UTOPIA

Kartka leżała na biurku od trzech dni. Thomas Q. Empty, pisarz, zasiadał nad nią codziennie i od rana do wieczora – z przerwami na posiłki – wpatrywał się w biel papieru nie skalaną jednym słowem. Nie ma gorszej rzeczy na świecie, powtarzał sobie, niż pisanie na zamówienie.

Tydzień temu przystał lekkomyślnie na propozycję zaprzyjaźnionego redaktora, a dziś mijał ustalony termin. Nie wypadało się wycofać. Tymczasem – jak na złość – żadnego pomysłu, ani śladu jakiejkolwiek koncepcji.

Zawiodły skuteczne zazwyczaj sposoby – jak wertowanie cudzych utworów, wielogodzinne studiowanie płaszczyzny sufitu czy kontemplacja damskiego aktu wiszącego naprzeciw biurka. Tom rozpaczliwie wodził spojrzeniem po ścianach i sprzętach, próbując uczepić się jakiegoś szczegółu, uchwycić jakieś wspomnienie, przywołać skojarzenie, które pozwoliłyby sklecić pierwsze zdanie.

Początek zawsze sprawiał mu największą trudność, dalej szło już lepiej. Kiedy nabrał rozpędu, udawało mu się zwykle wykombinować mniej lub bardziej złożony świat wewnętrznych przeżyć, skonstruować ową tajemniczą inner space, którą następnie instalował w przestronnym wnętrzu własnej jaźni.

Reszta była fraszką: podróżując po przepastnych głębinach wymyślonego kosmosu duszy można było – bez ryzyka weryfikacji tych doniesień – raportować, na licznych stronach manuskryptu, o rzekomym bogactwie i złożoności sztucznego świata. Rzeczywistości zewnętrznej – banalnej i ze szczętem wyeksploatowanej przez piszących – Tom wolał nie oglądać zbyt często, nie mówiąc już o czerpaniu z niej inspiracji twórczej.

I teraz od paru dni głębiny intelektu pisarza ziały chłodną pustką.

Pozostawało to w związku z pustką w barku, domowej lodówce i koncie bankowym.

Wymienione okoliczności stwarzały z kolei istotne powody, dla których Tom tkwił jednak uparcie przy biurku. Nie znajdując w czterech ścianach pokoju żadnego ratunku dla swej wyobraźni, z westchnieniem podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Najpierw ostrożnie uchylił klapkę judasza w stalowej okiennicy i zerknął jednym okiem, a po chwili z determinacją odryglował zamek i otworzył okiennice.

Zbliżywszy twarz do pancernej szyby mógł objąć wzrokiem spory wycinek zewnętrznej przestrzeni obrysowany krawędzią głębokiej okiennej wnęki w grubej żelbetowej ścianie. Po lewej widać było prawie cały gmach hotelu „Extraterrestrial", z wyjątkiem paru górnych pięter niknących za górną krawędzią pola widzenia. Po prawej wzrok sięgał aż do skrzyżowania z czteropoziomowym węzłem ażurowych wiaduktów i estakad.

Tom przysunął sobie krzesło i stanął na nim, by spojrzeć w dół, na ulicę. Tylko w ten sposób mógł zobaczyć Aleję Pomyślnych Perspektyw, a właściwie jej połowę, lecz to wystarczyło, by się przekonać, że sytuacja na mieście jest normalna.

Naprzeciw okna, przed frontonem gmachu przedstawicielstwa Federacji Planet Syriusza można było zobaczyć dwóch potężnych Syrian spacerujących po specjalnie wydzielonym dla nich chodniku. Z uwagima ich rozmiary Syrianie nie mogli korzystać ze zwykłego chodnika dla pieszych, zaś ich wędrówki po jezdni zagrażały bezpieczeństwu ruchu. Zdarzające się niekiedy kolizje kończyły się tragicznie dla pojazdów, co było oczywiste wobec masy i grubości pancerza Syrianina.

