Janusz A. Zajdel
List Pożegnalny

Janusz Andrzej Zajdel o sobie

Zdążyłem urodzić się jeszcze na krótko przed wybuchem wojny, piętnastego sierpnia 1938 roku. Jestem warszawiakiem z urodzenia, zamieszkania i z natury: nie umiem istnieć poza tym miastem. Tutaj przeżyłem cały okres wojenny i Powstanie Warszawskie, a potem kilka kolejno następujących okresów błędów i procesów odnowy. Ukończyłem liceum ogólnokształcące, a następnie fizykę jądrową na Uniwersytecie Warszawskim. Od kilkunastu lat pracuję w dziedzinie bezpieczeństwa radiologicznego, wykładam na kursach ochrony radiologicznej, piszę poradniki fachowe i artykuły popularnonaukowe, scenariusze filmów oświatowych… a od lat dwudziestu, obok tego wszystkiego, pisuję nowele i powieści fantastyczno-naukowe. Nie wiem sam, jak to się dzieje, że znajduję na to czas, sypiam niewiele… Mam wielką, zadawnioną pretensję do tych, którzy sprawili, że mój dziadek – przed wojną drukarz i wydawca – zginął na warszawskim Pawiaku. Gestapo zlikwidowało drukarnię, a ja obecnie zdany jestem na łaskę wydawnictw, w których książka „robi się" trzy lata…

Nie uważam się za człowieka sukcesu. W dziedzinie zawodowej nie osiągnąłem wysokich stanowisk ani stopni naukowych – zachowując w zamian czyste ręce, autentycznie własne poglądy i własną twarz. W dziedzinie pisarstwa – zdołałem napisać jedenaście książek (powieści i zbiory nowel) w ciągu dwudziestu lat. Sześć spośród nich wydano, reszta – czeka na druk. Sporo nowel i dwie powieści opublikowano za granicą lub są w trakcie przekładu. W ciągu dwudziestu lat pracy twórczej „dorobiłem się" mieszkania M-4, żony, dziecka i samochodu, aktualnie mocno zużytego. Oficjalnie doceniono mnie dwukrotnie: w 1973 dostałem odznakę Magnum Trophaeum za wieloletnią współpracę z Młodym Technikiem, a w roku 1980 otrzymałem nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki za najlepszą książkę SF roku.


Tak wyglądałby mój dorobek… Aha, ponadto jeszcze dorobiłem się sporych długów, zaciąganych systematycznie na poczet honorariów za książki, które powinny były ukazać się zgodnie z terminami umów, lecz… wpadły w tak zwany „poślizg wydawniczy".

Mimo wszystko jestem jednak optymistą, aczkolwiek umiarkowanym. Wyrazem mego optymizmu może być między innymi fakt zaangażowania się w działalność NSZZ „Solidarność" na terenie miejsca pracy (wybramo mnie przewodniczącym Komisji Zakładowej). Jest to pierwsza organizacja, do której wstąpiłem spontanicznie. W ramach mojego optymizmu zgadzam się z angielskim poetą Tennysonem, który powiedział: „Na szukanie lepszego świata nie jest jeszcze za późno." Użyłem tych słów jako motta do mojej najnowszej powieści.

Zapytywany o światopogląd, nie określam go nigdy nazwą żadnego ze znanych kierunków filozoficznych. Mój światopogląd jest otwarty, ewoluujący ustawicznie, rewidowany i korygowany, i dbam o to, by nie dał się obrysować żadną ramką. Mam zresztą dość zasadnicze zastrzeżenia co do systematyki nurtów filozoficznych i systemów światopoglądowych. Uważam, że na przykład spirytualizm mieści w sobie materializmy wszelkich odcieni, jako szczególne, uproszczone przypadki. Parafrazując ideę Godła powiedziałbym, iż w obrębie każdego pomyślanego systemu pojęć i reguł, implikującego określone środki i metody poznawcze, występują problemy nierozwiązywalne środkami tego systemu. Prymitywne i ograniczone systemy światopoglądowe – wciskane dzisiejszemu człowiekowi jako jedynie słuszne i ostateczne wyjaśnienia wszechrzeczy – przy bliższej, krytycznej analizie ukazują swe płycizny i dziury, przez które przeziera ogrom ignorancji ich głosicieli. Dzieje się tak zapewne dlatego, że niezmiernie rzadko zdarzają się prawdziwi filozofowie-humaniści, to znaczy tacy, którzy oprócz dobrych chęci i bogatego zasobu hermetycznej nomenklatury posiadają rzetelną wiedzę matematyczno-przyrodni-czą, bez której całościowa synteza filozoficzna jest po prostu niewykonalna.

