— Chiny są niezniszczalne! Jest nas zbyt wielu. Ogień, woda i głód to dla nas jak przycinanie dla drzew, pozbywanie się gałęzi, żeby obudzić nowe życie. W ten sposób drzewa rozrastają się coraz szerzej.
Major Kuo poczuł się wielki. Zbliżał się świt, chińska pora. Wczesne światło padało na wysunięte bastiony muzułmanów, porażając ich jasnym blaskiem i wyczulając na obecność snajperów, których często nie zauważali. Ich pora zaczynała się o zmierzchu. Zawołanie na modlitwę, snajperski ogień, a nierzadko też gęsty ostrzał artyleryjski. Po zachodzie słońca lepiej było zostać w okopach lub nawet zejść jeszcze głębiej, do jaskiń.
W tym momencie słońce było po ich stronie. Niebo skrzyło mroźnym błękitem. Stali w kręgu, rozcierali dłonie w grubych rękawicach — papierosy i herbata, i głębokie dudnienie dział na północy. Kanonada trwała już drugi tydzień. Czyżby wstęp do kolejnego szturmu, a może w końcu przełom, o którym od dawna wszyscy mówili, w sumie już od tylu lat, że aż wszedł on do mowy potocznej na określenie czegoś, co się nigdy nie wydarzy, tak że zamiast: „Jak mi kaktus na dłoni wyrośnie”, mówiono: „Jak nadejdzie przełom” i tak dalej. Więc tym razem chyba też nie nadejdzie.
Nic, co widzieli, nie było w stanie podpowiedzieć im, co się tak naprawdę wydarzy. Tutaj, na odludziu, pośrodku Korytarza Gansu, rozległe góry na południu i niekończące się pustynie na północy byty niewidoczne. Okolica, w której się znajdowali, przypominała stepy. Przed wojną zresztą może i były to stepy. Teraz, na całej swej szerokości — od gór po pustynie — i na całej długości — od Ningxia do Jiayuguan — korytarz zamienił się w bagno. Przez ostatnie sześćdziesiąt lat na tych terenach okopy przesuwano li po li, w tę i z powrotem. Przez ten czas każde źdźbło trawy i każda cząstka kurzu została co najmniej dwa razy wysadzona w powietrze. To, co pozostało, wyglądem przypominało wzburzony, czarny ocean, poprzecinany głębokimi bruzdami i pokryty kraterami, jak gdyby jakiś szalony artysta próbował tu odtworzyć w błocie powierzchnię księżyca. Każdej wiosny dzielne chwasty i trawy walczyły o wyłonienie się na powierzchnię, lecz nigdy im się to nie udawało. Niedaleko stąd, równolegle do rzeki Jo stało niegdyś miasto Gan-zhou. Teraz nie było śladu ani jednego, ani drugiego — pozostał ląd, zdarty do nagiej skały. W Ganzhou kwitła niegdyś kultura chińskich muzułmanów, więc widok tego pustkowia był znakomitą alegorią i ideogramem długiej wojny.
Za ich plecami rozległ się dźwięk dział. Pociski z poprzedniej salwy spadły niecałe dwieście li od nich. Słońce było coraz wyżej. Wycofali się na podziemny plan, wypełniony błotem i pełen rozmokłych bali, który stał się ostatnio ich siedzibą. Chronili się w okopach, tunelach i jaskiniach. W wielu grotach stały posągi Buddy, przeważnie w niewzruszonej pozie, z dłonią wyciągniętą do przodu jak gliniarz pokazujący odznakę. Po nocnych ulewach na dnie okopów zbierała się woda.
Poniżej w jaskini komunikacyjnej operator telegrafu odbierał kolejne rozkazy. Główny atak miał się rozpocząć za dwa dni szturmem na całej szerokości korytarza. Miało to, jak spekulował Iwa, zakończyć męczący impas. Korek wyskoczył z butelki, dalej na stepy, na zachód, hej ho! Oczywiście nie było na świecie nic gorszego, niż być na szpicy w momencie wielkiego przełomu, stwierdził Iwa tonem naukowca. Kiedyś na froncie już w końcu nie będzie mogło być gorzej, a wtedy wszyscy oddadzą się dogłębnej kontemplacji kolejnych szczebli absolutu. Tak właściwie to już byli w piekle, zmarli za życia, o czym przypominał im Major Kuo z każdą kolejką wypitego rakszi.
— Jesteśmy martwi! Wypijmy więc za Pana Powolną Śmierć! Słuchając tego, Bai i Kuo pokiwali tylko głowami, najgorsze miejsce na Ziemi, może i tak, ale przecież ich zawsze wysyłali w takie miejsca, tam spędzili ostatnie pięć lat życia, a patrząc w szerszej perspektywie, całe życie. Kończąc herbatę, Iwa stwierdził:
— Nie ma co, to będzie fascynujące.
Lubił czytać telegrafy i gazety i próbował wywnioskować z nich, co się działo na świecie.
— Spójrzcie na to — mówił, przeglądając papiery, kiedy wszyscy leżeli już na swoich pryczach — muzułmanie wykopani z Yingzhou. Dwudziestoletnia kampania.
Albo:
— Wielka bitwa morska, zatonęło dwieście okrętów, z czego tylko dwadzieścia naszych, oczywiście nasze są o wiele większe. Na wodach północnego Dahai temperatura zero stopni, ależ tam musi być zimno, dobrze, że nie jestem marynarzem. — Sporządzał własne notatki i szkicował mapy, był prawdziwym badaczem trwającej wojny. Widok radia w jaskini komunikacyjnej cieszył go najbardziej. Potrafił spędzać tam wiele godzin na rozmowach z innymi entuzjastami z całego świata.
— W kisferze będzie dzisiaj wrzało. Słyszałem od koleżki z Południowej Afryki! Niestety, same złe wieści — mówił częściowo do siebie, zaznaczając coś na mapach. — Opowiadał, że muzułmanie znów odbili Sahel, a wszystkich mieszkańców zachodnich terenów wcielili do niewolniczej armii. — Docierające do niego z ciemnej przestrzeni głosy uważał za niepewne źródła informacji, tak samo zresztą jak i oficjalne komunikaty wysyłane z kwatery głównej, przesycone propagandą, zmyślnie skonstruowane kłamstwa, mające zmylić szpiegów wroga.
— Posłuchajcie tego — kpił sobie, leżąc na pryczy i czytając. — Piszą, że wyłapują i mordują wszystkich Żydów, chrześcijan, Romów i Ormian. Poddają ich eksperymentom medycznym… wymieniają ludziom krew na zwierzęcą, by przekonać się, czy przeżyją. Kto to wymyśla?
— Może to prawda — rzucił Kuo. — Mordują wszystkie niepożądane i niepewne jednostki, żeby ustrzec się przed zdradą w polityce wewnętrznej…
— Mato prawdopodobne — odpowiedział Iwa, przewracając stronę — po co marnować taką dobrą siłę roboczą?
Teraz znów siedział przy radiu i wyszukiwał nowych informacji o zbliżającym się szturmie. Nie trzeba było jednak być doktorem wojny, żeby wystarczająco dużo wiedzieć o wielkim przełomie. Bez nich nie byłoby przecież wszystkich dotychczasowych prób, byli integralną częścią wszystkiego, co ich otaczało, a myśl o tym potrafiła skutecznie zepsuć im cały dzień. Przez trzy ostatnie lata front przesunął się o trzy li na wschód. Trzy kampanie ramadanu z rzędu, na których muzułmanie ponieśli kolosalne straty, milion mężczyzn na każdej, liczył na głos Iwa. Więc teraz pewnie walczą już z oddziałami chłopców i kobiet, zresztą po chińskiej stronie nie było lepiej. Tak wielu już zginęło, że ci, którzy przetrwali, zaczęli przypominać Ośmiu Nieśmiertelnych, pogrążonych w lunatycznym śnie, żyjących z dnia na dzień z dala od świata, o którym kiedyś tylko słyszeli lub widzieli przez odwróconą lunetę. Teraz liczyła się dla nich tylko gorąca herbata. Kolejny wielki szturm, ludzkie masy sunące na zachód, w błota, w drut kolczasty, w ogień karabinów maszynowych i deszcz pocisków artyleryjskich spadający z nieba: niech tak się stanie. Popijali gorącą herbatę i nie przeszkadzał im jej gorzki smak.
Bai już chciał mieć to za sobą. Kuo złościł się na Czwarty Kongres Talentu Wojskowego za rozkaz do rozpoczęcia szturmu podczas krótkiej pory deszczowej.
— Oczywiście, czegóż można było się spodziewać po ciele, nazywa jącym się Czwartym Kongresem Talentu Wojskowego?
Analizy Kuo wyjaśniały, dlaczego nie do końca wszystko było w porządku: Pierwszy Kongres tworzyła grupa starszych, próbujących wygrać poprzednią wojnę, Drugi Kongres to zapaleńcy z przerostem ambicji, gotowi używać ludzi jak kul, Trzeci Kongres był złą mieszanką przezornych kaprali i zdesperowanych idiotów, Czwarty Kongres zwołano zaraz po przewrocie, w wyniku którego upadła dynastia Qing, zastąpiona rządem wojskowym. W zasadzie wyglądało to na krok w przód, a nawet dawało nadzieję, że Czwarty Kongres zaprowadzi w końcu jakiś porządek. Niestety, dotychczasowe rezultaty jego działań wcale na to nie wskazywały.
Iwa poczuł, że już zbyt wiele razy omawiali tę kwestię i ograniczył wypowiedź do skomentowania jakości dzisiejszego ryżu. Po posiłku wyszli na zewnątrz i powiedzieli swoim ludziom, żeby byli w gotowości. Oddziały pod dowództwem Baia składały się przeważnie z poborowych z Syczuanu. Trzy oddziały kobiet obstawiały okopy od czwartej do szóstej; wszyscy uważali je za szczęściarki. Kiedy Bai był małym chłopcem, jedyne kobiety, jakie znał, pochodziły z burdeli w Lanzhou, zawsze w ich obecności czuł dyskomfort, jakby zadawał się z przedstawicielami innego gatunku, zmarnowanymi istotami, które przyglądały mu się z otchłani ziejącej pustką, a ich twarze wyrażały powściągliwe przerażenie, połączone z oskarżycielskim grymasem, jakby chciały zawołać: „Ale z was idioci! Zniszczyliście cały świat!”. Teraz jednak, kiedy znajdowały się w okopach, były takimi samymi żołnierzami jak wszyscy dookoła. Tylko ich widok czasem przypominał Baiowi, jak źle stały sprawy — nie było już nikogo na świecie, kto mógłby udzielić im reprymendy.
Tego wieczoru trzej oficerowie zebrali się na krótką naradę radiową z generałem tej części frontu, nowym luminarzem Czwartego Kongresu i człowiekiem, którego w życiu nie widzieli na oczy. Słuchali więc z umiarkowaną uwagą. Mówił zwięźle, kładąc nacisk na ogromne znaczenie szturmu, który miał się rozpocząć następnego dnia.
