Wdowa Kang była niezwykle drobiazgowa, jeśli chodziło o obrządki związane z jej stanem cywilnym. Sama mówiła o sobie: wei-wangren, czyli „osoba, która jeszcze nie umarła”, i kiedy synowie chcieli uczcić jej czterdzieste urodziny, sprzeciwiła się, mówiąc:
— Coś takiego nie przystoi osobie, która jeszcze nie umarła.
Owdowiała jakiś czas po urodzeniu trzeciego syna, miała wówczas trzydzieści pięć lat i szybko pogrążyła się w rozpaczy. Bardzo kochała swojego męża Kung Xin i nie od razu zdołała odrzucić myśl o samobójstwie jako pretensjonalną manierę dynastii Ming. Prawdziwie szczera interpretacja doktryny konfucjańskiej mówiła jasno, że popełnienie samobójstwa było wyparciem się odpowiedzialności względem dzieci i teściów, co w jej przypadku nie wchodziło w rachubę. Wdowa Kang Tongbi była zdecydowana wieść życie w celibacie aż do pięćdziesiątki, pisząc wiersze, studiując klasyków, dbając o rodzinne interesy oraz mając nadzieję, że po pięćdziesiątce będzie już spełniać wszystkie warunki wymagane do przyznania jej certyfikatu dziewiczej wdowy. Wtedy miała otrzymać elegancko kaligrafowane wyróżnienie od cesarza Qjanlong, które planowała oprawić w ramki i powiesić u wejścia do domu. Nie było również wykluczone, że jej synowie, aby oddać jej cześć, wznieśliby z tej okazji kamienny łuk triumfalny.
Dwaj starsi potomkowie, pełniący urzędniczą służbę u cesarza, jeździli po całym kraju, więc musiała sama wychowywać swe najmłodsze dziecko i zajmować się jednocześnie domostwem w Hangzhou, w którym został tylko syn Shih i służba po starszych synach. Kierowała też hodowlą jedwabników, która była jej głównym źródłem dochodów, gdyż starsi synowie nie wypracowali sobie jeszcze na tyle dobrej pozycji, aby wysyłać do domu większe kwoty. Cały proces produkcji jedwabiu, haftowanie i wytwarzanie greży były więc na jej głowie. Żaden dom podlegający władzy sądu okręgowego nie był prowadzony tak twardą ręką jak u Tongbi. W ten sposób oddawała cześć mądrości narodu Han, jako że pracę kobiet w tych lepszych gospodarstwach, w których najczęściej uprawiano konopie lub produkowano jedwab, poczytywano za wzór cnoty na długo przed tym, jak rząd dynastii Qing przywróci) oficjalne wsparcie dla takich postaw społecznych.
Wdowa Kang mieszkała w żeńskiej części niewielkiego kompleksu, położonego przy brzegu rzeki Chu. Zewnętrzne mury gospodarstwa pokrywała sztukateria, a wewnętrzne drewniany szalunek. W centralnym miejscu posiadłości, w pięknym, białym budynku o dachu krytym dachówką, znajdowała się część dla kobiet, świetlista i wypełniona kwiatami. W tym budynku i w przylegających do niego warsztatach wdowa Kang wraz ze swoimi kobietami tkała i haftowała przez co najmniej kilka godzin dziennie, a czasami nawet dłużej, jeśli tylko światło pozwalało. Tutaj też odpytywała najmłodszego syna, recytującego ustępy z klasyków, których z jej polecenia musiał nauczyć się na pamięć. Często pracowała przy krośnie, przerzucając czółenko w tę i z powrotem, a wieczorami przędła nici lub wyszywała większe wzory na jedwabiach. Przerabiała z Shihem Analekta lub teksty Mencjusza i wymagała uczenia się ich na pamięć, dokładnie tak, jak egzaminatorzy, z którymi miał się spotkać w odpowiednim czasie. Mały Shih nie był w tym zbyt dobry, nawet w porównaniu ze starszymi braćmi, których stan wiedzy ledwo przecież zadowalał, zatem wieczory często kończyły się wybuchami płaczu. Kang Tongbi była nieustępliwa i kiedy Shih przestawał płakać, znów wracali do nauki. Z czasem szło mu coraz lepiej, lecz nadal był zestresowanym i nieszczęśliwym chłopcem.
Nikt więc tak nie cieszył się jak Shih, kiedy codzienną rutynę życia w gospodarstwie przerywały święta. Wszystkie trzy urodziny Bodhisattwy Guanyin były dla Tongbi ważnymi wydarzeniami, zwłaszcza te główne, dziewiętnastego dnia szóstego miesiąca. W miarę zbliżania się tej daty, wdowa stawała się coraz bardziej pobłażliwa dla Shiha, zajmowała się bowiem świątecznymi przygotowaniami: kompletowała odpowiednie lektury, pisała wiersze, gromadziła kadzidła i jedzenie dla ubogich kobiet z sąsiedztwa — oczywiście zajmowała się tym wszystkim, nie zaniedbując żadnego ze swoich licznych, codziennych obowiązków. Jednak gdy święta były już za pasem, pościła i powstrzymywała się od wszelkich zbędnych działań, łącznie ze złoszczeniem się, dlatego też zawieszała wówczas lekcje z Shihem i składała ofiary w malej kapliczce, znajdującej się na terenie kompleksu.
Kiedy w księżycową noc przyszliśmy na świat, Stary mędrzec oplótł nić czerwoną wokół naszych stóp. Poznałam cię i poślubiłam — teraz nie ma cię. Jak szemrzący potok, ulotne życie.
Nagle śmierć nas rozłączyła — tyle wspólnych lat.
Idzie jesień, a z nią łzy.
Ta, która jeszcze nie umarła…
Duch odległy o niej śni.
Przelatuje żuraw i opada kwiat.
Opuszczona i samotna, odkładam tamborek,
Stoję na podwórzu, liczę gęsi oderwane od stad.
Niechaj Bodhisattwa Guanyin dopomoże mi
Podczas tych ostatnich, chłodnych lat.
Kiedy w końcu nadszedł świąteczny dzień, wszyscy od rana pościli, a wieczorem dołączali do procesji, kierującej się na szczyt pobliskiego wzgórza. Nieśli ze sobą drewno sandałowe w płóciennych torbach, wirujące proporce, parasolki i papierowe lampiony, i podążali za chorągwią swojej świątynnej grupy oraz za płonącą, smołową pochodnią, którą torowano drogę i odstraszano demony. Ten ekscytujący, nocny marsz w połączeniu z dłuższą przerwą w lekcjach był dla Shiha prawdziwą okazją do świętowania. Szedł za matką, wymachiwał papierowym lampionem, śpiewał piosenki, słowem — był szczęśliwy.
— Miao Shan była młodą dziewczyną, która sprzeciwiła się nakazowi ojca i nie wyszła za mąż — Kang zagadnęła młodsze kobiety, idące z przodu, choć wiedziała, że już wcześniej słyszały tę opowieść. — Ogarnięty wściekłością ojciec wysłał córkę do klasztoru, a następnie klasztor ów spalił. Bodhisattwa Dizang Wang zabrał jej duszę do Lasu Trupów, gdzie pomagała zagubionym duchom. Następnie zeszła do piekieł i przemierzyła wszystkie kręgi, nauczając napotkane dusze, jak mogą się wznieść ponad swoje cierpienie. Jej nauki były tak skuteczne, że aż sam Pan Yama przywrócił ją na ziemię jako Bodhisattwę Guanyin, aby mogła przekazywać swą mądrość ludziom, póki żyją i póki nie jest dla nich za późno.
Shih nie zwracał uwagi na historię, którą słyszał już setki razy i której za nic w świecie nie potrafił zrozumieć, ponadto wcale nie pasowała ona do życia, jakie prowadziła jego matka, i nie rozumiał, co ją w niej tak pociągało. Śpiewy, blask płomieni i kadzidlany dym łączyły się w kaplicy na szczycie wzgórza. Buddyjski opat prowadził modlitwy, a ludzie śpiewali i jedli słodycze.
Kiedy schodzili grupami w dół zbocza i dalej ścieżką wzdłuż rzeki do domu, księżyc już dawno zaszedł, a ich śpiew niósł się nieprzerwanie w wietrzną noc. Wszyscy z gospodarstwa posuwali się powoli, nie tylko dlatego, że byli zmęczeni, lecz przede wszystkim po to, by równać do drobnego kroku wdowy Kang. Kobieta miała wyjątkowo drobne stopy, lecz poruszała się z podobną zwinnością, co platfusowate sługi, dzięki temu, że szybko przebierała nogami i w charakterystyczny sposób kręciła biodrami — był to chód, którego nikt nigdy nie śmiał komentować.
Shih szedł przodem i ochraniał dłonią płomień ostatniej, palącej się świecy. W pewnej chwili, w migotliwym świetle, dostrzegł na zewnętrznym murze kompleksu ruchomy kształt, dużą, czarną postać, kroczącą w dziwaczny sposób, w tę samą stronę, co jego matka; przez chwilę pomyślał nawet, że był to jej własny cień.
Za chwilę jednak zjawa wydała z siebie dźwięk, niczym skomlenie psa, na co Shih odskoczył do tyłu i ostrzegł wszystkich swoim krzykiem. Wszyscy naraz, z Kang Tongbi na czele, pośpieszyli i w świetle pochodni dostrzegli mężczyznę w obdartych szatach, brudnego i przygarbionego, który wpatrywał się w nich wielkimi z przerażenia oczami.
— Złodziej! — ktoś krzyknął.
— Żaden złodziej — odpowiedziała postać zdartym głosem — nazywam się Bao Ssu. Jestem buddyjskim mnichem z Suzhou, próbowałem zaczerpnąć wody z rzeki, której szum wyraźnie stąd słychać. — Wskazał dłonią w stronę źródła dźwięku i pokuśtykał w tamtą stronę.
— To żebrak — odezwał się czyjś głos.
Wdowa Kang słyszała pogłoski o czarnoksiężnikach krążących na zachód od Hangzhou, więc przystawiła lampion tak blisko jego twarzy, aż musiał zmrużyć oczy.
— Jesteś prawdziwym mnichem, czy tylko jednym z tych czupiradeł, co to chowają się po klasztorach?
— Jestem prawdziwym mnichem przysięgam. Miałem nawet certyfikat, ale zabrał mi go sąd. Byłem uczniem mistrza Yu w Świątyni Fioletowego Bambusa — i zaczął recytować Diamentową Sutrę, ulubiony tekst kobiet w pewnym wieku.
Kang przyjrzała się uważnie jego oświetlonej lampionem twarzy. Wtem zadrżała na całym ciele i cofnęła się o krok:
— Czy ja go znam? — powiedziała do siebie, a po chwili do niego. — Znam cię.
Mnich ukłonił się i rzekł:
— Skąd mogłabyś mnie znać, o pani? Pochodzę z Suzhou, chyba że kiedyś sama tam byłaś.
Pokręciła gwałtownie głową, była zdezorientowana, lecz nieustannie wpatrywała się w jego oczy.
— Znam cię — wyszeptała. Następnie zwróciła się do służby:
— Niech śpi przy tylnej bramie, pilnujcie go. Rano dowiemy się więcej. Teraz jest zbyt ciemno, aby dojrzeć prawdziwą naturę człowieka.
Nad ranem do mężczyzny przyłączył się chłopiec, o kilka lat młodszy od Shiha. Obaj byli brudni i razem przerzucali kompost w poszukiwaniu świeższych kawałków pożywienia, które na miejscu zjadali. Mieszkańcom i pracownikom gospodarstwa, którzy zebrali się przy bramie, przyglądali się z czujnością lisów. Nie mogli jednak uciec — obie kostki mężczyzny były spuchnięte i posiniaczone.
— W jakiej sprawie cię przesłuchiwali? — zapytała szorstko Kang. Mężczyzna zawahał się, spoglądając kilkakrotnie na chłopca.
— Wyprawiłem się z synem w powrotną drogę do Świątyni Fioletowego Bambusa i najwyraźniej gdzieś po drodze jakiś młokos obciął mojemu synowi warkoczyk.
Kang syknęła, a mężczyzna spojrzał jej głęboko w oczy i uniósł do góry otwartą dłoń.
— Żaden z nas nie jest czarnoksiężnikiem. Dlatego też puszczono nas wolno. Problem w tym, że mam na imię Bao Ssu i jestem czwartym synem Bao Ju. Niedawno złapali żebraka, którego oskarżono o rzucenie klątwy na wioskę i on zeznał, że spotkał kiedyś czarnoksiężnika o imieniu Bao Ssu-ju. Pomyśleli, że to ja. Ale ja nie jestem żadnym złodziejem dusz! Jestem biednym mnichem, który wędruje ze swoim synem. W końcu wzięli żebraka na ponowne przesłuchanie i tym razem zeznał, że wszystko wymyślił na poczekaniu, żeby tylko przestali go przesłuchiwać. W ten sposób wszystkich nas wypuścili.
Kang przyglądała się im z podejrzliwością. Podstawową zasadą było trzymać się z dala od konfliktów z sądem, a oni mieli na sumieniu co najmniej to.
— Ciebie też torturowali? — zapytał Shih małego chłopca.
— Chcieli, ale zamiast tego dali mi gruszkę, więc im powiedziałem, że ojciec nazywa się Bao Ssu-ju. Pomyślałem, że tak trzeba.
Bao nie spuszczał oczu z wdowy.
— Nie masz nic przeciwko temu, abyśmy zaczerpnęli wody z rzeki?
— Oczywiście, że nie, proszę! — I przyglądała mu się, kiedy, utykając, szedł ścieżką prowadzącą nad rzekę.
— Nie wolno nam ich wpuścić do środka — zadecydowała — a ty Shih nawet do nich nie podchodź. Mogą zająć kaplicę u bramy, do zimy im wystarczy, sądzę, że to i tak dla nich lepsze niż bruk.
— Nie zdziwiło to Shiha. Jego matka zawsze przygarniała jakichś wyrzutków lub porzucone konkubiny, pomagała utrzymywać miejski sierociniec i naciągała wspólny budżet, wspierając grupę buddyjskich mniszek. Często powtarzała, że kiedyś sama do nich dołączy. Pisała też wiersze:
— Kwiaty, po których stąpam, ranią moje serce — recytowała ze swojego zbioru poezji na każdy dzień. — Kiedy skończą się dla mnie dni ryżu i soli — mawiała — skopiuję wszystkie sury i będę modlić się całymi dniami. Nim jednak do tego dojdzie, weźmy się wszyscy za nasze codzienne obowiązki!
Po niedługim czasie mnich Bao i jego syn na stałe wtopili się w krajobraz okolic rzeki, bramy, bambusowego gaju i niewielkiej kaplicy pośrodku rzednącego lasku. Bao nie odzyskał pełnej sprawności, choć nie utykał już tak bardzo, jak w tamtą świąteczną noc oświecenia Guanyin. Jeśli sam nie potrafił czegoś zrobić, robił to dla nich jego syn, Xinwu, który był bardzo silny jak na swój wiek. W trakcie obchodów nowego roku dołączyli do wszystkich świętujących, Bao przyniósł skądś jajka, które pomalował na czerwono, i rozdał wdowie Kang, Shihowi i innym członkom gospodarstwa[1].
Bao zaprezentował jajka z wielką powagą, mówiąc:
— Ge Hong podaje, że Budda powiedział, iż kosmos jest w kształcie jajka, a Ziemia jest jak żółtko wewnątrz niego. — Podał jajko Shihowi. — Proszę, chwyć je i spróbuj zgnieść.
Shih zdziwił się, a Kang zaoponowała:
— Jest zbyt ładne, żeby je niszczyć.
— Nie martw się, ono naprawdę jest mocne. No dalej, spróbuj je zgnieść, jeśli ci się uda, to ja wszystko posprzątam.
Shih zacisnął ostrożnie dłoń, odwracając głowę w bok. Ściskał dotąd, aż całe jego ramię się naprężyło. Jajko jednak nie pękło. Wdowa Kang wzięła je od chłopca i sama spróbowała. Miała silne ramiona, wyrobione przy tkactwie i haftowaniu, mimo to jajko nie dało się zgnieść.
— Widzicie — powiedział Bao — skorupka jajka jest delikatna, to jej luk jest tak wytrzymały. Z ludźmi jest podobnie. Każdy z osobna jest słaby, lecz wszyscy razem jesteśmy silni.
Po tym wydarzeniu w każdy świąteczny dzień wdowa Kang odwiedzała Bao na zewnątrz bramy i dyskutowała z nim o buddyjskich pismach. Natomiast w inne dni z reguły ignorowała obu przybyszy, skupiając się na życiu, toczącym się za murami.
Nauka Shiha nadal szła nie najlepiej. Z arytmetyki nie mógł opanować nic ponad dodawanie, a z klasyków nie zapamiętywał więcej niż kilka początkowych słów każdego ustępu. Jego matka przeżywała w związku z tym ogromną frustrację.
— Shih, ja wiem, że nie jesteś głupim chłopcem. Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem, twoi bracia również nie są w ciemię bici, a ty zawsze potrafiłeś szybko wynajdować najlepsze argumenty na swoją obronę i robić wszystko po swojemu. Pomyśl o tych równaniach jak o wymówkach, a wtedy wszystko powinno się udać. Ale przecież ty zawsze musisz myśleć o tym, jak uniknąć myślenia!
Takich szyderstw, wypowiadanych ostrym tonem, nikt nie byłby w stanie wytrzymać. Nie chodziło jedynie o słowa wdowy Kang, lecz o sposób, w jaki je wypowiadała: skrzekliwym głosem starej wrony. Wykrzywiała przy tym wargi i paliła swoim nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem. Tym wzrokiem potrafiła przeszyć człowieka na wylot, zalewając go jednocześnie potokiem słów — nikt nie potrafił się jej przeciwstawić. Zawodząc żałośnie, Shih jak zwykle przyjął na siebie całą naganę i wycofał się pokornie.
Jakiś czas po tej reprymendzie chłopiec wracał biegiem z targu do domu, krzycząc i plącząc, jak w ataku histerii:
— Mój warkoczyk, mój warkoczyk, mój warkoczyk!
Został obcięty. Służący krzyczeli przerażeni. Wszyscy byli oburzeni, lecz całą dyskusję uciął zgrzytliwy głos Kang:
— Natychmiast wszyscy się zamknijcie!
Złapała Shiha za ramię i posadziła na lawie, przy oknie, gdzie zawsze go odpytywała, wytarła mu pośpiesznie łzy i przytuliła.
— Uspokój się, no już, wszystko w porządku! Powiedz mi, co się stało.
Łkając i zawodząc, w końcu opowiedział całą historię. Wracając z targu, zatrzymał się, aby popatrzeć na wędrownego kuglarza, i wtedy czyjeś dłonie zasłoniły mu oczy, a na twarz naciągnięto mu chustę. Zakręciło mu się w głowie i osunął się na ziemię. Kiedy się ocknął, w pobliżu nie było już nikogo, a jego warkoczyk zniknął[2].
Kiedy chłopiec snuł opowieść, Kang nie spuszczała z niego wzroku, a kiedy skończył i gapił się już tylko w podłogę, wydęła usta, wstała i podeszła do okna. Wyjrzała na zewnątrz i długo patrzyła na chryzantemy rosnące pod starym, sękatym jałowcem. W końcu podeszła do niej główna służąca, Pao, a Shiha wyprowadzono, aby obmyć mu twarz i nakarmić.
— Co teraz zrobimy? — zapytała Pao ściszonym głosem. Kang westchnęła.
— Będziemy musieli to zgłosić — powiedziała mrocznym tonem. — Jeśli tego nie zrobimy, to i tak wszyscy dowiedzą się o tym jutro rano, od sług na targu. Będzie wyglądało, że wspieramy rebelię.
— Oczywiście — powiedziała z ulgą Pao. — Czy mam już teraz powiadomić sąd?
Przez bardzo długą chwilę nie padała odpowiedź. Pao wpatrywała się w Kang Tongbi i była coraz bardziej przerażona. Wdowa wyglądała, jakby ktoś rzucił na nią złośliwy urok, jakby nawet w tej chwili toczyła walkę ze złodziejami dusz o duszę syna.
— Tak, Idź z Zunli. Pójdziemy z Shihem za wami.
Pao wyszła. Kang zaczęła chodzić po całym domu i przyglądać się każdej rzeczy z osobna, jakby przeprowadzała inspekcję wszystkich pomieszczeń. W końcu wyszła główną bramą z kompleksu i powoli posuwała się ścieżką wzdłuż rzeki. Tam gdzie zawsze, na brzegu, pod wielkim dębem spotkała Bao z jego synem Xinwu.
