Przed frontonem gmachu ministerstwa Wiktor poczuł nagle, że jest znowu sam, że z powrotem stał się suwerennym właścicielem i dysponentem własnego ciała. Chyba po raz pierwszy w życiu poczuł prawdziwy smak osobistej wolności – na zasadzie kontrastu z totalnym zniewoleniem, jakiego doświadczał od wczesnego ranka dzisiejszego dnia.
Poprawiając na sobie ubranie, potargane nieco podczas szarpaniny ze strażnikiem i portierem, wciąż czuł na twarzy rumieniec wstydu z powodu tych wszystkich incydentów, których był dziś głównym bohaterem, i tych niedorzeczności, które dzisiejszego przedpołudnia padły z jego ust wobec poważnych urzędników państwowej administracji.
Z zażenowaniem rozejrzał się dokoła i z ulgą stwierdził, że oprócz niechlujnego osobnika drzemiącego na pobliskiej ławce nie było innych świadków komicznej w gruncie rzeczy scenki przed portalem gmachu. Wiktorowi nigdy dotychczas nie zdarzyło się być tak sromotnie wyrzuconym… no, powiedzmy, wyniesionym za drzwi.
Wolny od wszelkiej kontroli swego wewnętrznego gnębiciela, nie przynaglany do biegania po ulicach miasta, Wiktor przysiadł na ławce obok drzemiącego typa. Piekły go stopy, żołądek dopominał się o swoje prawa… Obca siła dopadła go w chwili, gdy w drodze do biura zamierzał właśnie wstąpić na śniadanie. Wbrew chęciom i zamierzeniom, zamiast w barze znalazł się w bibliotece uniwersyteckiej, gdzie tajemnicze „coś" panoszące się w jego mózgu zażądało atlasu astronomicznego i na podstawie współrzędnych odnalazło gwiazdę o nazwie Megrez w konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy. Powtórzywszy kilkakrotnie – ustami Wiktora – nazwę tej gwiazdy, niezwykły „gość" skierował kroki swego gospodarza-nosiciela kolejrio do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potem do Akademii Nauk, do Ministerstwa Handlu Zagranicznego, Kultury i paru jeszcze innych instytucji rządowych. Wszędzie, przerhawiając poprzez usta Wiktora, przedstawiał się jako „delegat Układu Megrez wraz z tłumaczem", co samo przez się wystarczało, by wywołać kpiące uśmiechy na twarzach urzędników. Nikt z rozmówców nie traktował z należytą uwagą dalszych wywodów Megrezyjeżyka, który nie był w stanie przedstawić żadnego materialnego dowodu swej tożsamości, a zewnętrznie prezentował się w postaci wąsatego blondyna w średnim wieku. Trudno się dziwić urzędnikom, że po paru zdaniach kwiecistej przemowy przybysza z dalekiej gwiazdy wzywali portiera lub wartownika. Wiadomo przecież, jak wielu maniaków podaje się w dzisiejszych czasach za wysłanników cywilizacji pozaziemskich… Jeden tylko dyrektor gabinetu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wykazał nieco dyplomatycznego taktu i zawodowej rutyny; po wysłuchaniu kilku pierwszych zdań przybysza spojrzał w okno i spytał: „Czy to pan przyleciał tym latającym spodkiem, który stoi przed głównym wejściem? Jeśli tak, to bardzo proszę zaparkować pojazd w innym miejscu. Portier wskaże panu parking dla interesantów." Megrezyjczyk w tym momencie autentycznie się zacukał, jakby nie chcąc przyznać się, że on – tak ważny delegat obcej cywilizacji – wędruje po mieście na piechotę. Nim odzyskał rezon, wezwany portier wyprowadził Wiktora z budynku.
Wyrzucany z urzędów – nieraz przy użyciu siły, bo gwiezdny przybysz stawiał czasem czynny opór – Wiktor nie czuł nawet urazy do ludzi, którzy traktowali go tak lekceważąco. Obserwując poczynania swego niezwykłego gościa bez trudu konstatował, iż Megrezyjczyk nie przejawia ani krzty talentu dyplomatycznego czy choćby elementarnej grzeczności koniecznej w stosunkach z ludźmi. Jego arogancja musiała drażnić rozmówców. Widać było, że delegat Układu Megrez niezbyt starannie przygotował się do swej roli, nie zadawszy sobie trudu szczegółowszego przejrzenia zasobów pamięci swego nosiciela, które z powodzeniem wystarczyłyby mu, by wniknąć w psychikę Ziemianina, mieszkańca tego kraju, w którym przybyszowi wypadło działać.