— To tylko pozoracja — stwierdził Kuo, kiedy generał Shen wsiadał do swojego osobistego pociągu, by udać się z powrotem w głąb interioru. — Pośród nas jest wielu szpiegów, chciał ich zmylić, jeżeli to miałby być prawdziwy moment ataku, już dawno ściągnęłyby tu miliony żołnierzy posiłkowych, a z tego, co słychać, pociągi jeżdżą według normalnego rozkładu.
Iwa jednak zauważył, że rzeczywiście przyjechało ostatnio mnóstwo nadliczbowych składów. Przywieziono tysiące nowych poborowych, dla których brakowało już schronienia. Nie wyglądało więc na to, że mieliby tu zostać dłużej.
Tej nocy padało. Eskadry muzułmańskich lotników ryczały nad ich głowami, zrzucając bomby na tory kolejowe. Naprawy zaczynały się zaraz po nalotach. Lampy łukowe przebijały noc srebrną łuną białych błysków, jak na starej fotografii z kiepskiego negatywu. W tej chemicznej poświacie uwijali się mężczyźni ze szpikulcami, łopatami i taczkami, jak po każdej katastrofie, lecz tym razem w przyśpieszonym tempie, niczym na starych filmach. Pociągi przestały przyjeżdżać, a kiedy nadszedł świt, okazało się, że posiłki są niewystarczające i nie dostarczono nawet dodatkowej amunicji.
— Ich nie interesuje, co się z nami stanie — przewidywał Kuo.
Pian w pierwszej kolejności zakładał użycie gazu, który miał poprzedzić piechotę, sunąc w dół zbocza z porannym wiatrem wschodnim. W trakcie porannej warty przyszedł telegraf z rozkazem od generała: do ataku.
Tego dnia zabrakło jednak porannej bryzy, więc Kuo przekazał tę informację posterunkowi dowódców Czwartego Kongresu, znajdującemu się trzydzieści Ii w głąb korytarza, prosząc o dalsze wytyczne. Wkrótce je otrzymał: przystąpić do ataku, gaz zgodnie z planem.
— Wszystkich nas pozabijają — prorokował Kuo.
Założyli maski, odkręcili zawory i ze stalowych zbiorników wypuścili gaz. Z rur wystrzeliła ciężka chmura koloru jadowitej żółci, która rozprzestrzeniała się wściekle, sunąc naprzód, w dół po niewielkim zboczu, gdzie koncentrowała się w strefie śmierci, zagradzającej im chwilowo drogę. Jak dotąd wszystko w porządku, choć z pewnością najmniejszy defekt maski przeciwgazowej mógłby teraz skończyć się katastrofą. A co musieli myśleć muzułmanie, widząc tę okropną żółtą mgłę, sunącą ociężale w ich stronę! Po chwili, fala za falą, zaczęły wyłaniać się z chmury monstra o owadzich twarzach, strzelające z granatników i pistoletów. Część z nich pozostała jednak przy karabinach maszynowych i traktowała Chińczyków ostrymi seriami.
Bai ruszył do przodu, przeskakując z jednego krateru do następnego i kryjąc się za zwałami ziemi i martwymi ciałami. Popędzał przy tym swoich ludzi, którzy chowali się w pomniejszych lejach.
— Wyłazić! Bezpieczniej jest teraz na górze, bo gaz zaczyna osiadać! Musimy przedostać się za linię wroga i zlikwidować gniazda karabinów maszynowych! — wrzeszczał w ogłuszającym huku wybuchów i strzałów, w którym nikt go nie słyszał. Lekki powiew porannej bryzy przesunął chmurę gazu z pola walki na linię muzułmanów, siejąc wśród nich spore spustoszenie, gdyż kilka karabinów ucichło. Atak nabierał teraz prędkości, każdy, kto miał nożyce, pracował nad drutem kolczastym i rzeka ludzi przepłynęła na drugą stronę. Weszli do okopów muzułmanów, skierowali wielkie, irańskie karabiny maszynowe przeciwko wycofującym się wrogom i wystrzelali do nich resztę amunicji.
Gdyby w tym momencie przybyło wsparcie, mogłoby się zrobić naprawdę interesująco, niestety, pociągi utknęły pięćdziesiąt li od ich pozycji, bryza zwiewała gaz z powrotem na wschód, a wielkie muzułmańskie karabiny znów zaczęły razić ich seriami. Przełom okazał się nie do utrzymania. Bai rozkazał swoim oddziałom schronić się w muzułmańskich tunelach. Resztę dnia spędzili na obłędnym przekrzykiwaniu się podczas daremnych prób komunikacji przez przenośny telegraf i radio. To Kuo pierwszy wykrzykną), że nadszedł w końcu rozkaz do odwrotu. Zebrali więc swoich rannych i ruszyli z powrotem, przez wytrute i porozrywane błota, usłane ciałami, będącymi żniwem całodziennej walki. Godzinę po zmroku byli już w swoich okopach, w liczbie o połowę mniejszej niż nad ranem.
Było już dobrze po północy, kiedy oficerowie zebrali się w swojej niewielkiej jaskini, gdzie napalili w piecu i zabrali się za gotowanie ryżu. Nadal mieli w uszach ryk i wycie, tak że niewiele słyszeli ze swoich rozmów. Ten stan będzie utrzymywał się jeszcze przez najbliższe dwa, trzy dni. Kuo trząsł się cały ze zdenerwowania, nie trzeba było słyszeć, żeby wiedzieć, o czym mówił. Najwyraźniej wahał się, czy podciągnąć to, co się stało, pod Pięć Wielkich Błędów kampanii w Korytarzu Gansu, skreślając wpierw z listy najlżejsze uchybienie, czy też rozszerzyć listę do Sześciu Wielkich Błędów. Prawdziwy kongres talentów, krzyczał podając miski z ryżem ponad rozpalonym piecykiem. Banda pieprzonych idiotów. Z góry dobiegał łoskot wagonów szpitalnych. Dzwoniło im w uszach. I tak zbyt dużo się wydarzyło, aby mogli teraz o tym rozmawiać. Jedli więc swój ryż powszedni w ryczącej ciszy. Bai zaczął wymiotować, a później nie mógł złapać oddechu, więc poprosił, by odprowadzili go do jednego ze szpitalnych wagonów, do innych zagazowanych, rannych i umierających. Przez cały dzień przesunęli się jedynie o dwadzieścia li na wschód, a później następny dzień postoju i opatrywanie rannych przez przeciążony i przepracowany personel medyczny. Bai omal nie umarł z pragnienia, w końcu jednak uratowała go dziewczyna w masce na twarzy, podając mu kilka łyków wody, podczas gdy lekarz zdiagnozował u niego poparzenie płuc gazem. Następnie zastosował akupunkturę, wbijając mu cienkie igły w kark i skórę twarzy. Po zabiegu Bai oddychał już z łatwością. Powoli odzyskiwał siły, więcej pił, a nawet samodzielnie jadł ryż. W końcu wykręcił się jakoś od szpitala, nim zdążyli zagłodzić go tam na śmierć lub zarazić jakąś infekcją. O własnych siłach wrócił na front, łapiąc po drodze okazję i pokonując część drogi na wozie zaprzężonym w muła. Była już noc, kiedy mijał jedną z ich najpotężniejszych baterii artyleryjskich. Uroczysty widok grubych moździerzy i dział mierzących w czarne niebo oraz miniaturowych postaci uwijających się przy nich, dokonujących ostatnich napraw w blasku łukowych lamp i zatykających sobie uszy (tak jak Bai) przed każdym wystrzałem, po raz kolejny uświadomił mu, że zostali w całości wciągnięci na inny plan istnienia, że utkwili na wojnie Asurów, w konflikcie tytanów, w którym ludzie byli jak mrówki, miażdżeni kołami po-nadludzkich machin oblężniczych. W jaskini Kuo śmiał się z niego, że tak szybko wrócił.
— Jesteś jak cyrkowa małpa, której nie da się pozbyć.
W odpowiedzi Bai stwierdził tylko, że tutaj czuje się o wiele bezpieczniej niż w szpitalu, co znów szczerze rozbawiło Kuo. Iwa wrócił z jaskini komunikacyjnej z mnóstwem nowych informacji: rzeczywiście, wyglądało na to, że ich szturm był tylko pozoracją, dokładnie tak, jak mówił Kuo. Zatyczka Gansu została wciśnięta głębiej, aby związać wojska muzułmańskie, jednocześnie japońskie siły zbrojne uznały w końcu zawarte porozumienie i zdecydowały się przystąpić do sprawy w zamian za swobody, które i tak już udało im się wywalczyć, lecz które nadal mogłyby być podważane. Dysponujący świeżymi siłami Japończycy zadali potężny cios na dalekiej północy, przełamali tam linię wroga i rozpoczęli wielki przełom, przetaczając się po zachodzie i południu, jak banda oszalałych roninów, urządzających sobie krwawe hulanki. Wszyscy mieli nadzieję, że uda im się zagiąć tylną linię frontu muzułmanów, co zmusiłoby wroga do odwrotu z Gansu, dzięki czemu zdziesiątkowani Chińczycy mogliby w końcu odpocząć.
— Wydaje mi się, że tradycyjna japońska nienawiść do Chińczyków została wyparta przez ich niechęć do muzułmanów jako władców świata — powiedział Iwa.
— Wybiją całą Koreę i Mandżurię — przewidywał Kuo — i już nigdy nie oddadzą ani tych ziem, ani tych kilku miast portowych. Teraz, kiedy Chiny wykrwawiły się już niemal do cna, oni mogą sobie wziąć, co zechcą.
— Świetnie, no więc jeśli chcą, to dajmy im Pekin, może to nareszcie skończy tę wojnę.
— Kuo spojrzał na niego.
— No nie wiem, kto byłby gorszym panem: Japończyk czy muzułmanin. Japończycy są twardzi i wcale za nami nie przepadają, a po tym, jak trzęsienie ziemi zniszczyło Edo, sądzą, że udało im się przeciągnąć bogów na swoją stronę. Już przecież wymordowali wszystkich Chińczyków, mieszkających na Wyspach Japońskich.
— Podejrzewam, że ostatecznie nie będziemy służyć żadnej ze stron — rzekł Bai. — Chiny są niezniszczalne, pamiętacie?
Dwa poprzednie dni najwyraźniej nie do końca potwierdzały słuszność tego powiedzenia.
— Chyba, że zniszczą je sami Chińczycy — powiedział pogardliwie Kuo. — Chiński talent od siedmiu boleści.
— Może tym razem jednak udało im się zaatakować tyły północnej flanki wroga — zauważył Iwa — to już byłoby coś.
— Byłaby to ostateczna rozgrywka — powiedział Bai, pokasłując. Kuo roześmiał się.