Dlaczego piszę? Głównie dlatego, że istnieje pewna liczba osób lubiących czytać moje książki. Gdyby nie to, prędko bym się zniechęcił, bo nie jestem zbyt wytrwały w walce z naporem twardej rzeczywistości. Chciałbym napisać jeszcze kilka książek, w tym co najmniej jedną naprawdę znakomitą. Poza tym chciałbym odwiedzić jeszcze kilka miejsc na świecie – zawsze jednak z perspektywą powrotu do mojego rodzinnego miasta. Prawdę mówiąc nie bardzo lubię wyjeżdżać na długo, bo – pomijając inne względy – brak mi czasu na pisanie. A pisać umiem tylko w kilku określonych miejscach: najlepiej idzie mi to we własnym mieszkaniu, a także w Zakopanem i na Mazurach, w czasie urlopów. Tym samym prawdziwie wypoczynkowego urlopu dawno nie miałem.

Z pragnień zupełnie nierealnych – chciałbym, żeby doba miała trzydzieści sześć godzin. Nie dlatego, by więcej pracować, lecz – aby nareszcie móc się wyspać nieco dłużej, bo… z natury jestem leniwy. A drugie nierealne marzenie: żeby książki ukazywały się w terminie, a honoraria wystarczały na trochę więcej niż na podstawowe potrzeby życiowe…


Kwazar, kwiecień 1981


EKSTRAPOLOWANY KONIEC ŚWIATA


Zmierzch zapadał powoli, tak mi się przynajmniej wydawało… Może dlatego, iż podświadomie chciałem sobie wmówić, że zdążę przed nocą na umówione miejsce. Gdy jednak przeszedłem dalsze kilkaset metrów nieco przyspieszonym krokiem, ciężar plecaka dał znać o sobie poprzez wrzynające się w ramiona pasy. Droga wspinała się dość ostro w górę. Gdy wszedłem między świerki, wiedziałem już, że nic z tego… Ostatecznie, myślałem, nic się nie stanie, jeśli Karol poczeka na mnie do rana. Ma przecież namiot. Ale ja? Jeśli pogoda nie zmieni się w ciągu nocy, to jeszcze pół biedy, nieraz nocowałem pod krzakiem, nawet przy niższej temperaturze, w maju albo jeszcze wcześniej. Ale gdyby spadł deszcz, to już gorzej! Z pogodą w górach nigdy nic nie wiadomo. Szczególnie tu; pamiętam, jak pewnego razu po cudownie upalnym dniu – kąpałem się wtedy w lodowatej wodzie potoku – nagle, zupełnie niespodziewanie, nadciągnęła piekielna, letnia burza. Pioruny waliły nade mną i dokoła mnie, a ja siedziałem na nagim, trawiastym zboczu, rozebrany do slipów, bo plastykowy deszczowiec musiałem rozpostrzeć nad plecakiem pełnym prowiantu, który właśnie transportowałem na szczyt, gdzie czekała reszta kolegów, głodnych jak wilki i przeklinających mnie za guzdralstwo. A ja siedziałem tak, pragnąc przeczekać burzę, gdyż bałem się iść przez las, kiedy pioruny siekły po pniach świerków, aż ciarki przechodziły po grzbiecie…

Zmarzłem oczywiście prawie natychmiast, więc roztarłem plecy ręcznikiem, ale i to niewiele pomogło. Burza trwała przez dobre półtorej godziny, a potem ustała tak nagle, jak się rozpoczęła. Niestety, było już dość mroczno i nie widziałem dobrze nie przetartego, zarośniętego trawą szlaku.

Latarka jak zwykle w takich okolicznościach, okazała się zepsuta. Półprzytomny i drżący jak w febrze – gorączka nie dała na siebie długo czekać – zlazłem gdzieś w bok i nim się zorientowałem, odszedłem od szlaku na tyle, że nie mogłem go na powrót odnaleźć. Tymczasem ściemniło się do tego stopnia, że wpadałem dosłownie nosem na pnie świerków. Nie było sensu posuwać się dalej, tym bardziej, że nie byłem pewien kierunku. Położyłem się pod drzewem i owinięty w koc zasnąłem niespodziewanie dla samego siebie. Po jakimś czasie obudziło potrząsanie za ramię.