— Shihowi odcięto warkoczyk.
Twarz Bao poszarzała, a na czoło wystąpił mu pot. Kang mówiła dalej.
— Właśnie zabieramy go do sądu.
Bao skinął głową, przełknął głośno ślinę i spojrzał ukradkiem na Xinwu.
— Jeśli chcesz wyruszyć na pielgrzymkę do jakiejś odległej świątyni — powiedziała ostrym głosem Kang — możemy zaopiekować się twoim synem.
Bao ponownie skinął głową. Jego twarz przybrała smutny wyraz. Kang wpatrywała się w rzekę, przepływającą obok w świetle popołudniowego słońca. Patrząc na smugę światła, odbitą od powierzchni wody, mrużyła oczy.
— Jeśli odejdziesz — dodała — będą pewni twojej winy.
Na brzegu Xinwu bawił się rzucaniem kamieni do wody, krzycząc za każdym kolejnym pluskiem.
— Jeśli zostanę, wyjdzie na to samo — odezwał się w końcu Bao. Kang nie odpowiedziała.
Po jakimś czasie Bao przywołał do siebie Xinwu i powiedział mu, że wybiera się na długą pielgrzymkę, a jego zostawia z Shihem i Kang w ich domostwie.
— Kiedy wrócisz? — zapytał Xinwu.
— Wkrótce. Xinwu wystarczyła taka odpowiedź, a może raczej wolał o tym wszystkim nie myśleć. Bao wyciągnął rękę i dotknął rękawa wdowy Kang.
— Dziękuję ci.
— Idź i nie daj się złapać.
— Postaram się. Jeśli będzie taka możliwość, skontaktuję się ze Świątynią Fioletowego Bambusa.
— Lepiej nie. Jeśli nie będziemy mieli od ciebie wieści, znaczy, że wszystko u ciebie w porządku.
Bao pokiwał głową i kiedy miał już odchodzić, zawahał się.
— Wiesz, o pani, jak to jest. Każde stworzenie na ziemi ma już za sobą wiele żywotów. Mówisz, że już wcześniej się spotkaliśmy, lecz przed świętem Guanyin nigdy nie odwiedzałem tych stron.
— Wiem o tym.
— Najwidoczniej więc znamy się z poprzednich wcieleń.
— Wiem o tym — rzuciła mu ukradkowe spojrzenie — idź już. Poszedł w górę rzeki, utykając i rozglądając się, czy aby w pobliżu nie było żadnych świadków ich rozstania. I rzeczywiście, byli jacyś rybacy na drugim brzegu. Ich słomiane kapelusze lśniły w słońcu.
Kang zabrała Xinwu do domu, po czym wsiadła do lektyki i kazała zanieść siebie i Shiha do miasta, pod siedzibę sądu.
Sędzia pokoju był tak samo niezadowolony z konieczności zajmowania się tego typu sprawą, co i wdowa Kang, a co gorsza, podobnie jak i ona, nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie jej, więc zaczął gniewnym tonem przesłuchiwać Shiha i kazał mu się zaprowadzić na miejsce zdarzenia. Shih wskazał na ścieżkę, przechodzącą obok bambusowego młodniaka. Było to miejsce całkowicie niewidoczne ze straganów targowiska. Tamtego poranka żaden z okolicznych mieszkańców nie widział w okolicy ani Shiha, ani żadnych podejrzanych obcych. Śledztwo utknęło w martwym punkcie.
Kang i Shih wrócili do domu. Przez całą drogę Shih płakał i żalił się, że jest chory i że nie może się uczyć. Kang wbiła w niego swój wzrok, po czym dała mu jeden dzień wolnego, a do tego zdrową dawkę gipsu startego na pyt z kamieniem żółciowym krowy. Przez długi czas nie mieli żadnych wieści od Bao ani z sądu, a Xinwu czuł się świetnie pośród domowej służby. Jakiś czas Kang folgowała Shihowi, aż pewnego dnia zdenerwowała się na niego. Chwyciła za to, co zostało z jego warkoczyka, i szarpiąc, poprowadziła go w stronę ławy przy oknie.
— Z duszą czy bez duszy, ty i tak zdasz egzaminy! — Wpatrywała się w jego kocią twarz, aż w końcu zaczynał mamrotać lekcję z poprzedniego dnia, zanim obcięto mu warkoczyk. Widać było, że mu żal samego siebie, lecz również, że jest niewzruszony wobec pogardy matki, która była jeszcze bardziej niewzruszona. Jeśli chciał zjeść obiad, musiał się uczyć.
Później pojawiły się wieści, że w zachodnich górach zatrzymano Bao i że przywieziono go z powrotem na przesłuchanie przez sąd i lokalnego prefekta. Żołnierze, którzy przynieśli te informacje, mieli zabrać Kang i jej syna prosto do prefektury. Specjalnie dla nich przyniesiono osobny palankin.
Wysłuchawszy, co mieli do powiedzenia, syknęła i weszła do domu, aby ubrać się stosownie do podróży. Cała służba wyraźnie widziała, że wdowie trzęsą się ręce, że całe jej ciało się trzęsie, a usta są tak blade, że żadna szminka nie potrafiła tego ukryć. Zanim wyszła ze swojego pokoju, usiadła przy krośnie i załkała. Po chwili wstała, poprawiła makijaż i wyszła do strażników.
Pod budynkiem prefektury Kang wysiadła i pociągnęła za sobą Shi-ha prosto do sali przesłuchań. Stojący przy drzwiach strażnicy szybko zatrzymaliby ją, gdyby nagle nie odezwał się z wewnątrz złowieszczy głos:
— Wpuścić ją! To kobieta, która udzielała mu schronienia.
Shih wzdrygnął się na te słowa i przyglądał się urzędnikom zza jedwabnych fałd haftowanej sukni Kang. Oprócz sędziego i prefekta było jeszcze kilku innych oficjeli odzianych w szaty z opaskami na ramionach, zdobione kwadratowymi insygniami wysokiej rangi: był tam niedźwiedź, jeleń, a nawet jeden orzeł.
Ci jednak nie odzywali się, siedzieli tylko na krzesłach i obserwowali sędziego i prefekta, stojących przy nieszczęsnym Bao. Bao unieruchomiony był w drewnianym urządzeniu, przytrzymującym mu ramiona w górze, tuż przy głowie, a nogi wplecione miał w zgniatacz kostek.
Zgniatacz kostek był bardzo prostym narzędziem tortur. Z drewnianej podstawy wyrastały trzy słupki. Środkowy znajdował się pomiędzy kostkami Bao i przymocowany byt na stałe: Pozostałe dwa połączone były z nim na wysokości talii, za pomocą metalowego sworznia, przechodzącego przez wszystkie trzy słupki, umożliwiającego rozchylanie zewnętrznych do granic wyznaczonych przez dwie duże śruby po bokach. Kostki Bao przymocowano po obu stronach środkowego słupka, dolne końcówki zewnętrznych słupków naciskały od zewnątrz na kostki, a górne rozchylano przy użyciu drewnianych klinów. W tej chwili wszystko było już maksymalnie napięte i z każdym następnym uderzeniem drewnianym miotem w klin, sędzia naciskałby na kostki Bao z ogromną siłą.
— Odpowiedz na pytanie! — ryczał sędzia, pochylając się i krzycząc Bao prosto w twarz. Po czym wyprostował się, cofnął powoli o dwa kroki i energicznie uderzył pobijakiem w jeden z klinów.
Bao zawył.
— Jestem mnichem! Mieszkam z moim synem nad rzeką! Nie mogę daleko chodzić i nigdzie nie chodzę!
— Dlaczego nosisz w torbie nożyczki? — spokojnym głosem domagał się prefekt. — Nożyczki, proszek, książki i kawałek warkoczyka.
— To nie są włosy! To mój talizman, który otrzymałem w świątyni, spójrzcie tylko, jak on jest wypleciony! A to są pisma, również ze świątyni, och!
— To są włosy, powiedział prefekt, przyglądając się talizmanowi pod światło.
Sędzia znów uderzył młotkiem w klin.
— To nie są włosy mojego syna — wtrąciła się wdowa Kang, zaskakując wszystkich swoją śmiałością. — Ten mnich mieszka nieopodal naszego domu i najdalej, gdzie wychodzi, to nad rzekę.
— Skąd to wiesz? — zapytał prefekt, wbijając w Kang swój przenikliwy wzrok. — Skąd możesz to wiedzieć?
— Bo widuję go tam o każdej porze dnia. Nosi wodę i drewno na opat. Ma syna. Opiekuje się naszą kaplicą. Jest biednym mnichem i żebrakiem, okaleczonym przez wasze urządzenia, takie jak to — powiedziała, wskazując na zgniatacz kostek.
— Skąd się tu wzięła ta kobieta? Rozgniewany sędzia wzruszył ramionami:
— Jest świadkiem, jak wszyscy inni.
— Ale ja nie wzywałem żadnych świadków.
— Za to my wzywaliśmy — odezwał się jeden z oficjeli wysłanych przez gubernatora — pytajcie ją dalej.
Sędzia zwrócił się do wdowy:
— Czy możesz zaświadczyć o miejscu pobytu tego mężczyzny dziewiętnastego dnia zeszłego miesiąca?
— Był wówczas na mojej posiadłości, jak już wcześniej mówiłam.
— Akurat tego, konkretnego dnia? Skąd to wiesz?
— Ponieważ następnego dnia obchodziliśmy święto zwiastowania Guanyin, a obecny tu Bao Ssu pomagał nam w przygotowaniach. Cały dzień przygotowywaliśmy się do składania ofiar.
W sali zapadła cisza, po czym ostrym tonem odezwał się jeden z przyjezdnych dygnitarzy:
— A więc jesteś buddystką?
Wdowa Kang spojrzała na niego spokojnym wzrokiem.
— Jestem wdową po Kung Xin, który przed śmiercią pełnił obowiązki lokalnego yamena. Moi synowie Kung Yen i Kung Yi zdali wszystkie egzaminy i pełnią cesarską służbę w Nanjing, a poza tym…
— Tak, tak, ale zapytałem, czy jesteś buddystką?
— Podążam ścieżką Han — odpowiedziała chłodno. Przesłuchujący ją urzędnik był Mandżurem, jednym z wyższych oficerów cesarza Qianlong. Poczerwieniał lekko na twarzy.
— A co to ma wspólnego z twoją religią?
— Oczywiście, że ma. Kultywuję stare tradycje i przez to oddaję cześć mojemu mężowi, moim rodzicom i przodkom. To, czym wypełniam czas dzielący mnie od chwili ostatecznego złączenia się z moim mężem, nikogo poza mną nie powinno interesować. To tylko praktyki duchowe starej kobiety, która jeszcze nie umarła. Poza tym wiem, co widziałam, a czego nie.
— Twój wiek?
— Czterdzieści jeden sui[3].
— Twierdzisz, że z tym oto żebrakiem spędziłaś cały dziewiętnasty dzień dziewiątego miesiąca?
— Może nie cały dzień, ale wystarczająco dużo czasu, aby wiedzieć, że nie byłby on w stanie pójść na miejski targ i z powrotem. Po południu, oczywiście, jak zwykle pracowałam przy krosnach.
Znów zapadła cisza. Po chwili mandżurski urzędnik skinął z rozdrażnieniem na sędziego:
— Przesłuchujcie go dalej!
Spoglądając nienawistnie na Kang, sędzia pochylił się nad Bao, żeby krzyknąć mu w twarz:
— Po co nosisz w torbie nożyczki?
— Używam ich do robienia talizmanów!
Sędzia stuknął młotkiem w klin jeszcze mocniej niż wcześniej, a Bao zaskowyczał.
— Mów prawdę! Do czego były ci potrzebne? Skąd się wziął warkoczyk w twojej torbie? — krzyczał, uderzając z każdym pytaniem w klin.
Kolejne pytania zadawał prefekt i każdemu z nich towarzyszyły uderzenia młotkiem, wymierzane przez rozgniewanego sędziego oraz nieustające, donośne jęki Bao.
Ostatecznie, purpurowy na twarzy i ociekający potem, Bao zawołał:
— Przestańcie! Błagam, przestańcie! Przyznam się. Powiem wam, co się naprawdę stało.
Sędzia oparł młotek o klin.
— Słuchamy.
— Czarnoksiężnik zmusił mnie podstępem do pomocy. Z początku nie wiedziałem, kim są. Powiedzieli, że jeśli im nie pomogę, to ukradną duszę mojego syna.
— Jak miał na imię ten czarnoksiężnik?
— Bao Ssu-nen, prawie tak, jak ja. Pochodził z Suzhou i miał wielu oddanych wspólników. Potrafił przelecieć nad całymi Chinami w jedną noc. Dał mi porcję ogłupiającego proszku i powiedział, co mam robić. Błagam, zwolnijcie zgniatacz, błagam! Mówię wam wszystko, co wiem. Nie miałem innego wyjścia, musiałem się zgodzić dla dobra duszy mojego syna.
— A więc obcinałeś warkoczyki dziewiętnastego dnia zeszłego miesiąca.
— Tylko jeden! Tylko jeden, błagam. Zmusili mnie. Błagam, zwolnijcie zgniatacz choć trochę.
Mandżurski urzędnik uniósł brwi, spoglądając na wdowę Kang.
— A więc nie byłaś przy nim tak długo, jak twierdzisz. Może to i lepiej dla ciebie.
Ktoś zachichotał.
Kang odezwała się swoim ostrym, chrypliwym tonem:
— Oczywiście mamy tu do czynienia z kolejnym sławetnym już przyznaniem się do winy, wymuszonym przez zgniatacz kostek. Postrach związany z kradzieżą dusz wywodzi się właśnie z takich wymuszonych zeznań. Jedyne, co z tego jest, to coraz szersza panika wśród sług i pracowników. Gorzej już chyba nie można się przysłużyć cesarzowi…
— Cisza!
— Da się was wszystkich przejrzeć na wskroś! Cesarz o wszystkim się dowie!
Mandżurski urzędnik wstał i wskazał na Kang:
— A może ty chciałabyś się znaleźć w zgniataczu kostek, zamiast tego czarnoksiężnika?
Kang nie odpowiedziała. Shih zadrżał i schował się za nią, ona oparła się o jego ramię i wysunęła do przodu jedną stopę[4], obutą w maleńki, jedwabny pantofel, po czym spojrzała Mandżurowi prosto w oczy i rzekła:
— Już raz to wytrzymałam.
— Usunąć tę obłąkaną kobietę z pokoju przesłuchań — powiedział Mandżur przez zaciśnięte zęby. Kobieca stopa obnażona podczas przesłuchiwania w sprawie tak poważnego przestępstwa, jak kradzież duszy: tego nie przewidywał żaden kodeks.
— Jestem świadkiem — powiedziała Kang, nie ruszając się z miejsca.
— Proszę cię — zawołał do niej Bao — odejdź stąd, pani. Rób, co każe sędzia — ledwo mógł się odwrócić, aby na nią spojrzeć — wszystko będzie dobrze.
Po chwili wyszli. W drodze do domu, w palankinie strażników Kang płakała, odtrącając od siebie ramiona próbującego pocieszyć ją Shiha.
— Co się stało, matko, co się stało?
— Ściągnęłam hańbę na twoją rodzinę. Zawiodłam nadzieje mojego męża.
Shih wyglądał na wystraszonego.
— To przecież tylko żebrak.
— Zamilcz! — syknęła na niego i zaklęła. — Przeklęci Mandżurowie! Żałośni cudzoziemcy! Oni nawet nie są prawdziwymi Chińczykami. Każda dynastia zaczyna się dobrze, od oczyszczania z zepsucia, pozostałego po dynastii, która upadła. Później jednak nadchodzi czas i jej zepsucia. I nastała dynastia Qing. To dlatego tak bardzo ich interesuje sprawa obcinania warkoczyków. To ich piętno, odciśnięte na nas, ich piętno na każdym Chińczyku.
— Tak to jest skonstruowane, matko. Nie można ot, tak sobie zmieniać dynastii.
— Nie. Jestem zhańbiona. Straciłam głowę. Nie powinnam była tam iść. To przeze mnie biedny Bao teraz cierpi.
Kiedy dotarli do domu, udała się do części dla kobiet. Tam rozpoczęła post i całymi dniami pracowała w warsztacie tkackim, nie odzywając się do nikogo.
Wkrótce doszły ich wieści o śmierci Bao w więzieniu. Podobno od gorączki, która nie miała nic wspólnego z przesłuchaniami — tak przynajmniej mówili strażnicy więzienni. Kang z płaczem zamknęła się w swoim pokoju, z którego długo nie chciała wyjść. Opuściła go dopiero po kilku dobach i odtąd całe dnie tkała lub pisała wiersze, jadła przy krośnie albo przy swoim stoliku usłanym papierami. Nie chciała już więcej uczyć Shiha ani nawet z nim rozmawiać, co przerażało go jeszcze bardziej niż jej najostrzejsze słowa. Z drugiej strony podobało mu się, że mógł teraz do woli bawić się nad rzeką. Xinwu miał zakaz zbliżania się do niego i ciągle byt pod opieką służby.
Moja biedna małpa wypuściła z rąk brzoskwinię. Księżyc wzeszedl, lecz zapomniał o swym blasku. Już nie będzie wspinać się po sosnach Ani nosić na swym grzbiecie młodych. Wróć do mnie ot, tak sobie, A ja odwiedzę cię we śnie.
Kilka dni później Pao przyniosła Kang mały czarny warkoczyk, znaleziony w morwowym kompoście przez służącego, który przerzucał gnój. Był obcięty pod kątem idealnie pasującym do pozostałości po kucyku z tyłu głowy Shiha.
Kang syknęła na jego widok, weszła do pokoju syna i z całej siły uderzyła go w ucho. Chłopiec zaskomlał i krzyknął:
— Za co? Za co?
Nie zwracając na niego uwagi, Kang poszła z powrotem do części dla kobiet, gdzie chwyciła za nożyczki i pocięła wszystkie jedwabne tkaniny, porozciągane na ramach i przygotowane do haftowania. Służące krzyczały przerażone, nikt nie mógł uwierzyć własnym oczom. Pani domu zwariowała. Nigdy wcześniej, nawet po śmierci jej męża, nie widzieli, żeby tak gorzko płakała.
Nieco później tego samego dnia rozkazała Pao zachować w tajemnicy informację o znalezisku, lecz ostatecznie i tak się o nim wszyscy dowiedzieli. Odtąd domownicy zaczęli unikać Shiha, lecz jemu najwyraźniej w niczym to nie przeszkadzało.
Wdowa Kang przestała sypiać w nocy i często kazała Pao przynosić sobie wino.
— Znów go widziałam — mówiła — tym razem był młodym mnichem, odzianym w całkiem inne szaty, pochodził z narodu Hui, a ja byłam młodą królową. Ocalił mnie, a później razem uciekliśmy. Teraz jego duch cierpi głód i błąka się między światami.
Przed bramą i na parapetach wyłożyli dla niego dary, lecz Kang nadal budziła domowników swoimi krzykami przez sen, które brzmiały, jak krzyk pawia. Czasem też znajdywali ją, chodzącą we śnie pomiędzy budynkami kompleksu, mówiącą obcymi językami, a czasem nawet i nie swoim głosem. Zgodnie z przyjętą zasadą nie wolno było budzić lunatyka, aby nie wystraszyć jego ducha, który mógłby nie odnaleźć drogi powrotnej do swojego ciała. Chodzili więc przed nią, usuwali z drogi meble i inne przeszkody, aby nie zrobiła sobie krzywdy, i podszczypywali koguta, aby piał wcześniej niż zwykle. Pao próbowała namówić Shiha, aby napisał do swoich starszych braci i opowiedział im o tych wydarzeniach lub przynajmniej spisywał wszystko, co mówiła w nocy jego matka, lecz on odmawiał.
W końcu Pao opowiedziała o wszystkim siostrze sługi najstarszego brata Shiha, kiedy spotkała ją na targu w trakcie wizyty w Hangzhou i dopiero wtedy wieści dotarły do najstarszego brata mieszkającego w Nanjing. Ten jednak nie przyjechał, gdyż zatrzymał go nawał obowiązków[5].
Za to do niego przybył pewien muzułmański uczony, doktor znad granicy, człowiek zawodowo zajmujący się przypadkami opętań, jakie przytrafiło się Kang. Kilka miesięcy później mężczyzna ten złożył wdowie wizytę.
