(fragmenty)
(…) Człowiek, który przyniósł śniadanie do pokoju Pabla, z trudem udawał kelnera. Stawiając na stole tace, wychlapał kawę z dzbanka prosto w talerzyk z chlebem, a na domiar wszystkiego z bocznej kieszeni wystawał mu najbezwstydniej uchwyt jakiejś ręcznej broni.
– Do diabła, przepraszam! – burknął ze zniecierpliwieniem. – To nie moja specjalność…
– Specjalne środki ostrożności? – Pablo uśmiechnął się półgębkiem. – Co to będzie?
– Nie wiem. Obowiązuje was zakaz opuszczania pokojów i całkowita blokada łączności. Za dziesięć minut będzie teleodprawa.
– Może mi zdradzisz przynajmniej nazwę tego miłego miejsca? – Pablo wskazał dłonią na okno, za którym w porannym słońcu lśniła tafla spokojnej wody.
Tajniak przebrany za kelnera przez chwilę patrzył bezmyślnie w okno.
– To ośrodek rekreacyjny dla personelu służby kosmicznej – powiedział wymijająco.
– Nie wygląda na to, bym tu miał odpoczywać – roześmiał się Pablo. – No dobrze, nie pytam już o nic więcej/Przywieźli mnie tu w nocy, niemalże z workiem na głowie…
– Jedz śniadanie, bo zaraz będzie instruktaż – powiedział tajniak, kierując się ku drzwiom. – Aha, jeszcze to…
Wydobył z kieszeni niewielki szary przedmiot o kształcie pistoletu i położył na siedzeniu fotela.
– Nie majstruj przy tym, dopóki nie dowiesz się, do czego służy – ostrzegł wychodząc.
– No, chyba już! pomyślał Pablo, przełykając szybko śniadanie. Koniec zabawy, zaczyna się robota na serio.
Wczorajszy nagły wyjazd z ośrodka treningowego musiał być pierwszym etapem dalekiej podróży, do której Pablo przygotowywał się od dawna.
Dopił kawę i przesiadł się na fotel, ustawiony przed monitorem wbudowanym w ścianę pokoju. Wcisnął w ucho słuchawkę i obejrzał pistolet pozostawiony przez strażnika.
Za lekki na prawdziwą broń, pomyślał przymierzając uchwyt do dłoni. Przypomina raczej dziecinną zabawkę do pryskania ludziom wodą w nos.
Na ekranie pojawiły się na chwilę cyfry zegara, a potem twarz szpakowatego mężczyzny o dużych, ciemnych oczach południowca.
– Major Alvaro Calvi – przedstawił się człowiek z ekranu. – Jestem szefem tutejszej Grupy Bezpieczeństwa. Witam członków ekipy specjalnej i pragnę zakomunikować wszystkim, którzy mnie odbierają, że zostali zakwalifikowani do udziału w Ekspedycji Porządkowej, która wyruszy wkrótce w kierunku obiektu Ksi z zadaniem przywrócenia prawidłowych stosunków wewnętrznych w tamtejszej kolonii. O programie działań i zakresie indywidualnych zadań poinformuje was we właściwym czasie dowódca statku „Foton-2", który odbywać będzie tę podróż już po raz drugi.
Major przerwał na chwilę, sprawdzając coś w notatkach.
– Zaraz dowiecie się, dlaczego nie zebraliśmy was razem, w jednym pomieszczeniu – powiedział jakby w odpowiedzi na wątpliwości słuchaczy. – To, co powiem, musi pozostać tajemnicą znaną tylko części załogi „Fotona". A poza tym na razie nie powinniście znać się wzajemnie. Szkoliliśmy was w różnych ośrodkach treningowych, aby uniknąć kłopotów, jakie spotkały załogi poprzednich wypraw na planetę Ksi. Stanowicie grupę starannie wyselekcjonowaną i sprawdzoną, gdyż wasze zadanie wymaga ekipy o najwyższych kwalifikacjach zarówno fachowych jak moralnych. Okoliczności, które zaistniały…
Przerwał, krzywiąc się ironicznie, a potem uśmiechnął się do słuchaczy.
– Przepraszam za te nadęte ogólniki. Może powiem po prostu, o co chodzi. Otóż potrzebujemy was tutaj, na Ziemi, jeszcze zanim odlecicie. Właśnie dlatego, że odlatujecie, możemy z minimalnym ryzykiem zdradzić wam pewną tajemnicę, którą zna zaledwie kilka osób ze ścisłego grona szefów Wydziału Bezpieczeństwa Lotów. O tym, co usłyszycie, nie może dowiedzieć się absolutnie nikt. Nie wolno wam rozmawiać o tym między sobą, nawet po odlocie z Ziemi – bo jak powiedziałem, nie cała załoga będzie znała te informacje, a nikt z was nie będzie wiedział, kto oprócz niego został wtajemniczony. A zatem wszystko, co usłyszycie od tej chwili, przeznaczone jest tylko do osobistej wiadomości każdego z was.
W ciągu ostatniej doby wydarzył się… wypadek, wymagający natychmiastowej akcji interwencyjnej: kilku funkcjonariuszy specjalnej służby antyterrorystycznej… opuściło miejsce zakwaterowania, wyłamując się spod rozkazów dowództwa. Ludzie ci – niezależnie od tego, jakimi motywami się kierują – muszą zostać niezwłocznie zlokalizowani i schwytani, gdyż mogą stanowić poważne zagrożenie dla społeczeństwa.
Wiadomo wam oczywiście, że wobec nieustannych kłopotów, jakich przysparzają nam wszelkiego autoramentu terroryści i zwykli szaleńcy, zmuszeni jesteśmy szkolić specjalne brygady antyterrorystyczne i wyposażać je w najwymyślniejsze środki techniczne. Wydział Bezpieczeństwa Lotów, którego zadaniem jest ochrona portów i szlaków rakietowych, również dysponuje takimi brygadami. Jednakże terroryści, zwłaszcza ci, którzy działają w dobrze zorganizowanych grupach, także stosują najnowocześniejsze środki techniczne i precyzyjne metody działania. Dlatego, by zyskać nad nimi przewagę, tworzymy specjalne… superbrygady, przewidziane do najtrudniejszych zadań. Członkowie takich superbrygad, oprócz normalnego szkolenia i treningu, są poddawani pewnym… modyfikacjom fizycznym… Nie wnikając w szczegóły, można by je określić jako pewnego stopnia cyborgizację, dotyczącą zwłaszcza cech anatomiczno-fizjologicznych. Krótko mówiąc, przekształcamy ich w superludzi, odpornych na wiele czynników, które dla zwykłego człowieka byłyby zabójcze. By jednakże ci superludzie mogli działać nie rozpoznani przez terrorystów, nie różnią się zewnętrznie od zwyczajnych funkcjonariuszy naszych służb bezpieczeństwa. Wszelkie dodatkowe ulepszenia ich organizmów zostały dokonane we wnętrzach ich ciał. Należą do nich, na przykład, kuloodporne osłony mózgu, a także serca, aorty i innych ważnych elementów układu krwionośnego; mają oni wszczepione specjalne pojemniki z substancjami powodującymi – w razie potrzeby – uodpornienie na ból, stymulację układu nerwowego i tak dalej. Ponadto posiadają wbudowane w układ oddechowy filtry zapobiegające wchłanianiu gazów trujących i obezwładniających, a także wszczepione na stałe różne urządzenia czujnikowe, sygnalizujące niebezpieczeństwo: wykrywacze metalu, detektory promieniowania… Ponadto nasi superludzie mają możliwość bezpośredniego porozumiewania się między sobą na znaczne odległości, dzięki wszczepieniu mikronadajników w krtań i mikroodbior-ników do wnętrza ucha. Niezależnie od tego posiadają miniaturowe, lecz niezwykle skuteczne środki zaczepne, zbiorniki z gazami obezwładniającymi, mikroporażacze wszyte w palce dłoni i jeszcze parę innych urządzeń. Nie muszę dodawać, że są oni poza tym w znakomitej formie fizycznej i dysponują wszelkimi metodami walki wręcz…
Jak więc z tego wynika, członkowie superbrygad mogą być bardzo efektywni w zwalczaniu terroryzmu. Jednakże, jak mówi stare przysłowie, kij ma dwa końce… Jedna z superbrygad, a właściwie jej część, wyniknęła się spod naszej kontroli. Nie wiemy jeszcze, czy od początku byli to ludzie związani z jakimś ugrupowaniem terrorystycznym, którym udało się przeniknąć do naszych szeregów; czy może zostali zwerbowani już po modyfikacji i treningu… Faktem jest, że opuścili miejsce zakwaterowania, zabijając po drodze parę osób. Usiłowali, bez powodzenia, zawładnąć środkami transportu naziemnego. W chwili obecnej wiemy, mniej więcej, gdzie się znajdują – lecz niestety jest to obszar obejmujący między innymi jeden z pobliskich kurortów, aktualnie w pełni sezonu, zatłoczony tysiącami urlopowiczów. Uciekinierzy skryli się zapewne pośród tłumu świadomi tego, że nie zdołają uciec stąd drogą lądową ani wodną – bo przedsięwzięliśmy odpowiednie środki zabezpieczające. Nie mogą także skorzystać z drogi powietrznej, ponieważ całkowicie wstrzymaliśmy ruch lotniczy i każdy samolot startujący z obserwowanego obszaru może być natychmiast zestrzelony. Problem polega więc na tym, by dyskretnie, nie wywołując paniki wśród cywilów, wyłuskać zbuntowanych supermenów spośród innych ludzi i unieszkodliwić ich, zanim zaoferują swe usługi terrorystom.
