trudny teren", z końca 1984. Otrzymujemy więc tomik wychylony z przyszłości i przeszłości, zanurzony w wielu czasach, operujący kilkoma rodzajami autorskiej wypowiedzi. A tym samym portretujący być może ewolucję pisarską jednego z filarów polskiej fantastyki naukowej. Zresztą czy tylko jednego?
Przypomnieniem prapoczątków starej, ale jarej polskiej SF z lat sześćdziesiątych są tu opowiadania użytkowe (ekologiczne, behapowskie) pisane na zamówienie i ukazujące się kilkanaście lat temu na łamach Przyjaciela przy Pracy. Te literackie palcówki, zapewne niezbędne Zajdlowi w jego literackim rozwoju, mają swój klimat i smak. Za ich pomocą sprawdzał Janusz swoje pióro i siłę swych wizji – akcje późniejszych utworów dzieją się w wymyślonych i umeblowanych wówczas światach. Oczywiście jest to retro, mało kto dziś tak pisze, ale na przykład opowiadanie „Pigułka bezpieczeństwa", a zwłaszcza „Inspekcja" oprócz standardowego przesłania niosą już ładunek drapieżnej przewrotności, w którym rozpoznajemy przyszłego Zajdla.
„Kolejność umierania", „Źle o nieobecnych", „Druga strona lustra", „Towarzysz podróży" – opowiadania z „Astronautyki” i „Młodego Technika” – to już klasyczna fantastyka naukowa, dobry okres polskiej science fiction. Bawili się w to i Kuczyński, i Boruń, i Zegalski – to znaczy – w rasową S F, zdyscyplinowaną, „weryfikowalną", pomysłową. Budującą światy, nie wizje, patrzącą na przyszłość jak na coś realnego, co można wziąć w ręce, obejrzeć, wyprognozować. Zręcznie operuje tu Janusz tajemnicą, grozą, akcją parakryminalną, daje przejmujący zapis ludzkich zachowań w sytuacjach krańcowych, zamyka opowiadania mocnymi puentami. Można czasem zatęsknić za tym typem literatury czytając współczesną polską SF budującą światy surrealistyczne, metaforyczne, z założenia nierzeczywiste. Pomyśleć, że właściwie do połowy lat siedemdziesiątych znaliśmy głównie takiego Zajdla jak w opowiadaniach „Kolejność umierania" czy „Jad mantezji" lub „Feniks" i to wystarczyło, by go polubić. To i może to jeszcze, że wcześniej niż inni pisarze tamtego okresu złamał stereotyp fantastyki naukowej opowiadającej o dobrym człowieku walczącym z przeciwieństwami losu i podstępami natury. To najpierw u Zajdla, jak zauważa Antoni Smuszkiewicz w Zaczarowanej grze, to w jego ówczesnych opowiadaniach najwcześniej znajdziemy prawdziwe ludzkie namiętności, złe skłonności i czarne charaktery. A więc nie tylko grozę zewnętrzną, lecz także wewnętrzną, międzyludzką.
Blisko już stąd do „Adaptacji", „Pełni bytu", „Utopii", „Chrztu bojowego", „Wyższych racji" publikowanych w ITD, Politechniku, bądź nie publikowanych nigdzie. Te opowiadania pokazują zło ludzkiej natury pomnożone, podniesione do rangi zasady fundującej kosmiczny system czy społeczny mechanizm. Tu Zajdel był w swoim żywiole, trafił na temat życia, podchodził doń, opisywał go po wielokroć z różnych punktów widzenia i w różnych formach literackich. Ukazywał słabych i silnych, ofiary i oprawców – w opowiadaniach, powieściach, konspektach, wywiadach. Sprawdzał pomysły na powieść w krótszych formach. Czyżby to robił bezwiednie? „Wyższe racje" wyglądają na przymiarkę do „Limes inferior”, a może to odprysk od już wykonanej dużej roboty? „Adaptacja" mogłaby być wstępem, albo posłowiem, do „Paradyzji”. „Śmieszna sprawa" wygląda na intelektualną rozbiegówkę do „Jadu mantezji". „Utopia", „Wyższe racje" stanowią obszerny komentarz do sytuacji i stanu ducha pisarza fantastyczno-naukowego w naszym kraju. Przeczytajmy te dwa ostatnie opowiadania uważnie – tak autor fantastyczno-naukowy pisze i tak jest odbierany. I przez zwolenników, i przez przeciwników. Nie może pisać inaczej niż aluzyjnie i nie może być inaczej czytany. Jest to i kwadratura koła, i jednocześnie w miarę skuteczny sposób na wyrażenie tego, co inaczej wyrazić bardzo trudno. Janusz, co widać także w zebranych tu próbach, był mistrzem w wygrywaniu tej kwadratury na swoją i naszą korzyść. I jednocześnie gdzieś między tym wszystkim znajdujemy błyszczącą jak diamencik realistyczną scenkę rodzajową – opowiadanie „Satelita" z 1965 roku. To nie wykorzystany, nie podjęty później przez nikogo pomysł na zupełnie inny kształt socjologicznej SF. Bliskiej współczesnego życia
, ukazującej powszechny, codzienny krach wielkich ideałów.
I taki był, taki jest Janusz Zajdel. Takim go ukazuje ta książka złożona z dokonań i zamierzeń, skromnych prób i szczerych wyznań. Znajdziemy w niej Janusza Zajdla z wielu czasów, w wielu stanach ducha, w różnym wieku, w różnych formach, Zajdla w trakcie stawania się. Zajdla, który z Boruniem, Fiałkowskim, Wiśniewskim-Snergiem robił klasyczną SF, który później stanął przed Oramusem, Wnukiem-Lipiń-skim, Wolskim na czele fali polskiej socjologicznej fantastyki naukowej; który w ostatnim okresie ostrożnie wzbogacał swój warsztat eksperymentem literackim aż kipiącym w rękach czwartej generacji – autorów z pokolenia Ziemkiewicza, Piekary, Kochańskiego… Boję się to powiedzieć, ale być może daje ta mała książeczka najbardziej całościowy, najbardziej myślowo kompletny wizerunek Janusza Zajdla spośród wszystkich wyborów jego prozy, jakie ukazały się do tej pory.
Warszawa, czerwiec 1986