Od chwili gdy Wiktor pojął, co spotkało go dzisiejszego ranka, był skłonny udzielić mu daleko idącej pomocy, ułatwić wykonanie zadania, dopomóc w opracowaniu skutecznego planu działania. Niestety! Przybysz okazał się osobnikiem apodyktycznym i ponad wszelką miarę zadufanym we własne umiejętności. Wiktora ignorował zupełnie, zepchnąwszy jego osobowość na zupełny margines świadomości. Traktował człowieka jak istotę niższą, a jego mózgu używał jako podręcznego komputera tłumaczącego. Z tego choćby względu żadna współpraca nie mogła wchodzić w rachubę. Tym bardziej, że cele i zamierzenia obcego przybysza nie były właściwie znane. Wiktor uznał tę sytuację za całkowicie nie do przyjęcia: nie może być mowy o partnerskiej współpracy, gdy ktoś sięga po całą informację dostępną w cudzym mózgu nie wyjawiając ani jednej własnej myśli…
O, nie! W taki sposób nie pozwolę się traktować! zbuntował się Wiktor, gdy wolnym nareszcie od kontroli umysłem ogarnął swą sytuację. Gotów jestem zrozumieć, że ktoś otrzymał trudne zadanie, że ma wymagającego szefa i mnóstwo trudności w nieznanym terenie. Ale, do diabła, ja także mam szefa, który nie lubi, gdy bez uprzedzenia opuszczam dzień roboczy. Skoro ten bęcwał z Megrez szpera w mojej pamięci wynajdując tam rzeczy, o których prawie już zapomniałem, to znaczy, że wie wszystko, co i ja wiem. Więc niby dlaczego nie uwzględnia takich elementarnych spraw jak moje śniadanie czy telefon do szefa z prośbą o dzień urlopu? To jest po prostu bezczelność i lekceważenie. Czuję się zwolniony z jakichkolwiek uprzejmości wobec niego!
Trzeba przyznać, że przez całe przedpołudnie Wiktor uczciwie próbował – z ciasnego kącika świadomości, do którego zepchnęła go rozpanoszona osobowość Megrezyjczyka – nawiązać z nim partnerski dialog, ustalić jakieś zasady współpracy, jakiś modus vivendi niezbędny w sytuacji, gdy dwie osobowości posługują się tym samym ciałem i umysłem. Nic z tego! Przybysz zawłaszczył jedno i drugie, uchylając się od uznania jakichkolwiek praw swego gospodarza. Prawdę mówiąc ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do Wiktora, nie przedstawił się nawet, nie wypowiedział słowa powitania, nie mówiąc już o przeprosinach za niezwykłe najście.
Albo jest to wyjątkowo źle wychowany osobnik, albo, co gorsza, wszyscy oni mają takie paskudne maniery, pomyślał Wiktor. Tak czy owak, jeśli wróci i jeśli będzie się ze mną w taki sposób obchodził, postaram się wymyślić i zastosować środki odwetowe.
Pustka w żołądku i obolałe stopy sprawiły, że Wiktor czuł wzrastającą niechęć do swego gościa, chociaż początkowo uznał swą przygodę za interesującą i rokującą ciekawe perspektywy. Po paru godzinach uganiania się po mieście i wystawiania na szyderstwa wolał, by jednak jego kontakty z pozaziemską cywilizacją na tym się zakończyły. Równocześnie zdał sobie sprawę z tego, że po ewentualnym powrocie Megrezyjczyk – jeśli tylko zechce – będzie mógł zapoznać się dokładnie ze wszystkimi myślami, które Wiktor snuł podczas jego nieobecności. W tej sytuacji wymyślanie jakichkolwiek posunięć przeciwko przybyszowi nie miało sensu: wszelkie najtajniejsze knowania Wiktora nie dawały się w żaden sposób ukryć…
– Bezczelny, kosmiczny cham! – warknął Wiktor wstając z ławki.