Chcemy powierzyć to zadanie właśnie wam, grupie specjalnej… a raczej części grupy, bo oprócz tych, do których właśnie przemawiam, do załogi „Fotona" należą także… superludzie, podobni tym, którzy się nam wymknęli. Wiem, jakie pytanie chcielibyście mi teraz zadać…
Major uśmiechnął się z ekranu do swych słuchaczy, siedzących przed monitorami w osobnym pokojach ośrodka rekreacyjnego.
– Chcecie wiedzieć – ciągnął po chwilowej pauzie – dlaczego nie użyjemy do tej akcji innych, wiernych nam supermenów. Otóż tu właśnie tkwi cały problem. Przewidywaliśmy podobną sytuację tworząc nasze superbrygady. Lekkomyślnością byłoby produkowanie nadludzi, nad którymi nie mielibyśmy pełnej kontroli. Dlatego każdy z nich, choć tak sprawny i trudny do pokonania dla walczącego z nim przeciwnika, może być przez nas obezwładniony bardzo prostym urządzeniem. Jest nim pistolet, który otrzymał każdy z was. Nie jest to broń palna ani też emiter jakichś „promieni śmierci", lecz po prostu nadajnik wiązki sygnałów, uformowanych według specjalnego kodu. Sygnały uruchamiają maleńkie urządzenie zainstalowane w organizmie każdego z naszych supermenów. Urządzenie to jest rodzajem zatrzasku, który zwolniony sygnałem, zaciska częściowo aortę, powodując zmniejszenie przepływu krwi. Towarzyszą temu objawy przypominające ostry zawał serca, które w jednej chwili obezwładniają naszego superczłowieka, czyniąc go zupełnie nieszkodliwym. Uratować go może tylko szybko dokonany zabieg operacyjny, usuwający zatrzask z tętnicy. Jednak członkowie superbrygady nie wiedzą o tym szczególe swojej zmodyfikowanej anatomii – i ta ich nieświadomość pozwala nam mieć nad nimi przewagę. Dlatego ani oni sami, ani tym bardziej terroryści, z którymi mają walczyć, nie mogą poznać tej drobnej lecz ważnej tajemnicy. Oto przyczyna, dla której musimy skorzystać z waszej pomocy – bo nie możemy przyznać się przed naszymi superbrygadami, że bez ich wiedzy wmontowaliśmy im takie perfidne… wyłączniki. Mogliby mieć nam to za złe, czując się jak jakieś automaty, które można wyłączać i włączać niezależnie od ich woli. Mogliby nasz brak zaufania poczytać za obrazę ich ludzkiego honoru i tak dalej… A wówczas staliby się dla nas zupełnie bezużyteczni, a niektórzy nawet niebezpieczni.
Tak więc zadaniem waszym będzie wytropienie uciekinierów wśród ludzi przebywających na terenie, który wam wskażemy. Możecie śmiało „strzelać" z waszych pistoletów do każdego, kto wyda się wam podejrzany. Normalny ludzki organizm oczywiście w żaden sposób nie reaguje na sygnał kodowy. Jeśli więc ktoś dozna ataku serca pod działaniem wiązki sygnałów, będzie to poszukiwany zbiegły supermen.
Nie muszę chyba wyjaśniać, że zachowanie pełnej tajemnicy leży w waszym własnym interesie. Sami podczas wyprawy na Ksi będziecie mieli w załodze superludzi – chociaż żaden z nich nie przyzna się do tego. Ze względu na własne bezpieczeństwo dowództwo wyprawy będzie dysponowało pistoletem wyłączającym.
Wasze zadanie polega więc na spenetrowaniu terenu i sprawdzeniu wszystkich osobników, którzy będą budzić podejrzenia. Musicie jednak zachować ostrożność. Oni spodziewają się pościgu i choć nie wiedzą nic o sposobie, w jaki można ich unieszkodliwić, mogłoby się zdarzyć, że któryś z nich wyczuje niebezpieczeństwo i uprzedzi atak – bo przecież w tym celu ich szkolono i wyposażono!
Każdy z was otrzyma mapę terenu poszukiwań. Granice tego obszaru są obstawione emiterami sygnału wyłączającego, więc każda próba ucieczki skazana jest na niepowodzenie. Oni jednak nie będą starali się teraz opuszczać tej okolicy w obawie przed patrolami, które na otwartym terenie łatwo mogłyby ich wyśledzić. Niestety, nie możemy pokryć sygnałami całego obszaru, zwłaszcza w obrębie gęsto zabudowanego centrum uzdrowiska. Tam właśnie powinniście ich szukać. Pozostałym terenem zajmą się patrole policji, którym jednakże nie chcemy zdradzić tajemnicy Wyłączników, by nie przestała być tajemnicą. To wszystko, koledzy. Powrót do ośrodka – o zmroku. Wieczorem podsumujemy wyniki i zadecydujemy, co robić dalej. Życzę owocnego polowania…
Twarz majora zniknęła z ekranu. Pablo raz jeszcze obejrzał pistolet, a potem schował go do kieszeni i siedząc w fotelu pogrążył się w rozmyślaniach. To, co usłyszał, postawiło go wobec zupełnie niespodziewanego problemu…
– Do diabła! – warknął półgłosem. – Co robić?
Jaskrawe światło, skierowane prosto w twarz, zmuszało do zaciśnięcia powiek. Chcąc przesłonić oczy dłonią, Leo stwierdził, że obie ręce ma unieruchomione.
Wciągnął w nozdrza chłodne powietrze ze śladami aptecznych zapachów, wśród których dominowała woń eteru. Próbował odgadnąć, gdzie się znajduje, lecz w pamięci znajdowała się luka. Ostatnim zapamiętanym wrażeniem było łagodne zapadanie się, towarzyszące wstępnej fazie wchodzenia w biostop. Naturalną konsekwencją tego stanu powinno być charakterystyczne gwałtowne wynurzenie się z niebytu, nagłe wyostrzenie wszystkich zmysłów, spowodowane dawką aktywatora podczas rewitalizacji. Tego właśnie nie było. Leo czuł ociężałość ciała, tętniący szum w uszach, ucisk na skroniach.
Narkoza, pomyślał z niepokojem. Pewnie jakieś komplikacje albo… wypadek.
Powracające funkcje zmysłu równowagi pozwoliły mu odczuć położenie własnego ciała. Po chwili już wiedział, że nie leży na stole operacyjnym, lecz siedzi, sztywno przykrępowany do fotela, mając źródło światła przed, a nie nad twarzą.
Kolejna próba otwarcia oczu przyniosła mu jedynie wielobarwne plamy tańczące pod powiekami.
– Jak się nazywasz? – Tubalny głos nadbiegł z głębi pomieszczenia, spoza źródła światła.
– Leo Benetti. Gdzie jestem?
– Od kogo dostałeś instrukcje? – spytał drugi głos.
– Jakie miałeś zadanie? – dorzucił pierwszy.
– Jestem członkiem załogi statku „Foton-2"… Uczestniczę w wyprawie rozpoznawczej…
– Nie jesteś członkiem załogi. Jesteś oskarżony o udział w organizacji terrorystycznej. Twoi wspólnicy przyznali się do winy. Czy złożysz dobrowolnie zeznania? – powiedział ostro pierwszy głos.
– Nie mam pojęcia, o co jestem oskarżony.
– Jakie zadanie miałeś wypełnić podczas wyprawy „Fotona"?
– Jestem pilotem i inżynierem napędu fotonowego…
– Nie udawaj durnia! – zdenerwował się pytający. – Pytałem o twoje zadanie dywersyjne!
– Gdzie jestem?
– Wydział Bezpieczeństwa Lotów.
– Na Ziemi?
– Oczywiście.
– Nie wiem, o co pytasz. Ostatni raz byłem witalizowany w drodze na planetę Ksi.
– Chodzi o fakty sprzed odlotu – wyjaśnił drugi głos łagodnie. – Szczere przyznanie się do winy złagodzi wymiar kary.
– Nie mam nic do powiedzenia. Jestem pilotem…
– Czy wiedziałeś, dlaczego „Foton" leci na Ksi?
– Wiedziałem. Mieliśmy wyjaśnić sprawę zaginionego konwoju…
– Konwój został opanowany przez grupę terrorystyczną. Miałeś unieszkodliwić załogę „Fotona" i nawiązać kontakt z buntownikami.
– Nic podobnego.
Przesłuchujący wymieniali półgłosem jakieś uwagi. Leo poczuł, że snop światła spełzł z jego twarzy, ktoś obszedł jego fotel. Po chwili ręce Leo były wolne. Ostrożnie otworzył oczy. Rozpoznał wnętrze promu orbitalnego. W świetle reflektora, odbitym od szarych metalowych ścian, zobaczył dwie postacie w podniszczonych kombinezonach. Dwaj długowłosi i brodaci mężczyźni patrzyli na niego z lekkim rozbawieniem.
– No dobrze, kolego – powiedział jeden z nich. – Musieliśmy cię sprawdzić. Poradziliśmy sobie z pozostałymi. Statek jest nasz.
Leo dostrzegł cyfrowe oznaczenia na czołach kudłatych mężczyzn, którzy zbliżyli się do niego, wyciągając dłonie do powitania. Niezdecydowanie uścisnął ich ręce.
– Więc gdzie jestem, u licha? – spytał.
– Na planecie Ksi, oczywiście. Ożywiliśmy cię, przetransportowaliśmy tu z orbity pod narkozą. Mamy polecenie doprowadzić cię do Pierwszego.
– Opanowaliście „Fotona"? W jaki sposób?