Kang Tongbi przyjęła gościa w przestronnej bawialni, do której wchodziło się przez frontowy dziedziniec. Usiadła i przyglądała mu się uważnie, podczas gdy on, dziwnie akcentowaną, aczkolwiek zrozumiałą chińszczyzną wyjaśnił, kim jest. Nazywał się Ibrahim Ibn Hassam, był niskim i drobnym mężczyzną o siwych włosach, wzrostem i budową zbliżony do Kang. Nigdy nie rozstawał się z okularami do czytania, a jego oczy pływały za soczewkami jak ryby w szklanej kuli. Był prawdziwym Chińczykiem Hui, urodził się w Iranie, lecz przez większość okresu panowania cesarza Cłianlong mieszkał w Chinach i, podobnie jak większość przebywających tu cudzoziemców, postanowił osiąść w tym kraju na zawsze.
— Chiny to mój dom — stwierdził, a słowa te brzmiały dość dziwnie, biorąc pod uwagę jego obcy akcent. Kiwał głową, obserwując czujnie wyraz jej twarzy. — Oczywiście nie jestem czystej krwi Hanem, ale bardzo mi się tu podoba. Prawdę mówiąc, wkrótce przeprowadzam się z powrotem do Lanzhou, aby żyć wśród swoich współwyznawców. Są dzę, że dzięki naukom, które odbyłem u Liu Zhi, posiadłem wystarczającą wiedzę, aby przysłużyć się ludziom pragnącym lepszego porozumienia między chińskimi muzułmanami i Chińczykami Han. Taki jest mój cel i mam nadzieję go osiągnąć.
Kang uprzejmie skinęła głową, słuchając o tych niemal nieprawdopodobnych zamiarach.
— Więc przybyłeś tu, aby… Ukłonił się, mówiąc:
— Wspólnie z gubernatorem prowincji zajmowałem się głośnymi przypadkami…
— Kradzieży duszy? — zapytała ostro Kang.
— No cóż, w sumie tak, lecz przede wszystkim chodziło o obcinanie warkoczyków. Bardzo trudno stwierdzić, czy jest to kwestia czarnej magii, czy też zwykłej rebelii przeciwko panującej dynastii. Jestem uczonym, badaczem natchnionych pism, lecz również adeptem sztuki medycznej, powołano mnie, abym spróbował rzucić nowe światło na tę sprawę. Poza tym od dawna zajmuję się… przypadkami opętań i innymi, podobnymi rzeczami.
Kang rzuciła mu chłodne spojrzenie, a on zawahał się, lecz mówił dalej:
— Twój najstarszy syn poinformował mnie, że podobno cierpisz na tego typu przypadłości.
— Nic mi o tym nie wiadomo — odpowiedziała szorstko. — Wiem jedynie, że obcięto warkoczyk mojemu najmłodszemu synowi. Śledztwo w tej sprawie nie zakończyło się żadnym konkretnym rezultatem. A jeśli chodzi o całą resztę, to ja nic nie wiem. Sypiam normalnie, czasem jedynie budzę się zmarznięta, poza swoim łóżkiem, w różnych częściach domu. Służący donoszą mi, że mówię wówczas rzeczy, których nie rozumieją, w języku, który nie przypomina chińskiego.
Jego oczy łysnęły za szkłami, jak srebrne łuski ryby.
— A czy znasz, o pani, jakieś inne języki?
— Oczywiście, że nie.
— Wybacz, że pytam, ale twój syn mówił, że jesteś znakomicie wykształcona.
— Mój ojciec był rad edukować mnie w zakresie klasyków razem ze swoimi synami.
— Cieszysz się opinią wyśmienitej poetki.
Kang nie odpowiedziała i spłonęła lekkim rumieńcem.
— Mam nadzieję, że spotka mnie ten zaszczyt i będę mógł przeczytać choć część twoich wierszy. Myślę, że będzie to pomocne w mojej pracy.
— Która polega na…
— No cóż, na uwolnieniu cię, w miarę możliwości, od tych nawiedzeń oraz na pomocy cesarzowi przy dochodzeniu w sprawie warkoczyków.
Kang zmarszczyła brew i odwróciła wzrok.
Ibrahim pociągnął łyk herbaty i czekał. Najwyraźniej był jednym z tych, co potrafią czekać co najmniej w nieskończoność. Kang skinęła na Pao, aby ta napełniła jego czarkę herbatą.
— Proszę, możesz mówić dalej.
Ibrahim skłonił się, nie ruszając się z miejsca.
— Dziękuję. Dobrze byłoby zacząć od tego mnicha, który zmarł, Bao Ssu.
Kang zastygła w bezruchu na swojej ławie pod oknem.
— Wiem, że to trudne — mruknął Ibrahim. — Nadal zajmujesz się jego synem.
— Tak.
— Dowiedziałem się również, że kiedy zobaczyłaś go po raz pierwszy, byłaś przekonana, że skądś go znasz.
— Tak właśnie było. Ale on powiedział, że pochodził z Suzhou i nigdy wcześniej nie bywał w tych stronach. Ja z kolei nigdy nie byłam w Suzhou, mimo to czułam, że jest mi znajomy.
— Czy czułaś to samo względem jego syna?
— Nie, ale odczuwam to samo względem ciebie — powiedziała i zakryła dłonią usta.
— Naprawdę? — Ibrahim przyjrzał jej się bliżej. Kang potrząsnęła głową.
— Nie wiem, dlaczego to powiedziałam! Samo się wyrwało.
— Czasem tak się zdarza. — Machnął ręką. — Wróćmy do Bao, który cię nie rozpoznał. Wkrótce po jego pojawieniu się zgłoszono kilka incydentów: obcinanie warkoczyków, zapisywanie imion ludzi na skrawkach papieru i umieszczanie ich pod palowym nabrzeżem, do którego po chwili zawijały łódki, tego typu rzeczy, praktyki złodziei dusz.
— On nie miał z tym nic wspólnego. Każdego dnia był nad rzeką i łowił ryby ze swoim synem. Był zwyczajnym mnichem, to wszystko. Zupełnie niepotrzebnie go torturowali.
— Przyznał się do obcinania warkoczyków.
— W zgniataczu kostek każdy by się przyznał! Równie dobrze mógł powiedzieć cokolwiek. To bardzo głupia metoda prowadzenia przesłuchań w tego typu przestępstwach. Przez to właśnie jest ich coraz więcej, wyskakują jak trujące grzyby po deszczu.
— Masz rację — powiedział mężczyzna, popijając łyk herbaty. — Jestem tego samego zdania, a ponadto jestem coraz bardziej przekonany, że tak właśnie było w tym przypadku.
Kang spojrzała na niego ze skupieniem.
— Słucham, opowiedz mi.
— No cóż — Ibrahim spojrzał w podłogę — mnich Bao i jego syn byli po raz pierwszy przesłuchiwani w Anchi, być może wspominał ci o tym. Śpiewali pieśni i żebrali pod domem przywódcy wioski, więc przywódca dał im kawałek chleba robionego na parze. Bao i Xinwu musieli być bardzo głodni, bo Bao przeklął przywódcę, który oznajmił, że nie są oni u niego mile widziani, i ponowił rozkaz, aby odeszli. Zanim do tego doszło, Bao po raz drugi przeklął przywódcę, który tak się zdenerwował, że kazał ich aresztować i przeszukać ich rzeczy. Znaleźli jakieś pisma, leki i nożyczki.
— To samo znaleźli u niego i tutaj.
— Tak. Przywódca kazał przywiązać ich do drzewa i wybatożyć łańcuchami. Niczego więcej się nie dowiedziano, a tych dwóch sporo wycierpiało. Następnie przywódca wziął kawałek sztucznego warkoczyka, noszonego przez jego łysego strażnika, włożył go do torby Bao, którego z miejsca wysłał do prefektury na przesłuchanie z użyciem zgniatacza kostek.
— Biedny człowiek — wykrzyknęła Kang, zagryzając dolną wargę — biedna dusza.
— Tak. — Ibrahim wypił kolejny łyk herbaty. — Ostatnio, z polecenia cesarza, który bardzo się wszystkim przejął, gubernator zaczął interesować się bliżej tymi sprawami. Udało mi się nieco rozwinąć śledztwo, oczywiście nikogo nie przesłuchiwałem, badałem tylko dowody rzeczowe, takie jak ten sztuczny warkoczyk, który, jak udowodniłem, składał się z kilku rodzajów włosów. Wtedy postanowiono wziąć na przesłuchanie przywódcę wioski, który od razu wszystko wyśpiewał.
— A więc to wszystko jest jednym wielkim kłamstwem.
— W rzeczy samej. Poza tym, źródła tych incydentów można z łatwością doszukać się w podobnych wydarzeniach z Suzhou.
— Potworne.
— Pozostaje jedynie kwestia twojego syna, Shiha.
Kang nic nie powiedziała. Wykonała gest dłonią, a Pao dolała im herbaty. Po długiej chwili milczenia Ibrahim odezwał się:
— Niewątpliwie jacyś chuliganie z sąsiedztwa wykorzystali panujący popłoch, żeby napędzić stracha twojemu synowi.
Kang pokiwała głową.
— Jest jeszcze jedna rzecz — kontynuował Ibrahim. — Jeśli ty doświadczyłaś opętania przez duchy, być może on również…
Nic nie odpowiedziała.
— Czy spotkałaś się ostatnio z jakimiś osobliwościami?
Przez długi czas siedzieli razem w milczeniu i popijali herbatę. W końcu Kang odezwała się.
— Lęk sam w sobie jest pewnego rodzaju opętaniem.
— W rzeczy samej. Upili po kilka kolejnych łyków.
— Zamierzam poinformować gubernatora, że w związku z twoją sytuacją nie ma się czego obawiać.
— Dziękuję ci. Znów zapadła cisza.
— Szczerze mówiąc, interesują mnie również wszystkie późniejsze oznaki… czegoś niezwykłego.
— Ach tak…
— Mam nadziej, że będziemy mogli o nich porozmawiać. Znam pewne sposoby badania takich zjawisk.
— Naprawdę?
Niedługo potem wizyta doktora dobiegła końca. Kiedy wyszedł, Kang zaczęła chodzić po całym kompleksie, z pokoju do pokoju, a za nią zmartwiona Pao. Weszła do pokoju Shiha. Był pusty. Książki stały na półkach, nietknięte. Shih na pewno poszedł nad rzekę, spotkać się ze swoim kolegą, Xinwu.
Kang zajrzała też do części damskiej, spojrzała na krosna, którym w większości zawdzięczali swój majątek, na stół i przybory piśmiennicze, kałamarz, pędzle, papier.
Tarczę księżyca przeciął klucz dzikich gęsi.
Moi synowie dojrzeli i odeszli.
W moim ogrodzie stoi stara ławka.
Czasem wolałabym już tylko słony ryż,
Wolałabym siedzieć, jak zwierzę z wyciągniętą szyją:
Gę, gę!
Odlecieć!
Później ruszyła dalej, do kuchni i do ogrodu, pod stary jałowiec. Nie wypowiedziała przy tym ani jednego słowa i w ciszy udała się do sypialni.
Jednak tej nocy krzyki znów zbudziły domostwo. Pao wybiegła z domu na czele reszty sług i znalazła wdowę Kang rozłożoną na ogrodowej ławce pod drzewem. Pao zaciągnęła rozchylone poły koszuli nocnej swojej pani, zakrywając jej piersi, podciągnęła ją i posadziła na ławce, krzycząc:
— Pani Kang! — Jej oczy były szeroko otwarte, lecz nie oglądały tego świata. Białka błyszczały dookoła tęczówek, a spojrzenie przenikało Pao i wszystkich w pobliżu, widziała innych ludzi i mówiła obcymi językami.
— In czja la! In czja la! — z jej ust dobywały się bełkotliwe dźwięki, okrzyki i piski — om mana pada hum — jej głos był całkowicie zmieniony.
— Duchy! — pisnął Shih, którego obudziło całe zamieszanie — ona jest opętana!
— Cisza! — syknęła Pao. — Musimy ja zaprowadzić do pokoju, póki jeszcze śpi.
Chwyciła ją pod jedno ramię, Zunli pod drugie i podnieśli ją najdelikatniej, jak mogli. Była lekka jak kot, o wiele lżejsza niż się zdawało.
— Delikatnie — powiedziała Pao, kiedy układały ją na szerokim parapecie, lecz nawet gdy już tam leżała, nadal podrygiwała jak marionetka. Głosem zbliżonym do jej prawdziwego głosu powiedziała:
— Mimo usilnych starań, mała bogini zmarła.
Pao powiadomiła doktora o całym zajściu i już wkrótce pojawił się u nich jego służący z listem, w którym prosił o kolejne spotkanie i możliwość przeprowadzenia rozmowy. Kang prychnęła, upuściła list na stół i nie odezwała się ani słowem. Jednak tydzień później nakazała służącym przygotować posiłek na przyjęcie gościa. Gościem tym okazał się Ibrahim Ibn Hassam, który stał właśnie u bramy i mrugał spoza swoich okularów.
Kang powitała go w nadzwyczaj oficjalny sposób i poprowadziła do salonu, gdzie w ich najlepszej porcelanie podano posiłek.
Kiedy zjedli i popijali herbatę, Ibrahim pokiwał głową i rzekł:
— Powiedziano mi, że miałaś kolejny atak lunatyzmu. Kang zarumieniała się.
— Moi służący są bardzo niedyskretni.
— Przykro mi z tego powodu, ale chodzi o to, że może mieć to związek z prowadzonym przeze mnie śledztwem.
— Niestety nic nie pamiętam. Kiedy się obudziłam, wszyscy domownicy byli bardzo zaniepokojeni.
— Może mógłbym zapytać służących, co mówiłaś, znajdując się w stanie… opętania?
— Oczywiście.
— Dziękuję. — Ibrahim ukłonił się, nie wstając z miejsca, i pociągnął łyk herbaty. — Myślałem również, czy nie zgodziłabyś się pomóc mi dotrzeć do tego… obcego głosu przemawiającego z wnętrza ciebie.
— Ale jak?
— Służy do tego metoda, opracowana przez doktorów z AlAndalus. Polega na pewnego rodzaju medytacji, skupieniu się na jednej rzeczy, tak jak w buddyjskich świątyniach. Śledczy pomaga medytującej osobie wejść w sugestię, jak to sami nazywają, wtedy często zdarza się, że wewnętrzne głosy zaczynają rozmawiać ze śledczym.
— A więc znów kradzież duszy?
— Nie ma tu mowy o żadnej kradzieży — uśmiechnął się — to przede wszystkim rozmowa. To tak, jak wywoływanie ducha osoby nieobecnej, jak zwyczaj przywoływania duszy, praktykowany w waszych południowych miastach. Kiedy medytacja dobiega końca, wszystko wraca do normalnego stanu.
— Doktorze, a czy wierzysz w istnienie duszy?
— Oczywiście.
— A w kradzież duszy?
— No cóż — krótka pauza — uważam, że to zagadnienie ma dużo wspólnego z chińskim rozumieniem duszy. Może potrafiłabyś mi je przybliżyć? Czy istnieją u was takie rozróżnienia, jak hun, dusza duchowa i po, dusza cielesna?
— Oczywiście, że tak — odpowiedziała Kang. — To jeden z aspektów jin-jang. Dusza hun należy do jang, a dusza po do jin.
Ibrahim skinął głową.
— Ponadto dusza hun, będąc lekką, aktywną i ulotną, może się oddzielać od żyjącej osoby. I, w rzeczy samej, oddziela się, każdej nocy we śnie, a powraca w momencie przebudzenia. To całkiem normalne.
— Zgadza się.
— A jeśli przypadkiem bądź celowo dusza nie powróci, wywołuje to choroby. U dzieci najczęściej jest to kolka, lecz również różne rodzaje lunatyzmu, szaleństwo i tym podobne.
— Tak — teraz wdowa Kang nie patrzyła na swojego rozmówcę.
— Najprawdopodobniej to duszy hun poszukują tak zawzięcie złodzieje dusz, siejący przerażenie w tutejszej okolicy. Chiao-hun.
— Tak. Ale ty oczywiście w to nie wierzysz.
— Nie, oczywiście, że nie. Z reguły rezerwuję swój osąd do rzeczy, których istnienie da się wykazać. Nie mam najmniejszych wątpliwości, co do rozróżnień, o których rozmawiamy. Sam podróżuję w snach, proszę mi wierzyć, podróżuję. Miałem również do czynienia z nieprzytomnymi pacjentami, których ciała funkcjonowały bez zarzutu, można by nawet powiedzieć, że byty w doskonałej formie, mimo iż leżały w łóżku, w całkowitym bezruchu, przez wiele lat. Jednej pacjentce obmywałem twarz i kiedy wycierałem jej rzęsy, ona odezwała się do mnie, żebym tego nie robił. Po szesnastu latach odezwała się. Tak, wydaje mi się, że widziałem, jak dusza hun wychodzi z ciała i powraca. To w gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego. Chińczycy mają ustalone pewne terminy, pewne koncepcje i kategorie, islam oczywiście dysponuje innymi słowami i nieco odmiennymi kategoriami, lecz jeśli przyjrzeć im się z bliska, okazałoby się, że da się je wszystkie skorelować i wykazać, iż są jednym i tym samym. Ponieważ wszystko jest jednią. Kang zmarszczyła brwi, jakby nie do końca się z nim zgadzała.
— A czy znasz wiersz Rumiego Dżalaluddina, Umarłem jako mine rał? Nie? Autorem jest założyciel derwiszów, jeden z najbardziej uduchowionych muzułmanów.
Zaczął recytować:
Umarłem jako minerał i rośliną się stałem,
Umarłem jako roślina i zwierzęciem zostałem,
Umarłem zwierzęciem i człowiekiem się stałem.
Czegóż mam bać się? Czyż ubyło mnie, gdy umarłem?
Raz jeszcze umrę jako człowiek
Otrzymam skrzydła anielskie i wzniosę się w przestworza.
A gdy poświęcę swą duszę anielską
Stanę się tym, czego rozum pojąć nie zdoła.
— Sądzę, że ta ostatnia śmierć dotyczy chwili, gdy dusza hun oddala się od duszy po i zdąża ku transcendencji.
Kang zastanowiła się nad tym.
— A więc muzułmanie wierzą, że dusze powracają, że przeżywamy wiele żywotów i przechodzimy przez kolejne wcielenia?
Ibrahim upił łyk herbaty.
— Koran mówi: „Bóg tworzy istoty i dopóty zsyła je z powrotem, dopóki same doń nie wrócą”.
— Naprawdę? — Teraz już Kang słuchała Ibrahima z zainteresowaniem. — W to samo wierzymy my, buddyści.
Ibrahim kiwnął głową.
— Sharif Din Maneri, suficki nauczyciel, za którym niegdyś podążałem, powiedział do nas: „Możecie być pewni, że praca, jaką z wami wykonuję, trwa nieprzerwanie od pradawnych lat i że każdy osiągnął już pewien etap rozwoju. Nikt z was nie przystępuje do tej pracy po raz pierwszy”.
Kang wpatrywała się w Ibrahima, nachylając się w jego stronę ze swojej ławy pod ścianą. Odchrząknęła delikatnie.
— Pamiętam pojedyncze fragmenty tego nocnego opętania — przyznała. — Czasem wydaje mi się, że jestem jakąś inną osobą. Najczęściej młodą kobietą, królową jakiegoś odległego państwa, i jestem w niebezpieczeństwie. Mam wrażenie, jakbym dawno temu już to przeżyła, wszystko mi się miesza. Czasem budzę się z przeświadczeniem, że minął rok albo dłużej. Późnej już na dobre wracam do tego świata, a tamten się rozpada i nic nie pamiętam, zostają tylko strzępy obrazów, jak sen albo ilustracje w książce, lecz o wiele mniej szczegółowe i kompleksowe… przepraszam, nie potrafię tego jaśniej opowiedzieć.
— Owszem, potrafisz — powiedział Ibrahim — bardzo jasno.
— Myślę, że cię znam — wyszeptała — ciebie, Bao i mojego Shiha, i Pao, i kilku innych… to jest podobne wrażenie do tego, jakie ludzie czasem mają, kiedy czują, że to, co się z nimi dzieje, działo się już wcześniej i to w ten sam sposób.
Ibrahim pokiwał głową.
— Znam to wrażenie. W innym miejscu w Koranie napisane jest: „Zaprawdę powiadam wam, że spowinowacone duchy staną się jedną rodziną, choć spotkają się jako osoby o innych ciałach i imionach”.
