Pojazd zwolnił i podjechał do krawężnika, lecz nie zatrzymał się, wyskakiwali więc w biegu, kolejno, przez tylny właz. Cuddy odruchowo liczył sylwetki nurkujące w prostokąt włazu. Zeskoczył ostatni, potykając się na powybijanej kostce bruku. Stopy w miękkim obuwiu boleśnie odczuły zetknięcie z kamieniem. Na poligonie ćwiczyli w pełnym stroju bojowym, w mocnych butach o twardej podeszwie…
Pojazd trzasnął klapą włazu, przyspieszył ostro, spaliny otoczyły Cuddy'ego burym obłokiem, poprzez cienką dzianinę owiały gorącem jego plecy. Zawierciło w nozdrzach duszącym smrodem, zaszczypało pod powiekami.
Łzawymi oczyma poszukał towarzyszy. Biegli truchtem w równych odstępach, widział ich jako ruchome plamy przesuwające się na tle innych, nieruchomych plam, wielobarwnych, o dziwacznych kształtach widniejących na spękanym tynku starych budynków. Przetarł palcami oczy, obraz wyostrzył się, tamci znikali właśnie kolejno w czeluści półotwartej bramy. Od ostatniego dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia kroków. Obejrzał się. Pojazd z hałasem skręcił za narożny budynek, uliczka znów była pusta i cicha. Spróbował podbiec w stronę bramy, lecz stopa, skręcona podczas zeskoku, bolała przy każdym stąpnięciu.
Przez kilka sekund pozostawał w odludnym zaułku, po raz pierwszy sam na sam z wrogim światem, czując się jakby nagi i bosy – bez normalnych osłon, bez broni… Ta krótka chwila – zanim dopadł cienia bramy – dała mu przedsmak czekającej go próby. Utykając przemierzył ciemny kwadrat podwórka, sień przeciwległej oficyny, kilka szczerbatych schodków, uchylone drzwi…
Wnętrze mieszkania wypełniał swojski zapach, dobrze znany z ośrodka treningowego, zmieszany z innym jeszcze, obcym, lecz przywodzącym skojarzenie z czymś dawno zapomnianym. Odetchnął głęboko, poczuł się znów pewnie i bezpiecznie. Towarzysze otaczali kołem stół, na którym leżał barwny plan miasta oświetlony nisko opuszczoną sufitową lampą.
– Wszyscy? – upewnił się trener. – No to zaczynamy. Jesteśmy tu, w tym miejscu!
Wieniec głów osadzonych na mocnych, barczystych korpusach pochylił się nad stołem, wszystkie oczy odnalazły punkt wskazany pałeczką. Od czarnego trójkąta wrysowanego w blok zabudowań rozpoczynało się sześć różnobarwnych linii kluczących ulicami i zbiegających się w punkcie oznaczonym czerwonym kółkiem.
– Ostatnia okazja, by sobie przypomnieć trasę. Startujecie w minutowych odstępach. Żadnych biegów! Spokój i opanowanie. Czas będzie dokładnie mierzony. Zmiana trasy – tylko w wyjątkowych sytuacjach. Macie trochę szczęścia, o tej porze najłatwiej przejść. Kieszenie puste?
Odmruknęli niecierpliwie, kiwając głowami.
– Przypominam – ciągnął trener – że to już nie żaden zasrany poligon, tylko zadanie testowe w warunkach operacyjnych. Nie podaję granic stref ani położenia naszych punktów obserwacji, bo nie musicie ich znać. Macie osiągnąć cel nie wchodząc w kolizję z nikim – ani z ludźmi, ani z Nimi. Zresztą Oni mogą być wszędzie i sam diabeł ich nie odróżni, dopóki się nie skroplą. Ćwiczenie ma na celu rozpoznanie sytuacji bieżącej, a także oswojenie was z terenem i przełamanie strachu… Tak, tak! Strachu! Wiem, że się boicie tego pierwszego kontaktu, to normalne. Chodzi o to, by wasz strach przerodził się w zdrową nienawiść. Dlatego musicie otrzeć się o Nich, przeniknąć między Nimi bez drgnienia powiek, bez napinania mięśni. Ten, kto przejdzie i dotrze do celu, nie będzie trząsł tyłkiem podczas akcji. A nie każdemu się udaje! Jedynka, start!
Pierwszy z grupy wyprostował się, rzucił spojrzenie na pozostałych i bez słowa zniknął za drzwiami.