W pobliżu wejścia do hotelu dwa spychacze, jak każdego ranka, usuwały barykadę powstałą po wczorajszych zamieszkach ulicznych. Tom zaobserwował, że od pewnego czasu zaprzestano wywózki materiałów używanych do budowy barykad, pozostawiając je w postaci pryzm na skwerze przed hotelem. Chodziło zapewne o to, by demonstranci na nowo nie rozbierali nawierzchni i nie znosili wszystkich okolicznych pojemników na śmieci.

Wczorajsze zamieszki musiały być niezbyt zaciekłe, bo Tom naliczył zaledwie szesnaście szarych plastykowych worków ze zwłokami poukładanych równo na brzegu chodnika i oczekujących na kontener przedsiębiorstwa pogrzebowego.

Wśród kratownic wiaduktu na trzecim poziomie skrzyżowania jakiś pojedynczy terrorysta ostrzeliwał z broni maszynowej rozpierzchłą gromadkę dzieci ze szkolnej wycieczki. Jednakże – czy to terrorysta haniebnie pudłował, czy też dzieci miały skrupulatnie przećwiczone na lekcjach wychowania obywatelskiego korzystanie z doraźnych ukryć – dość, że serie z automatu nie czyniły im większej szkody.

Tom podniósł wzrok na kawałek jasnoszarego nieba widocznego ponad dachem domu towarowego, pomiędzy hotelem i syriańską ambasadą. Przemykały po nim co chwila dyskowate latadła Syrian, cygarowate pojazdy Aldebarańczyków, od czasu do czasu ukazywał się mały śmigłowiec policji kontrolującej ruch uliczny.

Spychacze zakończyły usuwanie barykady, ulica ożyła normalnym ruchem kołowym. Terrorysta spadł właśnie na jezdnię, trafiony kamieniem przez jednego z przechadzających się Syrian, któremu grzechot pocisków o pancerz przeszkadzał pogawędce z rodakiem.

Wciąż w kółko to samo! westchnął Tom odchodząc od okna. Żadnej inspiracji, banał i monotonia!

Za jego plecami łupnęło potężnie, detonacja wstrząsnęła ścianami budynku. Pancerne szyby wytrzymały wprawdzie, lecz Tom na wszelki wypadek zaryglował okiennice, sprawdziwszy uprzednio, że przyczyną huku była jak zwykle bomba w biurze Proxima Spacelines na parterze domu towarowego.

Zasiadł nad pustą kartką… i nagle, niespodziewanie, spłynęło na niego natchnienie. Po dwóch godzinach mógł już przedyktować tekst automatycznej sekretarce.

Będę musiał sam to zanieść… pomyślał z rezygnacją. Mógłby zatelefonować do redakcji, by kogoś przysłali, lecz od dwóch dni videofony nie działały, ponieważ kable zalała woda z magistrali wodociągowej, uszkodzonej przez upadek i wybuch odrzutowca pasażerskiego, w którym terroryści podrzucili bombę.

Tom nie cierpiał chodzenia po mieście. Redakcyjny bunkier znajdował się na drugim końcu śródmieścia – na tyle blisko, że nie warto było ryzykować jazdy metrem opanowanym przez bandy narkomanów, lecz zbyt daleko jak na pieszą wycieczkę. Ale nie było innego wyjścia. Tom wydobył z szafy kuloodporną kamizelkę, hełm i nieprzemakalne długie buty, wciągnął to na siebie i zabierając z wieszaka w przedpokoju torbę z maską przeciwgazową oraz ręczny paralizator ostrożnie wyjrzał na klatkę schodową. Fiuuuu! Zabłąkana kula świsnęła mu koło ucha – zapewne dzieci sąsiadów bawiły się w napad na bank. Przywołał windę, lecz okazała się pełna gazu łzawiącego, poszedł więc schodami. Piętro niżej rozłożył się w poprzek schodów kompletnie zalany Procjanin. Tom wyminął go ostrożnie, trzymając się z dala od jego ostrych wyrostków i bez przeszkód dotarł na parter. Stanął w drzwiach wyjściowych, gdy nagle coś ciężkiego plasnęło przed nim na chodnik. Uznał to za zły omen, cofnął się i nie sprawdzając, co to było, zszedł do piwnicy. Minął dwie rozwydrzone staruszki napastujące nieletniego w piwnicznym korytarzu, wyszedł na drugą klatkę schodową, a stamtąd na tyły budynku, gdzie znajdował się właz. Zdecydował się pójść kanałami, ryzykując tym samym spotkanie z Aldebarańczykami, dla których ziemski klimat był zbyt suchy. A nie lubił ich, bo byli dość agresywni i mało sympatyczni, uznał jednak, że tak będzie najbezpieczniej…


Redaktor przekartkował maszynopis i skrzywił się dwuznacznie.