— Bylibyśmy wtedy jak ziarna w moździerzu — rzekł. Po czym udał się pod błotnistą ścianę jaskini, gdzie znajdowała się ich zamykana na klucz szafa, z której wyjął dzban rakszi i pociągnął solidny łyk. Każde go dnia wypijał mniej więcej taki właśnie dzban owego mocnego trunku, oczywiście w zależności od zapasów i najbliższych dostaw, najczęściej jednak zaczynał pić zaraz po przebudzeniu się i nie kończył, zanim znów nie zapadł w sen. — Wypijmy za Wielkie Dziesiąte Zwycięstwo! Czy też to było Jedenaste? I uwierzyć, że przeżyliśmy je wszystkie. — Pozwolił sobie złamać obowiązujące na co dzień normy bezpieczeństwa, zabraniające rozmów na takie tematy. — Przeżyliśmy je, tak samo jak przeżyliśmy Sześć Wielkich Błędów, Trzy Niewyobrażalne Bajzle i Dziewięć Wielkich Pechów. To cud, bracia! Głodne duchy z pewnością trzymają nad nami swoje wielkie parasole.
Bai skinął niechętnie głową. Nie lubił takich rozmów. Wsłuchiwał się w ryk i próbował wymazać z pamięci trzy ostatnie dni.
— Jak to możliwe, że przeżyliśmy tak długo? — zapytał zuchwale Kuo. — Wszyscy, z którymi zaczynaliśmy, nie żyją. Tymczasem nas troje przeżyło już pięć lub nawet sześć pokoleń oficerów. Ile to wszystko już trwa? Pięć lat? Jak to możliwe?
— Jestem Peng-zu — odezwał się Iwa — niefortunny nieśmiertelny. Nie da się mnie zabić, mógłbym zanurkować w chmurę gazu i nic by mi się nie stało — rzucił na nich złowróżbne spojrzenie sponad miski ryżu.
Nawet Kuo się wystraszył.
— Nie martw się. Jeszcze będziesz miał wiele okazji. Nie myśl sobie, że to się skończy lada dzień. Japończycy mogli zdobyć północ tylko dlatego, że nikomu na niej nie zależy. Pewnie dopiero zrobi się ciekawie, kiedy spróbują wyjść z tajgi na stepy. Nie sądzę, aby udało im się zagiąć linię frontu zbyt daleko. Byłoby o wiele korzystniej, gdyby przełom nastąpił na południu. Musimy połączyć siły z Hindusami.
Iwa potrząsnął głową.
— Tak się raczej nie stanie — tego typu analizy bardziej mu odpowiadały, więc pozostali dwaj poprosili, by im to wytłumaczył.
Dla Chińczyków front południowy opierał się głównie o wielki mur Himalajów, Pamiru oraz o dżungle w Birmie Annamie, Bengalu i As-samie. Istniało jedynie kilka szlaków przez góry, a ich obrona była nie do pokonania. Natomiast w przypadku dżungli najlepszym środkiem transportu są rzeki. Fortyfikacje na ich południowym froncie były naturalne i nienaruszalne, to samo jednak można było powiedzieć o muzułmanach, żyjących po drugiej ich stronie. Tymczasem Hindusi zostali unieruchomieni poniżej Dekanu. Ostateczną możliwością byty więc stepy, lecz tam obie strony już dawno temu skoncentrowały swoje armie i stąd impas.
— Kiedyś to się musi skończyć, bo inaczej nigdy się nie skończy. Kuo parsknął śmiechem, wypluwając w powietrze rakszi, które właśnie miał połknąć.
— Bardzo głęboka logika, kolego Bai! Ale ta wojna wcale nie jest logiczna. To jest koniec, który nigdy się nie skończy. Całe nasze życie spędzimy na tej wojnie i tak samo będzie z następnym pokoleniem i z następnym, aż w końcu wszyscy umrą i będzie można zacząć świat od nowa. Albo i nie.
— Na pewno nie — zaoponował łagodnie Iwa. — Aż tak długo nie może to trwać. Koniec nastąpi po prostu gdzieś indziej, ot co. Podczas bitwy morskiej albo w Yingzhou. Przełom nastąpi gdzieś indziej, a wtedy teren, na którym się znajdujemy, będzie jakimś… no czym będzie, znakiem długiej wojny, anomalią, nie wiem czym, frontem, którego nie sposób ruszyć z miejsca. Skostniałym aspektem długiej wojny w jej największym zastoju. Historie o nas będą trwały wiecznie, ponieważ już nigdy na świecie nie będzie czegoś podobnego.
— Ty to potrafisz pocieszyć człowieka. I pomyśleć, że jesteśmy w najgorszych tarapatach, w jakich kiedykolwiek znajdowali się żołnierze.
— To czyni nas wyjątkowymi — powiedział Iwa.
— Dokładnie! To jest wyróżnienie, honor, jak się tak nad tym zastanowić…
Bai wolał się nie zastanawiać. Silna eksplozja na górze strząsnęła kurz z sufitu na ich głowy. Zaczęli krzątać się w koło, zakrywając dłońmi stojące na stole czarki i talerze.
Kilka dni później powróciła rutyna, jeśli na północy nadal trwał japoński przełom, to tutaj nie było po nim ani śladu. Muzułmanie codziennie ostrzeliwali ich pozycje pociskami artyleryjskimi i ogniem snajperskim, nic się nie zmieniło, jak gdyby Szósta Wielka Pomyłka nigdy się nie wydarzyła.
Wkrótce potem muzułmanie również użyli trujących gazów, wypuszczali na nich strefę śmierci z wiatrem, tak samo, jak robili to Chińczycy, lub zrzucali ją na nich w pociskach, które nadlatywały z głośnym świstem i w momencie eksplozji rozrzucały dokoła ostre odłamki (w tym wszystko, co mogło zrobić krzywdę, gdyż powoli kończył im się metal, toteż znajdywali tam różne rzeczy: wykałaczki, kocie kości, kopyta, sztuczne zęby). Po eksplozji szrapnela wybuchał gejzer żółtego, gęstego gazu. Naturalnie nie był to sam gaz musztardowy, lecz różnorodna mieszanka trucizn i substancji kaustycznych, przez co Chińczycy stale musieli nosić ze sobą maski przeciwgazowe, kaptury i rękawice, jednak czy byłeś ubrany, czy nie, kiedy w pobliżu spadał taki pocisk i tak zawsze kończyło się na poparzeniach nadgarstków, szyi i kostek.
Inną, całkiem nową niedogodność sprawiały im ogromne pociski, wystrzeliwane przez ogromne działa. Kiedy ładunek spadał, poruszał się szybciej od dźwięku i nie było przed nim ostrzeżenia. Taki pocisk miał średnicę większą niż mężczyzna w talii i był też nieco dłuższy. Skonstruowano je tak, żeby wbijały się na pewną głębokość w błoto i dopiero potem eksplodowały. Ich wybuchy były potężne i nierzadko więcej ludzi grzebały żywcem w okopach, tunelach i jaskiniach, niż zabijały bezpośrednim uderzeniem. Niewypały takich pocisków wykopywano z ziemi i ostrożnie wywożono, umieszczając po jednym z nich w osobnym wagonie kolejowym. Materiał wybuchowy używany w tej broni był jakimś nowym wynalazkiem, wyglądał jak pasta rybna i pachniał jaśminem.
Pewnego popołudnia, tuż po zmierzchu, stali w kole, popijali rakszi i omawiali nowiny, które Iwa przyniósł z jaskini komunikacyjnej. Część południowej armii ukarano za jakąś porażkę na tej części frontu. Każdy dowódca oddziału musiał odesłać jeden procent swoich ludzi, których czekała egzekucja, mająca być zachętą dla pozostałych.
— Cóż za wspaniały pomysł! — powiedział Kuo. — Już wiem, kogo bym wysłał.
Iwa potrząsnął głową.
— Myślę, że loteria stworzyłaby sprzyjającą atmosferę solidarności.
— Solidarności… — zakpił sobie Kuo — można równie dobrze pozbyć się symulantów, póki nadarza się okazja, zanim oni strzelą ci w tył głowy, kiedy będziesz spal.
— Potworny pomysł — odezwał się Bai — przecież to tacy sami Chińczycy jak i reszta, dlaczego mielibyśmy zabijać swoich, skoro nic złego nie zrobili? To jakieś szaleństwo. Czwarty Kongres Talentu Wojskowego zwariował.
— Należy zacząć od tego, że oni nigdy nie mieli równo pod sufitem — powiedział Kuo — minęło już czterdzieści lat, odkąd ludzie na Ziemi przestali być normalni.
Nagle potężny wstrząs i silny podmuch powalił wszystkich na podłogę. Bai spróbował się podnieść i obijał się o Iwa, który również stawał na nogi. Nic nie słyszeli. Brakowało wśród nich Kuo. Zginął. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stal, była teraz duża, idealnie okrągła dziura w ziemi, szeroka na jakieś dwanaście stóp i na trzydzieści głęboka. Z jej dna sterczały tylne lotki muzułmańskiego superpocisku. Kolejny niewypał.
Na skraju wyrwy leżała oderwana prawa ręka, jak gigantyczny krab.
— Jasna cholera! — krzyknął Iwa przez stojący w ich uszach ryk — straciliśmy Kuo.
Muzułmański pocisk wylądował dokładnie na nim. Było całkiem możliwe, jak wyjaśniał później Iwa, że jego obecność udaremniła w jakiś sposób eksplozję. Wcisnęło go w ziemię jak robaka. Została tylko biedna, prawa ręka.
Bai przyglądał się kończynie. Był zbyt oszołomiony, aby się poruszyć. W uszach nadal brzmiał mu gromki śmiech Kuo. On sam pewnie zrywałby boki, widząc, co mu się przytrafiło. Jego dłoń była wyraźnie rozpoznawalna jako dłoń Kuo. Bai uświadomił sobie, że znał ją intuicyjnie, nie do końca zdając sobie z tego sprawę, aż do teraz. Tyle godzin spędzonych razem w ciasnej jaskini. Kuo podający nad gorącym piecykiem miskę ryżu i czajnik z herbatą albo oferujący czarkę rakszi, jego ręka, jak cały on, fragment jego życia pokryty bruzdami i bliznami. Czyste wnętrze dłoni i brudny jej wierzch — nadal wyglądała jak jego dłoń, nawet bez całej jego reszty dookoła. Bai usiadł w błocie.
Iwa delikatnie podniósł oderwaną kończynę i odprawili nad nią taki sam ceremoniał pogrzebowy, jak nad kompletnym ciałem, po czym zanieśli ją do jednego z pociągów śmierci, do utylizacji w krematorium. Kiedy było już po wszystkim, wypili resztę rakszi Kuo. Bai nie mógł mówić, a Iwa nawet nie próbował go zmuszać. Dłonie Baia drżały z wycieńczenia psychicznego i znużenia okopowym życiem. Gdzie się podział ich magiczny parasol? Co on teraz zrobi bez dźwięcznego śmiechu Kuo, który potrafił rozproszyć śmiertelne miazmaty?