Trener zgasił lampę i odsłonił okno. Wychodziło na spory placyk pogrążony w gęstniejącym mroku. W pobliżu środka placu, pośród krzewów okalających mały skwer można było dostrzec jakiś ruch w ciemnościach. Od brzegów placu ku jego środkowi przemykały, pojedynczo lub po kilka na raz, cienie ludzkich sylwetek zdążające promieniście ku centralnej, ciemniejszej od cienia, rozległej pulsującej plamie. Niektóre krążyły wokół niej, jakby wahając się czy opierając sile zmuszającej je do zbliżenia, lecz w końcu wszystkie znikały, jak wessane, w ową plamę na środku, ruchliwą, rozdymającą się, żywą…
– Jądro kondensacji – powiedział trener patrząc przez okno na plac. – Ale to jeszcze nic groźnego.
Patrzyli, stojąc nieruchomo wzdłuż parapetu okna. Cuddy poczuł znowu – już po raz drugi w tym dniu – dreszcz chłodnego niepokoju. Tam, za szybą, w odległości kilkudziesięciu metrów kłębiło się Nieznane: tajemnicze zjawisko, rodem nie wiadomo skąd, wroga siła bezcieleśnie zstępująca na tę nieszczęsną planetę, by w wyjątkowo perfidny sposób brać we władanie ciała jej prawowitych mieszkańców.
– Dwójka! – zakomenderował trener.
Drugi wymaszerował dziarsko, sprężyście, lecz już po chwili mogli widzieć za oknem jego niepewne, lękliwe przemykanie na miękkich nogach, skrajem placu, pod murami – byle z dala od owego ciemnego jądra, zniewalającego i przyprawiającego o dreszcz strachu.
– Źle, zupełnie źle… – powiedział trener półgłosem i uśmiechnął się pobłażliwie. – Nie wolno tak rzucać wzrokiem na wszystkie strony, tak się skradać… Trzeba spokojnie, nie za luźno, ale i nie za sztywno… To przychodzi z czasem, w miarę oswajania się ze środowiskiem. To wreszcie zupełnie prosta sprawa, ale nowicjuszom wydaje się, że są wciąż w centrum uwagi otoczenia…
Cuddy czuł nie słabnący ból w kostce. Byle trener nie zauważył kontuzji… pomyślał z lękiem. Chciał mieć za sobą tę próbę, pragnął tego gorąco. Fizycznie czuł, jak jego pierwotny lęk przeradza się w żądzę czynu,'walki, w ową nienawiść, o której tak często wspominali trenerzy. Uczucie to rodziło się w nim już od dawna – od wielu lat, jak sięgnął pamięcią. Wiedział, że to przez Nich świat tej planety jest tak ponury, groźny, mroczny… To przez Nich wszystkie lata, które pamięta, spędził w odludnych miejscach, na ćwiczebnych poligonach, doskonaląc się w sztuce walki z Nimi…
Trener zasłonił okno. Lampa, znów zapalona i podciągnięta wyżej pod sufit, oświetliła ściany i resztki mebli po ostatnich lokatorach. Na jednej ze ścian Cuddy dostrzegł przekrzywioną fotografię w ramce, za szkłem. Podszedł bliżej. Przedstawiała młodą kobietę z dwojgiem dzieci na kolanach.
Czy tak wyglądała moja matka? przemknęło mu przez myśl. Nie znał swojej matki. Podświadomie czuł, że i za to także odpowiedzialni są Oni, podobnie jak za śmierć brata, który zginął podczas rozpoznania w mieście, kilka lat temu.
– Trzeci! – zakomenderował trener.
Jeszcze dwóch przede mną.
Cuddy wiedział, że nie ma innego sposobu: on i jego towarzysze muszą ocalić ten świat dla ludzi, zmusić do odwrotu groźnych Obcych, którzy opanowali to miasto. Przybyli nie wiadomo skąd, sami niewidoczni, bezcieleśni – lecz wciskający się wszędzie… Oni – pożeracze ludzkich dusz, opanowujący ludzkie ciała. Groźni przybysze – nie dający się odróżnić od zwykłych ludzi, gdy przyoblekają ich ciała pozbawiając je woli, rozsądku, poczucia odpowiedzialności… Z pozoru niewinni i nieszkodliwi, dopóki wmieszani pojedynczo pomiędzy normalnych ludzi… Czasem tylko zdradzający się obcym, niezrozumiałym słowem, kiedy porozumiewają się ze sobą… Ale na taką przypadkową identyfikację trudno liczyć. Cuddy wiedział o tym dobrze. Nauczono go jednak, by zwracał uwagę na to, co słyszeć będzie tam, w mieście…
– Czwarty! – Trener zaczął zwijać mapę.