— Naprawdę!? — wykrzyknęła Kang.
— Tak A w innym ustępie jest powiedziane: „Jego ciało odpadnie, jak muszla kraba, a on przywdzieje nowe”. Dana osoba jest tylko maską, w jaką dusza przyobleka się na odpowiedni czas, aby później odrzucić ją i na jej miejsce założyć inną.
Kang wpatrywała się w niego z otwartymi ustami.
— Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę — wyszeptała. — Dotychczas nie było nikogo, z kim mogłabym porozmawiać o takich rzeczach. Oni myślą, że oszalałam. Teraz mówi się o mnie…
Ibrahim pokiwał głową i upił łyk herbaty.
— Rozumiem. Ja podchodzę poważnie do takich rzeczy. Sam również mam pewne przeczucia. Może moglibyśmy spróbować poddać cię sugestii i dowiedzieć się czegoś więcej?
Kang pokiwała ze zdecydowaniem głową.
— Zgadzam się.
Jako że zależało mu na półmroku, usadowili się na siedzisku w bawialni, przy zamkniętych oknach i drzwiach. Nieopodal, na niskim stole, płonęła świeca. W szkłach jego okularów odbijał się jej pomarańczowy płomień. W domu zarządzono ciszę. Z oddali dobiegał ich stłumiony, nienarzucający się dźwięk miasta, szczekanie psów i turkot drewnianych kół.
Ibrahim ujął nadgarstek wdowy Kang. Zrobił to bardzo delikatnie, chłodnymi i lekkimi palcami wyczuł jej puls, który przyspieszył, kiedy poczuła jego dłoń, Ibrahim od razu zarejestrował tę zmianę. Poprosił ją, aby wpatrywała się w płomień świecy, mówił po persku, arabsku i chińsku: intonował coś niskim, neutralnym tonem, przypominającym głębokie mruczenie kota. Nigdy wcześniej nie słyszała takiego głosu.
— Wychodzisz na rześki poranek i przechadzasz się po chłodnej rosie. Panuje spokój, wszystko jest dobrze. W sercu płomienia, jak kwiat rozwija się świat. Powoli i głęboko wdychasz ten kwiat i spokojnie wydychasz. Wszystkie sutry mówią poprzez ciebie i kierują się ku świetlistemu kwiatu. Panuje całkowita harmonia, która rozchodzi się jak przypływ w górę i w dół kręgosłupa. Słońce, księżyc, gwiazdy na nieboskłonie krążą wokół nas, otaczają nas.
W podobny sposób mruczał cały czas, dopóki na wszystkich trzech poziomach puls Kang nie wyrównał się. Byt płytki i nitkowaty, a jej oddech pogłębił się i uspokoił. Doprawdy wyglądało na to, że opuściła Ibrahima, wychodząc z pokoju przez portal płomienia świecy. Jeszcze nigdy żaden jego pacjent nie opuścił go tak szybko.
— Teraz — zasugerował — przemierzasz świat duchowy, widzisz wszystkie swoje wcielenia. Powiedz mi, co widzisz.
Mówiła słodkim i wysokim głosem, który nie brzmiał jak jej prawdziwy głos.
— Widzę stary most, bardzo stary, niemal starożytny, rozpięty nad wyschniętym korytem rzeki. Bao jest młody, ma na sobie białe szaty.
Idziemy przez most, za nami idą ludzie, zmierzamy do… jakiegoś miejsca… starego i nowego zarazem.
— Co masz na sobie?
— Długą koszulę, podobną do koszuli nocnej. Jest ciepło. Kiedy przechodzimy, ludzie wznoszą okrzyki.
— Co mówią?
— Nie rozumiem.
— Spróbuj naśladować dźwięki, które słyszysz.
— In sza ar am. In sza ar am. Są też ludzie na koniach. O! I ty jesteś! Też jesteś młody. Coś od nas chcą. Ludzie wołają. Zbliżają się jeźdźcy, jadą bardzo szybko. Bao ostrzega mnie…
Zadrżała.
— Ach! — krzyknęła już swoim głosem.
Jej puls stał się szorstki i nierówny. Otrząsnęła się i podniosła wzrok na Ibrahima.
— Co to było? Co się stało?
— Nie było cię tutaj, oglądałaś inny świat. Czy coś zapamiętałaś? Potrząsnęła głową.
— Konie? — Zamknęła oczy. — Konie, jeźdźcy, kawaleria. Byłam w niebezpieczeństwie.
— Hmm — puścił jej nadgarstek. — Całkiem możliwe.
— Co to było? Wzruszył ramionami.
— Być może było to… a czy ty znasz jakieś obce… nie, nie znasz… mówiłaś już wcześniej, że nie. Tak czy inaczej podczas tej podróży twoja dusza hun najwyraźniej słyszała język arabski.
— Arabski?
— Tak, codzienną modlitwę, jaką muzułmanie często odmawiają po arabsku, nawet jeśli nie jest on ich językiem ojczystym. Bez względu na to jednak…
Kang otrząsnęła się i poprawiła.
— Muszę odpocząć.
— Naturalnie.
Spojrzała na niego, w oczach stanęły jej łzy.
— …czy to możliwe… ale dlaczego ja… — Potrząsnęła głową, a Izy spłynęły jej po twarzy. — Nie rozumiem, dlaczego to wszystko się dzieje!
Ibrahim skinął głową.
— Rzadko rozumiemy przyczyny wydarzeń wokół nas. Zaśmiała się.
— Tak, ale ja lubię rozumieć rzeczy.
— Ja też, proszę mi wierzyć, to jedna z moich największych przyjemności, mimo iż tak rzadka — odwzajemnił się jej niewielkim uśmiechem, zmieszanym z grymasem zawodu. Doskonale rozumiał tę samotną frustrację z powodu nikłego zrozumienia rzeczywistości.
Kang wzięła głęboki wdech i wstała.
— Bardzo cenię sobie twoją pomoc. Liczę, że jeszcze się spotkamy.
— Oczywiście. — Wstał razem z nią. — Jestem do twoich usług. Czuję, że dopiero co zaczęliśmy. Nagle coś ją zaniepokoiło. Spojrzała poprzez jego osobę.
— Trzepotały wtedy chorągwie, pamiętasz?
— Kiedy?
— Byłeś tam — uśmiechnęła się przepraszająco i wzruszyła ramionami — ty też tam byłeś.
Zmarszczył brwi, próbując ją zrozumieć.
— Chorągwie… — przez chwilę sam się zagubił — tak… — potrząsnął głową. — Być może. Pamiętam, jako dziecko kiedyś w Iranie widziałem chorągwie, wtedy znaczyło to dla mnie tak wiele, o wiele więcej, niż dałoby się opisać. Czułem, jakbym unosił się w powietrzu.
— Mam nadzieję, że wkrótce znów się spotkamy. Może twoją duszę hun również można wywołać.
Skinął głową, marszcząc brew, jakby gonił uciekającą myśl. Chorągwie, chorągwie… Kiedy pożegnał się z Kang i opuścił jej domostwo, nadal nie mógł się pozbyć tego dziwnego roztargnienia.
Zjawił się u niej ponownie w przeciągu tygodnia i znów urządzili sobie sesję „podróży do wnętrza świecy”, jak nazywała je Kang. Kiedy weszła już w głęboki trans, z jej ust niespodziewanie wybuchała mowa, jakiej nie potrafił zrozumieć ani Ibrahim, kiedy jej słuchał, ani Kang, kiedy później odczytał jej spisane słowa.
Ibrahim odetchnął, lecz wyglądał na wstrząśniętego.
— Zapytam kilku moich znajomych. Oczywiście może to być jakiś odległy i dawny język, o którego istnieniu nie mamy pojęcia. Uważam, że powinniśmy się skupić na tym, co widzisz.
— Ale ja nic nie pamiętam! Albo raczej niewiele. Tak jak się pamięta sny, które umykają po przebudzeniu.
— Zatem kiedy następnym razem znajdziesz się już wewnątrz świecy, muszę zachować czujność i rozwagę i zadawać właściwe pytania.
— A co, jeśli cię nie zrozumiem? Albo odpowiem w tym nieznanym języku?
Pokiwał głową.
— Wydaje mi się, że dotychczas mnie rozumiałaś, przynajmniej częściowo. Sądzę, że coś takiego jak przekład istnieje na każdym planie istnienia, albo dusza hun posiada zdolności, o których nie wiemy. A może przez nić, łączącą cię z podróżującą duszą hun, płyną też inne, znane ci informacje. A może to dusza po zajmuje się rozumieniem — wyrzucił ręce do góry — któż może wiedzieć?
Coś zaprzątnęło jej uwagę i położyła dłoń na jego ramieniu.
— Pamiętam, że osunęła się ziemia!
Stali jeszcze przez chwilę, nie odzywając się. Powietrze lekko zadrżało.
Odszedł zaintrygowany i poruszony. Za każdym razem wychodził, od niej speszony, a kiedy pojawiał się z powrotem, znów był pełen pomysłów i hipotez w związku z kolejną podróżą do wnętrza świecy.
— Znajomy z Benjing uważa, że posługiwałaś się wówczas wariantem berberyjskiego, a innym razem używałaś tybetańskiego. Znasz takie miejsca? Maroko leży na drugim końcu świata, na północnozachodnim krańcu Afryki. To właśnie Marokańczycy zasiedlili AlAndalus, kiedy wymarli chrześcijanie.
— Ach tak — powiedziała i pokręciła głową — ale ja zawsze byłam Chinką, jestem tego pewna. To musiał być jakiś starożytny, chiński dialekt. Uśmiechnął się, co było dość rzadkim i miłym widokiem.
— Chiński być może on i był, ale tylko w twoim sercu. Myślę, że przyjmując kolejne wcielenia, dusze podróżują po całym świecie.
— Myślisz, że trzymają się w grupach?
— „Losy ludzi przeplatają się ze sobą” — mówi Koran. Jak nici w twoich haftach. Wędrują po powierzchni ziemi jak koczownicze plemiona żydów, chrześcijan czy Romów, jak relikty starych tradycji pozbawione własnego domu.
— Albo te wyspy po drugiej stronie Morza Wschodniego. Może kiedyś i tam żyliśmy, w tych imperiach ze złota.
— Kto wie? Równie dobrze mógł to być język ludów egipskich z czasów Noego, którym udało się uciec przed potopem na zachód. Opinie są podzielone.
— Jakikolwiek nie byłby to naród, ja jestem i zawsze byłam Chinką z krwi i kości.
— Przyjrzał jej się z nikłym uśmiechem, odbijającym się w jej błyszczących oczach.
— Kiedy znajdujesz się wewnątrz świecy, twoja mowa wcale nie brzmi po chińsku. Zakładając, że życie nigdy nie ustaje, na co zresztą wszystko zaczyna wskazywać, można by powiedzieć, że jesteś starsza niż całe Chiny.
Wzięła głęboki wdech i westchnęła.
— Nietrudno w to uwierzyć. Następnym razem kiedy przyszedł, aby poddać ją sugestii, była już noc, mogli więc pracować w ciszy i w mroku. Zdawało się, że poza płomieniem świecy, półmrokiem pokoju i głosem Ibrahima nie istniało na świecie nic innego. Był piąty dzień piątego miesiąca, pechowa data, święto zgłodniałych duchów. W tym dniu oddawano cześć i pokój wszystkim biednym pretom, niemającym żywych potomków. Kang odmówiła sutrę Surangama, opisującą rulai-zang, stan pustego umysłu, umysłu spokojnego i prawdziwego[6].
Odprawiła rytuały oczyszczające dom, pościła i poprosiła Ibrahi-ma, aby robił to samo. A kiedy zakończyli wszystkie przygotowania, usiedli we dwoje w przystrojonej, ciemnej izbie i wpatrywali się w płonącą świecę. Kang weszła w płomień w tej samej chwili, w której Ibrahim chwycił za jej nadgarstek, jej puls płynął, ten jego rodzaj nazywał się pulsem jin w jang. Ibrahim przyglądał się jej uważnie. Mamrotała coś w języku, którego nie rozumiał, być może był to jeszcze inny język niż poprzednio. Na jej czoło wystąpił pot, wyglądała na zrozpaczoną.
Płomień świecy skurczył się nagle do rozmiarów ziarnka grochu. Ibrahim przełknął głośno ślinę i odpychał od siebie nadciągające widmo strachu, mrużąc przy tym z wysiłku oczy.
Poruszyła się, a jej głos był coraz bardziej wzburzony.
— Mów do mnie po chińsku — powiedział delikatnym tonem — mów po chińsku. Kang jęknęła i mruknęła, a po chwili odezwała się już wyraźnie:
— Mój mąż zmarł. Oni nie chcieli… Otruli go, nie potrafili zaakceptować królowej. Chcieli tego, co należało się nam! — Po chwili znów przeszła na obce narzecze. Ibrahim odnotował w pamięci jej słowa, po czym zauważył, że płomień tym razem urósł, a nawet przekroczył swój normalny rozmiar, aż w całym pokoju zrobiło się jasno i gorąco, a Ibra-him spoglądał nerwowo na papierowy sufit.
— Błagam, uspokójcie się, o, wszystkie duchy zmarłych — mówił po arabsku, a Kang wykrzyknęła nieswoim głosem:
— Nie! Nie! To pułapka! — Zaczęła płakać i żałośnie krzyczeć. Ibra-him chwycił ją za ramiona i delikatnie ścisnął. W jednej chwili spojrzała na niego, jak wyrwana ze snu, a jej oczy były wielkie i okrągłe, rzekła:
— Byłeś tam, byłeś tam z nami. Zostaliśmy uwięzieni w lawinie, groziła nam śmierć!
Potrząsnął głową.
— Nie pamiętam.
Wyrwała się z jego rąk i uderzyła go w twarz. Jego okulary przeleciały przez pół pokoju, a ona skoczyła na niego, chwyciła za gardło i utkwiła spojrzenie w jego oczach, które nagle wydały jej się takie małe.
— Byłeś tam! — krzyczała. — Przypomnij sobie, przypomnij sobie to! Kiedy patrzył w jej oczy, miał wrażenie, że widzi obrazy wydarzeń, o których mówiła.
— O! — powiedział zdziwiony, patrząc teraz poprzez nią… — O mój Boże…!
Puściła go, a on osunął się na ziemię i zaczął przeszukiwać podłogę w poszukiwaniu okularów.
— Inshallah, inshallah — błądził po omacku, spoglądając w jej stronę.
— Byłaś wtedy zwykłą dziewczynką…
— Ach! — powiedziała, opadając na podłogę obok niego. Teraz rozpłakała się już na dobre. — To już tak długo trwa. Jestem taka samotna.
— Pociągnęła nosem i wytarła oczy. — Ciągle umieramy i rodzimy się na nowo.
— Takie jest życie — odpowiedział jej, przecierając jednym ruchem oczy i poprawiając się — tak to właśnie jest. Pamiętasz tych ludzi. Kiedyś byłaś czarnym chłopcem, pięknym, czarnym chłopcem, widzę cię. Byłaś moim przyjacielem, znaliśmy się niemal całe życie, razem studiowaliśmy świat, przyjaźniliśmy się. Cóż za wspaniały duch.
Płomień świecy z wolna powrócił do swojego normalnego rozmiaru. Siedzieli razem na podłodze zbyt zmęczeni, by wstać.
W końcu do drzwi nieśmiało zapukała Pao, a oni, z pewnym skrępowaniem, zerwali się na nogi, mimo iż oboje byli pogrążeni w swoich własnych myślach. Usiedli na lawach pod oknem, Kang poprosiła Pao o sok brzoskwiniowy. Kiedy służąca wróciła, zdążyli doprowadzić się do porządku. Okulary Ibrahima znalazły się z powrotem na nosie, a Kang uchyliła okiennicę, aby wpuścić do środka trochę nocnego powietrza. Blask częściowo zachmurzonego półksiężyca łączył się ciepłym światłem świecy.
Dłonie Kang wciąż drżały, upiła łyk soku i sięgnęła po brzoskwinię. Jej ciało przeszywały dreszcze.
— Nie wiem, czy podołam kolejnej próbie — powiedziała, odwracając wzrok. — Zbyt wiele mnie to kosztuje.
Ibrahim skinął głową. Wyszli do ogrodu, usiedli na ławce i pod chłodnym, nocnym niebem jedli i pili. Byli naprawdę głodni. Zapach jaśminu wypełniał czarną przestrzeń i choć nie rozmawiali, czuli się swobodnie w swoim towarzystwie.
Jestem starsza niż Chiny,
Żyłam w dżungli i chodziłam na łowy,
Żeglowałam dookoła świata
Walczyłam w wojnie asurów.
Byłam ranna i krwawiłam.
Tak było. Tak było.
Nie dziwota, że śnią mi się szalone sny,
Nie dziwota, że jestem tak słaba,
Nie dziwota, że się ciągle złoszczę.
Skłębione chmury przysłaniają tysiące szczytów.
Porywiste wiatry barwią dziesięć tysięcy drzew.
Przyjdź do mnie mój mężu miły
Przeżyjmy razem dziesięć kolejnych żyć.
Podczas następnej wizyty Ibrahim miał poważny wyraz twarzy i ubrany był o wiele wytworniej niż wcześniej, w strój muzułmańskiego duchownego.
Po oficjalnym powitaniu, kiedy już znaleźli się sami w ogrodzie, Ibrahim wstał i zwrócił się Kang:
— Muszę wracać do Gansu, wzywają mnie sprawy rodzinne, którymi w końcu muszę się zająć. Poza tym mój suficki nauczyciel potrzebuje pomocy w medresie. Odkładałem to tak długo, jak się dało, ale teraz muszę już jechać.
Kang odwróciła wzrok.
— Będzie mi bardzo przykro.
— Mnie również. Jest jeszcze tyle rzeczy do omówienia. Cisza. Po chwili Ibrahim poruszył się i rzekł:
— Myślałem o tym, jak rozwiązać problem naszej niechcianej rozłąki, i sądzę, że powinnaś mnie poślubić. Przyjmij moje oświadczyny i wyjdź za mnie. Będziesz mogła wziąć ze sobą wszystkich swoich ludzi i wyjechać razem ze mną do Gansu.
Wdowa Kang spojrzała na niego z nieskrywanym zaskoczeniem i otwartymi ze zdziwienia ustami.
— Jak to… Ja nie mogę za ciebie wyjść. Jestem wdową. Ibrahim na to:
— Przecież wdowy mogą wychodzić za mąż. Wiem, że jest to nie w smak rządom dynastii Qing, lecz według nauk Konfucjusza nie ma w tym nic złego. Sprawdzałem to i pytałem najlepszych ekspertów. Ludzie tak robią.
— Ale nie szanowani ludzie. Zmrużył oczy, przez co nagle wyglądał bardziej na Chińczyka.
— Szanowani przez kogo? Znów odwróciła wzrok.
— Nie mogę za ciebie wyjść. Ty wywodzisz się z narodu Hui, a ja jestem tą, która jeszcze nie umarła.
— Cesarzowie dynastii Ming nakazali wszystkim przedstawicielom narodu Hui brać za żony dobre, chińskie kobiety, aby ich dzieci były Chińczykami. Moja matka była Chinką.
Znów spojrzała na niego z zaskoczeniem i zarumieniła się.
— Proszę cię — powiedział, wyciągając do niej dłoń — wiem, że to dla ciebie zupełnie nowy pomysł, a może nawet i szok. Przepraszam. Zanim jednak udzielisz mi ostatecznej odpowiedzi, przemyśl proszę wszystko i rozważ to.
Wyprostowała się i zwróciła do niego oficjalnym tonem:
— Rozważę więc twoją propozycję.
Skinieniem dłoni dała do zrozumienia, że chce zostać sama. Po krótkim pożegnaniu Ibrahim w największym skupieniu wypowiedział jeszcze jedno, ostatnie zdanie w obcym języku i opuścił kompleks.
W chwilę później wdowa Kang zaczęła spacerować po domostwie. Pao była w kuchni, gdzie kierowała całą grupą służących. Kang poprosiła ją na słowo do ogrodu i opowiedziała, co się wydarzyło. Pao roześmiała się.
— Dlaczego się śmiejesz? — burknęła Kang. — Myślisz, że mi tak bardzo zależy na certyfikacie od cesarza Qing? Że powinnam zamknąć się w pudełku na resztę życia dla marnego kawałka papieru zapisanego cynobrowym tuszem?