Swoim zwyczajem wymamrotałem przez sen: „zaraz, zaraz, już wstaję", bo wydało mi się, że jestem w domu i brat budzi mnie rano do pracy. Usłyszałem głośny wybuch śmiechu i poczułem, że to coś nie tak… Zerwałem się, momentalnie przytomny, i w świetle zapalonej latarki rozpoznałem postacie trzech kolegów, którzy nie mogąc doczekać się mojego powrotu do obozowiska, wyszli mi naprzeciw. Do dziś nie wiem, jak mnie znaleźli, z dala od szlaku, skulonego pod krzakiem. Oni twierdzili, że szli prosto na odgłos dzwonienia zębami, ale ja jestem skłonny przypuszczać, że to zapach kiełbasy, którą miałem w plecaku, dotarł do ich nozdrzy, jako że przez cały dzień nie jedli nic oprócz kisielu, który pozostał z poprzedniego „transportu" żywności.

To było w ubiegłym roku, w Sudetach. Dziś nie mogłem liczyć na takie „cudowne ocalenie", bo po pierwsze było nas tylko dwóch, a po drugie – Karol i tak nie wiedział, od której strony mam nadejść, bo umówiliśmy się jeszcze w Krakowie na to spotkanie. A w ogóle Bieszczady to nie Sudety, teren dziki i z rzadka zaludniony..

Takie rozmyślania i wspominki nie dodawały co prawda otuchy, zważywszy na to, że właśnie ściemniło się zupełnie, a do przejścia pozostał co najmniej dwugodzinny odcinek drogi. Właściwie to cała wina po mojej stronie: niepotrzebnie tak długo marudziłem na poczcie w Cisnej, czekając na połączenie z Warszawą, którego, nawiasem mówiąc, nie dostałem mimo usilnych starań telefonistki. Ale teraz za późno na analizowanie przyczyn; spóźniłem się i już!

Przez korony drzew przeświecał księżyc. Dróżka majaczyła niewyraźnie, poprzecinana długimi cieniami. Głupawo się czułem na myśl, że prawdopodobnie będę musiał przespacerować się nocą jeszcze z dziewięć kilometrów, i to pod górę, i przez cały czas lasem…

Wilków co prawda nie obawiałem się, było lato, ale sama świadomość ich obecności na tych terenach nie dodawała mi bynajmniej odwagi…

Każdy szelest kazał mi rozglądać się z obawą dokoła, a wyobraźnia układała kształty krzaków i ich cieni w budzące dreszcz widziadła. Nieświadomie przyspieszałem kroku i po chwili dopiero uświadomiłem sobie, że nieomal biegnę pod górę, nie czując nawet ciężaru plecaka. Słabe światło mojej latarki z trudem oświetlało ścieżkę, jeśli tak można nazwać pasemko zdeptanej trawy. Nagle ścieżka skręciła w lewo, trawersując zbocze. Zatrzymałem się i poświeciłem niżej latarką. Okazało się, że dalej również biegnie coś w rodzaju ścieżki, tylko nieco słabiej wydeptanej. Masz tobie! Tego tylko brakowało! Niezdecydowanie stałem na rozwidleniu ścieżki. Nagle pociągnąłem nosem i poczułem znajomy zapach: dym! Tu gdzieś musi palić się ognisko! Rozejrzałem się dokoła, ale nigdzie nie zauważyłem ani śladu ognia ani światła. Lekki wietrzyk wiał z lewej strony. Poszedłem ścieżką w tym kierunku. Zapach dymu stał się silniejszy. Po chwili zamajaczył w ciemności wśród drzew jeszcze ciemniejszy kształt niewielkiego budyneczku z dwuspadowym dachem. Okiennice były zamknięte. Gdy podszedłem bliżej, mogłem stwierdzić, że domek jest zbudowany z grubo ociosanych bali świerkowych, a z komina unosi się rzeczywiście wąska smuga dymu. Przez okiennice nie przeciekał ani jeden promień światła. Drzwi były zamknięte. Kilkakrotnie poruszyłem klamką. Cisza. Zapukałem nieco głośniej. Za drzwiami dał się słyszeć odgłos człapiących kroków i jakiś stary, chrapliwy głos burknął groźnie:

– Kto?