Rozparty na przeciwnym końcu ławki mężczyzna wyglądający na drzemiącego pijaka wcale łiie spał. Od dłuższego czasu obserwował Wiktora spod oka, a teraz poruszył się nagle.
– Pan coś mówił? – zagadnął.
– Nie do pana – mruknął Wiktor i powlókł się w stronę ulicy.
– Zaraz, zaraz! – Typ z ławki dogonił go nadspodziewanie zwinnym susem. – Niech pan zaczeka. Pan powiedział: „kosmiczny cham". Kogo pan miał na myśli?
Wiktor szedł przed siebie, nie oglądając się na natręta, lecz ten najwyraźniej nie miał zamiaru się odczepić.
– Zaczekaj, przyjacielu! – powiedział przymilnie. – Widziałem, jak ten głupi wykidajło wypieprzył cię z ministerstwa. Znam to, słowo daję! Czy ten twój nie jest przypadkiem z Aldebarana?
Wiktor zatrzymał się i odwrócił w kierunku podążającego za nim człowieka.
– Z Aldebarana? – spytał mierząc podejrzliwie wzrokiem niedużego, łysawego mężczyznę w pomiętym ubraniu.
– Siedzę tu i czekam… i, co gorsza, zaczynam trzeźwieć. A jak wytrzeźwieję, to ten bydlak z Aldebarana znowu mnie dopadnie i każe mi wygadywać te swoje błazeństwa… – wyjaśnił pijak gorliwie. – Więc jak zobaczyłem, że ciebie też wyrzucili, tak jak mnie w ubiegłym tygodniu, to pomyślałem, że może mój Aldebarańczyk znalazł sobie nową ofiarę i da mi wreszcie spokój…
– Niestety! Mój pochodzi z Układu Megrez… – powiedział Wiktor z pewnym współczuciem.
– I co? Włazi w ciebie każdego ranka i ujeżdża cię do wieczora, z krótkimi przerwami na posiłki?
– Nie wiem… Dziś… pierwszy dzień… – bąknął Wiktor.
– Wyrazy współczucia! – Pijak wyciągnął dłoń w jego kierunku. – Wszystko jeszcze przed tobą. Musimy trzymać się razem, bo nas wykończą te bydlaki… Mów mi Adam… Widzisz, co ze mnie zrobił ten Aldebarańczyk? Już drugi tydzień nie mogę się od niego uwolnić. Z pracy mnie wylali, przepiłem wszystkie oszczędności, a on codziennie, parę razy na dobę przychodzi i sprawdza, czy przypadkiem nie wytrzeźwiałem. Początkowo próbował wylewać mi alkohol, ale zawsze jakoś udało mi się znaleźć przyjaciela, który coś postawił… A propos, nie masz czegoś do picia?
– Może by się znalazło, w domu… Więc mówisz, że już drugi tydzień… A ja miałem nadzieję, że mój poszedł sobie do diabła i zostawił mnie w spokoju…
– Nie łudź się. Ja też na to liczyłem. Ale, niestety, okazuje się, że to niełatwa sprawa znaleźć takich jak my. Mało kto jest podatny na sterowanie, jak mówi mój Aldebarańczyk.
– Czyżby z tobą rozmawiał?
– Skądże znowu! On traktuje mnie jak zwierzę… Ale mogę słyszeć, co moimi ustami mówi do innych ludzi. Odkąd wpadłem na ten pomysł z piciem, zmuszony był usprawiedliwiać się przed rozmówcami z powodu mojego stanu. Każdemu wyjaśniał, że wciąż nie może znaleźć innego człowieka odpowiedniego do roli nosiciela jego osobowości. Na szczęście wszystko, co mówił, brano za pijacki bełkot. Tym sposobem pozbywam się go na dłuższe okresy, bo kiedy jestem pijany, nie ma ze mnie żadnego pożytku i zapewne lata i szuka sobie kogoś innego. Może wreszcie znajdzie…
– Metoda jest skuteczna – uśmiechnął się Wiktor – lecz chyba trochę zbyt kosztowna… No i dla zdrowia też nieobojętna!