– To było zupełnie proste – zaśmiał się jeden z brodaczy. – Twoi dzielni kumple wylądowali patrolówką niedaleko naszego osiedla. Myśleli, że ich nie zauważyliśmy. A potem sami zawieźli nas na „Fotona" i nawet dość grzecznie wleźli do biostatorów. Przeszukaliśmy kartotekę, zidentyfikowaliśmy ciebie jako kuriera z centrali… No i jesteśmy z powrotem na planecie. Ale zanim wyjdziemy z patrolówki, musisz trochę odpocząć, rozprostować kości. Pewnie jesteś głodny.
– No… raczej tak! – Leo przytaknął skwapliwie.
Jego mózg pracował intensywnie, podczas gdy jeden z tubylców otworzył ścienny schowek i szperał w nim przez chwilę. Dyndający na piersiach porażacz przeszkadzał mu najwyraźniej, bo zaklął i zdjął jego pas z szyi, odłożył broń na blat stołu i wrócił do schowka. Leo zerknął na drugiego tubylca rozwalonego w fotelu i zajętego bezmyślnym skubaniem własnej brody, potem odmierzył wzrokiem odległość do leżącej broni i skoczył.
Wszystko trwało dwie sekundy: pewny chwyt, wymierzenie wylotu broni – najpierw w uzbrojonego, później w tego, który górną połową ciała tkwił w schowku z żywnością. Tylko że zamiast syku sprężonego gazu, miotającego paraliżujące igły pocisków, rozległa się dwugłosowa salwa śmiechu.
Leo znieruchomiał, z bezużyteczną bronią w opuszczonych dłoniach.
– W porządku, Leo! – powiedział człowiek siedzący w fotelu, odlepiając z twarzy sztuczny zarost. – Chyba wystarczy.
Leo powoli odłożył broń na fotel, przez chwilę jeszcze nieufnie spoglądał na twarze kolegów, jakby oczekując dalszego ciągu dziwnej zabawy.
– Koniec, czy jeszcze macie coś w zanadrzu? – spytał cierpko, rozglądając się po kabinie. – Pić mi się chce.
– To nie były żarty, Leo – powiedział Silva bez uśmiechu, podając mu otwartą puszkę soku. – Sytuacja wymaga ostrożności. Musieliśmy cię sprawdzić.
– Gdzie jesteśmy?
– U celu podróży. We wnętrzu promu orbitalnego – wyjaśnił Achmaf. sadowiąc się naprzeciw Leo, po drugiej stronie stołu.
– Sam zdążyłem zauważyć, że to prom.
– Jesteśmy na powierzchni planety Ksi.
– Co ze statkiem?
– Wszystko w porządku, Leo. „Foton" jest od czterech tygodni w drodze powrotnej.
– A my?
– Zostaliśmy tutaj na własną prośbę. To znaczy my dwaj i Omar Lazzi. Ciebie komandor zostawił w biostatorze, na naszą prośbę i… odpowiedzialność. Jeśli nie chcesz brać udziału w akcji, masz prawo zrezygnować i wrócić do biostopu. Zanosi się co najmniej na czterdzieści parę lat pobytu, zanim Ziemia przyśle tu kogoś.
– Na razie nie wiem jeszcze, z czego miałbym rezygnować – uśmiechnął się Leo. – Jest tu, coś interesującego do roboty?
– Interesującego?! – parsknął Achmat uderzając otwartą dłonią w blat stołu, aż podskoczyły puszki koncentratów. – Słyszysz, Silva? On pyta, czy jest tutaj coś interesującego! Wiesz co, Silva? Skocz w te zarośla pod skarpą, gdzie zastawiliśmy wnyki. Na pewno coś się złapało. A potem zrób dobry befsztyk, a ja przez ten czas powiem naszemu koledze, co tutaj można robić…
– Pójdę – powiedział Silva sięgając po porażacz i plecak. – Ale jutro ty dyżurujesz przy garach.
– Posłuchaj, Leo! – powiedział Achmat, gdy Silva zniknął za drzwiami kabiny. – Gotów jestem założyć się z tobą o co zechcesz, że nigdy, w całej karierze pilota kosmicznego, nie zdarzyła ci się okazja do tak interesującej roboty. Ta planeta mogłaby stać się rajem dla ludzi…
– Mogłaby?
– Tak, z całą świadomością użyłem trybu warunkowego. Wyprawa osiedleńcza, której los był przedmiotem zainteresowania wyprawy zwiadowczej naszego „Fotona", dotarła na planetę Ksi i mogłaby stworzyć tu wspaniałą, kwitnącą kolonię. Tymczasem od pięćdziesięciu lat ludzie żyją tutaj w utrwalonym stanie prowizorium, jakby na nie kończącym się harcerskim biwaku. Uciekli od cywilizacji, chcieli zbudować swoją własną, wśród nie tkniętej dotąd, lecz na ogół sprzyjającej ludziom przyrody planety Ksi. Niestety, znalazło się wśród nich paru wichrzycieli chorych na władzę, czy może po prostu trutni i nierobów. Trudno mi znaleźć jednoznaczne określenie ich motywacji.
– Aha… To znaczy, że ktoś tu zaprowadził własne porządki, w celu uszczęśliwienia bliźnich – domyślił się Leo. – Nic nowego pod słońcem, chociaż słońce inne… Zamach stanu, rewolta?
– Pospolity akt terroru, przygotowany skrupulatnie przed wyruszeniem z Ziemi. Terroryści przejęli kontrolę nad wyprawą jeszcze przed lądowaniem i witalizacją reszty osadników. Mieli przeciw sobie tylko zaskoczone załogi czterech jednostek konwoju.
– Jak to wygląda teraz, po pięćdziesięciu latach?
– Przeczytasz materiały, dokumenty, a potem sam zobaczysz.
– Zobaczę? – zdziwił się Leo.
– To dość proste. Omar właśnie jest wśród nich.
– No dobrze. Szczegóły zostawmy na później. Z jakimi zadaniami zostawił was komandor? I dlaczego odleciał?
Achmat powoli nabił fajkę, zapalił i pyknął kilkakrotnie. Smuga dymu owiała Leo nieznanym zapachem.
– Co ty palisz? Dziwnie pachnie.
– Tytoń z ziemskich zapasów, z domieszką miejscowego zielska – uśmiechnął się Achmat. – Czerpiemy z bogatych doświadczeń tubylców.
– Więc jakie mamy rozkazy?
– Żadnych. Raczej ograniczenia. Komandor nie chce żadnej rewolucji, przymusu, ofiar w ludziach. Poza tym możemy sami wymyślać sobie zadania. Chcemy znaleźć metodę polepszenia sytuacji ludzi na tej planecie, zanim ziemscy specjaliści zabiorą się do tego w sposób naukowy.
– Dlaczego komandor postanowił wracać na Ziemię?
– Znasz Slotha. Nigdy nie zdradza się do końca ze swymi pomysłami. Widzimy kilka powodów jego decyzji. Po 'pierwsze, miał prawo sądzić, że to, co się tutaj stało, jest tylko fragmentem szerzej zakrojonej akcji, która może dotyczyć także innych wypraw osiedleńczych. Jeśli to prawda, to trzeba działać przede wszystkim na Ziemi, gdzie prawdopodobnie znajduje się centrala terrorystycznych ugrupowań. Komandor nie chciał puścić w eter ani jednego zbędnego słowa, które mogłoby ostrzec tę centralę. Druga sprawa, to ludzie z załogi „Fotona". O tym, co rzeczywiście dzieje się na Ksi, wiemy tylko my i komandor. Reszta załogi nie ma pojęcia o wyniku rekonesansu. Komandor nałożył pełną blokadę informacyjną. Ludzie, których będzie zmuszony witalizować w czasie lotu powrotnego, pozostaną w przekonaniu, że konwój sprzed pół wieku uległ zagładzie w wyniku akcji terrorystycznej. W ten sposób komandor chce uniknąć jakiejkolwiek akcji ze strony ewentualnych terrorystów ukrytych wśród załogi „Fotona", na przykład – próby opanowania statku i zawrócenia go w kierunku Ksi. Ewentualni terroryści nie mają w tej sytuacji innego celu oprócz bezpiecznego powrotu na Ziemię.
– Czy sądzicie, że wśród personelu Kosmocentrum także mogą znajdować się współpracownicy terrorystów?
– Wśród załogi „Alfy" też był jeden, który odegrał kluczową rolę w opanowaniu statków konwoju. Inspiratorzy, którzy kierują akcjami terrorystów, z pewnością dołożyli wszelkich starań, by wyekspediować na „Fotonie" choćby jednego swojego agenta. Przecież to jedyny dostępny dla nich sposób przekonania się, jak naprawdę potoczyły się sprawy na planecie Ksi.
Milczeli przez chwilę, Achmat pykał fajkę, a Leo układał sobie w myślach uzyskane informacje.
– No dobrze – mruknął wreszcie. – Zostawmy Slothowi jego kłopoty i odpowiedzialność za losy Wszechświata. Co będziemy robić tutaj na tej planecie?
– Postanowiliśmy zagrać… – Achmat uśmiechnął się tajemniczo.
– Zagrać? W co?
– No, powiedzmy, w „żywe szachy". Sloth narzucił nam pewne reguły, co do reszty naszych poczynań pozostawiając pełną swobodę. Postanowiliśmy skrócić sobie czas rozgrywając indywidualny turniej z władzami osiedla na planecie Ksi. Możesz się do nas przyłączyć. Chyba że nie chcesz.
– Dobra. Na czym ma polegać ta gra?