– Co to jest? – spytał, jakby z wyrzutem patrząc na autora, a potem zaczął półgłosem odczytywać tekst.

„Jack odsunął zasłonę i szeroko otworzył okno. Miły zapach 'kwitnących lip wypełnił pokój wraz z promieniami słońca. Po błękitnym niebie snuły się małe, śnieżnobiałe obłoczki. Skowronki świergotały wysoko w górze, roje pszczół obsiadły kwitnące drzewa, pod którymi bawiły się dzieci. Rudy chłopiec szarpał za ogon wielkiego psa…"

Redaktor przerwał i spojrzał na Toma.

– Ten pies nie przejdzie – powiedział ponuro.

– Dlaczego?

– To jasne, mamy dobre stosunki z Syriuszem, a Syriusz leży w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa… Więc z tym szarpaniem za ogon…

– Masz rację – uśmiechnął się Tom. – Trzeba to zmienić.

– To i tak nic nie pomoże. Całe twoje opowiadanie to czysta utopia. Brak ci poczucia realizmu.

– Kiedyś… ten rodzaj literatury był bardzo popularny.

– Wiem, wiem. Platon, Moore i tak dalej…

– Właśnie! – przytaknął Tom, choć nie znał facetów.

– Ale nawet w fantazjowaniu obowiązuje pewne minimum reguł elementarnej logiki – ciągnął redaktor. – No i oczywiście przede wszystkim nie można nikogo urazić.

– Skreślę o tym psie!

– Pies z nim… To znaczy, chciałem powiedzieć, nie o psa tu chodzi. Twoja utopia jest niespójna logicznie.

– To bardzo odległa przyszłość.

– No dobrze, powiedzmy, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z terroryzmem, z moralnym rozpasaniem, z niepokojami społecznymi, środowiskiem, urbanizacją, komunikacją… Zgoda. Ale… w nakreślonym przez ciebie obrazie świata… brak mi pewnych elementów…

– Trudno, abym w jednej nowelce przedstawił pełny obraz. To tylko migawka, fragment tego nowego, lepszego świata – bronił się Tom.

– Hm… Ale skoro już nasze pokolenie nawiązało tak liczne kontakty międzyplanetarne… Jeśli tak wielu gości z innych układów gwiezdnych przybywa do nas teraz, pomimo naszych bieżących kłopotów… Czy nie sądzisz, że idealny świat, który sobie wyobraziłeś, będą… jeszcze liczniej odwiedzać? A w twoim opowiadaniu nie widać ani jednego z nich. W opisanym przez ciebie krajobrazie nie ma Procjan, Syrian, Aldebarańczyków…

– Chciałem przedstawić świat, który wyzbył się wszystkich kłopotów, ale jeśli sądzisz, że…

– Sądzę, sądzę – uśmiechnął się redaktor przesuwając maszynopis w stronę autora. – Tradycyjna ziemska gościnność nigdy nie pozwoliłaby nam wyprosić gości. Nie może ich nie być w przyszłym świecie, bo mógłby ktoś pomyśleć, że zamierzamy ich wygonić, albo zrobić coś jeszcze gorszego.

– Szczerze mówiąc, nie próbowałem sobie wyobrazić szczegółowo, w jaki sposób można by osiągnąć tę utopię… A co do przybyszów… – zawahał się Tom. – Czy nie sądzisz, że z czasem mogliby… sami odlecieć?

– Z takiego idealnego świata jak ten twój? – roześmiał się szczerze redaktor. – Fantasta, psia… hm… tego.

Загрузка...