– Jeśli tylko będę miał co pić, to na pewno go przetrzymam! – oświadczył Adam buńczucznie. – Ale, jak na razie, czuję się niebezpiecznie trzeźwy…
– No dobrze, chodźmy! – powiedział Wiktor z rezygnacją. – Masz rację, może lepiej trzymać się razem…
– Jestem ci szczerze wdzięczny! – ucieszył się Adam. – Nie damy się żadnym kosmicznym bydlakom!
– Gdyby twój Aldebarańczyk lepiej cię pilnował, nie mógłbyś się upijać – zauważył Wiktor, gdy szli do taksówki.
– Na szczęście oni też muszą czasami odpoczywać. Nie czuwają bezustannie, co pewien czas znikają z ciała nosiciela.
– Może są w nas przez cały czas i słuchają, co o nich mówimy?
– A niech sobie nawet słuchają, dranie. Ostatecznie to my jesteśmy u siebie, a oni wleźli do nas nieproszeni. A jeśli chcą usłyszeć, co o nich myślę, to zaraz im. powiem! Nigdy nie robiłem z tego tajemnicy – prychnął Adam lekceważąco.
– No, już wystarczy, później pogadamy – uciszył go Wiktor pomagając mu ulokować się w taksówce. – Ktoś postronny mógłby mieć wątpliwości, o kim mówisz „oni", i kłopoty gotowe… A nasi goście znają nawet nasze myśli, nie musisz im niczego mówić.
Agaabar z trudem panował nad pijanym mózgiem Adama. Kiedy wcielił się w niego, było już za późno: opróżniona butelka stała na stole pomiędzy dwoma podochoconymi mężczyznami. Przez przymglone oczy Adama Aldebarańczyk przyjrzał się twarzy Wiktora.
– Z kim mam przyjemność?… – zagadnął niepewnie. – Wiktor, czy… kolega z Układu Megrez?
Człowiek z drugiej strony stołu mierzył chwilę Agaabara chłodnym, trzeźwym spojrzeniem.
– A jak się koledze wydaje? – powiedział wreszcie z ironicznym uśmiechem. – Od pół godziny piję z twoim nosicielem. A raczej upijam go. Nie przeczę, że czynię to z premedytacją.
– Skąd jesteś?
– Przecież wiesz. Z Megrez.
– Akurat mi to coś mówi! Skąd mam znać tutejsze nazwy obiektów astronomicznych?
– Wpadnij przy okazji do biblioteki, kiedy będziesz trzeźwiejszy, i sprawdź w atlasie galaktycznym. Nie chce mi się wyjaśniać szczegółowo. Zresztą twój nieprzytomny mózg i tak nie zapamięta. Współczuję ci! Dość marnie trafiłeś.
– Niech to diabli wezmą. Ale nie mogę znaleźć nikogo lepszego. Ludzie zamieszkujący te tereny zupełnie nie nadają się do wykorzystania jako nosiciele…
– Masz rację, to wyjątkowo trudny teren. Miałem trochę szczęścia, trafił mi się inteligentny osobnik, prawie niepijący, a przy tym, wydaje mi się, dość podatny na sterowanie. Niełatwo tutaj o podobny egzemplarz. Będziesz musiał pozostać przy swoim alkoholiku, ale dla mnie to nawet lepiej: ubiegnę cię przy nawiązywaniu kontaktów handlowych. Na pewno niektóre nasze cele są podobne, a kto pierwszy, ten lepszy.
– Nie jesteś zbyt uprzejmym partnerem… – skrzywił się Agaabar.
– Nie jesteśmy partnerami, lecz konkurentami, przyjacielu z dalekiej gwiazdy – zaśmiał się Megrezyjczyk.
– Udało ci się. Ale ja też wreszcie znajdę sobie tubylca skłonnego do podporządkowania się mojej woli.