– Turysta! – odpowiedziałem możliwie najuprzejmiej, aby wzbudzić zaufanie.

Moja odpowiedź nie wystarczyła widocznie mojemu rozmówcy, bo po chwili zapytał nieufnie:

– Co za turysta? Sam? Po nocy?

Gderliwy ton głosu upewnił mnie, że mówiący musi być starym człowiekiem. Niedobrze! Trzeba wysilić cały spryt, żeby staruszek otworzył!

– Jestem sam i chciałbym, o ile to możliwe, przenocować tu do rana. Jest dosyć późno, więc…

– Poczekaj pan chwilę… – odezwał się niepewnie głos zza drzwi. Następnie drzwi nieco się uchyliły, o ile pozwalał na to łańcuch, ze szpary spojrzała na mnie lufa pistoletu, a w ślad za nią wychyliła się blada, pomarszczona twarz. Po chwili ręka z bronią cofnęła się, brzęknął łańcuch i drzwi otworzyły się szybko.

– Proszę wejść. – Głos staruszka brzmiał nieco uprzejmiej.

Wszedłem i przyjrzałem mu się, gdy zamykał drzwi. Świeciłem mu latarką, a on starannie sprawdzał zamek.

– Dobry wieczór! – powiedziałem, gdy wreszcie skończył i odwrócił się twarzą do mnie. Twarz miał bardzo zniszczoną, był prawie całkowicie łysy, tylko na skroniach bieliły się długie kosmyki siwych włosów. W żylastej dłoni wciąż trzymał pistolet, tym razem jednak lufą w dół i jak zdołałem zauważyć, zabezpieczony. Przyglądał mi się przez kilka sekund, po czym odpowiedział gderliwie:

– Dobry wieczór. Nie trzeba łazić po nocy, młodzieńcze!

– Bardzo przepraszam, na pewno obudziłem pana…

– Nie, nie obudził mnie pan… Pracowałem.

Nie miałem pojęcia, na czym polegała ta praca. Staruszek w milczeniu poprowadził mnie do pokoiku, skąpo oświetlonego bateryjną lampką. W rogu pokoju dostrzegłem kominek, na którym dogasały polana, a przed nim głęboki fotel i stolik, na którym stała filiżanka i dzbanek do kawy.

– Może pan tu spać – powiedział starzec, wskazując szeroką kanapę pod ścianą – tylko proszę nie chrapać, bo to przeszkadza w myśleniu.

– Widzę – zauważyłem nieśmiało dla podtrzymania rozmowy – że pan tak samo jak ja lubi pracować nocą…

– A nad czymże tak pracujesz, młody człowieku? – spytał, a w jego głosie odczułem lekką ironię.

– Jestem fizykiem… A ponadto studiuję jeszcze filozofię.

– A ileż to ma pan lat? – spytał wyraźnie zaskoczony.

– Dwadzieścia cztery.

– Nie do wiary! Nie dałbym panu więcej, jak dziewiętnaście! Więc mówi pan, że nad fizyką tak po nocy rozmyśla… No, no… – W jego oczach zapalił się ledwie dostrzegalny ognik jakby złośliwości. Sięgnął na półkę z książkami, stojącą w kącie obok kominka, i wydobył jakiś gruby tom. Otworzył go na byle jakiej stronie i podsunął mi przed oczy.

– A co to takiego? – zapytał zjadliwie, wskazując zakrzywionym palcem jakiś wzór matematyczny czy fizyczny.

Przyjrzałem się nieco dokładniej, bo w pokoju było dosyć ciemno, i odparłem bez wahania:

– To jest rozwinięcie wielomianu Hermite 'a na szereg…

– Dobrze! – przerwał mi w pół zdania. – A to?

– Funkcja Bessela pierwszego rodzaju…

– Drugiego, przyjacielu, drugiego, ale to nic… Widzę, że pan ma o tym pojęcie… – zamilkł na chwilę, a potem spojrzał na mnie jakoś cieplej, wydało mi się, że nawet lekko się uśmiechnął. – Wybaczy mi pan ten mały egzamin… Stary, profesorski nawyk…

– Pan jest profesorem? Matematykiem?


– Byłem… Matematyka, ekonomia… Teraz już nie… Rzuciłem to wszystko… To znaczy katedrę, Uniwersytet i ten cały młyn…

Mówiąc to, patrzył gdzieś w kąt pokoju, jak gdyby rozmawiał z samym sobą, zapominając o mojej obecności.