Cuddy ukradkiem spróbował obciążyć stopę. Bolała wciąż, ale mniej. Ucieszył się. Jeszcze dwie minuty – i będzie musiał zanurzyć się w obcy świat miasta, gdzie nigdy nie był; miasta które znał tylko z ćwiczebnych makiet i planów, miasta opanowanego przez Obcych, które będzie odtąd usiłował im wydrzeć…
Kim są Obcy? Nawet najbardziej doświadczeni Obrońcy nie potrafią tego dokładnie wyjaśnić. Czy stanowią jeden zbiorowy intelekt mogący dzielić się na dowolną liczbę jednostek? Czy może na odwrót: niezliczone mrowie autonomicznych jednostek zdolnych jednoczyć się w intelekt zbiorowy? Trudno było rozstrzygnąć ten problem, zważywszy, iż Oni opanowywali ciała tak wielu ludzi z niezwykłą łatwością, przez krótkotrwały bezpośredni kontakt… Każdy, kto znajdował się w zasięgu działania jednostek ludzkich opanowanych przez Nich – był potencjalnie zagrożony, mógł w każdej chwili stać się jednym z Nich…
Jeszcze groźniejsi byli w fazie kondensacji. Wtedy stawali się jedną plazmatyczną masą. Opanowane przez siebie ludzkie ciała wykorzystywali dla stworzenia jednego ogromnego amebowatego monstrum kierowanego jedną myślą, wspólnym intelektem… To było zdumiewające – owo przekształcanie się Ich, zlewanie w jedno, jak pojedyncze krople tworzące niepohamowany żywioł strumienia.
Żywa plazma przelewająca się ulicami miasta, niepojętą mocą przyciągająca ciało każdego, kto znalazł się blisko, zawłaszczająca je i wtapiająca w siebie… W tej fazie – w stanie agresji i ataku – Obcy byli już tylko jednym potwornym organizmem bez stałego kształtu, zatracającym wszelkie cechy zróżnicowanej ludzkiej materii, z której powstał.
Z takim przeciwnikiem – opanowującym nie tylko ulice i całe dzielnice miasta, lecz także wchłaniającym coraz więcej ludzkich istnień – walczyć miał Cuddy i jego towarzysze.
– Piąty! – powiedział trener.
Tak, Oni – to straszny przeciwnik. Skafander, hełm, maska – skutecznie osłaniały przed niezwykłym, magnetycznym wpływem potwora, który nie był w stanie wchłonąć w siebie, zjednoczyć ze swym cielskiem nikogo z Obrońców. Ale i oni z trudem stawiali mu czoła. Ich broń zdolna była porazić go, zmusić do odwrotu. Rozkawałkować nawet. Ale to akurat nie było dla potwora zabójcze. Przeciwnie – sam w krytycznych momentach starcia z ludźmi i z ich sprzętem potrafił rozsypać się wydzielając z siebie na powrót wszystkie elementy, które posłużyły do jego kreacji. Plazmatyczny moloch rozpadał się parując jakby, dzieląc się na mniejsze krople, z których powstawały na nowo ludzkie postacie. Unosząc swą rozkawałkowaną jaźń w pojedynczych ciałach monstrum kryło się po klatkach schodowych, bramach, mieszkaniach – stając się nieuchwytnym składnikiem miasta, wsiąkając w jego infrastrukturę – aż do momentu następnej kondensacji, która następowała w jednym czy kilku nie dających się przewidzieć punktach miasta.
To był trudny przeciwnik. Znając go jedynie z opisu, z poglądowych filmów animowanych i kręconych „na żywo" z dużej wysokości, Cuddy odczuwał przed nim respekt, lecz jakże pragnął nareszcie stanąć naprzeciw niego, ramię przy ramieniu z innymi Obrońcami…
– Szósty!
Ale nim to się stanie, Cuddy – jak każdy inny adept Szkoły Obrońców – musi przejść tę ostatnią próbę: bez skafandra, maski, osłon i hełmu, bez broni – zanurzyć się w świat nasiąknięty Obcymi, otrzeć się o Nich, przełamać odrazę i strach… Niby nic, niby formalność, rytuał po prostu, ale jednak…
– Cudgel! Twoja kolej! – Trener podniósł głos w najwyższym zniecierpliwieniu. – Nie śpij, bo zginiesz!
– Tak jest! – odkrzyknął Cuddy i nie bacząc na przeszywający ból w kostce dał nura w mrok sieni.