Następnie muzułmanie przystąpili do trwającego tydzień szturmu, zmuszając Chińczyków do wytężonej pracy przy obronie okopów, do życia w maskach przeciwgazowych, wystrzeliwania kolejnych pasów amunicji w stronę upiornych fellahin i innych morderców wyłaniających się z żółtej mgły. Płuca Baia znów nie wytrzymały, więc musieli go szybko ewakuować. Lecz pod koniec tygodnia Iwa i Bai z powrotem spotkali się w tych samych okopach, w których się rozstali, lecz tym razem z nowym oddziałem, składającym się w większości z poborowych z Aozhou, Ziemi Żółwia — naiwne żółtodzioby z południa, wciągnięte w wir konfliktu, jak następny magazynek z amunicją, podpinany do karabinu. Byli tak bardzo zajęci wszystkim, co się działo dookoła, że wypadek z niewypałem wydawał im się już zamierzchłą przeszłością.
— Wiesz, kiedyś miałem brata, miał na imię Kuo — oznajmił Bai Iwie. Iwa skinął głową i położył rękę na ramieniu Baia.
— Idź, zobacz, czy mamy jakieś nowe rozkazy.
Miał twarz czarną od kordytu, poza jasnym polem wokół ust i nosa, tam gdzie zasłaniała go maska gazowa, i pod oczami, skąd biegły białe wyschnięte ślady łez. Wyglądał jak kukiełka w teatrze lalek, jego twarz skrywała się pod maską cierpiącego asury. Ostatnie czterdzieści godzin spędził przy karabinie, zabijając w tym czasie około trzech tysięcy ludzi. Jego oczy patrzyły poprzez ciało Baia i poprzez świat, lecz on nie widział nic.
Kulejąc, Bai udał się tunelem do jaskini komunikacyjnej. Przykucnął, po czym opadł na krzesło, próbując złapać oddech i czując, jakby nadal spadał poprzez spąg, poprzez ziemię, w głąb lekkiej otchłani zapomnienia. Ze snu wyrwał go nagły charkot, rozejrzał się i dostrzegł, że do stołu z radiem ktoś się dosiadł.
To był Kuo. Siedział przy nim i uśmiechał się.
Bai wyprostował się na jego widok.
— Kuo! — wykrzyknął. — Myśleliśmy, że nie żyjesz! Kuo skinął głową.
— Bo nie żyję, tak samo jak ty.
Jego prawe ramię było kompletne, a dłoń na swoim miejscu.
— Pocisk wybuchnął — mówił dalej — i zabił nas wszystkich. Od tamtej chwili jesteśmy w bardo. Każdy z nas. Weszliście do krainy umarłych, udając że wcale was tam nie ma. A poza tym, czy naprawdę wolałbyś tkwić w tym piekielnym świecie, w którym żyłeś? Jakoś sobie tego nie wyobrażam, jesteś tak cholernie uparty, Bai. Musisz zrozumieć, że to jest bardo, inaczej nigdy nie pojmiesz, co tak naprawdę się z tobą dzieje. Przecież wiesz, że ostatecznie liczy się tylko wojna w bardo, bitwa o nasze dusze.
Bai próbował powiedzieć „tak”, a potem „nie”, a potem obudził się na ziemi w jaskini, spadłszy właśnie z krzesła. Kuo zniknął. Krzesło, na którym siedział, było puste. Bai zawył:
— Kuo! Wracaj! Kuo! Lecz pokój był pusty.
Nieco później Bai drżącym głosem opowiedział Iwie, co mu się przydarzyło. Tybetańczyk rzucił mu tylko ostre spojrzenie i wzruszył ramionami.
— Może miał rację — powiedział, wskazując rękami na wszystko dookoła — a co mogłoby świadczyć, że jest inaczej?
Wkrótce uderzyła kolejna fala szturmu, a oni, całkiem niespodziewanie, dostali rozkaz do odwrotu. Mieli cofnąć się do końcowej linii frontu i tam wsiąść do pociągów. Na placu odjazdów panował chaos. Mężczyźni objuczeni bronią zaganiali pozostałych do wagonów, jak bydło. Kolejne pociągi z piskiem i szczękiem opuszczały stację.
Iwa i Bai siedzieli w kącie jednego z wagonów, ciągnących na południe. Od czasu do czasu, korzystając z oficerskiego przywileju, wychodzili na niewielką platformę na łączeniu wagonów, żeby zapalić papierosa i popatrzeć na opadające stalowoszare niebo. Wjeżdżali coraz wyżej i wyżej i robiło się coraz zimniej. Rozrzedzone powietrze drażniło płuca Baia.
— No i co? — odezwał się, wskazując na lód i postrzępione skały, przesuwające się wzdłuż torów — może to naprawdę jest bardo?
— To tylko Tybet — odparł Iwa.
Lecz Bai widział wyraźnie opustoszałą, niemal wymarłą krainę, całkiem niepodobną do zwykłych gór. Srebrne sierpy cirrusów wisiały tuż ponad ich głowami, na płaskim tle czarnego nieba, zupełnie jak w teatrze. Widok ten ani przez chwilę nie wydawał się prawdziwy.
Bez względu na to, czy to Tybet, czy bardo, za życia czy też poza nim, wojna trwała nieprzerwanie. W nocy ryczące eskadry lotników przebiły się przez pas balonów zaporowych i zrzucały na nich bomby.
Odpalono patrolowe lampy łukowe, którymi wyławiano lotników na tle czarnego nieba i czasem ich zestrzeliwano, a wtedy rozerwane na strzępy maszyny spływały po niebie ognistą fontanną. Obrazy ze snów Baia wyłaniały się z rzadkiego powietrza. Czarny śnieg lśnił w białym świetle niskiego słońca.
Zatrzymali się przed niewiarygodnie wysokim łańcuchem górskim — kolejna scenografia z teatru snów i przed nimi otworzyła się gigantyczna przełęcz, która z tej odległości wyglądała, jakby rozcinała blat stepów na pół. W jej stronę zmierzali, lecz najważniejsze to przebić się przez obronę, a potem zejść na południe, przez przełęcz i w dół, na niższe piętro wszechświata. Przejście do Indii, brama na niższy plan istnienia, świetnie strzeżona.
Broniący jej muzułmanie byli niewidoczni i ciągle ukryci za ogromną, śnieżną masą granitowych wierzchołków największych gór na świecie, gór asurów. Przeciwko nim wytoczono potężną artylerię dział, dział asurów. Dopiero teraz Bai zrozumiał, że zostali wciągnięci w jakąś większą rozgrywkę, na której zmarli miliony razy, działając dla sprawy, z którą nie mieli nic wspólnego. Lodowe i skaliste kły wbijały się w sufit gwiazd, a śnieżne pióropusze odpływały sponad szczytów z monsunowym wiatrem, łącząc się o zachodzie słońca z Drogą Mleczną i zamieniając się w ognie asurów, płonące równolegle do horyzontu, jakby plan asurów stykał się prostopadle z planem ludzkim i pewnie dlatego obrazy imitacji wojen, które ludzie prowadzili, były zawsze takie wypaczone.
Działa muzułmańskie stały po południowej stronie łańcucha, nie słyszeli ich wystrzałów. Pociski świstały ponad gwiazdami, zostawiając na czarnym niebie mroźne łuki. Większość z nich lądowała na ogromnej, białej górze stojącej na wschód od szerokiej przełęczy. Serie ogłuszających eksplozji rozrywały połacie lodu, jak gdyby muzułmanie wypowiedzieli wojnę wszystkim górom na świecie.
— Dlaczego oni tak bardzo nienawidzą tych gór? — zastanawiał się Bai.
— To Czomolungma — odpowiedział Iwa — najwyższy szczyt na Ziemi.
Muzułmanie tak długo ostrzeliwali szczytową piramidę skał, aż obniżyli jej poziom poniżej drugiej góry świata, znajdującej się w Afganistanie. Szczyt świata jest więc teraz w rękach muzułmanów.
Jego twarz była jak zwykle pozbawiona wyrazu, lecz ton jego głosu zdradzał smutek, jak gdyby góra coś dla niego znaczyła. Zaniepokoiło to Baia: jeśli Iwa zwariował, to chyba już wszyscy na Ziemi zwariowali.
Iwa z pewnością byłby jednym z ostatnich. A może to już dawno się stało? Jakiś żołnierz z ich oddziału wybuchnął bezradnym płaczem na widok martwych koni i mułów. Rozszarpane ludzkie zwłoki nie robiły na nim żadnego wrażenia, lecz rozdęte ciała tych biednych stworzeń łamały mu serce. W dziwny sposób wydawało się to logiczne, lecz w stosunku do gór Bai nie potrafił wzniecić w sobie współczucia. Jedno bóstwo mniej lub więcej. Kolejny etap walki w bardo.
W nocy mróz unieruchamiał wszystko dookoła, a światło gwiazd łyskało na pustym plateau. Stojąc przy latrynach i paląc papierosa, Bai zastanawiał się, co tak naprawdę oznacza wojna w bardo. To właśnie tam segregowano dusze, godzono je z rzeczywistością i wysyłano w dół na świat. Wydawano wyroki i szacowano karmę. Dawano kolejną szansę, zsyłając dusze z powrotem na świat, lub otwierano przed nimi wrota ku nirwanie, ostatecznej wolności i błogości. Bai czytał kiedyś Tybetańską księgę umarłych, której egzemplarz nosił ze sobą Iwa. Teraz rozglądał się w koło i widział, jak poszczególne jej zdania tworzyły formy plateau. Żywi czy martwi, przechodzili przez komnaty bardo, pracując wytrwale nad swoim własnym losem. Zawsze tak było, jest i będzie! Ta komnata była ponura jak pusta scena. Rozbili obóz na żwirze i piaskach, przy szerokim końcu szarego lodowca. Grube działa artyleryjskie skupione obok siebie, ich lufy wymierzone w niebo, mniejsze działa rozstawione na ścianach dolin, jako obrona przeciwlotnicza. Ich stanowiska wyglądały jak stare klasztory obronne w stylu dzong, które ciągle jeszcze stały na szczytach niektórych urwisk w tych górach.
Nadeszły wieści, że mieli przebić się przez Nangpa La, głęboką przełęcz, rozcinającą w tym miejscu pasmo gór. Był to jeden z dawnych szlaków solnych, najlepsza przeprawa przez góry na odcinku wielu li. Prowadzić mieli Szerpowie, Tybetańczycy, którzy przenieśli się na południową stronę przełęczy, gdzie zaczynał się głęboki wąwóz, prowadzący do niewielkiej stolicy, Namche Bazaar, teraz oczywiście obróconej w ruinę, jak i zresztą wszystko dookoła. Z Namche szlak wiódł prosto na południe, na równiny Bengalu — była to jedna z lepszych tras przez Himalaje. Lada dzień te ścieżki i drogi zamienią się w kolejowe nasypy. Wtedy przerzucą całą masę chińskich żołnierzy, a przynajmniej to, co z nich zostało, na Równiny Gangesu. Plotki krążyły w powietrzu jak motyle, codziennie nowe. Iwa całe noce spędzał przy radiu.