– Gramy w wylosowanej kolejności, każdy indywidualnie. Pozostali trzej tylko kibicują i w razie ostatecznej konieczności przerywają grę w sposób nie naruszający podstawowych reguł. Celem gry jest naprawa stosunków w tej blisko dziesięciotysięcznej społeczności. Każdy obmyśla koncepcję rozegrania swojej partii i przedstawia pozostałym, w ogólnych zarysach oczywiście. Wygrywa ten, komu uda się w największym stopniu poprawić sytuację tego społeczeństwa. Komu się to nie uda w wyznaczonym czasie, przegrywa. Za naruszenie reguł grozi natychmiastowa dyskwalifikacja.
– A reguły?
– Rozkaz komandora ogranicza nasze działania, ale nie pęta nam rąk. Po pierwsze, nie wolno nam się ujawnić. Tutejsze władze nie mogą wiedzieć, że na planecie znajdują się ludzie z Ziemi. Po drugie, wskutek naszego działania nikt nie powinien ucierpieć na zdrowiu ani stracić życia. Po trzecie, nie możemy dopuścić do unicestwienia tych niedoszłych osadników, którzy do tej pory nie zostali wyprowadzeni z anabiozy i pozostają zmagazynowani i prawie już zapomniani w pojemnikach trans portowych. To właściwie wszystkie ograniczenia, jakim podlegamy. Poza tym wolno robić wszystko, co nam przyjdzie do głowy: udawać, łgać, aranżować różne wydarzenia, mącić umysły, siać wątpliwości… jeśli okaże się to celowe i pożyteczne.
– Podoba mi się ta zabawa… Tym bardziej, że wszyscy jesteśmy raczej… amatorami w tej dyscyplinie.
– Hm… Wydaje mi się, że każdy po trosze czuje się specjalistą od ulepszania świata. Tutaj mamy znakomity poligon do eksperymentów. A ponieważ żaden z nas nie zamierza wyciągać osobistych korzyści, rokowania dla osadników powinny być niezłe.
– Macie nade mną przewagę w zakresie informacji – zauważył Leo.
– Wprowadzimy cię w sytuację. Gra musi być uczciwa – zaśmiał się Achmat.
Od strony zabudowań kosmoportu zbliżał się czerwony mikrobus. Sloth stał w cieniu statecznika rakiety, ściskając w dłoni rączkę nesesera. Czuł strugi potu spływającego po plecach pod lekką bluzą kombinezonu. Żar bił od rozgrzanej płyty lądowiska. Słońce – mimo wczesnego przedpołudnia – prażyło nieznośnie.
Narobiłem im trochę kłopotów, pomyślał nie bez odrobiny złośliwej satysfakcji, patrząc na szeroki krąg pustej powierzchni lądowiska, w którego środku precyzyjnie i sprawnie wylądował przed paroma minutami. Musieli usuwać wszystkie graty w promieniu dwóch kilometrów…
Znał to dobrze. Ilekroć wracał z dalekiej podróży, zawsze się powtarzało. Najpierw propozycje przysłania rakiety z pilotem, później – popłoch i odraczanie chwili lądowania, gdy przybysz upierał się przy samodzielnym zejściu z orbity. Obsłudze kosmodromu wydawało się najwyraźniej, że pilot, który opuścił Ziemię kilkadziesiąt lat temu, po powrocie reprezentuje poziom Neandertalczyka w porównaniu z nowo wyszkolonymi kosmonautami i nie potrafi prawidłowo osadzić na płycie nawet lekkiej rakiety ładowniczej…
Tym razem nie chodziło jednak o popisy. Sloth nie chciał w ogóle rozmawiać z dyspozytorem ani z kontrolą kosmoportu. Od razu wezwał dyżurnego Bezpieczeństwa Lotów i postawił swoje warunki. Nawet nie domagali się wyjaśnień. Dostał zgodę na samodzielne lądowanie, obiecano specjalną ekipę…
Mikrobus zatoczył łuk i zahamował o kilka metrów od rakiety.
– Witaj, komandorze! – pozdrowił Słotna młody mężczyzna w rozpiętym uniformie służby naziemnej.
Szybko przebiegł kilka kroków po rozgrzanej płycie i zanurzył się w cień obok komandora.
– Co słychać we Wszechświecie? – zagadnął ściskając dłoń Slotha. – Bo u nas, jak widzisz, pełnia lata. Paul Hagy, dyżurny przylotów. Pomóc?
Spojrzał na walizeczkę Slotha, lecz ten pokręcił przecząco głową.
– Kto jest w wozie? – spytał ruszając w stronę mikrobusu.
– Dwaj chłopcy z ochrony i kierowca.
Sloth wsiadł, kiwnął głową dwóm cywilom, którzy z bronią na kolanach siedzieli na tylnej kanapie, i usiadł ż przodu nie wypuszczając nesesera z dłoni.
– Jedziemy – powiedział dyżurny sadowiąc się obok. – Czy ładownik należy jakoś specjalnie zabezpieczyć?
– Nie trzeba. Możecie go zabrać i postawić byle gdzie. Przepraszam za kłopoty i za to, że nie mogę wyjaśnić motywów.
– W porządku, komandorze. Bezpieczeństwo zaakceptowało wszystkie środki bez mrugnięcia okiem. Wszyscy płoną z ciekawości, dziennikarze siedzą w hali przylotowej od dwóch dni. Nie wymkniesz się im, mowy nie ma…
– Nie można było ich wygonić? – skrzywił się Sloth.
– Nie można. Prawo jest po ich stronie. Mogą wszędzie węszyć, chyba że upoważniony wydział utajni sprawę.
– Takie teraz przepisy? – domyślił się Sloth.
– Ustawa o Powszechnej Jawności Informacji. Opinia publiczna znów żywo interesuje się sprawą planety Ksi, zwłaszcza od momentu podania do wiadomości informacji o waszym radiogramie sprzed czterech lat. To znaczy sprzed dwudziestu czterech oczywiście, doliczając czas transmisji.
– Podano pełny tekst?
– Nie, tylko omówienie. To jeszcze bardziej roznieciło powszechną ciekawość. Wszyscy oczekują na szczegóły i na dalsze informacje.
– Poczekają jeszcze trochę – uśmiechnął się Sloth.
– Jednak trzeba będzie coś rzucić na pożarcie prasie i telewizji. Inaczej będziemy ich mieli wciąż na karku.
– Dobrze! – Sloth patrzył przez okno na zbliżające się zabudowania. – Zgromadźcie ich w jakimś pomieszczeniu z przyzwoitą klimatyzacją.
– Konferencja prasowa?
– Krótka, bez kamer i fotoreporterów, i bez gwarancji odpowiedzi na niektóre pytania. A kolegów z ochrony proszę o zwrócenie szczególnej uwagi na dwie rzeczy: mój neseser i moją głowę.
– Sprawdzimy ich przed wejściem i wypuścimy dopiero, gdy wyjdziesz z głową i neseserem – uśmiechnął się jeden z tajniaków. – Szef już nas poinformował, co by nam zrobił, gdyby ci się coś przytrafiło.
Mikrobus wślizgnął się w ciemną czeluść wjazdu i po chwili Sloth mógł już rozgościć się w małym apartamencie z łazienką i lodówką pełną zimnych napoi.
– To pokój wypoczynkowy dla ważnych osobistości – uśmiechnął się Paul. – Pomieszczenie jest doskonale zabezpieczone, a wejścia pilnuje dwóch policjantów.
– Widzę, że Szef Bezpieczeństwa potraktował moje żądania z należytą uwagą – mruknął Sloth zrzucając bluzę kombinezonu.
– Generał powiedział, że zna cię z bardzo dawnych czasów. Kiedyś lataliście razem…
– Generał?
– Szef Wydziału Bezpieczeństwa, generał Balchen.
– Bernt Balchen?
– Tak, były pilot pozaukładowy. Parę lat temu przeszedł do Bezpieczeństwa.
– Nazwisko pamiętam. Szwed?
– Chyba Norweg.
– Mniejsza o to. Kiedy go zobaczę, pewnie sobie przypomnę, gdzie nas razem diabli nosili… Hm… Generał! Dobrze być generałem, ale ja jeszcze nie mam ochoty osiąść na stołku, nawet najwygodniejszym… Wolę fotel pilota.
– Admirałom-pilotom też nieźle się powodzi – zaśmiał się Paul wychodząc. – Za pół godziny przyjdę, by rzucić cię na pastwę reporterów.
Sloth zamknął od wewnątrz drzwi wejściowe i zniknął w kabinie kąpielowej, zabierając ze sobą neseser.
W niewielkiej salce bez okien zgromadziło się kilkunastu reporterów. Sloth widział ich przez szparę w uchylonych drzwiach. Wiercili się niecierpliwie, przygotowując swe maleńkie, kieszonkowe magnetofony z kulkami mikrofonów osadzonymi na cienkich, długich witkach wysięgników.
Na dwóch stołach przy wejściu leżały sterty videokamer i aparatów fotograficznych, strzeżonych przez młodego, wysokiego cywila o sennych oczach, który stał oparty plecami o drzwi z tyłu sali.
– Możemy zaczynać? – spytał Paul i pchnął drzwi.
Przepuścił Slotha przodem. Dziennikarze ucichli nagle, a potem rozległy się krótkie oklaski powitalne i znów zapadła cisza, dłonie z mikrofonami wysunęły się do przodu, w kierunku stolika stojącego na małym podwyższeniu.
Sloth skłonił się lekko i usiadł, Paul powiedział kilka słów, ustalając porządek zadawania pytań.