– Wątpię. Oni wszyscy tutaj mają wyjątkową awersję do podporządkowywania się obcym. Jako jednostki i jako cały naród. Gdybyś znał ich historię, łatwiej byś to zrozumiał…
– Trudno uczyć się historii od pijaka, który pewnie sam nie był nigdy zbyt pilnym uczniem…
– Możesz mi wierzyć, sprawdziłem to. Sam zresztą zauważyłeś, jakich sposobów używa twój Adam, by uniemożliwić ci kierowanie jego ciałem…
– O, tak! Zawsze znajdzie kumpla, który go napoi. Albo wydobędzie alkohol nie wiadomo skąd, mimo że pozostawiam mu tylko drobne sumy na jedzenie.
– Mój też nie jest idealny – westchnął Megrezyjczyk. – Kiedy tylko zostawiam go samego, zaraz coś knuje przeciwko mnie, opracowuje plany uwolnienia się od zależności. Oczywiście nic mu z tego nie wychodzi, bo gdy tylko wrócę i zajrzę w jego pamięć, zaraz wszystko wiem…
– Ja nawet nie mogę dobrze skontrolować, co mój pijak robił i myślał podczas mojej nieobecności. Kiedy się upije, sam niczego nie pamięta. Czasem zupełnie nie umiem się połapać w tym całym bałaganie, który znajduję w jego mózgu.
– Wiesz co? Lepiej wróć na Aldebarana. Będę miał swobodne pole działania, a ty poprosisz o zmianę terenu. Tutaj nie dasz sobie nigdy rady…
– Dlaczego?
– Bo wy, Aldebarańczycy, znani jesteście w Galaktyce z… no, powiedzmy, niezbyt lotnych umysłów…
– Coo? Kto tak o nas mówi?
– Prawie wszyscy, nie udawaj że tego nie wiesz! Mówi się zwykle: tępy jak Aldebarańczyk…
Agaabar zerwał się z krzesła, lecz pijane ciało, którego używał, zatoczyło się niebezpiecznie.
– Hej, kolego! – warknął siadając. – Za takie zaczepki dostaje się u nas po trąboczułkach!
– U nas nie. Nie mamy trąboczułek, tylko przyzwoite cefalopodia, jak każdy wysoko rozwinięty gatunek istot rozumnych. Podejrzewam, że zupełnie nie nadajecie się do współpracy z mieszkańcami tej planety ze względu na niższy od nich poziom rozwoju.
Myśli Agaabara z trudem torowały sobie drogę poprzez szumiące alkoholem zwoje mózgu Adama. Chciał ciętą ripostą zareagować na zniewagę tego bezczelnego typa z jakiegoś zapadłego kąta Galaktyki, lecz kipiąca złość przytępiała mu dowcip.
– Rozważ moją propozycję – rzucił na koniec Megrezyjczyk – i wycofaj się stąd. To naprawdę za trudny teren dla ciebie. Ci ludzie wprost fizycznie nie znoszą niczyjej dominacji. Cały ich naród, z nielicznymi wyjątkami, ceni sobie wyżej niezależność i osobistą swobodę niż korzyści płynące z kontaktów z potężnymi obcymi siłami. Wątpię, czy uda ci się znaleźć takiego, który nie będzie wszelkimi sposobami zrzucał cię ze swego karku, gdy go dosiądziesz… Na razie znikam.
– Idź do diabła – burknął Agaabar.
– On pana obraził, szanowny przybyszu z Aldebarana – powiedział Wiktor z szacunkiem. – Na pana miejscu nie darowałbym tego.
– A co ja mogę mu zrobić? – Agaabar wzruszył ramionami. – Mógłbym na przykład poturbować pana… On by tego wprawdzie fizycznie nie odczuł, ale za to nie mógłby pana używać…
– Po co zaraz miałby pan mnie bić? – Wiktor uśmiechnął się chytrze. – Obaj mamy dosyć tego nieokrzesanego Megrezyjczyka. Pan ma poza tym kłopoty z Adamem. A ja jestem gotów współpracować z kimś tak kulturalnym i sympatycznym, jak pan, panie…
– Nazywam się Agaabar.
– Więc jak?
– Czy mam rozumieć, że pan, panie Wiktorze, proponuje, abym…
– To będzie łatwa zamiana. Jestem podatny na sterowanie, a psychicznie także nastawiony pozytywnie…
– Ale ja tak nie mogę… Etyka zawodowa, rozumie pan, kodeks postępowania… – słabo bronił się Agaabar.