Bai miał wrażenie, że i bardo zaczyna się zmieniać. Następowało przejście do następnej komnaty, do piekła na Ziemi, zagraconego antyczną historią. Bitwa o przełęcz będzie wyjątkowo krwawa i brutalna, jak zresztą każda walka o wrota do innych światów. Artylerie wrogich cywilizacji rozstawiły się po obu stronach gór. Celowo wywoływane lawiny często schodziły po granitowych skarpach. Tymczasem trwał ostrzał Czomolungmy, mający na celu obniżenie góry. Widząc to, Tybe-tańczycy walczyli jak pretowie. Iwa już się ze wszystkim pogodził.
— Muzułmanie mają takie powiedzenie o górze przychodzącej do Mahometa, ale nie sądzę, aby miało to jakieś znacznie dla bogini matki. Nadal jednak nie przestawali dziwić się szaleństwu, w jakie popadali ich wrogowie. Niedouczeni i surowi fanatycy pustynnych sekt, którym obiecano wieczność w raju, gdzie orgazm z pięknymi hurysami trwa dziesięć tysięcy lat. Nie dziwota zatem, że byli tak samobójczo odważni i zawsze chętni do oddania życia, rozzuchwaleni opiumową gorączką, której nie dało się powstrzymać. Wiadomo było, że pochłaniali ogromne ilości amfetaminy i palili opium, że przeszli przez całą wojnę zatopieni w nerwowym, narkotycznym zwidzie, w którym często zdarzały się ataki zwierzęcej wściekłości. Chińczycy z chęcią by się do nich przyłączyli, oczywiście opium już dawno dostało się w ich szeregi, niestety było go bardzo mało. Na szczęście Iwa miał lokalne dojścia i kiedy przygotowywali się do szturmu na Nanga La, udało mu się zdobyć trochę opium od żandarma wojskowego. Razem z Baiem palili je w skrętach, a czasem pili w postaci tynktury z goździkami i pastylką medykamentu z Trawankoru, który wyostrzał wzrok, tłumiąc jednocześnie emocje. Mieszanka ta działała całkiem nieźle.
W końcu na płaskowyżu bardo zgromadziło się tak dużo chorągwi i dywizji artylerii, że Bai pozbył się już wszelkich wątpliwości, plotki okazały się prawdą, ostateczny szturm na Kali, na Śiwę czy Brahmę miał się wkrótce rozpocząć. Za niezbity dowód tego Bai uznał liczną obecność doświadczonych żołnierzy, a nie dzieci, rolników i kobiet. Były tam całe dywizje żołnierzy zaprawionych w bojach na wyspach Nowego Świata, gdzie walki zawsze były wyjątkowo intensywne i gdzie, jak twierdzili, zawsze odnosili zwycięstwa. Innymi słowy byli to ludzie, którzy już dawno powinni nie żyć. Wyglądali na martwych. Palili papierosy, wykonując ruchy zombi. Cała armia truposzów, zwarta i gotowa do najazdu na bogate południe żywych.
Księżyca przybywało i ubywało, a ostrzał niewidzialnego wroga po drugiej stronie gór trwał nieprzerwanie. Eskadry lotników, wygięte na niebie w ogromne sierpy, przelatywały przez przełęcz, lecz ani jeden z nich nie powracał. Ósmego dnia czwartego miesiąca, w dzień poczęcia Buddy, rozpoczął się szturm.
Przełęcz była obstawiona, lecz kiedy zabito pierwszych obrońców, a pozostali pouciekali na południe, wtedy ściany przełęczy rozpruły potężne eksplozje, a zwały skał i lodu zeszły w dół na szerokie siodło. Sam Cho Oyu stracił w pułapce część swoich sil. To był koniec dla wielu chorągwi, zabezpieczających przełęcz. Bai obserwował wszystko z dołu i zastanawiał się: dokąd idzie się po śmierci w bardo. To, że oddziału Baia nie wysiano na pierwszą linię uderzenia, było dziełem czystego przypadku.
Zarówno obrona, jak i pierwsza linia chińskiego frontu zostały pogrzebane żywcem. Teraz przełęcz należała do nich, mogli rozpocząć przemarsz gigantycznym wąwozem wyżłobionym przez lodowiec, prowadzącym ich na południe, ku Równinom Gangesu. Byli atakowani na każdym kroku, głównie przez spadające pociski, wszelkiego rodzaju pułapki i ogromne miny przeciwpiechotne, zakopane w ziemi w kluczowych punktach szlaku. Te ostatnie rozbrajali lub wysadzali w powietrze, kiedy tylko nadarzała się okazja, czasem ponosili przy tym straty. Odbudowywali drogę i nasyp kolejowy, prace odbywały się w ekspresowym tempie, gdyż muzułmanie zaczęli odstępować i powoli wycofywali się na równinę, tak że teraz docierały do nich rzadkie pociski wystrzelone gdzieś z oddali, prawdopodobnie z okolic Delhi, były niecelne, wręcz żałosne, oprócz tych kilku, którym udało się sięgnąć celu.
Na dnie południowego wąwozu znaleźli się w innym świecie. Bai zastanawiał się, czy to jeszcze było bardo. Jeśli tak, to już na pewno zeszli na inny jego poziom: gorący, wilgotny, porośnięty chaszczami, drzewami i trawami, które wystrzeliwały z cienkiej warstwy czarnej gleby, zalegającej dookoła. Tu na dole granitowe urwiska byty jak żywe. A może Kuo ich okłamał, może Iwa, Bai i pozostali kompani cały czas żyli w świecie pustoszonym przez śmierć. Cóż za potworna myśl! Świat zmienił się w bardo, tak że nie sposób ich od siebie odróżnić… Bai był przerażony i bezwolnie rzucał się w chaotyczny nurt upływających dni. Tak wiele już wycierpiał, a wszystko po to, aby odrodzić się w swoim własnym życiu, które nadal trwało i do którego powrócił niemal w jednej chwili, bez właściwej dla takich przejść przerwy. Zamiast niej, krótka chwila bolesnej ironii, kilkudniowe szaleństwo. Rozpoczynał nową, karmiczną egzystencję, lecz nadal tkwił w tym samym, żałosnym cyklu biologicznym, który — nie wiedzieć czemu — zmienił się w wyrafinowane symulakrum piekła, jak gdyby pękło karmiczne kolisko i tryby karmicznego życia zsunęły się z trybów życia biologicznego, sprawiając, że człowiek przenosił się z jednego w drugie bez żadnego ostrzeżenia i czasami żył w świecie rzeczywistym, a czasem w bardo, czasem we śnie, a potem znów na jawie, lecz najczęściej we wszystkich tych stanach naraz i w całkowitym niezrozumieniu ich przyczyn. Lata spędzone w Korytarzu Gansu, które wcześniej nazwałby całym swoim życiem, jawiły mu się teraz jako dawny i zapomniany sen. Co więcej, nawet ekstatyczna obcość tybetańskiej równiny zmieniała się od razu w nierealne wspomnienia, które Bai z trudem wydobywał z pamięci, mimo iż ich obrazy stały przed jego oczami, a on przenikał je na wskroś.
Pewnego wieczoru przybiegł do nich oficer radiotelegrafista z rozkazem natychmiastowego przeniesienia wojsk w góry. Muzułmanie zbombardowali zator lodowy na jeziorze lodowcowym w górnym biegu rzeki, spuszczając w dół ogromne ilości wody, która w węższych partiach wąwozu osiągała nawet pięćset stóp głębokości.
Rozpoczęła się wspinaczka — i to jeszcze jaka wspinaczka. Oto oni, martwi ludzie, nieżyjący już od wielu lat, gramolili się do góry w oszalałym tempie, niczym młode małpy. Ich obóz został w wąskim jarze o stromych zboczach, który chronił przed atakiem z powietrza, lecz teraz, kiedy wchodzili coraz wyżej, coraz wyraźniej słyszeli też głuchy huk, dobiegający z daleka i przebijający się przez chrzęst kamieni i odgłosy ich oddechów jak nieprzerwany grzmot. Może to jeden z wodospadów na Rzece Mlecznej, lecz chyba jednak nie, to był dźwięk nadciągającej powodzi. W końcu zbocze położyło się. Po godzinie byli już dobre tysiąc stóp ponad poziomem Mlecznej Rzeki i przyglądali się jej białej nitce, wcale niewyglądającej groźnie z perspektywy płaskiego szczytu, gdzie oficerowie grupowali swoich ludzi, spoglądając w dół wąwozu oraz dookoła, na ogromne lodowe ściany i skaliste szczyty tego górskiego łańcucha. Wsłuchiwali się w basowy ryk, docierający do nich od północy, od strony jeszcze wyższych gór. Potężny, pulsujący huk, jak ryk tygrysiego bóstwa. Tu, na górze, mieli doskonały widok na powódź, która nadciągnęła wraz z zapadającym zmierzchem: ryk stał się wtedy niemal tak głośny, jak odgłosy bomb spadających na froncie, z tym że ten dobiegał z niższego poziomu, spod ziemi, zatem nie tylko wyraźnie go słyszeli, lecz również wyczuwali pod stopami. Po chwili ujrzeli chaotycznie kotłujące się czoło fali, brudnobiałą ścianę wody, niosącą pnie drzew i odłamki skalne w spienionej kipieli, która obdzierała ściany wąwozu do litej skały, wywołując gigantyczne osuwy ziemi i lodu, wpadające wprost w rozpędzony nurt. Niektóre z lawin byty tak ogromne, że na kilka minut blokowały strumień, dopóki woda nie przelewała się ponad osuwiskiem i nie rozrywała zatoru swoim silnym prądem, wywołując jeszcze jedno spiętrzenie w rozszalałym żywiole. Czoło powodzi znikło już z zasięgu ich wzroku, odpływając daleko w głąb wąwozu i pozostawiając po sobie odarte ściany i brązową, spienioną rzekę, huczącą w dole, niewiele wyżej od swojego normalnego poziomu. — Powinniśmy budować drogi nieco wyżej — zauważył Iwa.
W odpowiedzi na jego spokój i opanowanie Bai mógł się tylko uśmiechnąć. Opium sprawiało, że świat wokół niego pulsował. Nagle coś sobie uświadomił:
— Oczywiście, że tak! Dopiero teraz do mnie to dotarło! Kiedyś już tonąłem w powodzi, czułem, jak dosięga mnie woda. Woda, śnieg i lód. Ty też tam byłeś! Ciekawe, czy czasem nie było nam to pisane i tylko przez przypadek uniknęliśmy śmierci. Mam ważenie, że nie powinno nas tu teraz być.
Iwa przyjrzał mu się uważnie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— No to, że powinniśmy byli zginąć w tej powodzi!
— Wiesz — powiedział powoli i z wyraźnym zainteresowaniem Iwa — ja uważam, że po prostu udało nam się uciec.
Bai tylko uśmiechnął się: co za umysł.