– Bardzo was przepraszam – powiedział Sloth ocierając czoło. – Przybywam bezpośrednio z podróży i nie jestem upoważniony do składania oficjalnych oświadczeń. Mogę odpowiedzieć tylko na kilka pytań o charakterze ogólnym. Proponuję, aby każdy zadał jedno rzeczowe pytanie.
Zaprotestowali pomrukiem zawodu, lecz po chwili ucichli i zaczęli pytać kolejno, podtykając mikrofony pod nos Slotha.
– Czy osadnicy dotarli bezpiecznie na planetę Ksi?
– Wszystkie pojemniki zostały prawidłowo osadzone na powierzchni planety.
– Czy istnieje tam obecnie osiedle ludzkie?
– Istniało jeszcze dwadzieścia cztery lata temu.
– Czy warunki naturalne na planecie są odpowiednie dla ludzi?
– Są bardzo dobre.
– Ilu ludzi tam znaleźliście?
– Nie znamy oficjalnych danych. Szacunkowo – do dziesięciu tysięcy.
– Czy nawiązaliście oficjalny kontakt z władzami?
– Nie.
– Dlaczego?
– Uznaliśmy to za optymalny wariant spełnienia naszej misji.
– Czy należy przez to rozumieć, że działaliście potajemnie?
– Raczej: incognito.
– To znaczy rozmawialiście z mieszkańcami nie ujawniając, kim jesteście?
– Tak.
– Czy było to podyktowane względami waszego bezpieczeństwa?
Sloth przyjrzał się pytającej dziennikarce. Była to młoda, ładna blondynka z lekko skośnymi oczyma.
– To była konsekwencja przyjętej zasady.
– Czy oni lubią Ziemian? – spytała po raz drugi ta sama dziewczyna.
– Przepraszam, ale nie mogę wyróżniać nikogo, nawet pięknych pań. Miało być po jednym pytaniu – powiedział Sloth uśmiechając się chłodno.
– Chcieliście zapewne uzyskać prawdziwy obraz społeczeństwa Ksi, nie ujawniając swej obecności?
– To był jeden z motywów postępowania.
– Czy należy stąd wnosić, że nie stwierdziliście potrzeby czynnej interwencji w sprawy planety?
– Nie czuliśmy się kompetentni do podjęcia takiej decyzji.
– Czy rzeczywiście dokonano tam terrorystycznego przewrotu, jak wynikało z zapisu znalezionego przez was w „Alfie"?
– Zapis z „Alfy" jest nadal jedynym, choć nie w pełni wiarygodnym dokumentem w tej kwestii.
– Kto zatem sprawuje władzę na Ksi i jaka jest forma rządów?
– Władzę sprawuje grupa ludzi spośród osadników. Jak powiedziałem, nie kontaktowaliśmy się z czynnikami oficjalnymi.
– Czy panuje tam terror lub dyktatura?
– Gołym okiem tego nie widać.
– Czy należy rozumieć, że sytuacja ludzi na Ksi jest w pełni zadowalająca?
– Z czyjego punktu?
– Z punktu widzenia ich samych.
– Nie. Z punktu widzenia jakichkolwiek ludzi ich własna sytuacja nigdy i nigdzie nie jest uważana za „w pełni zadowalającą".
– A według was?
– Mogło im być lepiej.
– Od czego to zależy?
– Głównie od nich samych, jak w każdym społeczeństwie.
– Czy coś im przeszkadza, mają jakieś trudności?
– Te same, co w każdym zespole ludzi: wszystkie złe cechy ludzkiej natury.
– Czy wasza wyprawa wróciła w pełnym składzie?
– Nie. Czterech łudzi pozostało na planecie Ksi.
– Z jakim zadaniem?
– Nie otrzymali zadań. Pozostali na własną prośbę.
– Czy zostali do czegoś zobowiązani lub upoważnieni?
– Do unikania wszystkiego, co mogłoby zagrozić im samym lub mieszkańcom Ksi.
– Kiedy będzie ogłoszony szczegółowy raport o wynikach wyprawy?
– Najpierw muszę go sporządzić. O ogłoszeniu czegokolwiek zadecydują moi zwierzchnicy. Zdaje się, że wyczerpaliśmy limit pytań. Dziękuję!
Sloth szybko wyszedł z sali pozostawiając reporterów wśród rumoru odsuwanych krzeseł i ożywionej wymiany zdań.
– Uff! – sapnął znalazłszy się na zapleczu sali. – Chyba udało mi się nie nałgać, nie ujawniając równocześnie niczego istotnego.
– Bardzo dobrze, komandorze! – Paul otworzył drzwi windy.
– Generał oczekuje cię w swoim pokoju.
– Spodziewam się, że przyszedłeś wyjaśnić mi wszystko szczegółowo, Sloth! – Generał patrzył na komandora z dokładnie kontrolowanym, leciutkim uśmieszkiem, jakby gotów był w jednej chwili zetrzeć z twarzy ten ledwie dostrzegalny grymas, by przybrać surowy wyraz służbowej powagi. – Ufam, że istnieją nadzwyczajne powody uzasadniające twoje postępowanie.
Sloth wydobył z nesesera gruby zeszyt w wystrzępionej płóciennej okładce i położył na biurku generała.
– Czy mogę usiąść? – spytał rozglądając się za krzesłem.
– Proszę, tutaj… – Generał wyszedł zza biurka i zapalił stojącą lampę nad niskim stolikiem w kącie gabinetu. – Tu będzie nam wygodniej.
Usiedli naprzeciw siebie w głębokich, chłodnych fotelach krytych imitacją skóry. Generał obracał w dłoniach zeszyt, jakby zastanawiał się, czy należy go otworzyć, czy raczej poczekać na wyjaśnienia komandora.
– Spotkaliśmy się już kiedyś, prawda? – Sloth studiował uważnie twarz generała. – Wybacz, generale. Oprócz nazwiska nic więcej nie zostało mi w pamięci.
– Byliśmy razem w rejonie Syriusza – uśmiechnął się generał. – Ale ja także nie pamiętałem, musiałem sprawdzić w kartotece. Tyle nazwisk, tylu ludzi…
– W porządku. Jesteśmy z tej samej epoki, Bernt. O to mi właśnie chodziło. Nie umiem rozmawiać z tymi smarkaczami młodszymi od nas sto lat.
– Czy tylko dlatego odmówiłeś złożenia raportu w Komendanturze Lotów Pozaukładowych?
– Nie tylko. Może popełniam błąd, ulegam urojeniom albo przeceniam wagę sprawy. Musisz to sam ocenić. Sam, rozumiesz? Zanim wtajemniczymy kogokolwiek w szczegóły.
Sloth wskazał gestem dłoni granatowy zeszyt na stoliku przed generałem.
– Kierujesz Wydziałem Bezpieczeństwa Lotów – ciągnął po chwili, patrząc w oczy generała. – Jeśli ty uznasz, że przesadziłem, będę się uważał za zwolnionego z odpowiedzialności. Wtedy napiszę formalny raport.
– Mów! – Generał skinął głową. – Na pisanie będzie czas później.
– A więc, krótko mówiąc, wystartowałem z Ziemi, w kierunku obiektu Ksi czterdzieści osiem lat temu, w celu zbadania losów konwoju czterech statków wiozących cztery tysiące osadników. Konwój dotarł do celu, lecz łączność z nim urwała się po wejściu statków na orbitę wokół docelowej planety. Biorąc pod uwagę odległość oraz prędkości podróżne, w rejon Ksi mogłem dotrzeć nie wcześniej, jak w pięćdziesiąt lat po utracie łączności z konwojem. Na krótko przed końcem podróży statek nasz napotkał „Alfę", jeden ze statków konwoju, dryfującą z małą prędkością w kierunku Układu Słonecznego. Na „Alfie" znaleźliśmy jednego starego człowieka, w stanie kompletnego wyczerpania fizycznego psychicznego. W dzienniku pokładowym, którego oficjalne zapisy kończą się opisem przygotowań do zejścia z orbity, znaleźliśmy także zapiski tego jedynego pasażera „Alfy". Wynikało z nich, że grupa terrorystów, ukrywająca się wśród hibernowanych osadników, zwitalizowana w pierwszej kolejności przez należącego do spisku członka załogi „Alfy", dokonała rewolty i przejęła kontrolę nad pozostałymi uczestnikami wyprawy. Z zapisu wynikało, że pojemniki z ludźmi i sprzętem bezpiecznie osadzono na powierzchni planety, część osadników zwitalizowano i podporządkowano oligarchicznej dyktaturze rebeliantów. Zadecydowałem, że należy zabrać na pokład owego półprzytomnego starca z „Alfy" i poddać go hibernacji. Wysłałem także meldunek na Ziemię i kontynuowałem lot w kierunku Ksi.
– Wszystko to wiemy z twojego meldunku – wtrącił generał. – Był dość lakoniczny, więc oczekiwaliśmy dalszych informacji. Ale oprócz raportów z powrotnego rejsu – nie nadeszły żadne nowe wiadomości.
– Nadeszłyby zaledwie cztery lata przed naszym powrotem. Uznałem to za zbyt mały zysk w porównaniu ze stratą, jaką moglibyśmy wszyscy ponieść, gdyby… ktoś niepowołany przechwycił szczegółowy raport.
– W porządku, mów dalej.