Pao zamarła, z początku ze zdziwienia, a po chwili z przerażenia. — Ależ pani Kang… Gansu jest…
— Co ty możesz wiedzieć? Zostaw mnie samą. Po tej rozmowie już nikt nie odważył się zamienić z nią słowa[7]. Snuła się po domu, jak zgłodniały duch, nie zważając na nikogo i prawie nie odzywając się. Raz odwiedziła Świątynię Fioletowego Bambusa i pięć razy wyrecytowała Diamentową Sutrę, po czym wróciła do domu z obolałymi kolanami. Przypomniał jej się również wiersz Li Anzi zatytułowany Nagły obraz lat:
Czasem wszystkie nici krosna
Obwieszczają już skończone dzieło.
Wtedy wiem, że nasze dzieci, których nie ma
Śnią o nas w bardo.
Dla nich tkamy, póki w rękach starczy sił.
Kazała zanieść się pod budynek sądu, a gdy służący spełnili jej życzenie, stali przy lektyce okrągłą godzinę, a ona ani na chwilę nie wyszła na zewnątrz. Przez firanki z gazy w niewielkim oknie lektyki było widać tylko jej zastygłą twarz. Po godzinie kazała odnieść się z powrotem.
Następnego dnia, mimo iż nie wypadało akurat żadne święto, kazała zanieść się na cmentarz. Tam, pod gołym niebem, krzątała się tym swoim dziwnym krokiem, zamiatając groby wszystkich swoich przodków. Później z głową zatopioną w dłoniach siedziała przed grobem męża.
Następnego dnia wyszła z domu sama i udała się w stronę rzeki. Całą drogę przedreptała na nogach, przyglądając się tylko drzewom, kaczkom i chmurom na niebie. Usiadła na brzegu rzeki i siedziała tam w ciszy i w bezruchu, jakby znalazła się w świątyni.
Xinwu też tam był, jak zawsze zresztą, szedł ścieżką, niosąc ze sobą wędkę i bambusowy koszyk. Jego twarz pojaśniała na widok Kang. Pokazał jej złowione przez siebie ryby, a potem usiadł przy niej i razem wpatrywali się w przepływający, brązowy nurt o lśniącej i zwartej powierzchni. On wędkował, a ona siedziała i patrzyła.
— Dobrze ci to wychodzi — powiedziała do niego, kiedy zarzucał wędkę.
— Tato mnie nauczył — a po chwili dodał jeszcze — tęsknię za nim.
— Ja też. — Chwila ciszy. — Myślisz, że… Ciekawe, co on by na to powiedział. — Kolejna pauza. — Jeśli przeprowadzimy się na zachód, pojedziesz z nami.
— Wkrótce poprosiła Ibrahima o spotkanie, a kiedy się zjawił, Pao zaprowadziła go do sali przyjęć, gdzie na życzenie Kang rozstawiono świeże kwiaty.
Stanął przed nią i ukłonił się.
— Jestem już stara — odezwała się do niego — przeszłam przez wszystkie etapy życia[8]. Jestem tą, która jeszcze nie umarła. Nie mogę się cofnąć. Nie mogę też dać ci synów.
— Rozumiem — wymamrotał — ja też jestem stary, mimo to proszę cię o rękę, nie dla synów, ale dla siebie.
Przyjrzała mu się uważnie, a jej rumieniec powiększał się.
— Zatem przyjmuję twoje oświadczyny. Uśmiechnął się.
Po tym wydarzeniu w całym domostwie zawrzało. Służący, mimo iż krytycznie nastawieni do takiego związku, i tak musieli dzień w dzień ciężko pracować, aby przygotować cały dom na piętnasty dzień szóstego miesiąca, czas przesilenia letniego, który tradycyjnie sprzyjał planom rozpoczynania podróży. Starsi synowie Kang byli oczywiście przeciwni jej małżeństwu, ale i tak poczynili plany przyjazdu na ślub. W sąsiedztwie wybuchł niemały skandal, ludzie byli wstrząśnięci do granic pojmowania, lecz, jako że nie zostali zaproszeni na uroczystość, nie mieli okazji podzielić się swym oburzeniem z domem Kang. Siostry wdowy ze świątyni pogratulowały jej i życzyły jej wszelkiej pomyślności.
— Możesz teraz nieść mądrość Buddy narodowi Hui — mówiły jej — wszystkim przyniesie to pożytek.
I tak też się pobrali, w trakcie niewielkiej ceremonii, w której uczestniczyli wszyscy synowie Kang, tylko Shih nie był w nastroju do składania gratulacji i przez większość poranka dąsał się w swoim pokoju, o czym jednak Pao nie doniosła Kang. Po uroczystości w ogrodzie przyjęcie przeniosło się nad rzekę — było skromnie, lecz atmosfera była bardzo radosna. Później zaczęło się wielkie pakowanie, wszystkie meble i inne przedmioty ładowano na wozy, które albo jechały z nimi na zachód do nowego domu, albo do miejskiego sierocińca, w którego utrzymaniu pomagała Kang, albo do domów jej starszych synów.
Kiedy już wszystko było gotowe, Kang po raz ostatni przeszła się po całym domostwie, zatrzymując się w pustych pokojach, które nagle zrobiły się dziwnie małe.
Na tym kwadratowym sążniu ziemi stało moje życie.
Teraz gęsi odlatują,
A z zachodu Feniks śpieszy.
Jakże w jednym życiu zmieścić taką zmianę.
Oczywiście, że niejedno życie jest nam dane.
Po jakimś czasie wyszła przed bramę i wdrapała się do lektyki.
— Tego wszystkiego już nie ma — powiedziała do Ibrahima. W odpowiedzi wręczył jej pomalowane na czerwono jajko — szczęście na nowy rok. Ukłoniła się, skinął głową i ruszył na czele małej karawany, kierując ją na zachód.
Podróż trwała ponad miesiąc. Drogi i szlaki były suche, a Kang wolała jechać na wozie, niż być niesioną w palankinie, przez co utrzymywali dobre tempo. Z początku służący myśleli, że decyzja ta wywołała nieporozumienie między młodą parą, gdyż Ibrahim również upodobał sobie jazdę z Kang w zakrytym wozie i odtąd spod ich budy słychać już było tylko odgłosy zażartych dyskusji i sporów, które potrafiły trwać całymi dniami. Raz Pao podeszła bliżej wozu, aby posłuchać, o czym tak zawzięcie rozmawiają, po czym wróciła do reszty służących i z ulgą oznajmiła:
— Bez przerwy dyskutują o religii, to ich jedyny temat. Tych dwoje to prawdziwa para intelektualistów.
Służący mogli więc bez obaw podróżować dalej. W końcu doszli do Kaifeng, gdzie zatrzymali się u jednego z muzułmańskich znajomych Ibrahima. Później szli równolegle z rzeką Wei, na zachód do Xi’an w prowincji Shaanxi, a następnie trudną trasą, przez przełęcze wyschniętych wzgórz, do Lanzhou.
Zanim zdążyli wjechać do miasta, Kang była zdumiona ponad wszelką miarę.
— Wprost nie mogę uwierzyć, że świat jest taki duży! — mówiła do Ibrahima — że Chiny są tak wielkie! Tyle pól ryżowych i jęczmiennych, tyle gór, pustych i dzikich. Pewnie przejechaliśmy już cały świat.
— Zaledwie setną jego część, jeśli wierzyć marynarzom.
— To dziwna kraina, taka zimna i sucha, piaszczysta i jałowa. Jak my tu utrzymamy nasz dom w czystości, nie będzie nam zimno? To tak, jakbyśmy próbowali mieszkać w piekle.
— Z pewnością nie jest aż tak źle.
— Czy to naprawdę Lanzhou, odnowione zachodnie miasto? Ta mała, przeszyta wiatrem wioska z mułowych cegieł?
— Tak, trzeba przyznać, że ostatnio bardzo szybko się rozwija.
— I my tu mamy mieszkać?
— No cóż, mam dobrych znajomych i kontakty zarówno tu, jak i w Xining, nieco dalej na zachód. Możemy osiedlić się tu albo tam.
— Zanim ostatecznie się zdecydujemy, pokaż mi jeszcze Xinmg. Czuję, że tam będzie lepiej.
Ibrahim nic nie odpowiedział, za to nakazał ich małej karawanie nie zatrzymywać się w Lanzhou i iść dalej. Mijały kolejne dni podróży. Wraz z upływem siódmego miesiąca codziennie przetaczały się nad nimi ciężkie, burzowe chmury, z których jednak ani razu nie spadł deszcz. Pod niskim i ciemnym sufitem z chmur wysuszone wzgórza wyglądały jeszcze bardziej niegościnnie niż wcześniej. Gospodarstwa rolne spotykali już na sztucznie nawadnianych, tarasowych równinach, wewnątrz długich i wąskich dolin.
— Jak ci ludzie tu żyją? — zapytała Kang. — Co oni jedzą?
— Hodują owce i kozy — odpowiedział Ibrahim — czasem też bydło. Stąd na zachód tak to już będzie wyglądać, aż po drugi koniec wyschniętego serca świata.
— Niesamowite. To jak podróż do przeszłości.
W końcu dotarli do Xining, do następnego, otoczonego niskim murem miasta z mułowych cegieł, skupionego na dnie głębokiej doliny o spękanych i skalistych zboczach. Przy miejskiej bramie stacjonował oddział cesarskich żołnierzy, a pod murami pojawiły się nowe, drewniane koszary. Przestronny karawanseraj stał opustoszały, gdyż w tym roku było już za późno na rozpoczynanie podróży. Dalej znajdowały się otoczone murami huty ze swoimi walcowniami i kuźniami, wykorzystującymi niewielką moc przepływającej nieopodal rzeki.
— Okropne! — powiedziała Kang. — Myślałam, że Lanzhou jest najbardziej zakurzonym miastem na świecie. A jednak myliłam się.
— Wstrzymaj się jeszcze z ostateczną decyzją — poprosił Ibrahim — chciałbym ci najpierw pokazać jezioro inghai. Jest już niedaleko stąd. — Obyśmy nie spadli z krawędzi świata.
— Jedźmy, musisz je zobaczyć.
Kang zgodziła się bez słowa. Pao miała nieodparte wrażenie, że jej pani spodobały się te suche, barbarzyńskie rejony, a już na pewno sprawiało jej przyjemność narzekanie na nie. Im więcej kurzu, tym lepiej, zdawał się mówić jej twarz, bez względu na to, co wypowiadały jej usta.
Po kilku dniach jazdy wyboistą drogą wyjechali z wąwozu wprost nad brzeg jeziora Qinghai, na którego widok wszyscy zaniemówili. Całkiem przypadkowo przywitała ich tam szalona i wietrzna pogoda. Nad głowami, na szaroniebieskim tle przepływały wielkie, białe chmury. Niebo odbijało się w wodach jeziora, które w słonecznym świetle było tak niebieskozielone, jak sugerowała to jego nazwa. Po zachodniej stronie jezioro ciągnęło się aż po sam horyzont, a na widocznym zakręcie jego brzegu pięły się zielone wzgórza. Tutaj, pośrodku szarego pustkowia, widok ten był niczym cud.
Kang wysiadła z wozu i powolnym krokiem zeszła na kamienisty brzeg, recytując Sutrę Lotosową i rozkładając ręce, aby móc poczuć na dłoniach silny prąd wiatru. Ibrahim zostawił ją na chwilę samą, a później dołączył do niej.
— Czemu płaczesz? — zapytał.
— To wielkie jezioro — zaczęła recytować: Teraz w końcu mogę już ogarnąć Bezmiar rzeczy we wszechświecie. Nowy sens znalazłam w życiu! Pomyśl jednak o kobietach Które nigdy nie opuszczą domów Które spędzą całe swoje życie Bez rozkoszy tych widoków.
Ibrahim ukłonił się.
— W rzeczy samej. Czyj to wiersz? Potrząsnęła głową, pozbywając się resztek łez.
— To była Yuen, żona Shen Fu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła T’ai Hu, wielkie jezioro! Ciekawe, co by powiedziała widząc to! Ten wiersz jest fragmentem Sześciu etapów dryfującego życia, znasz to? Nie? Hmm… Cóż można powiedzieć?
— Chyba nic.
— Rzeczywiście — odwróciła się w jego stronę i złożyła dłonie.
— Dziękuję ci, mężu, że pokazałeś mi to jezioro. Jest naprawdę wspaniałe. Teraz mogę już się osiedlić, gdzie tylko sobie tego życzysz. W Xining, w Lanzhou czy po drugiej stronie świata, gdzie spotkaliśmy się w poprzednim życiu, gdzie tylko zechcesz. Dla mnie wszędzie będzie tak samo — i ze łzami na policzkach skłoniła się w jego stronę.
Ibrahim zdecydował, że osiedlą się w Lanzhou. Stamtąd był lepszy dostęp do szlaku towarowego, przechodzącego przez Gansu, a więc mieli niedaleko zarówno do dróg prowadzących na zachód, jak i tych powrotnych, w głąb Chin. Ponadto medresa, z którą za młodu miał najbliższy kontakt, również znalazła się w Lanzhou, gdyż musiała opuścić Xining ze względu na naciski ze strony nowo przybyłych muzułmanów z zachodu.
Wprowadzili się do nowo wybudowanego kompleksu z mułowych cegieł, stojącego nad brzegiem rzeki Tao, niedaleko miejsca, gdzie łączyła się z Żółtą Rzeką. Woda w Żółtej Rzece była naprawdę żółta, wyglądała jak płynny, jaskrawo żółty piasek, wypływający spomiędzy zachodnich wzgórz, o dokładnie tej samej barwie. Rzeka Tao była bardziej przejrzysta, a jej odcień miejscami wpadał w brąz.
Nowe domostwo okazało się być większe od tego, które Kang zostawiła w Hangzhou, szybko więc zagospodarowała jedno z tylnych zabudowań i urządziła w nim część żeńską. Dookoła budynku palikami oznaczyła teren pod przyszły ogród i zażądała drzew w donicach, aby móc rozpocząć aranżację krajobrazu. Chciała również mieć krosna, lecz Ibrahim wytłumaczył jej, że w tej okolicy nić jedwabna była niedostępna, gdyż nie było tu ani sadów morwowych, ani wylęgarni jedwabników, więc jeśli nadal chciała się zajmować tkactwem, będzie musiała nauczyć się obróbki wełny. Z głębokim westchnieniem zgodziła się i zaczęła pracę przy krosnach ręcznych. Ponadto kobiety nadal zajmowały się haftowaniem na jedwabiu własnej produkcji, którego dużo zabrali ze sobą.
Tymczasem Ibrahim wpadł w wir pracy. Spotykał się z dawnymi współpracownikami z muzułmańskich szkół i ze znajomymi z bractw oraz z nowymi lokalnymi urzędnikami dynastii Qing. W ten sposób rozpoczął proces porządkowania sytuacji politycznej i religijnej w rodzinie i okolicy, która od czasów jego ostatniej wizyty bardzo się zmieniła. Wieczorami zasiadał z Kang na werandzie, skąd mieli dobry widok na błotnistą rzekę. Opowiadał jej o wszystkim i odpowiadał na jej niezliczone pytania.
— Mówiąc nieco prościej, kiedy Ma Laichi wrócił z Yemenu, przynosząc ze sobą teksty o religijnej odnowie i oczyszczeniu, w muzułmańskiej społeczności tej części świata wybuchł konflikt. Musisz zrozumieć, że muzułmanie żyli tutaj od wieków, niemal od samego początku islamu, a przy tak dużej odległości od Mekki i innych centrów muzułmańskiego nauczania rodziły się liczne heterodoksje i błędne doktryny. Ma Laichi chciał je zreformować, lecz tutejsza wspólnota, umma, wniosła przeciwko niemu pozew do cesarskiego sądu cywilnego, oskarżając go o huozhong[9].
Kang przybrała srogi wyraz twarzy, zapewne przypomniała sobie efekty takiego omamienia, z jakim spotkała się wewnątrz Chin.
— Ostatecznie główny gubernator tutejszej prowincji, Paohang Guangsi, odrzucił pozew. To jednak nie załatwiło sprawy. Ma Laichi zaczął nawracać na islam Salarów, tutejszy naród koczowniczy, posługujący się językiem tureckim. To ci w białych czapkach, którzy wcale nie wyglądają na Chińczyków.
— Ci, którzy wyglądają jak ty? Ibrahim zmarszczył czoło.
— Może trochę. Tak czy inaczej ludziom nie za bardzo się to podobało, gdyż Salarowie uchodzili za naród niebezpieczny.
— Wiadomo dlaczego. Na takich właśnie wyglądają.
— Ci podobni do mnie? Mniejsza o to. A więc widzisz, w islamie działa wiele różnych sił, czasem nawet sprzecznych. Jedna z nowych sekt, Nakszbandi, próbuje oczyścić islam poprzez zwrot ku starszym, bardziej ortodoksyjnym tradycjom, ich przywódcą w Chinach jest Aziz Ma Mingxin, który tak jak Ma Laichi spędził wiele lat w Yemenie i w Mekce, studiując pod kierunkiem Ibrahima Hasa al-Kurani, wybitnego szejka, którego nauki znane są na całym muzułmańskim świecie. Ci dwaj szejkowie powrócili tu z Arabii z myślą o wprowadzeniu reform. Oboje pobierali nauki od tego samego nauczyciela, a tu proszę, ich pomysły okazały się całkiem odmienne. Ma Laichi wierzył w cichą recytację modlitw, zwaną dhikri podczas, gdy Ma Mingxin, jako że był młodszy, miał styczność z mistrzami popierającymi również ideę modlitwy na głos.
— Jak dla mnie to nie powód do niezgody.
— Oczywiście — zawsze kiedy Kang rozbrajała Ibrahima jego twarz przybierała bardziej chińskie rysy.
— Buddyzm pozwala nam modlić się na oba te sposoby.
— To prawda, ale niestety, często bywa też tak, że niewielkie różnice odzwierciedlają głębsze podziały. Tak czy inaczej Ma Mingxin praktykował modlitwę jahr, to znaczy „mówioną na glos”, a to nie podobało się Ma Laichiemu i jego uczniom, gdyż zwiastowało pojawienie się w okolicy młodszego, jeszcze bardziej radykalnego ruchu odnowy, którego oczywiście nie byli w stanie powstrzymać. Ma Mingxin ponadto cieszy się poparciem sufich z Czarnej Góry, którzy kontrolują obie strony Pamiru, więc cały czas przybywa ich tu coraz więcej, uciekają od wojen irańsko-osmańskich i osmańskofulańskich.
— I to rzeczywiście jest taki duży problem?
— No cóż, właściwie tak. Islam nie jest tak dobrze zorganizowany jak buddyzm. — Słysząc to, Kang wybuchła śmiechem. A Ibrahim kontynuował. — Jak sama zauważyłaś, jest to problem. Obecny rozziew między Ma Laichim i Ma Mingxinem może pochłonąć nasze nadzieje na osiągnięcie jedności w tym życiu. Wyznawcy doktryny Ma Laichiego, znanej jako Khafiya współpracują z dynastią Qing i oskarżają praktyki Jahriya o zabobonność, a nawet niemoralność.
— Niemoralność?
— Chodzi o tańce i wykonywanie rytmicznych ruchów w trakcie modlitw oraz o modlenie się na głos.
— Dla mnie jest to całkiem naturalne, w końcu jak świętować, to świętować.
— Zgadza się, dlatego też w odpowiedzi na to członkowie Jahriya zarzucili Khafiya kult jednostki, powstały wokół Ma Laichiego, a jego samego oskarżyli o ściąganie dziesięciny. Dali tym do zrozumienia, że cały jego ruch religijny to tylko przykrywka do walki o bogactwo i władzę, walki prowadzonej wspólnie z cesarzem przeciwko reszcie muzułmanów.
— To już jest problem.
— Tak. Chodzi również o to, że tutaj każdy ma broń, najczęściej broń palną, gdyż, jak pewnie zauważyłaś na naszych wypadach, ludzie nadal utrzymują się tu w dużej mierze z łowiectwa. Każdy, nawet najmniejszy meczet dysponuje własnym oddziałem strażników, gotowym w każdej chwili włączyć się w bójkę, a rząd dynastii Qing, próbując nad wszystkim zapanować, wysłał dodatkowe wsparcie do swoich koszar. Jak dotychczas dynastia Qing wspierała sektę Khafiya, której nazwę tłu-maczą jako „Starą Naukę”, w odróżnieniu od Jahriya, którą nazywa się „Nową Nauką”, co z definicji czyni ją złą. Jednak to, co jest złe dla dynastii Qing, jest dokładnie tym, co odpowiada wielu młodym muzułmanom. Myślę, że czeka nas jeszcze wiele rewelacji. Tu, na zachód od Czarnych Gór, rzeczy szybko się zmieniają.