— Masz rację! Do diabła z powodzią! Przecież to było w innym życiu. W tym czy w innym — budowniczowie dróg i tak dostali poważną lekcję, nie ponosząc przy tym większych strat w ludziach (sprzęt i wyposażenie to zupełnie inne kwestie). Odtąd budowali już tylko wysoko na zboczach wąwozu, gdzie teren opadał i wypłaszczał się. Wyżynali w skale stopnie i trawersy i posuwali się coraz wyżej bocznymi wąwozami, budując mosty nad rzekami płynącymi ich dnem. Rozmieścili też w okolicy kilka stanowisk przeciwlotniczych, a nawet zorganizowali niewielkie lądowisko na płaskim wzniesieniu nieopodal Lukli. Praca w batalionie budowniczym była o wiele lepsza niż walka, którą w tym samym czasie prowadzili ludzie u wylotu wąwozu, mający za zadanie utrzymać go do czasu, gdy nie dotrze do nich kolej. Nadal nie mogli uwierzyć w swoje szczęście, w te ciepłe dni i w rzeczywistość życia poza linią frontu — taki luksus, taka cisza, puszczające napięcia mięśniowe, mnóstwo ryżu i dziwaczne, ale za to świeże warzywa…
We mgle radosnych dni ukończyli prace nad drogami i torowiskami i jednym z pierwszych pociągów zabrali się na dół, gdzie na ogromnej, zielonej i zakurzonej równinie założyli obóz. Na razie nic nie zapowiadało nadejścia monsunowych deszczów. Dywizja za dywizją ciągnęły na front, leżący w stale zmieniającej się odległości na zachód od nich. To tam przeniosła się teraz scena główna.
Następnego ranka byli już z powrotem w drodze. Cały dzień w pociągu, na zachód, później długi marsz przez serie mostów pontonowych, aż w końcu znaleźli się w okolicy Biharu, gdzie stacjonowała już armia sprzymierzeńców. Sojusznicy — co za pomysł. Hindusi z krwi i kości, którzy wypuszczają się na północ swojego kraju, po czterech dekadach ukrywania się przed hordami muzułmanów na głębokim południu kontynentu. Oni również mieli swój przełom, przekroczyli Indus, stwarzając poważne zagrożenie dla muzułmanów, którzy mogli niebawem znaleźć się w kleszczach wielkości całej Azji. Niektóre ich oddziały już odcięto, na przykład w Birmie, a inne wrogie grupy nadal gromadziły się na zachodzie, rozpoczynając powolny i oporny odwrót. Tego mniej więcej dowiedział się Iwa po godzinnej rozmowie ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, trawankorskim oficerem mówiącym po nepalsku. Indyjscy oficerowie i ich żołnierze, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, mieli ciemną karnację i byli niscy, lecz za to bardzo szybcy i zwinni, czyści, dobrze ubrani i świetnie uzbrojeni — dumni, a czasem nawet aroganccy, gdyż sądzili, że wzięli na siebie najtrudniejszą część wojny z islamem, że tworząc drugi front, uratowali Chiny przed podbojem. Iwa oddalił się, nie będąc pewnym, czy rozmowa o wojnie to dobry pomysł.
Natomiast Bai był pod wrażeniem. Może jednak w końcu uda się uwolnić świat od niewolnictwa. Przełom na północy Azji najwyraźniej się opóźniał. Góry Ural były dla Złotej Ordy i Firanii tym, czym Wielki Mur dla Chin. Mimo to zachód stale kusił. Jak to się stało, że pod naciskiem takiego oporu przekroczyli Himalaje i połączyli się z armią Hindusów, aby rozciąć świat islamu na pół…
— No cóż, wiadomo, że morska potęga może w jednej chwili zniweczyć całą akcję lądową w Azji — powiedział pewnego wieczoru Iwa, kiedy siedzieli razem na ziemi, jedząc ryż, przyprawiony w całkiem nowy, ognisty sposób. Przełykając, krztusząc się i pocąc, mówił dalej — w trakcie całej tej wojny doświadczyliśmy już trzech czy nawet czterech generacji broni, a mówiąc ogólnie — technologii: ciężkiej artylerii, marynarki wojennej i lotnictwa, jestem pewny, że kiedyś nadejdzie taki czas, kiedy liczyć będą się już tylko eskadry i całe floty statków powietrznych. Walka przeniesie się wtedy do góry i rozpocznie się wojna o kontrolę nad niebami, zacznie się zrzucanie bomb, o wiele większych niż największe pociski wystrzeliwane z dział, prosto na stolice nieprzyjaciół, na ich fabryki, na ich palące i budynki rządowe.
— I bardzo dobrze — powiedział Bai — dzięki temu będzie mniej brudnej roboty. Wystarczy uderzyć w centrum, a reszta pójdzie gładko, Kuo zawsze to powtarzał.
Iwa skinął głową, uśmiechając się na samą myśl o tym, w jaki sposób powiedziałby to Kuo. Nawet ryż, który teraz dostawali, był niczym, w porównaniu do ich drogiego Kuo.
Generałowie Czwartego Kongresu Talentu Wojskowego spotkali się z generalicją indyjską. W trakcie ich obrad dobudowano jeszcze kilka linii kolejowych w stronę nowego, zachodniego frontu. Na naradzie z pewnością opracowywano strategię wspólnej ofensywy i na ten sam temat spekulowali też wszyscy dookoła. Że na pewno cofną ich do obrony tylów przed muzułmanami obecnymi jeszcze na Półwyspie Ma-lajskim, że zaokrętują ich na parowce w delcie świętego Gangesu i przerzucą na wybrzeża Arabii, aby zaatakować samą Mekkę, że posłużą się nimi do zdobycia przyczółków na półwyspach północno-zachodniej Firanii i tak dalej. Domysłom i opowieściom o ich dalszej tułaczce nie było końca.
Wreszcie zarządzono wymarsz. Szli teraz na zachód, rozciągając prawą flankę pod samo pogórze Nepalu. Były to wzgórza, które, ni stąd, ni zowąd, wystrzeliwały zielenią wysoko ponad Równinę Gangesu, jak gdyby — zauważył Iwa — Indie były ogromnym okrętem, który staranował Azję i zakopał się pod nią, aż po sam Tybet, przez co podwoił wysokość tamtych rejonów, a sam pozostał niemal na poziomie morza.
Bai kiwał głową, patrząc na geomorfologiczną ciekawostkę, lecz nie bardzo podobała mu się myśl o lądzie, poruszającym się jak gigantyczny okręt, wolał rozumieć ląd jako coś stałego, ponieważ teraz też usiłował przekonać samego siebie, że Kuo wcale nie miał racji, że w tej chwili żył naprawdę i nie znajdował się w bardo, gdzie lądy mogły się przesuwać i zmieniać jak ruchoma scenografia w teatrze. Tak nagła śmierć musiała całkowicie zdezorientować Kuo, biedak nie wiedział, co się z nim działo, a to niedobry znak, jeśli wziąć pod uwagę jego wejście w kolejną inkarnację. A może to był tylko taki żart — Kuo potrafił nabrać człowieka jak nikt inny, choć rzadko robił sobie żarty. A może wyświadczył Baiowi przysługę i przeprowadził go przez najgorsze momenty wojny, przekonawszy go wpierw, że i tak już jest martwy i że nie ma już nic do stracenia — rzeczywiście, brał udział w wojnie na poziomie, na którym coś znaczyła, mogła być pożyteczna, mogła zyskać wpływ na ludzkie dusze w momencie ich czystej egzystencji poza tym światem, gdzie zmiana jest możliwa, gdzie można pojąć to, co ważne, aby następnym razem powrócić do życia z nowymi zdolnościami w sercach i nowymi celami w głowach.
Cóż to mogłyby być za cele? O co oni walczyli? Wszyscy doskonałe wiedzieli, przeciwko komu walczyli — przeciwko fanatycznym reakcjonistom i zwolennikom niewolnictwa, którzy pragnęli, aby świat nie zwracał na nich uwagi, tak jak było za czasów dynastii Tang czy Sung, przeciwko nieprawdopodobnie zacofanym i krwiożerczym zelotom religijnym, przeciwko pozbawionym skrupułów mordercom, którzy walczyli odurzeni opium i zaślepieni swoją starożytną religią. Z pewnością walczyli przeciwko im wszystkimi, lecz o co walczyli? Bai długo się zastanawiał, o co Chiny tak naprawdę walczyły na tej wojnie. W końcu zdecydował, że walczą o… jasność sytuacji, a jeśli o coś innego, to na pewno nie o religię. Walczyli o ludzkość, o współczucie. O buddyzm, daoizm i konfucjanizm, potrójny wątek, który tak doskonale opisywał właściwe podejście do świata: o religię bez Boga, w której był tylko ten świat oraz kilka innych, potencjalnych planów istnienia i planów mentalnych oraz oczywiście próżnia, lecz żadnego Boga, żadnego pasterza ani obłąkanego patriarchy nagabującego starczym mędrkowaniem. Zamiast niego niezliczona liczba nieśmiertelnych duchów obecnych na wszystkich planach istnienia i w każdym bycie, zarówno w ludziach, jak i w innymi czujących istotach; wszystko żyje, wszystko jest częścią Boskości — tak, ponieważ Bóg istnieje, jeśli tylko mówiąc to, mamy na myśli transcendentną, uniwersalną i samoświadomą istotę, która sama w sobie jest rzeczywistością, kosmosem i wszystkim innym, łącznie z ludzkimi pomysłami, matematycznymi formułami i wszelkimi zależnościami. Idea ta była Bogiem, wywoływała szczególny rodzaj uwielbienia, które objawiało się koncentrowaniem uwagi na świecie rzeczywistym, jak w trakcie badań przyrodniczych. Chiński buddyzm był właśnie takim przyrodniczym studium rzeczywistości i prowadził do głębokiej czci jedynie poprzez obserwację spadających liści, zwyczajów dzikich zwierząt, zmieniających się kolorów nieba czy też przez proste czynności, jak czerpanie wody czy noszenie drwa. Początkowe stadium czci z czasem ewoluowało w głębsze zrozumienie, wtedy też wytrwale rozwijano teorie matematyczne, opisujące wszelkie zjawiska naturalne — wszystko to robiono z czystej ciekawości, lecz również po to, by móc postrzegać świat jeszcze wyraźniej. Zaczęto więc budować instrumenty, pozwalające spojrzeć jeszcze dalej w głąb i w dal, w większe jang i głębsze jin.
To z kolei pociągnęło za sobą nowy rodzaj zrozumienia rzeczywistości, w którym największą wartość zyskało współczucie. Współczucie zrodzone z oświeconego zrozumienia natury rzeczy i z wytężonych badań nad światem. Iwa zawsze tak mówił, lecz Bai wolał myśleć o emocjach, które powstawały w wyniku właściwego skupienia uwagi i wytrwałej pracy: o spokoju, o wyostrzonej ciekawości, o zachwycie i o współczuciu.