– Na Ksi zastaliśmy rzeczywiście pewien rodzaj dyktatury, nieudolnej zresztą, lecz niewątpliwie uciążliwej dla tamtejszej społeczności. Owszem, trzeba tym ludziom pomóc, bo popadli w tę sytuację z powodu naszego niedbalstwa i braku przezorności. Ale nie to jest najważniejsze w całej sprawie planety Ksi. W notatkach starca z „Alfy" znajduje się pewna sugestia, której w pierwszej chwili nie potraktowałem dostatecznie poważnie. Kiedy przeczytasz te notatki, sam przyznasz, że coś w tym jest. Rebelianci z konwoju nie mogli działać samodzielnie. Byli wykonawcami zadań wyznaczonych przez kogoś innego. Opanowanie planety Ksi, przejęcie kontroli nad tamtejszą kolonią – to tylko część szerszego planu. Nieznani mocodawcy, ulokowani gdzieś tutaj, na Ziemi lub w jej pobliżu, mają o wiele ambitniejsze zamiary. Zagrożone są wszystkie następne wyprawy osadnicze, wyruszające na inne planety. Przewrót na Ksi był zapewne pierwszą, próbną operacją tego rodzaju. Oni chcą otoczyć nas pierścieniem wrogich planet, zaludnionych potomkami osiedleńców pochodzących z Ziemi.
– Wrogich? W jaki sposób chcą to osiągnąć?
– Bardzo prosto: przeinaczając fakty i odcinając ludzi od prawdziwych informacji. Na Ksiiudało im się to prawie całkowicie już w trzecim pokoleniu osadników. Wzniecając nienawiść do Ziemian i wywołując po czucie zagrożenia z ich strony, zdołali stworzyć społeczność gotową bronić się przed nami jako przed zaciętym wrogiem dybiącym na ich niezależny byt. Stąd już prosta droga do zbudowania społeczeństwa gotowego dokonać w przyszłości inwazji Ziemi, oczywiście jako aktu prewencyjnego uprzedzającego nasz atak na nich.
Zapadło dłuższe milczenie, które przerwał generał, wstając i podchodząc do biurka.
– Rozumiem, Sloth. Mam nadzieję, że ludzie, którzy z tobą wrócili, nie znają sytuacji na Ksi?
– Oczywiście. Wszystkich, którzy ją poznali, zostawiłem tam, na ich życzenie zresztą. Resztę załogi trzymam w hibernacji, na statku. Obawiałem się…
– Że wśród nich mogą znajdować się ludzie tej… mafii?
– To prawdopodobne. Ziemskie kierownictwo spisku nie dysponuje własnym transportem międzygwiezdnym i nie posiada innych środków łączności z grupą terrorystów na Ksi oprócz naszych statków latających, na tej trasie. Być może snuli jakieś plany także wobec naszego fotonowca. Nie mogli tylko przewidzieć, że – na ich nieszczęście – spotkamy wracającą „Alfę" i zostaniemy ostrzeżeni, zanim przystąpimy do witalizacji pełnego składu załogi.
– Zaraz wydam polecenie dokładnego sprawdzenia kartotek wszystkich członków twojej załogi.
Generał rozmawiał przez chwilę z kimś przez telefon, a potem znów usiadł naprzeciw Slotha.
– Ilu ludzi zostawiłeś na Ksi?
– Czterech. Wydaje mi się, że to rozsądni chłopcy. Ale sądzę, że ich działania nie będą miały większego znaczenia dla losów osadników.
– Trzeba będzie polecieć tam jeszcze raz, z dokładnie opracowanym planem akcji i przede wszystkim – ze specjalnie przeszkoloną, pewną załogą. Musimy bezwzględnie przywrócić tam normalne warunki życia. O objęcie dowództwa poproszę oczywiście ciebie.
– Oczywiście! – żachnął się Sloth. – Jestem dożywotnio skazany na tę trasę.
– Sam mówisz, że to nie tylko sprawa planety Ksi. Teraz wiąże się ona z bezpieczeństwem Ziemi!
– Porozmawiamy o tym za trzy miesiące. Jeszcze dziś składam podanie o należny mi urlop.
– Udzielam ci go od ręki.
– Jak to? Ty?
– Przejmuję cię pod moje rozkazy. Od tej chwili sprawa planety Ksi przechodzi do Wydziału Bezpieczeństwa Lotów. Terroryzm pozaziemski – to nasza dziedzina. Obowiązuje pełna tajemnica.
– Szefowie spisku, jeśli taki istnieje, wiedzą już, że wróciłem. Teraz będą się starali dowiedzieć, co słychać u ich wysłanników. A ja jestem jedynym źródłem informacji.
– O tym, że akcja się powiodła, wiedzą już od pięćdziesięciu lat, to znaczy od czasu, gdy nie nadeszły spodziewane meldunki o lądowaniu osadników.
– Myślę, że upewnił ich o tym mój meldunek o spotkaniu z „Alfą". Nie znaleźli tam zbyt wielu szczegółów. Zapewne, podobnie jak wy, oczekiwali na dalsze raporty. Nie doczekali się ich. Cała informacja przyleciała ze mną: ten zeszyt i moja pamięć.
– Dam ci lepszą ochronę – powiedział generał.
– Najpierw sprawdź swoich ludzi. Mafia może mieć długie macki – uśmiechnął się Sloth. – A niezależnie od tego ciekaw jestem, kto za tym stoi. Ile nienawiści do ludzkości trzeba w sobie wyhodować, by wymyślić taki plan zemsty czy może przejęcia władzy.
– Myślisz, że chodzi o władzę?
– To bardzo prawdopodobne. Starzec z Alfy pisał wprawdzie w swych notatkach o „zemście zza grobu", lecz ja nie mogę uwierzyć, by komukolwiek mogła wystarczyć tak mizerna satysfakcja. Jeśli nawet cała operacja ma na celu jedynie zemstę na ziemskiej cywilizacji, to jej inspiratorzy na pewno woleliby oglądać skutki swych działań własnymi oczyma.
– W dzisiejszych czasach nie jest to niemożliwe – westchnął generał. – Nie brak łajdaków, gotowych wykonać każde paskudne zadanie w zamian za osobiste korzyści. Wystarczy umiejętnie puścić w ruch odpowiednio zmyślny program działania, a samemu skryć się w biostatorze, by tylko od czasu do czasu wyjrzeć na świat dla skontrolowania przebiegu długotrwałej akcji. Nie trzeba niczego przyspieszać, wystarczy konsekwentnie dążyć do celu wszelkimi dostępnymi środkami – by za dwieście czy czterysta nawet lat doczekać wyników.
– Najsmutniejsze jest to, że środków dla łajdackich poczynań dostarczają ludzie działający w najlepszej wierze, rozwijający naukę, technikę, cywilizację. Zło jest potężne przez to, że chwyta się wszelkich środków, przed których użyciem wzdraga się dobro, skazując się tym samym na słabość. Boję się, że nie zdołamy przechwycić szefów tej „mafii". Oni śpią sobie niewinnie, ukryci w biostatorach. Całą brudną robotę wykonują za nich mniejsi łajdacy – jak ci z planety Ksi. Możemy chwytać tylko te drobne szczupaki; rekiny pozostają nietknięte, bo nikt nie zdoła im udowodnić działań wrogich wobec ziemskiej cywilizacji. Inspiratorzy ma ją czyste ręce. Tylko ich umysły są skażone złem, ale tego nie widać i nie sposób udowodnić.
Generał spojrzał na zegar. Przez chwilę błądził wzrokiem po ścianie pokoju, jakby zastanawiał się nad czymś.
– Południe – powiedział, zgarniając do szuflady papiery z biurka. – Myślę, że mój asystent poradzi sobie beze mnie. Polecimy do naszego ośrodka rekreacyjno-szkoleniowego, gdzie zarezerwowałem dla ciebie pokój. Zapraszam na obiad, jeśli nie masz innych planów.
– Planów! – Sloth roześmiał się głośno. – Od dawna już nie miewam własnych planów. Jestem ściśle wpisany w harmonogram Kosmocentrum! Czy wiesz, że odkąd rozpocząłem loty pozaukładowe, ani razu nie udało mi się pomieszkać na Ziemi przez pełne trzy miesiące?
– Wierzę, bo ze mną też było podobnie. A jeśli nie spodoba ci się w ośrodku, znajdziemy inne miejsce.
– Wszystko jedno! – Sloth machnął ręką z rezygnacją. – Przecież właściwie zupełnie nie znam Ziemi. Wpadam tutaj raz na kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt lat, a dowództwo pakuje mnie zaraz do rezerwatu niczym jakiegoś jaskiniowca.
Generał uśmiechnął się melancholijnie. Otworzył sejf w ścianie, schował dziennik pokładowy „Alfy" i zatrzasnął drzwiczki.
– Chodźmy – powiedział zagarniając Slotha ramieniem ku wyjściu. – Wyjaśnię ci kilka spraw, tak jak mnie wyjaśniono, gdy wreszcie zdecydowałem się wycofać z lotów. Nie jest tak źle, jak myślisz. Ten dzisiejszy świat nie jest tak bardzo różny od naszego, dawnego, w którym żyliśmy w dzieciństwie.
– Wiesz… spojrzałem dziś na kalendarz i stwierdziłem straszną rzecz… – mruknął Sloth, gdy schodzili po krętych schodkach do podziemnego garażu. – Za kilka dni będę obchodził sto siedemdziesiąte ósme urodziny.
– Nic wielkiego. Co najwyżej okazja do wypicia butelki dobrego wina. Ja dociągam już do dwustu. Nie zaimponujesz mi, stary.
Sloth nieufnie oglądał maleńki odrzutowiec wprowadzony właśnie przez Bernta na platformę podnośnika.
– Wskakuj! – Bernt wcisnął przycisk, platforma ruszyła powoli w górę.
Po chwili znaleźli się na poziomie płyty kosmodromu. Sloth zajął miejsce obok generała w ciasnej kabinie samolotu.
