PEŁNIA BYTU

Widzę cię przez szkło, wlazłaś tam i siedzisz, jeszcze spokojna. Na razie. Dobrze ci tam w tym,, to widać. Nigdzie i nigdy nie było tak dobrze. Mogłaś w ogóle tam nie trafić, ale gdy już jesteś w środku, możesz tak siedzieć, dowolnie długo, choćby przez całe życie, tkwić wśród nieprzeżartego ogromu życia, trafiło ci się, ty…

Gdybyś była mądra, nie próbowałabyś nigdy się z tego wydostać. Ale gdybyś była jeszcze mądrzejsza – nigdy byś tam nie lazła.

No spróbuj, spróbuj! Tak ci się tylko wydaje – że niby możesz odlecieć, gdy zechcesz, w każdej chwili; że siedzisz tam i żresz tylko dlatego, że taka jest twoja wola.

Nieprawda. Może już i ty wiesz o tym, ale nie dopuszczasz tego do swej świadomości, której zresztą pewnie nie posiadasz.

Nie odlecisz. Nie próbuj nawet. Twoje delikatne, cienkie i dotąd sprawne skrzydełka nie uniosą cię. Nic się nie da zrobić, moja droga, wszystkie trzy pary twoich odnóży nie zdołają się oderwać od lepkiej powierzchni. Szarpiąc się pogarszasz tylko sytuację, złote grzęzawisko pochłonie cię, oblepi całą i wtedy będzie już zupełnie źle.

Ale teraz, stojąc na powierzchni, możesz sobie jeszcze wyobrażać wszystko, co zechcesz: te wspaniałe śmietniki, rozbzykane, te szerokie horyzonty, zwielokrotnione w twoich wspaniałych oczach, pełne letniego słońca. W swoich wyobrażeniach jesteś wciąż swobodną, wolną muchą. Tylko potencjalnie, niestety… A tak naprawdę…

właśnie, widzisz, teraz sama widzisz, jak to jest: twoje precyzyjne przylgi, które pozwalały ci łazić tak zgrabnie po suficie, teraz już na dobre tkwią w tym lepkim, gęstym przysmaku. Na próżno wibrują twoje skrzydełka, choć ich brzęczenie sięga granic ultradźwięków.

Jedyne, co ci pozostało, to udawać, że wciąż wszystko jest w najlepszym porządku: stoisz sobie oto i konsumujesz, niech te inne, zza szkła, zazdroszczą, że możesz, bo chcesz, a gdy przestaniesz chcieć – odlecisz…

Ale jesteś głupia, po co szarpiesz się bez sensu, zupełnie niepotrzebnie upaskudziłaś sobie skrzydła. Teraz to już na pewno nikt nie uwierzy, że pozostajesz tutaj ot, tak sobie, z woli nieprzymuszonej.

Powiedzże sobie wreszcie, wytłumacz, że nie jest najgorzej. Nawet źle też nie jest. Wręcz zupełnie dobrze. Tyle żarcia, przedniego żarcia…

No, jak to będzie? O, co to, to za wiele! Cała się już nurzasz… Jeszcze tego brakowało!

To jest m ó j miód, idź do cholery, patrz, biorę nóż i jego końcem wybieram cię razem z pokaźną kroplą. Skończyła się zabawa, teraz radź sobie sama. Powinnaś być mi wdzięczna, o własnych siłach nigdy byś stąd nie wylazła.

Wyglądasz teraz dość żałośnie: ze skrzydeł nic już pewnie nie będzie. Nawet na piechotę poruszasz się z trudem, wleczesz za sobą lepki ślad. Wątpię, czy zdołasz się z tego wylizać, ale próbuj, próbuj. Masz szczęście, że nie zdążyłaś pogrążyć się głębiej.

…a może wolałabyś tam zostać, co? Gdzie ty znajdziesz drugi taki raj, tyle żarcia bez żadnej fatygi… A że nie można skrzydeł rozwinąć? Że lepko? Cóż to szkodzi? Można wierzyć w możliwość lotu i żyć z tą wiarą – byle nie próbować wzbijać się w górę. Ostatecznie, nie musi zaraz trafić się taki ktoś z nożem, co wydobędzie i wyrzuci.

Gramolisz się teraz, oblepiona, bez perspektyw, nieporadna… dobrze ci tak. Cholera kazała ci w to włazić.

Загрузка...