Teraz jednak trwał koszmar. Koszmar nabierał tempa, rozpadał się i wypełniał absurdem, jak gdyby śniący rejestrował urywające się marzenie senne w postaci ostatnich impulsów, wywołujących szybkie ruchy gałek ocznych oraz pojedyncze obrazy rzeczywistości budzącego się dnia. Każdego dnia budzimy się w nowym świecie, każdy sen przynosi nam kolejną reinkarnację. Lokalni guru powiadają, że dzieje się tak z każdym naszym oddechem.
Wyszli z bardo na świat rzeczywisty, prosto na pole bitwy. Ich lewą flankę stanowiły wyborowe regimenty indyjskie — mali, brodaci, ciemnoskórzy mężczyźni, obok nich wyżsi, biali sikhowie, o haczykowatych nosach, długich brodach i w turbanach na głowach, dalej Gurkowie z gór i chorągiew nepalskich kobiet, z których każda była najprawdziwszą pięknością — tak im się przynajmniej wydawało. Hindusi wyglądali jak ogromna trupa cyrkowa, lecz byli niezwykle szybcy, świetnie uzbrojeni, podzieleni na dywizje kolejowe i zmotoryzowane. Chińczycy nie mogli za nimi nadążyć, mimo iż w tym celu dobudowali jeszcze kilka linii kolejowych, posyłając do przodu ogromne zastępy ludzi wraz z całym zapleczem. Daleko przed czołem pociągów śpieszyły do przodu następne oddziały indyjskiej piechoty, niektóre na wozach z napędem silnikowym i na gumowych kołach. Były ich setki, biegli truchtem po wiejskich ścieżkach, wzbijając w powietrze tumany kurzu, w tę ciepłą i suchą jeszcze porę, a inni przemieszczali się po nadal ubogiej sieci dróg asfaltowych, które jako jedyne będą przejezdne po przejściu monsunów.
W okolicach Delhi znaleźli się mniej więcej w tym samym czasie i od razu natrafili na armię muzułmańską, wycofującą się w górę Gangesu. Do tego czasu Chińczycy zdążyli już zająć swoje pozycje u podnóża nepalskich wzgórz.
Oczywiście ich prawa flanka sięgała wysoko na wzgórza, gdzie obie armie usiłowały otoczyć i zaskoczyć wroga. Z uwagi na doświadczenie, jakie zdobyli w dolinie Mlecznej Rzeki, oddziały Baia i Iwy włączono do grupy górskiej. Ich rozkaz brzmiał: zdobyć i utrzymać teren wzgórz, co najmniej do pierwszego grzbietu, a to wiązało się z koniecznością zajęcia wysokich pozycji jeszcze dalej na północ. Przemieszczali się pod osłoną nocy, ucząc się wspinaczki po ciemku, po trasach wytyczonych przez zwiadowczą grupę Gurków. Wkrótce Bai dołączył do dziennych zwiadowców, a kiedy wspinał się po stromych ścianach wąwozów, porośniętych gęstymi chaszczami, wcale się nie martwił o to, że dopadną go muzułmanie, gdyż ci trzymali się blisko swoich szlaków i obozowisk. Bardziej martwiło go to, w jaki sposób setki ich żołnierzy pokonają ten prawdziwy małpi gaj, przez który przedzierał się, wykonując często karkołomne ewolucje.
— To właśnie dlatego wysłali ciebie — wyjaśnił Iwa — jeśli ty tamtędy przejdziesz, to każdy przejdzie — uśmiechnął się i dodał — myślę, że tak właśnie powiedziałby Kuo.
Każdej nocy Bai wędrował w górę i w dół, przeprowadzał ludzi i sprawdzał, czy szlaki prowadziły tam, gdzie się tego spodziewał, uczył się i obserwował okolicę. Kładł się spać o wschodzie słońca, wypróbowując nowe kryjówki.
Kiedy razem z Iwą zajęci byli działalnością zwiadowczą, na flankę południową przebili się Hindusi. Słyszeli odległą kanonadę artylerii, a następnego, mglistego poranka dymy wzbijały się wysoko w białe niebo, a mgły zapowiadały nadejście monsunów. Rozpoczęcie przełomowego szturmu wraz z nadejściem monsunu było wręcz nie do pomyślenia. Całkiem możliwe, że takie posunięcie wylądowałoby od razu na pierwszym miejscu i tak już poszerzonej listy Siedmiu Wielkich Błędów. Kiedy popołudniowe chmury zbierały się i różowiły, a później ciężkie i czarne opadały na nich, rażąc zbocza dolin i równiny grubymi piorunami, które trafiały w metalowe części stanowisk przeciwlotniczych, rozlokowanych wysoko na górskim grzbiecie, oni z podziwem wsłuchiwali się w salwy napierających do przodu Hindusów. Narody te, oprócz wielu innych osiągnięć, do perfekcji opanowały sztukę prowadzenia wojny w deszczu. To nie byli chińscy racjonaliści obrządku buddyjsko-daoistycznego, Iwa i Bai nie mieli wątpliwości, to nie był Czwarty Kongres Chińskiego Talentu Wojskowego, lecz dzicy ludzie wszelkiej religijności, jeszcze bardziej uduchowieni niż muzułmanie, których religia wydawała się pełna fanfaronady, pobożnych życzeń i tyranii ich jedynego Boga Ojca. Hindusi natomiast mieli całe miriady bogów, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej, niektóre z nich miały głowy słoni, a inne po trzy pary rąk, nawet śmierć była bogiem, kobietą i mężczyzną w jednym, tak samo jak życie czy szlachetność. Mieli bogów dosłownie od wszystkiego, a każdy z nich był deifikacją któregoś z ludzkich przymiotów. W ten sposób tworzyli zwartą, kolorową zbieraninę pobożnych ludzi, zażartych wojowników, świetnych kucharzy i osób o głębokiej wrażliwości. Ich kadzidła, przyprawy, muzyka, kolorowe stroje, sztuka, w której przywiązywali uwagę do najdrobniejszego szczegółu, to wszystko było widoczne w ich obozowiskach: kobiety i mężczyźni stali wokół bębniarzy i śpiewali. Kobiety były wysokie i piersiaste, miały gęste brwi i duże oczy, były naprawdę niesamowite, a ramiona miały potężne niczym u drwala — to one tworzyły indyjski oddział strzelców wyborowych.
— Tak, tak — powiedział po tybetańsku jeden z indyjskich adiutantów — kobiety strzelają o wiele lepiej niż mężczyźni, zwłaszcza kobiety z Trawankoru. Zaczynają naukę jako pięcioletnie dziewczynki i chyba tylko temu zawdzięczają swoje wyniki. Gdyby chłopców uczyć od małego, myślę, że radziliby sobie równie dobrze.
Padający deszcz mieszał się w powietrzu z popiołem i spływał na ziemię w postaci wodnistego błota. Czarny deszcz. Oddział Iwy i Baia otrzymał rozkaz natychmiastowego zejścia na równinę i zasilenia głównego szturmu. Zbiegli w dół wąskimi szlakami i wylądowali jakieś dwadzieścia li od linii frontu, gdzie zwarli szyki i rozpoczęli marsz. Mieli uderzyć na samym końcu flanki, dokładnie u podnóża pierwszych wzgórz, gotowi wkroczyć na nie w razie jakiegokolwiek oporu ze strony wroga.
Taki był plan, lecz gdy tylko zbliżyli się do frontu, doszły ich wieści, że muzułmanie odstąpili i rozpoczęli odwrót. Nie pozostało więc nic innego, jak puścić się za nimi w pogoń.
Wróg wycofywał się w szybkim tempie, mimo to Hindusi stale deptali mu po piętach, natomiast daleko w tyle za obiema szybszymi armiami ciągnęli Chińczycy, przez pola, lasy i kanały, przez wyrwy w bambusowych płotach i ścianach, przez skupiska domostw, zbyt małe, aby nazwać je wsiami, opuszczone i ciche, często doszczętnie spalone, które mimo wszystko w dziwny sposób spowalniały ich pochód. Na ziemi zalegały poskręcane ludzkie zwłoki, napuchnięte już i napęczniałe. Prawdziwe znaczenie cielesności urzeczywistniało się w nich poprzez swoje przeciwieństwo — bezcielesność, śmierć, odejście duszy, która tak niewiele po sobie zostawiała, gnijącą masę, podobną do tej, którą się czasem znajduje w kiełbasie. Nie miało to nic wspólnego z człowieczeństwem, może poza kilkoma wyjątkami, kiedy twarz ofiary była nienaruszona, a czasem nawet niewzruszona. Jeden Hindus, na przykład, leżał na ziemi i rozglądał się na boki rozbieżnym zezem, nie poruszał się ani nie oddychał, wyglądał jak posąg mężczyzny o imponującej i silnej budowie, miał szerokie barki, wydatną pierś, majestatyczne, wysokie czoło, długie wąsy i oczy jak u ryb na targu, szeroko otwarte z zaskoczenia. Przechodząc obok niego, Bai musiał odmówić zaklęcie. Następnie wkroczyli na tereny, gdzie ziemia zasnuta była dymami, jak strefa śmierci w Gansu, w oazach stały głębokie, srebrzące się kałuże cuchnącej wody, a powietrze przesycone było dymem, kordytem i zapachem krwi. Tak musiało w tej chwili wyglądać bardo, zatłoczone nowymi przybyszami, rozwścieczonymi, zagubionymi, konającymi, słowem wchodzącymi do krainy umarłych w najgorszym z możliwych stanów. Tu, na świecie, obecne było tylko puste lustrzane odbicie tamtego miejsca, okopcone, spękane i nieruchome. Chińska armia przemaszerowała tamtędy w głuchej ciszy.
Bai i Iwa odszukali się w tłumie i razem ruszyli w stronę spalonych ruin miasta Bodh Gaja leżących na zachodnim brzegu rzeki Phalgu. Powiedziano im, że to właśnie tam rosło niegdyś Drzewo Bodhi, stary figowiec, pod którym wiele wieków temu Budda osiągnął oświecenie. Teren ten otrzymał niemal tyle samo ciosów, co Czomolungma. Nie pozostał nawet ślad po drzewach, parkach, wiosce czy strumieniu, wszędzie dookoła, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się czarne, gęste błota.
Grupa indyjskich oficerów badała kawałki korzenia, które ktoś znalazł w błocie w miejscu, w którym ponoć rosło kiedyś święte drzewo. Bai nie rozumiał ich języka. Usiadł, trzymając w dłoniach kawałek kory. Iwa podszedł do żołnierzy, posłuchać, o czym rozmawiali. Później przed Baiem stanął Kuo.
— Oto odszczepka — powiedział, wręczając mu niewielką gałązkę z Drzewa Bodhi. Bai przyjął dar z jego lewej dłoni, jako że prawej Kuo nadal nie posiadał.
— Kuo… — powiedział Bai i przełknął ślinę — to naprawdę ty? Nie może być.
Kuo przyjrzał mu się dokładniej.
— A więc jednak jesteśmy w bardo — powiedział Bai. Kuo skinął głową.
— Nie do końca mi wierzyłeś, no ale cóż, to niestety prawda. Stąd widać to najlepiej — powiedział, wskazując dłonią na czarną, dymiącą, równinę — dno wszechświata. Witamy ponownie.