– Co to za wehikuł?
– Samolot rakietowy pionowego startu i lądowania. Bardzo szybki i zwrotny, ląduje byle gdzie. Cała policja używa takich maszyn. Za pół godziny będziemy na miejscu.
Samolot ryknął silnikami i zawisł na chwilę na wysokości kilkudziesięciu metrów nad płytą, a potem śmignął w górę, błyskawicznie nabierając wysokości.
– Popatrz sobie! – Bernt położył samolot w szeroki skręt.
Sloth spojrzał przez prawe okienko kabiny. Z wysokości kilku tysięcy metrów poprzez czyste powietrze widać było ciągnącą się po horyzont sieć ulic i autostrad, nie kończący się obszar zieleni z luźno rozrzuconymi, jasnymi klockami budowli.
– Taki jest ten świat dzisiaj – powiedział Bernt cicho. – To miasto powstało w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, jako jedno z wielu podobnych.
– Powrót do starych koncepcji urbanistycznych?
– Po prostu do zdrowego rozsądku. Kamienne dżungle dawnych miast były nie do wytrzymania już w czasach naszej młodości, ale wydawało się, że niczego nie da się zmienić.
– Zrealizowana utopia… – mruknął Sloth na pół do siebie.
– Zieleń, czyste powietrze, luźna zabudowa… Ciekaw jestem, jakim kosztem?
– Nie rozumiem?
– Czym ludzkość płaci za te luksusy? Nie potrafię uwierzyć, że udało się wszystko załatwić…
Bernt wyrównał tor lotu, przyspieszył gwałtownie. Mknęli teraz na wysokości dziesięciu tysięcy metrów wprost na południe. Na ekranie radaru widać było mrowie poruszających się punktów.
– Dosyć ciasno w powietrzu – zauważył Sloth.
– To jeszcze nic. – Bernt machnął lekceważąco ręką. – Zresztą centralna kontrola eliminuje praktycznie możliwość kolizji nawet przy większym ruchu. Odkąd zlikwidowano lotnictwo wojskowe, w powietrzu zrobił się luz. To samo na ziemi, po usunięciu baz wojskowych, terenów zamkniętych, poligonów rakietowych okazało się, że jest mnóstwo miejsca na luźną zabudowę, na uprawy rolne…
– Pełne rozbrojenie?
– Tak, czterdzieści trzy lata temu.
– Nigdy w to nie wierzyłem.
– A jednak udało się. To była ostatnia szansa.
– Zwolniły się środki finansowe?
– Wyobraź sobie, że nie to było najistotniejsze! Przemysł zbrojeniowy napędza inne dziedziny życia, głównie technikę i nauki ścisłe. Gdy zabrakło tego stymulatora, od razu spadło obłędne tempo rozwoju techniki, nie służącej bezpośrednio ludziom. Osiągnięto stabilizację na zupełnie przyzwoitym poziomie rozwoju. Do tego jeszcze udało się prawie całkowicie zahamować wzrost populacji, dość równomiernie rozdzielić dobra konsumpcyjne…
– Nie do wiary! – Sloth pokręcił głową z mieszaniną podziwu i nieufności. – Jakiż to ustrój społeczny udało się zrealizować?
– Wiesz, to trudno określić w kategoriach znanych ci sprzed stulecia – uśmiechnął się generał. – Żadna z dawnych koncepcji społeczno-ekonomicznych nie ostała się wobec zmiany warunków. Istotne było to przede wszystkim, że porzucono dogmaty, do których tak przywiązani byli ideolodzy dawnego świata. Zwyciężyła zasada pragmatyzmu. Z każdej doktryny wzięto jej najlepsze założenia, najskuteczniejsze metody. Jak dotąd, wszystko to funkcjonuje nie najgorzej.
– A system władzy? Czy udało się stworzyć warunki dla pełnej demokracji?
– Hm… Nazwijmy to „demokracją racjonalną".
– To coś nowego.
– Po prostu społeczeństwo decyduje o wszystkim większością głosów, kontroluje władzę. Ale prawo zabierania głosu przysługuje tylko tym obywatelom, którzy są w porządku wobec społeczeństwa. Usunięto w ten sposób podstawową usterkę klasycznej demokracji. Społeczeństwo kontroluje nie tylko władzę, lecz także poszczególne jednostki; natomiast jednostka uczestniczy w tej kontroli tylko wówczas, jeśli społeczeństwo akceptuje jej postawę i kwalifikacje do udziału w sprawowaniu kontroli.
– To dość skomplikowane.
– Jak pożyjesz tutaj, zrozumiesz.
– Za pięćdziesiąt lat będzie znowu inaczej.
– Więc jednak polecisz?
– A co mi pozostaje? – westchnął Sloth.
– Ty po prostu boisz się wrócić na dobre do tego świata. Wracasz z ciekawości i nostalgii, a potem szybko znów chcesz uciec.
– Nieprawda. Wracam, bo tu są fajne dziewczyny, dobre trunki i parę miłych miejsc. A potem znowu wsysa mnie próżnia.
– Słowo w słowo tak samo mówiłem. – Generał uśmiechnął się ironicznie. – Wszyscy jesteśmy kłamcami. Po prostu boimy się powoli umierać patrząc na ten kochany, dobry, cholerny świat.
– Nie wszystko mi powiedziałeś, Bernt. Świat, który przedstawiłeś, nie może istnieć. Albo czegoś brakuje w jego opisie. Ten model jest niekompletny.
Generał patrzył w kierunku jeziora, na leniwie przesuwające się kolorowe żagle. Sloth podszedł do balustrady tarasu i wsparty obiema rękami obserwował spacerujące wzdłuż plaży grupki młodych ludzi. Zauważył dość istotną zmianę plażowych obyczajów w porównaniu z tym, co pamiętał sprzed pół wieku, gdy spędzał swój krótki urlop na jednej z wysepek archipelagu Filipin. Po raz nie wiadomo który powróciła moda „retro", dziewczyny paradowały w obcisłych trykotach do kolan, a każdy głębszy dekolt przyciągał spojrzenia mężczyzn.
Jak śmiesznie drepce w kółko ten poczciwy świat, pomyślał Sloth. Przynajmniej pod pewnymi względami.
– Masz rację, Sloth. Nie opowiedziałem o wszystkim. Są w naszym współczesnym świecie problemy, trudności…
– Nawet walka. Mimo powszechnego rozbrojenia.
– Skąd wiesz?
– Zło żywi się dobrem. W dobrym świecie zło musi się wcześniej czy później zalęgnąć, jak myszy w pełnym spichlerzu.
– Powiedziałbym nawet, że zło rodzi się z dobra. Dlatego nie sposób go wyplenić. To szczególny rodzaj samorództwa – westchnął Bernt. – Naszym największym problemem jest teraz zwykły, bezsensowny terroryzm. Socjolodzy twierdzą, że jest on konsekwencją naszych z gruntu dobrych zasad społecznych i to czyni walkę z nim tak trudną i właściwie beznadziejną.
– A ty zgadzasz się z socjologami? – Sloth odwrócił się gwałtownie w stronę generała.
– Widzisz… Nie można zaprzeczyć pewnym oczywistym… prawidłowościom – powiedział Bernt powoli cedząc słowa. – Mechanizm zjawiska można przedstawić w uproszczeniu następująco: kiedy system społecznej kontroli nad władzą udoskonala się do tego stopnia, że żaden karierowicz, człowiek bez kwalifikacji, dureń czy złodziej nie może ani przez chwilę utrzymać się na kierowniczym stanowisku – powstaje natychmiast społeczna klasa tych właśnie odrzuconych, pozbawionych szansy realizacji swych ambicji. Piastowanie kierowniczych stanowisk daje – siłą rzeczy – pewne przywileje, korzyści, osobiste wygody. Dopóki jednak społeczeństwo uznaje przydatność wyłonionych spośród siebie przywódców, dopóki akceptuje ich kierowniczą rolę – godzi się także, w pewnych granicach, na ich uprzywilejowany status społeczny. Zwłaszcza że odwołany ze stanowiska wraca do normalnego, przeciętnego bytowania wśród reszty obywateli. W takim systemie człowiek nieuczciwy, nawet jeśli uda mu się prześlizgnąć na kierowniczą pozycję, nie przetrwa na niej długo. Nasza konsekwentna polityka społeczna pozbawia szans przewodzenia dość liczną klasę obywateli, którzy w innym, mniej doskonałym systemie czuliby się jak ryby w wodzie. Cóż im pozostaje? Bezsilna złość lub zorganizowana walka z systemem. Systemu takiego jak nasz nie da się pogorszyć stopniowo. Konieczny jest frontalny, zmasowany atak, pełna destrukcja systemu, doprowadzenie do chaosu, z którego może wyłonić się zupełnie inna forma władzy, oparta na przemocy i braku wszelkich skrupułów wobec społeczeństwa.
– Na planecie Ksi mieliśmy właśnie do czynienia z czystym, laboratoryjnym niemal przypadkiem takiego działania – wtrącił Sloth. – Ale było to możliwe tylko przy pełnej izolacji tej małej społeczności i braku możliwości przeciwdziałania.
– Wbrew pozorom, na Ziemi terroryzm ma również dość dobre warunki działania. – Bernt uśmiechnął się smutno. – W dobrobycie i względnym spokoju społeczeństwo szybko się dezintegruje, rozbraja, rozpada na jednostki, które trudno zmobilizować do wspólnych akcji. Dlatego każda zorganizowana grupa, choćby niewielka, staje się istotną siłą, zdolną do skutecznych działań. To daje szansę terrorystom w naszych, ziemskich warunkach.