Kulejąc lekko, minął dwie przecznice i znalazł się na skraju szerokiej arterii oświetlonej skąpo kilkoma rzadko rozmieszczonymi latarniami. Większość nie świeciła. Chrzęst szkła pod butami pozwolił mu zrozumieć przyczynę. Skręcił w prawo. Dwaj mężczyźni oparci o ścianę narożnego domu powiedli za nim bacznym spojrzeniem. Nie przyspieszył, tylko zbliżył się do krawężnika i na następnym skrzyżowaniu przeszedł na drugą stronę dwupasmowej jezdni. Szedł dalej chodnikiem. Za sobą usłyszał gwar kilku podniesionych głosów, tupanie butów. Ktoś biegł, inni nawoływali się głośno. W większości okien widać było niebieskawą poświatę telewizorów. Jeszcze dwie przecznice, potem w lewo. Za skrzyżowaniem zatrzymał się nasłuchując. Przed nim, w perspektywie ulicy, widniał okrągły plac z nieczynną fontanną. Zapamiętał ten punkt orientacyjny, gdy studiował plan trasy.
– Uważaj!
Obejrzał się. Z bramy wynurzała się głowa chłopca. Cuddy zatrzymał się niezdecydowanie.
– Tam! – Chłopak pokazał w kierunku placu z fontanną. – Widzisz?
Cuddy wytężył wzrok. Tam, w oddali, wokół fontanny pulsowała ciemna plama. Jego uszu dobiegły dziwne, zawodzące dźwięki.
– Widzę – powiedział skinąwszy chłopcu głową i przyspieszył kroku.
Wolał nie zbliżać się do nikogo. Pamiętał słowa instruktora: nikt nie jest pewny. Nawet starcy, kobiety, dzieci – każdy może należeć do Nich. O tym trzeba pamiętać, gdy stoi się oko w oko ze skondensowaną plazmą Obcych. W jej bliskości każdy, kto nie jest Obrońcą, musi być uważany za jej część składową, tylko chwilowo oderwaną od całości. Przynajmniej potencjalnie.
Jest tylko jeden sposób, by nie dopuścić do dalszej kondensacji, do rozrostu potwora: izolować go od ludzi, rozczłonkować, podzielić… Odległość, zamknięcie w osobnym pomieszczeniu, w ostateczności wprowadzenie w stan utraty świadomości – wszystko to izoluje jednostkę od wpływu plazmatycznego tworu, uniemożliwia mu pochłanianie nowych ofiar i dalsze rośniecie w siłę. Ci, których raz dotknęły macki Obcych, zwykle już pozostają w Ich mocy. Ratują się tylko ci, którzy unikają bliskości miejsc kondensacji, zamykają się w domach…
Skręcił w boczną ulicę nie dochodząc do placu z fontanną, potem minął jeszcze kilka grup zdążających w przeciwną stronę.
– Jak tam, spokojnie? – zagadnął go mijany przechodzień.
Cuddy nie wiedział, co należy odpowiedzieć.
– Tam, coś jakby… – mruknął wskazując za siebie.
– Jeszcze wcześnie – powiedział tamten. – Zacznie się za pół godziny…
Cuddy kiwnął niezdecydowanie głową i ruszył dalej. Noga bolała go jeszcze. Coraz więcej ludzi zdążało w przeciwną stronę. Nim doszedł do kolejnej przecznicy, musiał już lawirować wśród przechodniów, a za skrzyżowaniem omal nie wchłonął go liczny tłumek wykrzykujący niezrozumiałe słowa. Pojął, kim mogą być, przywarł do ściany domu, dla pewności uchwyciwszy dłonią za występ muru. Gdy przeszli, przyspieszył kroku. Czuł, że koszula lepi mu się do pleców. Na szczęście dostrzegł następny punkt orientacyjny – wieżyczkę na skraju małego placyku. Stąd było już blisko. Z ulgą dopadł żelaznej bramy oznaczonej czerwoną tarczą, przebiegł podwórze i wszedł do budynku z czerwonej cegły. Odetchnął z ulgą. Udało się.
Przybył jako czwarty. Trener zajrzał z sąsiedniej sali.
– Dwóch nie doszło – powiedział do kogoś za drzwiami. – Ale nie będziemy na nich czekać, mogą nie dotrzeć.
– Mało brakowało, a byłbym trzecim, który nie dotarł! – powiedział jeden z towarzyszy Cuddy'ego pokazując spod opatrunku rozbity łuk brwiowy.