— Zawsze tak jest.
— Tak, ale tutaj dzieje się to znacznie szybciej.
— Chiny to kraj powolnych zmian — powiedziała po namyśle Kang.
— Lub, w zależności od temperamentu cesarza, kraj, w którym nic się nie zmienia. Tak czy inaczej ani Khafiya, ani Jahriya nie są w stanie sprostać potędze cesarza.
— To oczywiste.
— I właśnie dlatego tak często ze sobą walczą. W sytuacji gdy armia cesarska kontroluje cały teren aż po linię Pamiru, czyli ziemie, zajmowane niegdyś przez niepodległe emiraty muzułmańskie, ludzie z Jahriya doszli do przekonania, że islam musi powrócić do swoich korzeni, aby na nowo odzyskać to, co niegdyś było częścią Dar al-Islam.
— Mało prawdopodobne, wszystko zależy od cesarza.
— Oczywiście, że tak, ale większość z tych, co opowiadają takie rzeczy, nigdy nie była w środkowych Chinach, a już na pewno żaden z nich tam nie mieszkał, jak ty czy ja. Oni nie znają prawdziwej potęgi Chin. Widzą tylko koszary i żołnierzy rozstawionych dziesiątkami i dwudziestkami po całej okolicy.
— Myślisz, że to by coś zmieniło? Widzę, że wywiozłeś mnie do krainy pełnej ki[10].
— Mam nadzieję, że nie będzie źle. Jeśli pytasz mnie, to powiem ci, czego nam potrzeba. Potrzeba nam rozumowego podejścia do historii oraz solidnej analizy, która wykaże zasadniczą tożsamość nauk islamu i Konfucjusza.
— Naprawdę uważasz, że to możliwe? — Kang uniosła brwi.
— Jestem tego pewny. To jest moja praca, zajmuję się tym już od dwudziestu lat.
Twarz Kang odzyskała naturalny wyraz.
— W takim razie musisz mi pokazać wyniki tej pracy.
— Z chęcią. Może zechcesz pomóc mi przy opracowywaniu chińskiej wersji mojego dzieła. Zamierzam wydać je w języku chińskim, perskim, tureckim, arabskim, hindi i w innych, jeśli tylko uda mi się znaleźć tłumaczy.
Kang pokiwała głową.
— Z chęcią ci pomogę, jeśli tylko moja niewiedza nie stanie na przeszkodzie.
W końcu zadomowili się na dobre i już wkrótce, tak jak dawniej, każdy z domowników miał własną listę codziennych obowiązków. Niewielka grupa Hanów, wygnanych w ten odległy zakątek Chin, nadal obchodziła tu święta i uroczystości, a w świąteczne dni wspólnie wznoszono świątynie na nadrzecznych skarpach. Do tego dochodziły święta muzułmańskie, bardzo ważne wydarzenia dla większości mieszkańców miasta.
Każdego miesiąca z zachodu przybywało coraz więcej muzułmanów. Pojawiali się także konfucjaniści i buddyści z Mongolii i z Tybetu, rzadko zaś zdarzali się taoiści. Lanzhou było miastem Chińczyków Han i muzułmanów, którzy żyli obok siebie w ciągłym napięciu, mimo iż wspólnie zamieszkiwali te tereny od wielu stuleci i jak dotąd jedynie czasami dochodziło do zbliżenia, poprzez zawieranie mieszanych małżeństw.
Dwoistość natury tego regionu przysparzała Kang nie lada problemów w związku z jej planami co do przyszłości Shiha. Jeśli zamierzał kontynuować naukę, aby w przyszłości zdać państwowe egzaminy, należało jak najprędzej znaleźć dla niego nauczyciela. On jednak tego nie chciał. Jedyną alternatywą było wysianie go na nauki do jednej z lokalnych medres, co znów pociągało za sobą jego przejście na islam. Dla wdowy Kang było to nie do pomyślenia. Shih i Ibrahim rozważali jednak tę możliwość na poważnie. Shih próbował wydłużyć czas dany mu na podjęcie decyzji. Mam dopiero siedem lat, mówił. Na co Ibrahim odpowiadał mu, żeby zorientował się na wschód lub na zachód. Oboje natomiast powtarzali chłopcu, że nie może tak po prostu siedzieć i nic nie robić.
Kang nalegała, aby uczył się pod kątem cesarskich egzaminów.
— Tego właśnie chciałby jego ojciec.
Ibrahim popierał ten plan, gdyż uważał, że kiedyś prawdopodobnie wrócą jeszcze do środkowych Chin, gdzie zdanie państwowych egzaminów było jedyną przepustką do marzeń o awansie społecznym.
Shih jednak nie chciał się niczego uczyć. Twierdził, że interesuje się islamem, z czego Ibrahim, aczkolwiek bardzo ostrożnie, mógł się tylko cieszyć. Dziecięce zainteresowanie Shiha skupiło się na meczetach Jah-riya, w których śpiewano pieśni i tańczono, a czasem pito wino i biczowano się. Te dosłowne formy manifestowania wiary spychały na margines wszelki intelektualizm i niejednokrotnie prowadziły do zażartych walk z młodymi wyznawcami Khafiya.
— Prawda jest taka, że podoba mu się wszystko, co nie wymaga nakładu pracy — powiedziała złowrogo Kang — Musi się uczyć do egzaminów, bez względu na to, czy zostanie muzułmaninem, czy nie.
Ibrahim zgodził się z nią i obojgu im udało się zmusić Shiha do wzięcia się za naukę. Z czasem coraz mniej interesował się islamem, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli zechciałby podążać tą ścieżką, musiałby dołożyć sobie jeszcze jeden obszerny przedmiot do i tak już długiej listy zajęć.
Oddawanie się książkom i pracy naukowej nie powinno mu sprawiać większych trudności, gdyż w jego nowym domu przede wszystkim tym się zajmowano. Kang wykorzystała moment przeprowadzki na zachód do zgromadzenia w jednym kufrze wszystkich wierszy, które miała. Zostawiwszy swoim dziewczętom większość pracy przy obróbce wełny i haftowaniu, sama spędzała dnie na przedzieraniu się przez stosy papieru. Na nowo odczytywała obszerne zwoje własnej poezji oraz wiersze przyjaciół, członków rodziny i nieznajomych, jakie zgromadziła na przestrzeni lat. Bogate i szanowane kobiety z południowych Chin niemal nałogowo pisały wiersze przez cały okres dynastii Ming i Qing. Przeglądając skromną kolekcję ich poezji, liczącą około dwudziestu sześciu tysięcy tekstów, Kang opowiadała Ibrahimowi o najczęściej pojawiających się motywach: o cierpieniu życia w konkubinacie, o fizycznym zamknięciu i wszechobecnych ograniczeniach (była zbyt dyskretna, aby wspominać o konkretnych formach, jakie czasem przybierały te praktyki, a on z kolei musiał powstrzymywać się od spoglądania na jej stopy i cały czas patrzył jej prosto w oczy). Opowiadała mu o ciężkiej i beznadziejnej harówce przez długie lata ryżu i soli, o bólu, niepokoju i uniesieniu w związku z narodzinami dziecka, o potężnym wstrząsie, jaki przeżywa dziewczyna, którą wychowywano na najdroższą ulubienicę całej rodziny tylko po to, aby zmusić ją do wyjścia za mąż i uczynić niewolnicą, na usługach obcej rodziny. Kang z przejęciem opowiadała o permanentnym rozdarciu i utracie poczucia przynależności spowodowanych takimi wydarzeniami w życiu kobiet.
— To tak, jakby reinkarnować z nietkniętym umysłem. Umrzeć i odrodzić się na niższym planie, jako preta lub juczne zwierzę, zachowując w pamięci czas, kiedy było się królową świata! W przypadku konkubin musi być jeszcze gorzej — jakby schodziło się w dół, poprzez plan zwierząt i pretów, aż do samych piekieł. A przecież konkubin jest o wiele więcej niż żon.
Ibrahim kiwał głową i zachęcił ją do spisania swoich myśli na ten temat oraz do zebrania najlepszych wierszy z jej kolekcji w antologię, na wzór Poprawnych początków Yun Zhu, wydanej niedawno w Nanjing.
— Sama mówi we wstępie — zaznaczył Ibrahim — że na każdy zachowany przez nią wiersz przypada dziesięć tysięcy tych, które musiała pominąć. A ileż z tych dziesięciu tysięcy było bardziej odkrywczych i bardziej niebezpiecznych od tego, który wybrała?
— Dziewięć tysięcy dziewięćset — odpowiedziała Kang, mimo iż uwielbiała antologię Yun Zhu.
Zaczęła więc organizować własną antologię. Ibrahim pomagał jej, kierując prośby do swoich znajomych ze środkowych Chin, ze wschodu i z zachodu o przysyłanie im wszelkiej kobiecej poezji, jaka tylko wpadła im w ręce. Z czasem projekt powiększał się, jak ryż gotowany w garnku, aż w końcu wszystkie pomieszczenia nowego kompleksu wypełniły się stosami papieru, skrupulatnie oznaczanymi przez Kang informacjami o autorstwie, prowincji, dynastii i tym podobnych. Praca ta zabierała jej większość czasu, lecz ona nie zwracała na to uwagi, przeglądając kolejne papiery. Kiedyś przyszła do Ibrahima z kartką w dłoni. — Posłuchaj — powiedziała niskim i poważnym tonem — to Kang Lanying, wiersz pod tytułem Noc przed urodzeniem mojego pierwszego dziecka. — Zaczęła czytać:
Nocą, przed pierwszym porodem
Duch mnicha Bai
Przyszedł do mnie i rzekł:
Za twoim pozwoleniem, o pani, powrócę
Jako twoje dziecko.
W tamtej chwili wiedziałam,
Reinkarnacja to prawda.
Odparłam: Czym dotąd byłeś, kim jesteś,
Ze chcesz wejść na miejsce duszy, która jest we mnie?
On na to: Od dawna jestem przy tobie.
Idę za tobą przez wszystkie stulecia,
Chcę cię uszczęśliwić, więc wpuść mnie do siebie,
A jeszcze raz spróbuję.
Kang spojrzała na Ibrahima, który pokiwał głową.
— Musiało się jej przytrafić to samo co nam — powiedział. — Takie chwile pokazują, że wokół nas dzieją się o wiele większe rzeczy.
W przerwach od pracy nad antologią Kang Tongbi lubiła przechadzać się po ulicach Lanzhou. Było to dla niej nowe doświadczenie. Brała ze sobą jedną służącą i dwóch największych mężczyzn, jakich zatrudniali, gęstobrodych muzułmanów z krótkimi, zakrzywionymi mieczami u pasa i razem z nimi spacerowała po mieście. Chodziła wzdłuż piaszczystego brzegu rzeki, po żałosnym rynku i otaczających go zakurzonych bazarach oraz po promenadzie na szczycie miejskiego muru, biegnącego dookoła starej części miasta, skąd roztaczał się doskonały widok na południowy brzeg rzeki. Kupiła sobie kilka rodzajów tak zwanych „motylich butów”, które idealnie pasowały na jej drobne stopy, lecz były nieco dłuższe, przez co nadawały jej stopom normalny wygląd, a ponadto, w zależności od fasonu i użytych materiałów, zapewniały dodatkową ochronę i lepszą równowagę. Kupowała więc wszystkie modele tych butów, jakie tylko znalazła na bazarach, a każda kolejna para była inna od pozostałych. Pao miała jednak wrażenie, że motyle buty wcale nie pomagały pani w chodzeniu — nadal była powolna, a jej drobny chód wcale się nie zmienił. Mimo to Kang wolała chodzić pieszo, niż być noszoną w lektyce i najwyraźniej nie przeszkadzał jej suchy i surowy klimat miasta, w którym było albo za gorąco, albo za zimno i zawsze wietrznie. Przechadzała się niespiesznie, przyglądając się wszystkiemu z największą uwagą.
— Dlaczego zrezygnowała pani z lektyki? — narzekała Pao, kiedy pewnego dnia wracały zmęczone do domu.
Kang odpowiedziała jej tylko:
— Dziś rano przeczytałam coś takiego: „Wielkie zasady mają wagę tysiąca lat, upływające życie zaś lekkie jest jak ziarnko ryżu”.
— Nie dla mnie.
— Ty masz przynajmniej sprawne stopy.
— To nie prawda. Są duże, ale bolą tak samo. Nie mogę wprost uwierzyć, że pani nie chce lektyki.
— Droga Pao, trzeba przecież mieć jakieś marzenia.
— No nie wiem. Jak mawiała moja matka, namalowanym ciastkiem ryżowym nigdy się nie najesz.
— Mnich Dogen zawsze odpowiadał na to stare przysłowie tak: „Bez namalowanego głodu nigdy nie staniesz się prawdziwym człowiekiem”.
Każdego roku podczas buddyjskiego i muzułmańskiego święta zrównania wiosennego wybierali się nad jezioro Qinghai. Tam, nad brzegiem turkusowego przestworu, odnawiali swoje życiowe przysięgi, palili kadzidła i papierowe pieniądze i modlili się, każdy na swój sposób. Kang była upojona wycieczką, a po powrocie do Lanzhou z niebywałą energią zabrała się ponownie do pracy. Wcześniej, w Hangzhou, służący byli zaskoczeni, jeśli ich pani zajmowała się czymś bezustannie, teraz jednak ogarnęło ich przerażenie. Każdego dnia brała na siebie tyle pracy, że dla normalnego człowieka starczyłoby na tydzień.
Tymczasem Ibrahim nadal pełnił swoją misję na rzecz wielkiego pojednania dwóch religii, które na ich oczach zaczęły się ścierać w Gansu. Korytarz Gansu to szeroka przełęcz między wschodnią i zachodnią połową świata. Od niepamiętnych czasów ciągnęły tędy długie karawany wielbłądów, zmierzające do prowincji Shaanxi i na zachód, w stronę Pamiru, a teraz dołączyły do nich niekończące się łańcuchy wozów zaprzężonych w woły i nadciągających głównie z zachodu, lecz również i ze wschodu. W okolicy zaczęli osiedlać się zarówno Chińczycy, jak i muzułmanie. Ibrahim chętnie rozmawiał z przywódcami poszczególnych frakcji, zbierał od nich teksty i studiował je, wysyłał listy do uczonych na całym świecie i wiele godzin dziennie zapisywał kolejne strony w swoich księgach. Kang pomagała mu w tej pracy, tak jak i on pomagał jej, lecz wraz z upływem kolejnych miesięcy, kiedy oboje zaobserwowali zaognienie regionalnych konfliktów, jej pomoc zaczęła coraz częściej przybierać formę krytyki, a czasem nawet presji na jego poglądy, co zawsze jej wypominał, kiedy był zmęczony i nieskory do zażartej dyskusji.
Kang jak zwykle nie dawała wtedy za wygraną:
— Zrozum — mówiła mu — nie da się rozwiązać tego problemu samymi słowami. Różnice pozostaną różnicami! Weźmy na przykład tego twojego Wang Daiyu, jeden z najbardziej odkrywczych myślicieli zadaje sobie ogromny trud, żeby zrównać ze sobą Pięć Filarów wiary muzułmańskiej z Pięcioma Cnotami konfucjanizmu.
— Zgadza się — powiedział Ibrahim. — I rzeczywiście łączą się one, tworząc Pięć Stałych, jak nazywa je Daiyu. Jest to oczywiste i niezmienne, uznawane wszędzie i przez wszystkich. Wyznanie wiary w islamie to konfucjańska dobrotliwość, ren. Miłosierdzie to yi, prawość. Modlitwa to li, kultura osobista, poszczenie to shi, czyli wiedza. Pątnictwo to xin, czyli wiara w ludzkość.
Kang wyrzucała wówczas ręce w powietrze.
— Czy ty słyszysz, co mówisz?! Przecież te pojęcia nie mają ze sobą prawie nic wspólnego. Miłosierdzie to co innego niż prawość, zupełnie coś innego! A poszczenie to nie wiedza! Twój nauczyciel ze środkowych Chin identyfikuje Pięć Filarów nie z Pięcioma Cnotami, lecz z Pięcioma Relacjami, wugang, a nie wuchang! On też musiał się sporo nagimnastykować przy terminach i pojęciach, musiał ponaginać je do granic rozumienia, żeby pogodzić ze sobą te dwa odrębne systemy. W ten sposób mamy teraz dwa zestawy całkowicie błędnych wyników. Jeśli zamierzasz podążać tą samą drogą co oni, wtedy w końcu okaże się, że wszystko da się ze sobą pogodzić.
Ibrahim wydął usta, wyraźnie niezadowolony, lecz nie zaprzeczył jej. Zamiast tego powiedział:
— Liu Zhi rozróżniał oba te podejścia, jak również wskazał na podobieństwa między nimi. Dla niego Ścieżka Niebios, tindao, najlepiej wyrażona jest w wierze muzułmańskiej, natomiast Ścieżka Ludzkości, redao, przez konfucjanizm. Zatem Koran pozostaje świętą księgą, Analekta zaś są zbiorem fundamentalnych zasad obowiązujących całą ludzkość. Kang potrząsnęła głową.
— Może i tak. Ale mandaryni ze środkowych Chin nigdy nie uwierzą w to, że Święta Księga Niebios pochodzi z Tiangfeng. Nigdy by na to nie poszli, przecież liczą się dla nich tylko Chiny. Królestwo Środka, w pół drogi między niebem a ziemią, Smoczy Tron, dom Nefrytowego Cesarza, reszta świata to barbarzyńskie ziemie, z których nie może wywodzić się coś takiego jak Święta Księga Niebios. Tymczasem, wracając to twoich szejków i kalifów na zachodzie, w jaki sposób oni mieliby zaakceptować zwyczaje Chińczyków, którzy przecież nie wierzą w jednego boga? To jest najważniejszy aspekt ich wiary! — i pod nosem dodała — jakby rzeczywiście mógł istnieć tylko jeden bóg.
Ibrahim znów wyglądał na zakłopotanego, lecz nie ustępował.
— Fundamentalna zasada jest taka sama. Poza tym, w tych okolicznościach, kiedy imperium rozrasta się na zachód i coraz więcej muzułmanów ściąga na wschód, musi zachodzić pewien rodzaj syntezy, bez niej nie wróżę nam ani długiej, ani szczęśliwej przyszłości.
Kang wzruszyła ramionami.
— Może i tak, ale nie można mieszać oliwy z octem.
— Idee to nie chemikalia, a może są czymś, co taoiści nazywali siarką i rtęcią, które zmieszane tworzą materię wszelakiego rodzaju.
— Proszę, tylko nie mów mi, że chcesz zostać alchemikiem.
— Nie. Jedynie na planie idei, gdzie stale można dokonywać wielkich transmutacji. Poza tym alchemikom nie wolno odmówić licznych osiągnięć na planie materii. Te ich wszystkie maszyny i wynalazki…
— Łatwiej skruszyć skalę niż ideę.
— Mam nadzieję, że tak nie jest. Musisz przyznać, że już wcześniej zdarzały się wielkie kolizje cywilizacji, z których wyłaniały się spójne kultury. Na przykład w Indiach muzułmańscy najeźdźcy podbili jedną z najstarszych hinduskich cywilizacji. Od tamtej chwili regularnie dochodziło między nimi do wojen, aż do momentu, gdy prorok Nanak połączył ze sobą ich systemy wartości. To właśnie sikhowie wierzą w Allana w karmę, w reinkarnację i w boski sąd. Udało im się odnaleźć harmonię w niezgodzie. Zauważ, że teraz właśnie sikhowie są jedną z najbardziej wpływowych grup społecznych w Indiach, ba, oni są przyszłością Indii, biorąc pod uwagę nękające ją wojny i inne problemy. Coś takiego przydałoby się nam w tej chwili. Kang skinęła głową.
— A może to już jest, może od zawsze tu było, na długo przed Mahometem i Konfucjuszem, w formie buddyzmu?
Ibrahim zmarszczył brew, a Kang roześmiała się swoim niewesołym śmiechem, żartowała sobie, a jednocześnie była poważna — tej kombinacji często używała w stosunkach ze swoim mężem.
— Musisz przyznać, że dowody są niepodważalne. Na tych odległych nieużytkach jest więcej buddystów niż gdziekolwiek indziej.