– Gdyby oni wszyscy – ciągnął dalej w kierunku ściany – wiedzieli to, co ja wiem, rzuciliby wszystko i uciekli, jak ja, od tego zwariowanego świata… Ale już niedługo… Niewiele dni pozostało temu światu… jeśli nie dopuści do głosu ludzi, którzy mogliby go uratować…

– Przepraszam, o czym pan mówi? – spytałem niepewnie.

– Ach… to ja pana przepraszam… Niech pan siada! – Wskazał na kanapę i usiadł obok mnie. – Muszę panu wyjaśnić kilka rzeczy… Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek, ku czemu właściwie zmierza nasz świat?

– Nno… chyba tak… Ciągły postęp we wszystkich dziedzinach…

– …prowadzi do nieuniknionej katastrofy! Czyż można tego nie zauważyć? Wystarczy prześledzić rozwój tego, co powszechnie nazywa się „postępem technicznym": niech pan zwróci uwagę na fakt, że czas, jaki dzielił wynalezienie maczugi od wynalazku na przykład niewiele od niej bardziej skomplikowanego toporka z brązu, jest niepomiernie dłuższy od okresu dzielącego odkrycie elektryczności i energii atomowej. To nasuwa z kolei przypuszczenie, że postęp -techniczny jest funkcją czasu i to funkcją tego rodzaju, że wzrost współczynnika komplikacji urządzeń technicznych można porównać z relatywistycznym wzrostem masy, gdy prędkość układu wzrasta. Podobnie jak w teorii względności masa nie może wzrosnąć nieskończenie, tak i w ekonomice postęp nie może osiągnąć nieskończenie wysokiego poziomu. Teoria względności ogranicza prędkość masy, moja teoria rozwoju ogranicza w ten sam sposób czas trwania tego ostatniego.

Mówił z takim przekonaniem, że w pierwszej chwili nie potrafiłem znaleźć rozsądnych argumentów przeczących tym wywodom.

– Ależ… na jakiej podstawie pan twierdzi, że rozwój ulegnie zahamowaniu…

– Źle mnie pan zrozumiał, młody człowieku! Postęp jest ogromną, żywiołową siłą, której nic nie jest w stanie zahamować. W tym właśnie tkwi cała tragedia ludzkości! Raz puszczona przez człowieka w ruch machina postępu działać musi aż do momentu, w którym człowiek wkręcony w jej tryby straci panowanie nad światem i ulegnie… Cywilizacja zadławi się własnym tempem… Już teraz dają się zauważyć pojedyncze wypadki: histeria, choroby nerwowe i psychiczne… Człowiek sam pada ofiarą swego

dzieła, nie wytrzymuje tempa, które rozwój narzuca… Niech pan sobie wyobrazi krzywą określającą relatywistyczny wzrost masy z prędkością: dla małych prędkości masa jest prawie stała, ale w miarę zbliżania się do wartości C = 300000 km/sek masa wzrasta, aby przy tej granicznej wartości osiągnąć wielkość równą nieskończoności; ponieważ jednak istnienie nieskończonej masy jest fizycznie nie do pomyślenia, prędkość światła jest praktycznie nieosiągalna! Jeśli teraz na osiach współrzędnych postawimy zamiast prędkości – czas upływający w naszym świecie, a zamiast masy – współczynnik rozwoju technicznego, to otrzymamy krzywą postępu, z której niezbicie wynika, że świat nie może trwać w nieskończoność w stanie ciągłego rozwoju! Pojawi się chwila, poza którą nie ma prawa istnieć ten sam cykl rozwojowy. W miarę zbliżania się do tego momentu szybkość zmian w naszym świecie wzrośnie tak niebywale, że nieomalże z dnia na dzień przeciętny człowiek będzie zmuszony do przystosowywania się do nowych warunków życia… Ale zdolność przystosowawcza organizmu i psychiki człowieka jest ograniczona. Dlatego też co słabsze jednostki będą odpadały z życia społecznego. Na koniec pozostaną sami ludzie genialni, ale tym samym przyspieszy się rozwój, nie hamowany przez konserwatystów, wsteczników czy wręcz idiotów… Wkrótce i ci najgenialniejsi nie wytrzymają i załamią się, a tym samym skończy się istnienie cywilizowanego świata… Ekstrapolując krzywą postępu na podstawie dotychczasowego tempa wzrostu współczynnika komplikacji nietrudno obliczyć, że chwila ta jest już niezmiernie bliska, bliższa, niż mógłby pan się tego spodziewać…

Stary człowiek zamilkł, wpatrzony w gasnący na kominku żar świerkowych szczap.