– Ależ proszę pana! Po tym wszystkim, co pan od niego usłyszał? Na pańskim miejscu nie wahałbym się ani chwili!
– Właściwie byłby to rewanż za wszystkie zniewagi…
– Otóż to, drogi gościu… A przy okazji ja też coś zyskam na tej zamianie. Dla niego zaś zostanie ten pijaczek… No, to jak będzie? Niech pan zostawi Adama, on i tak musi się przespać… i zapraszam do mnie.
– W porządku. Zaraz będę w panu! – Aldebarańczyk pozbył się reszty skrupułów.
Teraz tylko nie myśleć, o niczym nie myśleć! Wiktor schylił się pod stół i ukradkiem pociągnął duży haust z zapasowej butelki.
Swój plan zdążył przeprowadzić dosłownie w ostatniej chwili: prawdziwy Megrezyjczyk właśnie wyłonił się z kanału komunikacyjnego i na próżno próbował wniknąć w Wiktora, w którym przed chwilą rozgościł się Agaabar z Aldebarana blokując dostęp jakiejkolwiek innej osobowości.
Nie rozumiejąc, co się stało, przybysz z Megrez zaczął krążyć po pokoju. Natrafiwszy na poddające się sterowaniu, lecz zupełnie pijane ciało drzemiącego Adama, wniknął w nie, przebudził i z trudem odtworzył z jego pamięci mętne zarysy ostatnich wydarzeń. Napotkał wiele niejasności, jedno wszakże było oczywiste: jakiś galaktyczny przybłęda śmiał zawładnąć osobnikiem, którego Megrezyjczyk wyselekcjonował był dla siebie dziś rano. Obiekt został oznakowany i dokonana kradzież nie była wynikiem pomyłki, lecz niewątpliwie celowym działaniem.
Poczekaj, ty aldebarański gnojku! pomyślał Megrezyjczyk z wściekłością o przedstawicielu zaprzyjaźnionego układu planetarnego. Kolegium Galaktyczne nie puści płazem takiego wybryku!
Chyłkiem wycofał się z Adama do kanału transmisyjnego i wróciwszy na swą planetę natychmiast złożył skargę w ambasadzie Związku Planet Aldebarana.
– Wciąż nie całkiem pojmuję, jak to się stało, że sobie od nas poszli – powiedział Adam, – W jaki sposób udało ci się tak nabrać ich obu?
– Właściwie tylko jednego, tego z Aldebarana. Megrezyjczyk działał już tylko konsekwentnie, tak jak przewidziałem. Chodziło o to, żeby niczego nie planować zawczasu. Musiałem zdać się na impuls, na natchnienie chwili… Sytuacja wytworzyła się sama, miałem trochę szczęścia i udało mi się spowodować konflikt między obydwoma przybyszami. W wyniku skargi Aldebarańczyk został dyscyplinarnie odwołany z Ziemi…
– Skąd wiesz?
– Od mojego Megrezyjczyka, który mnie tu jeszcze do niedawna odwiedzał. Zaczął nawet ze mną konwersować. Zdaje się, że dałem mu trochę ogłady i dobrego wychowania, którego mu tak brakowało – uśmiechnął się Wiktor. – Ale i tak nie mam ochoty na jego towarzystwo. Zresztą chyba już ze mnie zrezygnował. Prawdę mówiąc myślałem, że wezmą się za łby i tak narozrabiają, że władze obydwu stąd odwołają… Tymczasem jeden okazał się sprytniejszy i nie dał się sprowokować. Trudno, powiedziałem sobie, nie ma innego wyjścia… Mój kosmiczny gość nie potrafił zrozumieć, dlaczego to zrobiłem. Klął mnie i wypytywał na przemian, chcąc pojąć moje motywy. A ja po prostu nie znoszę, kiedy ktoś obcy dyktuje mi, co mam robić, gdzie pójść, co mówić, co myśleć, w co wierzyć… Już raczej wolę tutaj przeczekać, aż on sobie pójdzie albo znajdzie innego jelenia… i dlatego napisałem na ścianie to antypaństwowe hasło.
– Koniec widzenia! – powiedział strażnik.