– Sądzę, że macie tutaj jakichś… specjalistów od zwalczania terroryzmu?
– Całą armię! – Generał wskazał dłonią w stronę plaży. – To jedyny sposób na zachowanie równowagi. Popatrz! Co najmniej jedna trzecia spośród tych młodych ludzi w kolorowych majtkach to nasi agenci. Tutaj, w ośrodku, jest ich szczególnie dużo, bo oprócz pełniących służbę są także wypoczywający lub szkolący się funkcjonariusze Bezpieczeństwa Lotów. Terroryści lubią szwendać się w okolicach portów kosmicznych, podobnie jak ongiś byli plagą dworców i linii lotniczych. Dlatego mamy, oprócz ogólnoświatowej służby policyjnej, także specjalne oddziały antyterrorystyczne na kosmodromach.
Sloth nalał sobie pół szklanki musującego napoju i wrzucił do niego kilka koste"k lodu. Przez chwilę patrzył w zamyśleniu na bąbelki gazu strzelające nad powierzchnię płynu. Poczuł nagle nieodpartą chęć wyłączenia się ze wszystkich spraw mających związek z kosmosem, terroryzmem, społecznymi problemami Ziemi i innych planet…
Cóż mnie obchodzi ten cholerny świat, który ze zmiennym szczęściem, trwa tutaj od wieków, bez mojej pomocy? pomyślał z nagłym uczuciem znużenia. To nie są moje kłopoty, ja wyłączyłem się, czy może mnie wyłączono z tego świata już sto kilkadziesiąt lat temu, a jeśli jestem do czegoś potrzebny, to nie tutaj… Jeśli jednak tu zostanę, nie przydam się wprawdzie już na nic, ale za to zdążę jeszcze odrobić wszystkie lata zmarnowane na kosmiczynch szlakach, na monotonnych wachtach we wnętrzu statków pędzących przez morza pustki, na powierzchni obcych, martwych globów…
Wielokrotnie zastanawiał się nad motywami swojej młodzieńczej decyzji wybrania zawodu kosmicznego pilota – i zawsze dochodził do tej samej myśli, tkwiącej u podstaw wyboru. To nie obce planety go pociągały, to nie ciekawość innych światów, nie pasja dalekich podróży. Od dwudziestego trzeciego roku życia, gdy otrzymał pierwszy przydział do załogi kosmicznego pojazdu, Sloth nieustannie uciekał przed światem sobie współczesnym, uciekał przed nieuchronnością przemijania razem z nim. Pragnął przeżyć ten świat, oszukać upływ czasu, boleśnie dotykający tego wszystkiego, z czym człowiek wiąże się na stałe: osobistych pamiątek, domów, miast, kobiet… W rezultacie, ze stu siedemdziesięciu ośmiu lat swego istnienia, na Ziemi spędził mniej niż trzydzieści – dzieciństwo, studia i… krótkie przerwy między kolejnymi podróżami; kilkanaście lat pochłonęły kosmiczne wachty i pobyt na planetach paru układów gwiezdnych; reszta – to były długie przerwy w życiorysie: hibernacje, anabiozy, stany biostatyczne. Właściwie nie miało to sensu, skonstatował, nie po raz pierwszy zresztą. Uciekłem tylko przed ludźmi. Moi rówieśnicy i późniejsi przyjaciele nie istnieją, a świat, powtarzający wciąż te same ograne schematy w coraz to nowych dekoracjach, czeka tylko, bym wreszcie przylgnął do niego i wtopił się w nieubłagany strumień przemijania. Ale ja się jeszcze nie dam!
– Powiedziałeś: bezsensowny, bezideowy terroryzm. Czy nie tkwi tu błąd, który podważa skuteczność zwalczania tego zjawiska?
Generał przeniósł spojrzenie z horyzontu na twarz Slotha.
– Wiem, co masz na myśli. Gdy mówiłeś o mafii, kierującej rebeliantami z Ksi, także zacząłem się nad tym zastanawiać! Można by rzeczywiście założyć, że poszczególne akty terroru – tu, na Ziemi i gdziekolwiek – nie muszą być dziełem niezależnych sił. Wykonawcy są różni, lecz inspiracja może pochodzić z jednego lub kilku silnych, dobrze zorganizowanych centrów kierowania. Cele wykonawców są mniejsze i bardziej trywialne, lecz w sumie zbieżne z dalekosiężnymi celami inspiratorów. Szeregowy terrorysta ma niewiele czasu, spieszy się, działa intensywnie, by osiągnąć swój partykularny, ograniczony cel w ograniczonym okresie swego życia. Jego mocodawca nie musi działać pochopnie, może zapoczątkowywać długotrwałe procesy stopniowej destrukcji społeczeństwa, może kruszyć system społeczny powoli, małymi krokami, formować samoewoluujące struktury wrogie temu systemowi.
– Musicie uderzyć w ośrodki dyspozycyjne. Bez tego wszystkie wysiłki będą daremne.
– To wymaga czasu i przygotowań. A przede wszystkim. – zlokalizowania tych ośrodków! Tymczasem jednak trzeba konsekwentnie walczyć z objawami. Planeta Ksi jest jednym z nich.
– Kiedy myślę o tym, co się stało na Ksi, utwierdzam się coraz bardziej w przekonaniu, że starzec z „Alfy" miał rację. Buntownicy byli tylko narzędziem, tępawym zresztą, w cudzych rękach. Pomyśl: jak precyzyjnie musiała być przygotowana operacja przejęcia kontroli nad konwojem! Trzeba było przemycić dziesięciu spiskowców do zespołu osadników, których przecież selekcjonowano bardzo dokładnie. A ponadto – jednego jeszcze wcisnąć do załogi konwoju. Tego nie mogli zorganizować samodzielnie ci sami prymitywni ludzie, którzy potem, po przejściu władzy, zupełnie nie potrafili poradzić sobie ze społeczeństwem inaczej, jak tylko metodami przymusu i represji.
– Jeśli jest tak, jak zakładamy, to na co u licha liczy centrala hipotetycznej mafii? W jaki sposób mogą zagrozić Ziemi społeczeństwa tak marnie się rozwijające jak kolonia na planecie Ksi?
– Być może przeceniono możliwości umysłowe i zdolności organizacyjne rebeliantów. Ale można także przyjąć, że nie liczono na nic innego jak tylko na wszczepienie ludziom nienawiści do Ziemi. Złe warunki bytowe sprzyjają takiej indoktrynacji, należy tylko… umiejętnie wskazywać winnych. Wszystkie niepowodzenia społeczeństwa planety Ksi będą uzasadnione wrogą działalnością Ziemi. Każda nasza interwencja dostarczy tamtejszej władzy nowych argumentów przeciwko nam. A czas nie odgrywa zasadniczej roli, przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy kierują tą globalną dywersją.
– Tak… – Generał pokiwał głową. – Ich plan może być o wiele precyzyjniejszy, niż nam się wydaje. Trzeba dobrze się zastanowić, zanim podejmiemy jakieś kroki. Być może chcemy ścigać własne urojenia. Ale nie wolno nam zlekceważyć tej sprawy. Potomni by nam nie wybaczyli.
Wstał ociężale, jakby z niechęcią rozstawał się z widokiem jeziora i błękitnego nieba nad wodą. Nie odrywając oczu od krajobrazu powiedział:
– Zostawiam cię tutaj w spokoju na parę dni. W ścianie pokoju jest sejf. Znajdziesz tam broń osobistą z instrukcją użycia. Miejscowa ochrona dostała odpowiednie polecenia, a niezależnie od tego przysłałem tu paru moich agentów w cywilu.
Przypuszczam, że w ciągu trzech czy czterech dni uda ci się sporządzić szczegółowy raport, a ja spróbuję przygotować dla ciebie odpowiednią załogę. W sprawie Ksi nie rozmawiaj z nikim oprócz mnie, i to tylko osobiście. Żadnych telefonów, żadnych posłańców. Gdy będę miał do ciebie sprawę, przylecę osobiście. Jesteś tu raczej bezpieczny, ale uważaj, zwłaszcza na kobiety! Jeśli nasze hipotezy są słuszne, to centrala mafii, wcześniej czy później, będzie chciała dowiedzieć się szczegółów o sprawie Ksi.
Uścisnął dłoń Slotha i zaczął powoli schodzić z tarasu w dół. W połowie schodków zatrzymał się jeszcze i spojrzał na komandora.
– Pamiętaj! Pisz ręcznie, w jednym egzemplarzu! Żadnych maszyn do pisania! Rękopisy chowaj do sejfu! – powiedział dobitnie.
– Dlaczego?
– Są sposoby na odczytanie tekstu na podstawie zarejestrowanego stuku maszyny do pisania. Każda czcionka wydaje nieco inny dźwięk!
– Żartujesz?
– Bynajmniej. Kryminologia zrobiła postępy.
Sloth wszedł do pokoju i przyciskiem w ścianie zasunął za sobą oszklone drzwi od strony tarasu. Przyjrzał się szybom. Były wyjątkowo grube, lecz pod naciskiem dłoni uginały się dość miękko. Z chwilą zamknięcia drzwi włączył się szumiący cichutko klimatyzator. Sloth podszedł do ściany i zdjął z niej oprawną w ciężkie ramy reprodukcję starego obrazu. Spojrzał na skrawek papieru, na którym zanotował szyfr zamka i otworzył sejf Przedmiot, który tam znalazł, w niczym nie przypominał broni. Sloth przejrzał załączoną kartkę z instrukcją i umieścił przedmiot we wnętrzu dłoni.