– Wydaje mi się – przerwałem po chwili zaległą w pokoju ciszę – że nie docenia pan jednak zdolności adaptacji człowieka do nowych warunków… Przecież nie było dotąd wynalazku, którego człowiek nie potrafiłby wykorzystać dla swoich praktycznych celów… Żaden wynalazek nie stał się dotąd panem człowieka…

– O, mój drogi młodzieńcze, mylisz się, jakże bardzo się mylisz! Cóż z tego, że przeciętny człowiek opanuje sposób posługiwania się danym urządzeniem, jeśli większość korzystających z tego urządzenia nie ma nawet bladego pojęcia o zasadzie jego budowy i działania! Ludzi rzeczywiście mądrych, tych, którzy tworzą coś nowego, jest bardzo niewielu… a tych, którzy rozumieją to, co ja rozumiem, na palcach można policzyć. Reszta – to miernoty, w najlepszym wypadku… jeśli nie debile… Czy wyobraża pan sobie do granic możliwości skomplikowany świat, dźwigany na barkach aspołecznych, egoistycznych, nic nie rozumiejących i co gorsza, nie chcących nic rozumieć jednostek?! Człowiek, człowiek! Mówiąc o współczesnym człowieku, mamy na myśli przeważnie uczonego w laboratorium, inżyniera nad rysunkiem technicznym, chirurga na sali operacyjnej… A reszta? Reszta, bezmyślna reszta zagonionych półgłówków, których umysł nie obejmuje nawet jednej milionowej tych zagadnień, które nazywamy sumą wiedzy ludzkiej… Niestety, ta przytłaczająca większość ludzkości decyduje o przeciętnej, o średnim poziomie umysłowym ludzkości.

Właśnie te stada młodych ludzi, uznających za jedyny cel zgromadzenie maksymalnej ilości środków materialnych dla zaspokojenia jakże przyziemnych potrzeb – stanowią większość, reprezentację ludzkości… Ci przesiąknięci alkoholem, unoszący się nad potęgą postępu, którego ani trochę nie rozumieją, pseudonowocześni filozofowie, stanowiący w rzeczywistości mieszaninę filisterstwa, mieszczuchostwa i wygodnictwa… Wreszcie wszyscy ci, którzy głosząc publicznie najwznioślejsze hasła postępu, w rzeczywistości boją się jedynie o własną pozycję w społeczeństwie – tacy właśnie stanowią trzon społeczeństwa… Czy spodziewa się pan, młody człowieku, że oni potrafią uchronić świat od zadławienia się własnym rozwojem? Nie! Oni będą pchać dalej tę przeklętą machinę, aby bezmyślnie napełniać swe zachłanne brzuchy, jak długo się da, a gdy nadejdzie moment klęski, zawsze znajdą winnych wśród tych, którzy mają trochę więcej rozumu w głowie i których z tego właśnie powodu oni nienawidzą nade wszystko…


Byłem pod nieprzepartym wrażeniem słów starego profesora, choć wydawało mi się, że z wieloma jego poglądami nie potrafiłbym się pogodzić.

– A zatem wydał pan wyrok na ludzkość: samobójstwo za pomocą postępu technicznego? – spytałem ostrożnie. – Czy jest to według pana wyrok bezapelacyjny?

– Prawie… To znaczy istnieje jedna jedyna szansa uratowania ludzkości…

– Jakaż to szansa? – spytałem.

– Jedyny sposób – to zahamowanie wzrostu współczynnika komplikacji poprzez rozsądne, planowe kierowanie postępem, a to jest możliwe tylko wówczas, gdy władza nad ekonomiką świata spocznie w rękach ludzi naprawdę rozsądnych… Gdy żadnego wpływu na rozwój świata nie będą mieli bezmyślni, krótkowzroczni kretyni, zapatrzeni we własną kieszeń… Po prostu należy pozostawić przy życiu tylko tych, którzy wykażą się wystarczająco wysokim poziomem umysłowym i zrozumieniem dla wielkiej idei uratowania cywilizacji. Resztę zdegenerowanej umysłowo ludzkości należy po prostu i bezwzględnie wytępić… Tak, tak, młodzieńcze! – dodał spiesznie, jakby w obawie, że mu przerwę – to nie będzie humanitarne wobec tych biednych głupców, ale wierz mi, i tak niewiele życia im pozostało! Jeśli nie zostanie w najbliższych latach przeprowadzony mój plan, zginiemy wszyscy, przywaleni ogromem cywilizacji… Musimy dać początek nowej rasie ludzkiej, wyselekcjonowanej spośród najinteligentniejszych osobników naszej generacji… Będzie to wspaniała rasa świadomych twórców postępu, którzy potrafią tak pokierować światem, aby krzywa postępu wzrastała co najwyżej p r oporcjonalnie do czasu, co usunie groźbę tragedii… Zastanów się, młody człowieku… A teraz pora spać… Dobranoc!