Ibrahim zaczął mamrotać coś o Birmie i Sri Lance.
— Tak, tak — odpowiedziała mu — tak samo w Tybecie, Mongolii i Annamie, w Tajlandii i w Malezji. Są po prostu wszędzie, w strefie granicznej między Chinami a islamem widzi się ich na każdym kroku. Już tam są. Przynoszą ze sobą fundamentalne nauki, najbardziej fundamentalne ze wszystkich.
Ibrahim westchnął.
— Będziesz musiała mnie jeszcze sporo nauczyć. Skinęła z zadowoleniem głową.
Tego roku, czterdziestego trzeciego roku panowania cesarza Qian-long, napływ muzułmańskich rodzin był najintensywniejszy w całej dotychczasowej historii. Przybywali z zachodu, mówili różnymi językami i były wśród nich kobiety, dzieci, a nawet zwierzęta. Całe wsie zostały wyludnione, a ich mieszkańcy ruszyli na wschód, powodowani strachem w związku z nasilającymi się konfliktami między Irańczykami, Afgańczykami i Kazahami oraz wojną domową w Fulanie. Ibrahim mówił, że większość z przybyłych to szyici, ale zdarzali się też przedstawiciele innych odłamów islamu — wahabici, nakszbandi, sufiowie… i kiedy próbował jej to wszystko wytłumaczyć, Kang wydęła z dezaprobatą usta.
— Islam jest popękany jak upuszczona na ziemię waza.
Nieco później, widząc agresywne reakcje muzułmanów zadomowioych w Gansu na nowych przybyszów, powiedziała:
— To jak dolewanie oliwy do ognia. W końcu sami się pozabijają — wypowiadając te słowa, wcale nie wyglądała na specjalnie zmartwioną.
Shih znów zaczął ją prosić o pozwolenie na studiowanie w szkole Jahriya, twierdząc, że powróciła w nim chęć przejścia na islam, co według niej było jedynie efektem lenistwa i naturalną w jego młodym wieku tendencją do buntowania się. Kang zdążyła już się doskonale przyjrzeć muzułmańskim kobietom w Lanzhou i podczas gdy wcześniej często twierdziła, że chińskie kobiety są ciemiężone przez mężczyzn, teraz otwarcie deklarowała, że muzułmanki miały o wiele gorzej.
— Przyjrzyj się temu — powiedziała pewnego dnia do Ibrahima, kiedy razem siedzieli na werandzie nad rzeką. — Ukrywa się je pod czadorami jak boginie, a traktuje jak krowy. Możesz poślubić ich tyle, ile tylko zechcesz, i tym samym odciąć je od wszelkiej pomocy ze strony ich własnych rodzin. A do tego praktycznie żadna z tych kobiet nie potrafi czytać, to przecież wstyd i hańba!
— Za to chińscy mężczyźni biorą konkubiny — zauważył Ibrahim.
— Nigdzie na świecie nie jest dobrze być kobietą — odpowiedziała z irytacją Kang — ale konkubiny to nie żony, one nie mają takich samych praw rodzinnych.
— Zatem w Chinach życie jest łatwiejsze, kiedy jest się małżeństwem.
— Ależ to się wszędzie sprawdza, nie tylko w Chinach, ale żeby nie umieć czytać? Nawet córki bogatych i wykształconych mężczyzn! Być odciętą od literatury, nie potrafić napisać listu do swoich własnych krewnych…
Tego Kang akurat nigdy nie robiła, lecz Ibrahim jej tego nie wypomniał, potrząsnął tylko głową i rzekł:
— Zanim Mahomet przekazał światu islam, kobietom było o wiele gorzej.
— To akurat niewiele nam mówi, jak źle komuś kiedyś było, a kiedy to było, ponad tysiąc lat temu! W tamtych czasach chińskie kobiety już od dwóch tysięcy lat cieszyły się szerokimi przywilejami.
Ibrahim zmarszczył czoło, spuścił wzrok i nic nie odpowiedział.
Na każdym kroku w Lanzhou zaczęli dostrzegać zmiany. Kopalnie rud żelaza w Xinjiang zaopatrywały w surowiec odlewnie, wyrastające jak grzyby po deszczu w górnym i w dolnym biegu rzeki, poza murami miasta. Napływ świeżej siły roboczej umożliwił szeroki postęp nie tylko w hutnictwie, lecz także w inżynierii. Jednym z głównych produktów wytwarzanych w odlewniach byty armaty, dzięki nim w miejskich koszarach nigdy nie brakowało uzbrojenia dla chińskich żołnierzy Zielonego Sztandaru, wspieranych przez oddział mandżurskich jeźdźców. Odlewnie miały stały rozkaz sprzedaży wszelkiej wyprodukowanej broni cesarzowi Qianlong, któremu bardzo zależało na przepływie broni jedynie w kierunku do środka Chin, lecz jako że większość tamtejszych ludzi od najbrudniejszej roboty było muzułmanami, toteż niejedna armata, wbrew cesarskiemu edyktowi, wyjeżdżała z fabryk na zachód. Takie praktyki spowodowały wzmożenie nadzoru wojskowego, rozbudowę chińskich koszar, pojawienie się nowych chorągwi mandżurskich i zaostrzenie stosunków między okolicznymi robotnikami a wojskowymi przedstawicielami dynastii Qing. Taka sytuacja nie mogła się dłużej utrzymać.
Ci, którzy najdawniej osiedlili się w tych okolicach, mogli się jedynie przyglądać, jak wszystko wokół nich stopniowo obracało się w ruinę. Nikt nie był w stanie temu zaradzić. Ibrahim wytrwale pracował nad utrzymaniem dobrych relacji między narodem Hui a cesarzem, lecz przysparzał sobie tym wrogów wśród nowych osadników, pragnących odnowy, a nawet dżihadu.
Jednego dnia, pośród wszystkich tych problemów, Kang powiadomiła Pao, że jest w ciąży. Pao była przerażona, a Kang wyraźnie oszołomiona.
— Myślę, że można zorganizować aborcję — wyszeptała Pao, odwracając wzrok.
Kang uprzejmie odrzuciła jej propozycję.
— Wygląda na to, że będę musiała zostać starą matką, a ty mi w tym pomożesz.
— Oczywiście, że tak, wszyscy pomożemy.
Ibrahim był nie mniej zaskoczony tą wiadomością, lecz bardzo szybko się dostosował.
— Wspaniale będzie móc zobaczyć dziecię zrodzone z naszego związku. To tak jak nasze księgi, tylko żywe.
— A może to będzie córka?
— Jeśli Allah sobie tego życzy, czemu miałbym się sprzeciwić?
Kang obserwowała uważnie jego twarz, po czym ukłoniła się i odeszła. Teraz już rzadko wychodziła na ulice, a jeśli już, to tylko w lektyce i za dnia, gdyż po ciemku byłoby to zbyt niebezpieczne. Żaden szanujący się człowiek nie opuszczał teraz domu po zmroku, wszędzie wałęsały się tylko bandy młodych mężczyzn, często pijanych, z Jahriya, Khafiya i z innych sekt. Najczęściej to ludzie Jahriya wszczynali bójki. Jazgotacze prze-ciwko głuchoniemym, jak mówiła o nich pogardliwie Kang.
I rzeczywiście, według oceny Ibrahima to wewnętrzny konflikt muzułmański wywołał pierwszą, poważną lawinę problemów. Na wieść o walkach toczących się między Jahriya i Khafiya, w mieście pojawiła się chorągiew cesarska na czele z Xinzhu, wysokim urzędnikiem dynastii Qing, który połączył siły z miejskim prefektem, Yang Shiji. Ibrahim wrócił ze spotkania z tymi mężczyznami mocno zakłopotany.
— Oni nic nie rozumieją — powiedział do Kang — mówią o insurekcji[11], a tutaj nikt nie myśli o Wielkim Przedsięwzięciu, no bo jak? Jesteśmy tak daleko od centrum Chin, że ludzie nie wiedzą, co to tak naprawdę są te Chiny. Niby to tylko jakieś lokalne zatargi, a jednak przyjechali tu z myślą o wojnie. Pomimo udzielonych zapewnień nowi urzędnicy kazali aresztować Ma Mingxina. Dowiedziawszy się o tym, Ibrahim potrząsną posępnie głową. Później w wioskach na zachód od miasta pojawiły się kolejne chorągwie. Ich dowódcy spotkali się z wodzem Salarów z sekty Jahriya, Su Czterdzieści Trzy, w okolicy Baaizhuanngzi. Salarowie ukryli broń i uparcie twierdzili, że są wyznawcami Starej Nauki. Słysząc to, Xinzhu zdradził im, że planuje wytrzebić Nową Naukę. Niedługo potem oddziały Su zaatakowały całą ich kompanię i zasztyletowały zarówno Xin-zhu, jak i Yang Shiji.
Kiedy wieść o tym przestępstwie dotarła do Lanzhou, razem z mandżurskimi jeźdźcami, którym udało się ujść z życiem z zamachu, Ibrahim jęknął boleśnie ze złości i niemocy.
— No to teraz mamy prawdziwą insurekcję — powiedział — pod rządami dynastii Qing, to się musi skończyć źle. Jak można było tak głupio postąpić?!
Wkrótce przybyła spora grupa wsparcia, którą natychmiast zaatakowały wojownicze bandy Su Czterdzieści Trzy, zaraz potem przyjechały kolejne oddziały cesarskie. W odpowiedzi na to Su, dowodzący dwutysięczną armią, uderzył na Hezhou, a następnie przekroczył rzekę na pifaci[12] i rozbił obóz tuż pod murami Lanzhou. Całkiem niespodziewanie znaleźli się nagle pośrodku wojny.
Urzędnicy cesarscy, którzy przeżyli zasadzkę Jahriya, kazali wystawić Ma Mingxina na widok publiczny, na szczycie miejskiego muru, a kiedy jego zwolennicy zobaczyli, że jest skuty łańcuchami, powstawali ze swoich kryjówek na drugim brzegu rzeki i na sąsiednich wzgórzach, krzycząc:
— Szejku! Szejku!
Zidentyfikowawszy w ten sposób przywódcę rebelii, władze nakazały ściągnąć go z murów i ściąć.
Kiedy do sekty Jahriya doszła wiadomość o egzekucji, jej członkowie od razu zapalali chęcią zemsty. Nie dysponując jednak wystarczającymi środkami do oblężenia Lanzhou, wznieśli na okolicznym wzgórzu własny fort i stamtąd przeprowadzali regularne ataki na wszelki ruch odbywający się na drogach do miasta. W końcu o całej sytuacji powiadomiono cesarskich urzędników w Benjing, którzy rozgniewali się, słysząc o napaści na stolicę prowincji, i wysiali cesarskiego komisarza, Agui, jednego ze starszych gubernatorów wojskowych cesarza Qianlong, z rozkazem spacyfikowania całego regionu.
To mu się jednak nie udało, a życie w Lanzhou powoli stawało się nieznośne. Wtedy Agui wysłał z powrotem do Benjing Hushena, najwyższego rangą oficera, który, wróciwszy z nowymi cesarskimi rozkazami, zwołał dość liczną grupę uzbrojonych cywilów, w tym Tybetań-czyków z Gansu i Alashan i Mongołów, i wszystkich mężczyzn z pozostałych koszar Zielonego Sztandaru w okolicy. Ci potężni, rozwścieczeni ludzie przemierzali ulice miasta, które samo już zmieniło się w ogromne koszary.
— To stara sztuczka Hanów — zauważył Ibrahim z goryczą w głosie. — Postaw po obu stronach granicy ludzi spoza narodowości Han i pozwól im pozabijać się nawzajem.
Dysponując tak silnym wsparciem, Agui zdołał odciąć dostawy wody do fortu Jahriya, znajdującego się na wzgórzu po drugiej stronie rzeki — W ten sposób sytuacja odwróciła się, a najeźdźcy stali się ofiarami, dokładnie jak w grze go. Po trzech miesiącach do miasta doszły wiadomości o stoczonej ostatecznej bitwie, w której zginął Su Czterdzieści Trzy i cala jego wielotysięczna armia.
Ibrahim sposępniał, słysząc te wieści.
— Na tym się to nie skończy. Teraz będą chcieli pomścić Ma Mingxina i wszystkich zabitych. Im silniej potępia się Jahriyę, tym więcej młodych muzułmanów będzie się do niej zwracać. Prześladowania same przez się rodzą rebelię.
— To tak, jak w przypadku tego obłędu z kradzieżą dusz — zauważyła Kang.
Ibrahim skinął głową i odtąd jeszcze więcej pracował nad swoimi tekstami. Wyglądało to tak, jakby uwierzył, że jeśli uda mu się pogodzić obie cywilizacje na papierze, wtedy wszystkie krwawe bitwy dookoła nich ustaną. Pisał więc codziennie przez wiele godzin, nie zważając na służące, przynoszące mu do pokoju posiłki. Rozmowy z Kang były dla niego naturalną kontynuacją codziennych rozważań i odwrotnie, to, co w trakcie tych rozmów mówiła mu żona, czasem uwzględniał w swoich pismach. Niczyje opinie nie były dla niego tak ważne. Kang czasem przeklinała młodych muzułmańskich wojowników, mówiąc:
— Wy, muzułmanie jesteście przecież zbyt religijni, żeby się tak wzajemnie mordować i to wszystko z powodu jakichś błahych różnic dogmatycznych — istne szaleństwo[13]!
Wkrótce potem, w obszernym dziele Ibrahima będącym efektem jego długotrwałych badań, które Kang nazywała Spotkaniem Mahometa z Konfucjuszem, znalazł się następujący fragment:
Obserwując panującą w islamie tendencję do fizycznego ekstremizmu, od postu, wirowania i samookaleczenia poczynając, a na dżihadzie kończąc, zaczynamy zastanawiać się nad jego licznymi przyczynami, gdyż oprócz słów samego Mahometa, sankcjonujących dżihad, w grę wchodzi również wczesna historia ekspansji islamu, srogi klimat pustynnych terenów, będących domem dla wielu muzułmańskich społeczności i, co najważniejsze, fakt, że dla wszystkich wyznawców islamu na świecie jedynym językiem religii od zawsze był język arabski, który dla rzeszy wiernych nie jest językiem ojczystym. Zjawisko to ma zgubne konsekwencje, gdyż jak wiadomo, język ojczysty osadza użytkownika głęboko w rzeczywistości fizycznej poprzez słownictwo, gramatykę, logikę, metaforykę, obrazowanie i różnorakie symbole, które z czasem mogą popadać w zapomnienie i zachowywać się jedynie w postaci słów. Islam jednak, zamiast łączyć się z namacalną rzeczywistością na poziomie werbalnym, posługuje się swoim świętym językiem, który dla wielu wiernych jest całkowicie oderwany od rzeczywistości, zubożony przez przekład, dający częściowy wgląd w naturę rzeczy, zdolny do przekazywania tylko abstrakcyjnych pojęć spoza tego świata i przenoszących wiernego w odległy świat idei, świat oderwany od życia, od zmysłów i od wszelkiej rzeczywistości fizycznej. Sytuacja ta stwarza możliwość, a raczej niebezpieczeństwo, rozwinięcia się ekstremizmu, wywołanego brakiem perspektywy i brakiem uziemienia. Aby dobrze zobrazować proces językowy, który mam na myśli, posłużę się następującym stwierdzeniem: „Muzułmanie, dla których język arabski jest językiem obcym»bujają w obłokach«, ich zachowanie zbyt często powodowane jest abstrakcyjnymi myślami, które unoszą się samotnie w pustej przestrzeni języka. Tymczasem nam potrzeba świata. Aby w pełni zrozumieć zjawisko, musimy poznać towarzyszące mu okoliczności. Być może właśnie dlatego powinniśmy nauczać naszej religii w językach narodowych, a Koran przetłumaczyć na wszystkie języki świata. Drugim zaś rozwiązaniem byłoby nauczanie arabskiego na szeroką skalę, lecz mogłoby się wówczas okazać, że cały świat musi uznać język arabski za swój język ojczysty, co byłoby mało praktycznym posunięciem, które mogłoby być odczytane jako kolejny aspekt dżihadu”.
Innym razem, kiedy Ibrahim pisał o teorii cykliczności dynastii, cieszącej się uznaniem zarówno wśród Chińczyków, jak i historyków i filozofów muzułmańskich, jego żona jednym ruchem ręki odrzuciła na bok papiery, jak spartaczoną robótkę ręczną.
— Żeby myśleć o historii jak o porach roku?! Toż to najbardziej naiwna z możliwych metafor. A co, jeśli nie mają ze sobą nic wspólnego, jeśli historia meandruje bez końca jak rzeka, co wtedy?
Wkrótce potem Ibrahim napisał w swoim Komentarzu do doktryny o wielkim cyklu historycznym:
Ibn Khaldun, najznamienitszy muzułmański historyk, mówi w swoim dziele Muqaddimah o wielkim cyklu dynastii. Również chińscy historycy rozpoznają w biegu historii pewną cykliczność, począwszy od historyka narodowości Han, Dong Zhongshu, który w Obfitej rosie wiosennych i letnich annałów podaje system, będący rozwinięciem myśli samego Konfucjusza, myśl tę w odpowiednim czasie rozwija dalej Kang Yuwei, który w Komentarzu do ewolucji rytuałów mówi o Trzech Erach: Nieładzie, Małym Pokoju i Wielkim Pokoju. Każda z nich przechodzi wewnętrzne przeobrażenia z nieładu w mały pokój i w wielki pokój, tak więc z trzech robi się dziewięć, a następnie osiemdziesiąt jeden, które również się mnożą i tak dalej. Ponadto hinduska kosmologia, która dotychczas jako jedyna wystąpiła w imieniu naszej cywilizacji z twierdzeniem o historii jako takiej, również mówi o wielkich cyklach, pierwszy to kalpa. dzień Brahmy, trwa on 4 320 000 000 lat i podzielony jest na czternaście cykli manvantara, z których każdy dzieli się na siedemdziesiąt jeden maha-jug o długości 3 320 000 lat. Każda Maha-juga, tak zwana Wielka Era, dzieli się na cztery ery: Satia-juga, Era Pokoju, Treta-juga, Dvapara-juga i Kali-juga, która ponoć aktualnie trwa, czyli era upadku, rozpaczy i oczekiwania na odnowę. Te przedziały czasu, o wiele większe niż opisane przez inne cywilizacje, wielu późniejszym komentatorom wydawały się przesadzone, lecz należy zauważyć, że im więcej dowiadujemy się o starożytnych czasach naszej Ziemi, odnajdując morskie muszle na szczytach gór i odkrywając warstwy osadów skalnych ułożonych prostopadle wobec siebie, tym bardziej jesteśmy przekonani, że to właśnie indyjska myśl najskuteczniej przebiła się przez zasłonę przeszłości i dotarła do prawdziwej skali rzeczy.
W każdym z tych systemów obserwuje się struktury cykliczne, lecz dokonuje się tego z pominięciem większości wydarzeń, które rzeczywiście odnotowano, jako mające miejsce w przeszłości, ponadto najprawdopodobniej teorie te odwołują się do zjawiska zmienności pór roku, a cywilizacje postrzegane są w nich jak liście na drzewach, przechodzące cykl wzrostu, obumierania i ponownego wzrostu. Może jednak być tak, że historia wcale nie podlega takiemu wzorcowi, a każda z cywilizacji tworzy swój własny, unikalny los, którego nie sposób wpisać w cykliczny wzór bez dokonywania gwałtu na tym, co wydarzyło się naprawdę.
Wydaje się zatem, że tak szybkie rozprzestrzenianie się islamu nie podlega żadnemu cyklicznemu wzorcowi, co więcej, islam może zawdzięczać swoją popularność temu, iż nie propaguje ścieżki cyklicznej, lecz stopniowy rozwój i zbliżanie się do Boga — proste przesłanie, unikające popularnej w wielu filozofiach tendencji do problematyzacji, a zarazem sprzyjające zrozumieniu przez masy.
W owym czasie Kang Tongbi również dużo pisała, kompletowała antologię kobiecej poezji, dzieliła wiersze na poszczególne grupy i sporządzała komentarze odnośnie, ich znaczenia w całym zbiorze. Z pomocą męża zaczęła też pracę nad Traktatem o historii kobiet z prowincji Hunan, w którym jej własne myśli często pojawiały się formie komentarzy do tez, wysuwanych przez jej męża — podobnie jak jego pisma odzwierciedlały wiele myśli Kang, tak że późniejsi uczeni mogli zestawić ich pisma, powstałe w czasie ich pobytu w Lanzhou, i stworzyć z nich nieprzerwany dialog, a czasem duet.