– Oni? – spytał Cuddy oglądając rozcięcie.
– A bo ja wiem? Dwóch wciągnęło mnie do bramy, pytali o dokumenty… Co miałem pokazać? Jednemu dałem w zęby, ale drugi był lepszy. Uciekłem, po prostu.
– To pewnie byli nasi – uśmiechnął się trener. – Musiałeś wyglądać na spietranego albo odwrotnie, na kozaka. Jakiś powód musiał być. Ale dość gadania. Pobierać sprzęt. Mamy ostry alarm, musicie wejść do akcji.
– Na placu z fontanną, niedaleko stąd, chyba coś się kondensuje – zameldował Cuddy w radosnym podnieceniu.
– Wiemy. Nie tylko tam zresztą. Pospieszcie się, chłopcy! – powiedział trener. – Pobrać sprzęt i jazda!
Po obu stronach ulicy piętrzyły się ściany wysokich domów. Szara masa upstrzona jasnymi plamami nacierała powoli, lecz nieubłaganie, lejąc się całą szerokością jezdni. Cuddy odruchowo pomacał łomot zatknięty za pas, potem dotknął rozbijacza wiszącego u piersi, rozpiął kaburę dziurkacza, dociągnął pasek tryskawca na lewym przedramieniu i zaciskając prawą dłoń na rękojeści łamignata, lewą ujął mocniej uchwyt parownicy. Za plecami czuł stalową obecność dwóch potężnych miazgotłuków. Obok – po lewej i po prawej, ramię w ramię stali jego towarzysze z brygady.
Nagle monstrum zafalowało ruszając ostro do przodu. Poczuł kilka uderzeń kamieniami w pancerz, dwa w hełm, potem jeszcze jedno – w samą szybkę hauby. Wytrzymała, lecz to, co w nią trafiło, musiało być słoikiem gęstej farby, bo Cuddy nagle przestał widzieć. Próbował przetrzeć wizjer wierzchem rękawicy, lecz tylko rozmazał gęstą ciecz nie odzyskując widzenia.
Głos trenera w słuchawce zabrzmiał jak wystrzał.
– Teraz!
Cuddy ruszył na oślep czując, że jego towarzysze przesunęli się o krok do przodu.
Do diabła! pomyślał. Przecież muszę widzieć!
Puścił uchwyt parownicy i z determinacją zdarł z głowy hełm. Zbyt gwałtownie, bo wraz z nim zsunęła się maska oddechowa z nadmuchem gazu stymulującego i osłony uszu ze shichawkami. Spojrzał przed siebie i zdumiał się: obraz był znacznie ostrzejszy niż ten, który oglądał przed chwilą, nim zalano mu wizjer. Czyżby szyba zniekształcała obraz? Teraz, bez niej, w miejscu bezkształtnej plazmy widział wyraźnie nacierające mrowie ludzkich twarzy, poszczególne ludzkie sylwetki! Przeraził się. Nie! To niemożliwe! Przecież to Obcy! Przecież Oni kondensują się w bezosobową plazmę, w monstrum bez twarzy, w potwora, który…
Na szczęście długi trening nie poszedł na marne. W ułamku sekundy przypomniał sobie odpowiedni wykład z psychochemii… To omam, skutek jakiegoś halucynogenu! Zdjąłem maskę, oddycham zatrutym wyziewem… Monstrum chce otumanić moje zmysły, obezwładnić moje dłonie.
Setki par oczu bestii wwiercały się w niego, potwór był tuż, tuż…
Zacisnął powieki, by nie dać się pokonać koszmarnemu widziadłu.
To jest plazma, wrogi żywioł, który muszę nienawidzić! powtarzał wznosząc uzbrojoną dłoń ku górze. Nie dam się omamić, nie dam zabić w sobie tej nienawiści… Obronię cię, Ziemio!
Z ryku potwora słyszanego teraz głośno, bo uszu nie "chroniły wyci-szacze hełmu, wyłowił nienawistne, obce, niezrozumiałe słowa wrogiego języka, dźwięki bez znaczeń i sensu. Zdradziłeś się! pomyślał z satysfakcją i radością. Mojego słuchu nie omamisz!
Teraz już miał pewność.
– Liberie, egalite, justice – ryczało dzikie monstrum całym swoim plugawym cielskiem.
Młodszy Obrońca Cudgel Knock nigdy dotąd nie słyszał takich słów. Szeroko otworzył oczy i bez trwogi patrząc prosto w miraż setek ślepiów bestii, z rozmachem opuścił łamignat.