Staruszek wyszedł z pokoju, a ja położyłem się na kanapie. Nie mogłem zasnąć – w głowie kłębiły mi się wizje zagłady ludzkości, nie nadążającej za postępem…

Obudził mnie silny strumień światła, padający na twarz. Otworzyłem oczy. Okiennice były otwarte, a profesor wchodził właśnie do pokoju. W dziennym oświetleniu wydał mi się bardziej dobroduszny i mniej stary niż wczoraj.

– Dzień dobry! – powiedziałem, uśmiechając się do niego.

– A, dzień dobry, już pan nie śpi!

– Nie śpię, panie profesorze, choć wczoraj długo nie mogłem zasnąć… Myślałem o tym wszystkim…

– No, i… – Z zaciekawieniem wpatrywał się we mnie, jakby oczekując, że przyznam rację jego teorii.

– Mówił pan – zacząłem z wolna – o ile dobrze pamiętani, że należy pozbyć się ze społeczeństwa wszystkich, którzy nie doceniają roli rozumnego kierowania rozwojem cywilizacji…

– A, tak właśnie mówiłem!

– I uważa pan, że reszta, jednostki najbardziej inteligentne, potrafiłyby zahamować -drogą planowego, nie żywiołowego postępu – klęskę „końca świata" w sensie końca cywilizacji ludzkiej? Krzywa postępu przybrałaby wówczas charakter prostej proporcjonalności postępu do czasu, czy tak? – Staruszek skwapliwie przytaknął. – A w obecnym stanie rzeczy, gdy działają oba czynniki, to znaczy mądrość uczonych i tępota przeciętnych członków społeczeństwa, krzywa ta, według pana, ma punkt osobliwy w pewnej chwili czasu, to znaczy, dąży w tym punkcie do nieskończoności… Pozwoli pan, że teraz ja zaproponuję nieco inne rozwiązanie dręczącego pana problemu: otóż zamiast pozbywać się hamulca, pozbądźmy się motoru cywilizacji, właśnie tych wszystkich uczonych, inżynierów… To oni bowiem w pierwszym rzędzie są odpowiedzialni za postęp! Pozostawieni sami sobie pozostali, umysłowo ograniczeni członkowie społeczeństwa, nie stworzą niczego nowego i krzywa postępu przestanie wzrastać! W ten sposób niebezpieczeństwo utraty miary w rozwoju tym pewniej zostanie zażegnane, a przeprowadzenie takiego planu będzie łatwiejsze ze względu na niewielką stosunkowo liczbę ludzi naprawdę mądrych! A ponadto… z punktu widzenia matematyki wydaje mi się dziwnym fakt, że złożenie dwóch funkcji ograniczonych – bo mówił pan przecież, że świadome kierowanie postępem daje proporcjonalność rozwoju do czasu – ma dawać w rezultacie w skończonym czasie nieskończoną wartość współczynnika rozwoju!?


Staruszek bez słowa patrzył na mnie, a na jego twarzy malowało się na przemian zakłopotanie i jakby przestrach.

– Doprawdy… – wyjąkał wreszcie – nigdy nie pomyślałem o takiej możliwości…

Po kilkunastu minutach pożegnałem starego profesora, który pozostał, pogrążony w rozważaniach nad dylematem podsuniętym przeze mnie. Należy dodać, że już wkrótce ugruntowałem się w przekonaniu, iż jego stary, przemęczony umysł ulec musiał jakimś urojeniom, jakiejś idee fixe i stąd jego niesamowite poglądy i projekty… Tym niemniej po głębszym zastanowieniu trudno nie zauważyć, że jednak coś w tym jest…

Загрузка...