— Dlaczego to się dzieje, nic z tego nie rozumiem!
— Czego nie rozumiesz?
— Nie wiem, co mam robić. Tak po prostu, życie po życiu? Chwila, teraz sobie ich wszystkich przypominam — zamyślił się — przecież próbowałem za każdym razem, cały czas próbuję!
Mieli wrażenie, że w oddali, na czarnej równinie, obaj widzą mgliste powidoki z przeszłych żyć, które tańczyły przed nimi na nieskończenie delikatnym tle padającego deszczu.
— To wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Moje działanie niczego nie zmienia.
— Tak, Bai. Masz rację, ale w końcu to ty jesteś głupcem, dobrodusznym, pieprzonym idiotą!
— Daj spokój Kuo, nie jestem w nastroju — mimo to mięśnie jego twarzy wysiliły się na zbolały uśmiech. Jak dobrze znów dać się nabrać. Iwa i Bai często robili to dla siebie, lecz żaden z nich nie był tak skuteczny jak Kuo — może nie jestem tak wspaniałym dowódcą, jak ty, ale zrobiłem w życiu kilka dobrych rzeczy, które, uwierz mi, na nic się zdały. Najwyraźniej wszystkie prawa dharmy przestały obowiązywać. Kuo usiadł obok niego po turecku i odprężył się.
— Któż to wie. Sam się nad tym zastanawiam, błądząc tym razem po bardo. Upłynęło już sporo czasu, uwierz mi, zbyt wiele istnień dostało się tu na raz, utworzył się zator, dokładnie tak samo jak na wojnie, zapanował jakiś logistyczny koszmar. Obserwowałem was, jak walczyliście, obijając się o siebie, niczym ćmy zamknięte w butelce. Wiem, że sam byłem taką ćmą, że rozbijałem się o ściany i dziwiłem się wszystkiemu. Później pomyślałem sobie, że może wcześniej coś poszło nie tak, może właśnie wtedy, kiedy byłem Kheimem, a ty Bagatelką, tą małą dziewczynką, którą wszyscy kochaliśmy. Pamiętasz?
Bai potrząsnął głową.
— Opowiedz mi.
Byłem Kheimem z Annamu. Wpisałem się w dumną tradycję największych chińskich admirałów cudzoziemców, którzy cieszyli się najgorszą sławą. Przez wiele lat byłem królem piratów, pustoszącym długie wybrzeża Annamu, aż w końcu Chińczycy zawarli ze mną pakt, tak jak robili z każdym większym potentatem. Ubili ze mną interes, zapłacili mi, abym się zgodził poprowadzić ich inwazję na Nippon, to znaczy wyprawę morską i być może również lądową.
Niestety, cisza na morzu udaremniła nasze zamiary, minęliśmy Nippon, popłynęliśmy znacznie dalej, odkryliśmy nowe lądy oceaniczne i spotkaliśmy ciebie — zabraliśmy cię, żeby później utracić na zawsze. Ocaliliśmy cię z rąk katowskiego bóstwa obcych ludów południowych, wtedy właśnie poczułem to po raz pierwszy, kiedy uratowawszy cię, schodziłem z góry. Mierzyłem z karabinku i pociągałem za spust, czując, iż posiadam moc odbierania i darowania życia. Mogłem zabić ich wszystkich, zasługiwali na to, cholerni kanibale, mordercy dzieci. Mogłem to zrobić jednym ruchem, mierząc po prostu w ich czoła. W tamtej chwili byłem przekonany, że tak wielka potęga, którą dysponowałem, musiała coś oznaczać. Choćby to, że nasza przewaga militarn, wywodziła się z ogólnej przewagi intelektualnej i moralnej, że byliśmy od nich lepsi. Zszedłem do naszych statków i pożeglowałem na zachód z myślą, iż w porównaniu do tych odrażających barbarzyńców byliśmy istotami nadrzędnymi, niemal bogami. Dlatego właśnie zmarła Bagatelka, dlatego właśnie umarłeś, abym mógł się przekonać, że nie miałem racji, że mimo iż ją ocaliliśmy, to i tak ją zabiliśmy, że to uczucie, które rosło w nas, kiedy przechodziliśmy zdecydowanym krokiem przez tłum dzikusów jak przez sforę psów, było trucizną, która będzie się rozprzestrzeniać tak długo, jak ludzie władać będą bronią palną. W końcu wymordujemy wszystkich, którzy tak jak Bagatelka żyli w pokoju i bez broni, a wówczas pozostaną na Ziemi już tylko ludzie uzbrojeni w pistolety, którzy będą zabijać się nawzajem w zawrotnym tempie, łudząc się czczą nadzieją, iż śmierć na pewno ich nie spotka. Aż w końcu gatunek ludzki wymrze i zostaniemy zrzuceni na taki jak ten, plan pretów, a później do piekieł.
Sam więc widzisz, nasza mała jati utknęła tu razem ze wszystkimi. W tym momencie nie liczą się już twoje dokonania, oczywiście nie żebyś był jakoś wyjątkowo skuteczny… obawiam się że muszę powiedzieć ci to jeszcze raz, Bai, mając oczywiście na myśli twoje tendencje do naiwnej prostoty, twoją łatwowierność i dobroduszną, pobłażliwą i sentymentalną nieskuteczność…
— Dobra, dobra, to nie fair — przerwał mu Bai — przecież zawsze ci pomagałem.
— W porządku, niech ci będzie. Tak czy inaczej teraz już wszyscy jesteśmy w bardo, na drodze ku niższym planom istnienia, a w najlepszym przypadku z powrotem na plan ludzki, lecz równie prawdopodobne jest też to, że zjeżdżamy właśnie w dół po spirali śmierci prosto do piekielnych zaświatów, ukrytych pod stopami ludzi, być może właśnie to nas spotkało, zostaliśmy wkręceni w brutalny wir, z którego nikt z nas nie potrafi się wyrwać, i na chwilę obecną utraciliśmy nie tylko człowieczeństwo, lecz obawiam się, że również ewentualną możliwość jego odzyskania, tyle wyrządziliśmy krzywd! Banda idiotów! Do diabła z tym wszystkim! Co ty sobie wyobrażasz, że ja nie próbowałem, że nie walczyłem?! — Kuo z uniesienia aż poderwał się na nogi — myślisz, że na całym świecie tylko ty próbowałeś zrobić coś dobrego? — Pogroził jedyną pięścią najpierw w stronę Baia, a później na opadające na nich, szare niebo — niestety, wszyscy zawiedliśmy! Zabiliśmy rzeczywistość, rozumiesz? Rozumiesz to, czy nie?
— Tak — odpowiedział Bai, ściskając kurczowo kolana i trzęsąc się żałośnie — rozumiem.
— Więc posłuchaj mnie. Znajdujemy się na niższym planie istnienia, lecz mimo to musimy stale dawać z siebie wszystko. Nasza dharma nadal umożliwia prawidłowe działanie, nawet tutaj. Działajmy w nadziei na choćby najmniejszy postęp, tak aby dzięki wspólnym wysiłkom milionów ludzkich żyć w końcu przywrócić rzeczywistość, odbudować świat na nowo. Właśnie to nas teraz czeka — i wykonując pożegnalny gest dłonią w stronę Baia, odszedł, zatapiając się z każdym krokiem coraz głębiej w czarnym błocie, aż w końcu zniknął całkowicie.
— Ej! — krzyknął Bai — Kuo, nie odchodź!
Po chwili wrócił Iwa, stanął przed nim i przyglądał mu się z nieskrywanym zdziwieniem.
— No i co? — zapytał Bai, podnosząc głowę z kolan i zbierając się z ziemi — jakieś wieści? Uda się nam ocalić Drzewo Bodhi?
— Mniejsza o drzewo, zdobędą odszczepkę z siostrzanego figowca, rosnącego na Sri Lance. Już wcześniej kilkakrotnie tak robili. Lepiej martwmy się o ludzi.
— Wszędzie nowe pędy. Dalej, w nowe życie, wypijmy za lepsze czasy! — krzyknął Bai, powtarzając słowa Kuo. — Wypijmy za lepsze czasy!
Iwa westchnął i usiadł dokładnie tam, gdzie wcześniej siedział Kuo. Padał na nich deszcz, na długi czas zapadła ciężka cisza.
— Chodzi o to — odezwał się w końcu Iwa — że co z nami będzie, jeśli nie ma czegoś takiego jak następny żywot? To jest to, tylko o tym ostatnio myślę. Fan Chen powiedział, że dusza i ciało są dwoma aspektami tego samego. Mówi o ostrości i nożu, o duszy i o ciele. Bez noża nie ma ostrości.
— A bez ostrości nie ma noża.
— Zgadza się…
— Ostrość nie przemija i nigdy nie umiera.
— A z drugiej strony, spójrz tam, na te martwe ciała. Ci ludzie już nie powrócą w formie, którą niegdyś posiadali. Kiedy przychodzi po nas śmierć, już nigdy nie wracamy.
— Bai pomyślał o Hindusie, który tak nieruchomo leżał na ulicy. W końcu odezwał się.
— Wpadłeś w jakąś rozpacz, to oczywiste, że wracamy, dosłownie przed chwilą rozmawiałem z Kuo.
Iwa wbił w niego zdziwione spojrzenie.
— Nie powinieneś go zatrzymywać. Właśnie tę wiedzę posiadł Budda w tym miejscu. Nie próbuj zatrzymywać czasu. Nikt tego nie potrafi.
— Ostrość pozostaje, to prawda, ranił mnie jak zawsze!
— Musimy się starać akceptować zmianę. Zmianę, która w konsekwencji prowadzi do śmierci.
— A później poza śmierć — Bai wypowiedział te słowa z największą radością, na jaką było go stać, lecz w jego głosie i tak brzmiała samotność. Tęsknił za Kuo.
Iwa zastanawiał się nad słowami kolegi, a jego twarz wyglądała, jakby chciał powiedzieć, że cały czas ma nadzieję, że buddyści od Drzewa Bodhi powiedzą jeszcze coś pomocnego. Cóż jednak mogliby powiedzieć? Przecież już dawno temu Budda powiedział wszystko: cierpienie jest prawdziwe. Należy się z nim zmierzyć i nauczyć się z nim żyć. Nie ma od niego ucieczki.
Po dłuższej chwili Bai podniósł się z ziemi i poszedł sprawdzić, co robili oficerowie. Intonowali sutry, najwyraźniej w sanskrycie, jak pomyślał Bai, kiedy przyłączał się do nich, śpiewając po chińsku Lengyan jing. Wraz z upływem dnia zbierało się w tym miejscu coraz więcej buddystów ze wszystkich armii, były ich setki, czarne błoto zakryło się ludźmi, którzy odmawiali modlitwy we wszystkich językach buddyzmu, stojąc na spalonej i dymiącej ziemi, która, jak okiem sięgnąć, czerniła się i srebrzyła. Ostatecznie zamilkli. Pokój w sercach, współczucie i pokój. Ostrość pozostała w nich.