Opinie Kang były oczywiście jej oryginalnymi przemyśleniami, a część z nich nie była nigdy wcześniej uzgadniana z Ibrahimem. Na przykład, nieco później tego samego roku, przygnębiona bezsensownym konfliktem antagonizującym lokalną społeczność, obawiająca się nadejścia poważniejszego kryzysu i czująca się, jakby żyli pod ogromną burzową chmurą, która w każdej chwili może się na nich oberwać, Kang napisała w swoim Traktacie:
Obserwujemy zatem wyłanianie się różnych systemów myślowych i religijnych w zależności od modelu tworzących je społeczeństw. To, w jaki sposób ludzie zdobywają pożywienie, determinuje zarówno ich sposób myślenia, jak i wiarę. Społeczeństwa rolnicze wierzą w bogów deszczu, bogów nasion, bogów wszelkiego rodzaju rzeczy mających wpływ na zbiory (Chiny). Ludy hodujące zwierzęta wierzą w pojedynczego boga pasterza (islam). W obu przedstawionych kulturach spotykamy się z prymitywną koncepcją bogów, będących opiekunami, dużymi ludźmi obserwującymi nas z wysokości niczym rodzice, którzy i tak zachowują się jak rozwydrzone dzieci i decydują, kogo wynagrodzić, a kogo potępić jedynie na podstawie ofiar, składanych im przez wystraszonych ludzi, zdanych w całości na ich kapryśną wolę. Religie nakazujące składać ofiary i modlić się do takiego boga, którego można prosić o zrobienie czegoś materialnego, są religiami desperatów i ignorantów. Jedynie w społeczeństwach zaawansowanych, z rozwiniętym poczuciem bezpieczeństwa może powstać religia, będąca w stanie uczciwie wyjść naprzeciw wszechświatowi i ogłosić, iż nie istnieje żadna, wyraźna oznaka boskości oprócz kosmosu, który jest sam z siebie i w sobie, co oznacza, że wszystko jest święte, bez względu na to, czy istnieje jakiś patrzący na wszystko z góry bóg, czy nie.
Ibrahim przeczytał ten rękopis i potrząsnął głową, wzdychając.
— Poślubiłem człowieka mądrzejszego od siebie — powiedział, siedząc w pustym pokoju — mam prawdziwe szczęście. Czasami tylko myślę, że lepiej byłoby, gdybym wybrał naukę o przedmiotach, a nie ideach. W pewnym sensie minąłem się ze swoim powołaniem.
Każdego dnia docierały do nich kolejne informacje o represjach Qing wobec muzułmanów. Ponoć Starą Naukę ceniono wyżej od Nowej, lecz kiedy ze środkowych Chin przybyli gorliwi i nieznający się na rzeczy urzędnicy, zaczęły zdarzać się pomyłki. Na przykład Ma Wuyi, następca Ma Laichiego, dostał nagle rozkaz przeniesienia się wraz ze współwyznawcami do Tybetu. Przenoszą Starą Naukę na nowe terytorium, opowiadali sobie ludzie, kręcąc głowami nad ewidentnym błędem lokalnej biurokracji, który z pewnością przyniesie ofiary w ludziach. Był to trzeci z Pięciu Wielkich Błędów, popełnionych w trakcie kampanii prześladowczej. Niepokój rósł nieustannie.
W końcu jeden z chińskich muzułmanów o imieniu Tian Wu zaczął otwarcie podburzać ludzi z Jahriya do rewolty i uwolnienia się spod dyktatu Benjing. Doszło do tego niedaleko na północ od Gansu, więc wszyscy w Lanzhou znów zaczęli gromadzić zapasy na wypadek wojny.
Wkrótce przybyły chorągwie i tak jak wszystko, tak i wojna, musia-ła przejechać przez Korytarz Gansu, aby dostać się ze wschodu na za-chód. Mimo iż walki toczyły się głównie daleko we wschodnim Gansu, to jednak informacje docierały do Lanzhou bezustannie, podobnie jak i wojska, które ciągle przemaszerowywały przez miasto.
Kang niezmiernie denerwował fakt, że największe walki tej rebelii toczyły się na wschód od nich, pomiędzy nimi a środkiem Chin. Upłynęło kilka tygodni zanim armia Qing zdołała poskromić buntowników Tian Wu, mimo iż sam wódz został zabity niemal od razu. Niedługo potem pojawiły się informacje, że cesarski generał Li Shiyao rozkazał wymordować ponad tysiąc kobiet i dzieci z sekty Jahriya we wschodnim Gansu. Ibrahim był zrozpaczony.
— Teraz już wszyscy muzułmanie w Chinach są w swoich sercach członkami Jahriya.
— Być może — powiedziała cynicznie Kang — lecz jak widać, nie przeszkadza im to akceptować rządowej konfiskaty ziem należących do Jahriya.
Prawdą jednak było również to, że zakony sekty Jahriya zaczęły teraz powstawać prawie wszędzie, w Tybecie, Turkiestanie, Mongolii, Mandżurii i daleko na południu, aż po odległy Yunnan. Żadna inna sekta muzułmańska nie zgromadziła jak dotąd tak wielu wyznawców. Wielu uchodźców uciekających od wojen na zachodzie wstępowało do Jahriya od razu po przybyciu na miejsce i mając dość zamieszania wokół muzułmańskiej wojny domowej, z chęcią przyłączało się do dżihadu przeciwko niewiernym.
Nawet w trakcie tych zamieszek Ibrahim i Kang już w zaawansowanej ciąży udawali się popołudniami na werandę, by odpocząć, obserwując rzekę Tao, wpływającą do Żółtej Rzeki. Rozmawiali o najnowszych wieściach, o pracy, porównywali wiersze lub teksty religijne, jakby tylko to się dla nich naprawdę liczyło. Kang próbowała nauczyć się alfabetu arabskiego, co było dla niej bardzo trudne, lecz jednocześnie budujące.
— Spójrz — mówiła do męża — tego alfabetu nie da się zapisać przy użyciu chińskich głosek. Pewnie tak samo jest i w drugą stronę.
Wskazała dłonią na zbieg obu rzek.
— Mówiłeś kiedyś, że dwa narody mogą mieszać się ze sobą, tak jak wody tych dwóch rzek. Może i tak jest, ale widzisz tę pofalowaną linię, w miejscu, łączenia się wód? Widzisz tę klarowną wodę, nadal obecną pośród żółtej?
— Owszem, ale sto li dalej — zasugerował Ibrahim.
— Być może. Tak się zastanawiam. Pewnie w końcu zostaniesz kimś w rodzaju tych sikhów, o których mi opowiadałeś, którzy łączą to co najlepsze ze starych religii i stwarzają coś nowego.
— A co z buddyzmem? — zapytał Ibrahim. — Mówiłaś, że zmienił on już całkowicie chińską religię. W jaki sposób więc mielibyśmy go odnieść również do islamu?
Zastanowiła się chwilę.
— Nie jestem pewna, czy to możliwe. Budda powiedział, że nie ma bogów, że raczej we wszystkim istnieje obdarzony czuciem byt, nawet w chmurach i w skałach. Wszystko jest święte.
Ibrahim westchnął.
— Bóg musi istnieć. Wszechświat nie mógł powstać z niczego.
— Tego nie wiemy.
— Ja wierzę, że stworzył go Allach. Teraz jednak wygląda na to, że wszystko zależy od nas. On dał nam wolną wolę, aby się przekonać, co z nią zrobimy. Może islam i Chiny znają dwie części tej samej prawdy. Może buddyzm jest kolejną jej częścią, a naszym zadaniem jest odszukać całość, gdyż jeśli tego nie zrobimy, świat okaże się jałowym pustkowiem. Nad rzeką zapadł zmrok.
— Musisz wznieść islam na kolejny poziom — powiedziała Kang. Ibrahima przeszedł dreszcz.
— Sufizm już od wieków usiłował to osiągnąć. Sufiowie próbują się wznosić, a wahabici ściągają ich z powrotem, twierdząc, że nie ma rozwoju, że postęp jest niemożliwy. A tutaj? Cesarz miażdży obie grupy!
— Nie do końca tak jest. Stara Nauka ma oparcie w cesarskim prawie, a księgi twojego Liu Zhu znajdują się w cesarskim zbiorze świętych tekstów. To nie jest tak, jak z daoistami. W porównaniu z islamem nawet buddyzm nie ma poparcia ze strony cesarza.
— Tak było kiedyś — odparł Ibrahim — dopóki, na zachodzie był spokój. Teraz jednak ci młodzi zapaleńcy zaogniają całą sytuację, zaprzepaszczając wszelkie szanse na pokojowe współistnienie.
Kang nic na to nie odpowiedziała, gdyż od zawsze powtarzała mu to samo.
Teraz zrobiło się już całkiem ciemno. Żaden roztropny obywatel nie wyszedłby na ulicę w tym ordynarnym, małym mieście, choć otaczał je mur. Było zbyt niebezpiecznie.
Nowe wieści napłynęły wraz z kolejną falą uchodźców z zachodu. Sułtan osmański najwyraźniej zawarł sojusz z emiratami stepowymi, leżącymi na północ od Morza Czarnego (państwa potomne Złotej Or-dy, które dopiero niedawno wyłoniły się z anarchii). Wspólnymi siłami pokonali armię mocarstwa Safawidów, zrównując z ziemią twierdzę Szyitów w Iranie, i posuwali się dalej na wschód, w stronę zdezorganizowanych emiratów centralnej Azji i dróg Jedwabnego Szlaku. Skutkiem tego był prawdziwy chaos pośrodku świata, kolejne wojny w Iraku i w Syrii, głód i pożoga, choć mówiono, że wraz ze zwycięstwem Osmanów po zachodniej stronie świata może w końcu zapanować pokój. Tymczasem tysiące szyickich muzułmanów kierowało się na wschód i przez Pamir, gdzie, jak myśleli, władza była w rękach państw reformatorskich. Najwyraźniej nie wiedzieli, że tam właśnie znajdują się Chiny.
— Powiedz mi coś więcej o naukach Buddy — mówił czasem Ibrahim, kiedy spędzali wspólnie wieczór na werandzie. — Mam wrażenie, że to wszystko jest bardzo prymitywne i zadufane w sobie. No wiesz: rzeczy są takie, jakimi są, ktoś to przyjmuje i skupia się na sobie. Wszystko jest dobre. W porządku, ale przecież wiadomo, że nie wszystko na tym świecie dobrze się układa, czy buddyzm ma coś do powiedzenia na ten temat? Czy w buddyzmie jest miejsce na jakieś „powinno być” oprócz ciągłego „jest, jak jest”?
— „Jeśli pragniesz pomóc innym, ćwicz współczucie. Jeśli pragniesz pomóc sobie, ćwicz współczucie”. To są słowa tybetańskiego Dalai Lamy. Sam Budda natomiast powiedział kiedyś do ucznia imieniem Siga-la, który oddawał cześć sześciu kierunkom, że według tej szlachetnej dyscypliny sześć kierunków to rodzice, nauczyciele, małżonka i dzieci, przyjaciele, służący i pracownicy, i ludzie religijni. Wszyscy oni winni być czczeni, powiedział mu. Czczeni, czy to jasne? Jak świętość. Wszyscy ludzie, których spotykasz w życiu. W ten sposób życie codzienne staje się formą kultu, rozumiesz? Nie chodzi o to, aby w piątki się modlić, a przez resztę dnia terroryzować świat.
— Zapewniam cię, że Allah do tego nie nawołuje.
— Oczywiście, że nie, ale przecież macie ten swój dżihad, prawda? Aktualna sytuacja wygląda tak, że cały Dar al-Islam jest w stanie wojny, walczy ze swoimi jak i z obcymi. Buddyści nigdy z niczym nie walczą. W dziesięciu wytycznych dla Dobrego Króla, według Buddy, wystrzeganie się przemocy, współczucie i życzliwość zajmują ponad połowę z nich. Asoka za młodu pustoszył Indie, później został buddystą i już nigdy więcej nikogo nie zabił, stał się dobrem wcielonym. — Ale niezbyt często naśladowanym.
— Niestety. Żyjemy w barbarzyńskich czasach. Buddyzm rozprzestrzenia się dzięki ludziom nawracającym się z własnej woli, pragną cym pokoju i dobrych uczynków. Niestety władza skupia się wokół ludzi gotowych użyć siły. Islam użyje siły i cesarz użyje siły. To oni będą rządzić tym światem, albo walczyć o niego, póki wszystko nie legnie w ruinie.
Innym razem znów powiedziała:
— Kiedy myślę o tych wszystkich religijnych postaciach ze starożytności, najbardziej zastanawia mnie Budda, który nigdy nie twierdził, że jest bogiem lub że z Nim rozmawiał. Wszyscy inni twierdzą, że są Bogiem albo synem Boga, albo że spisują słowa Boga, podczas gdy Budda po prostu powiedział, że Boga nie ma. Wszechświat sam w sobie jest święty, istoty ludzkie są święte, wszystkie czujące byty są święte i mogą, poprzez pracę, osiągnąć oświecenie. Należy zwracać szczególną uwagę na życie codzienne, tę pośrednią drogę, dziękować i składać cześć w codziennym działaniu. Jest to najskromniejsza ze wszystkich religii. To nawet nie religia, raczej sposób na życie.
— A te posągi Buddy, które są niemal wszędzie, to oddawanie czci w buddyjskich świątyniach? Sama przecież spędzasz sporo czasu na modlitwie.
— Budda jest po części czczony jako wzór do naśladowania. Proste umysły mogą postrzegać to na różne sposoby, nie ma się czemu dziwić. W większości jednak są to ludzie, którzy oddają cześć wszystkiemu, co się rusza, Budda jest dla nich tylko jednym z wielu bogów. Są jednak w błędzie. W Indiach uczyniono Buddę awatarem Wisznu, awatarem, który celowo próbuje odwieść ludzi od właściwego kultu Brahmana, zgadza się? Oczywiście, że tak, wielu ludzi się myli. Jednak każdy może w końcu to zrozumieć, jeśli tylko zechce.
— A twoje modlitwy?
— Modlę się, aby móc lepiej rozumieć. Wkrótce insurekcja wywołana przez sektę Jahriya została zmiażdżona i w zachodniej części cesarstwa zapanował spokój. Siły opozycyjne, Peszące się szerokim poparciem były zmuszone zejść do podziemia i tam nieprzerwanie pracować nad muzułmańską rebelią. Ibrahim oba-wiał się, że Wielkie Przedsięwzięcie nie było już tak całkiem wykluczone. Ludzie opowiadali o przeróżnych problemach w środkowych Chinach, o tajemnych zgromadzeniach i bractwach Hanów, oddanych całym sercem idei ewentualnego obalenia mandżurskich władców i przywrócenia dynastii Ming. Rząd cesarski nie mógł już nawet ufać Hanom. Oczywiście nadal przy władzy byli Mandżurowie, dynastia outsiderów, i nawet skrupulatny konfucjanizm cesarza Oianlong nie mógł zmienić tego zasadniczego faktu. Jeśli zbuntowaliby się muzułmanie z zachodniej części imperium, wtedy i w środkowych Chinach, i na południowym wybrzeżu znaleźliby się Chińczycy, którzy skorzystaliby z okazji do wszczęcia własnej rebelii. Wówczas całe imperium zostałoby zgubione. Jedno było pewne, wyglądało na to, że sheng shi, czyli szczyt tego konkretnego cyklu dynastycznego, już minął.
Ibrahim kilkakrotnie przypominał cesarzowi o niebezpieczeństwie, nakłaniając go do okazania jeszcze większej przychylności Starej Nauce, aby islam mógł się stać kolejną cesarską religią, tak jak w przeszłości buddyzm i daoizm.
Nie dostał odpowiedzi na memoranda, a sądząc po treści przepięknej, cynobrowej kaligrafii, zamieszczanej u dołu innych petycji, odsyłanych przez cesarza z powrotem do Lanzhou, było raczej mało prawdopodobne, aby przychylnie rozpatrzono jego sugestie. „Dlaczego zewsząd otaczają mnie głupcy i niegodziwcy?” głosił jeden z cesarskich komentarzy. „Z każdym kolejnym rokiem naszego panowania przybywa w szkatule srebra i złota z Yingzhou, imperium jeszcze nigdy tak dobrze nie prosperowało”.
Z pewnością miał rację, wiedział przecież o cesarstwie więcej niż ktokolwiek inny. Mimo wszystko Ibrahim nie odpuszczał. Tymczasem kolejni uchodźcy napływali na wschód, aż wreszcie, w Korytarzu Gan-su, Shaanxi i Xining zaroiło się od przyjezdnych — sami muzułmanie, lecz niekoniecznie przyjaźnie do siebie nastawieni i nic sobie nierobiący ze swoich chińskich gospodarzy. Lanzhou kwitło. Wszystkie targi były zatłoczone, kopalnie, odlewnie, kuźnie i fabryki sprzedawały ogromne ilości uzbrojenia i przeróżne maszyny, młocarnie, krosna zasilane energią rzek, i wozy, lecz zachodnia, najuboższa część miasta, rozciągała się teraz na wiele li wzdłuż obu brzegów Żółtej Rzeki i po obu stronach rzeki Tao. Były to prawdziwe slumsy, gdzie ludzie mieszkali w namiotach lub pod gołym niebem. Nikt z mieszkańców Lanzhou nie poznawał już miasta i, o ile był roztropnym człowiekiem, siedział nocami w domu za zamkniętymi drzwiami.
Dziecię moje, które przychodzisz na świat,
Uważaj, dokąd skierujesz swe kroki.
Tak wiele rzeczy może stać się złych,
Czasami aż się boję.
Gdybyśmy tylko żyli w Erze Wielkiego Pokoju
Cieszyłabym się, widząc twą radosną twarz,
Oglądając jesienią gęsi lecące na południe.
Jednego dnia Kang pomagała Ibrahimowi posprzątać bałagan w jego pokoju i wśród książek, papierów, kałamarzy i pędzli zatrzymała się nad jedną z zapisanych przez niego stron.
Historię można rozumieć jako serię zderzeń cywilizacji. To w ich wyniku powstają nowe rzeczy i dokonuje się postęp. Niekoniecznie musi zachodzić to dokładnie w momencie kontaktu obu cywilizacji, gdyż najczęściej jest to czas największego zamętu i wojny, lecz poza linią frontu, tam gdzie obie kultury dążą do dominacji i jak najprecyzyjniejszego zdefiniowania się, wielki postęp dokonuje się błyskawicznie, powstają wiekowe dzieła z zakresu sztuki i techniki. Kiedy ludzie uczą się dawać sobie radę, wtedy rodzi się najwięcej pomysłów, a w wyniku rywalizacji, wraz z upływem czasu, ostają się jedynie pomysły najsilniejsze, najbardziej elastyczne i najbardziej szlachetne. W ten sposób, w swoistym chaosie, rozwijają się Fulan, Indie i Yingzhou, podczas gdy Chiny słabną przez swoją monolityczną naturę i pomimo ogromnych ilości złota przywożonych zza Dahai. Żadna z cywilizacji nie rozwinie się w pojedynkę. Do rozwoju niezbędna jest kolizja dwu lub więcej cywilizacji. Podobnie jak w przypadku fali, która, uderzając o brzeg, nigdy się nie wypiętrzy, dopiero powracając, kiedy zderzy się z kolejną, nadchodzącą falą wysoki słup białej wody wystrzeliwuje w powietrze. Historia nie jest tak bardzo podobna do pór roku, jak właśnie do fal oceanu, sunących w jedną i w drugą stronę, przecinających się i tworzących przeróżne wzory, a czasem nawet posiadających potrójny grzbiet, to prawdziwa Diamentowa Góra kulturowej energii danych czasów. Kang odłożyła papier z powrotem i spojrzała przyjaźnie na męża.
— Gdyby to rzeczywiście była prawda — powiedziała do siebie.
— Słucham? — zapytał ją, podnosząc wzrok.
— Jesteś dobrym człowiekiem, mężu. Ałe z tej dobroci wziąłeś na sie-bie zadanie najprawdopodobniej niemożliwe do zrealizowania.
Później, w czterdziestym czwartym roku panowania cesarza Qian-longg, deszcz padał nieprzerwanie przez cały trzeci miesiąc. Cała okolica została zalana, właśnie wtedy, gdy Kang Tongbi oczekiwała na rozwiązanie. Nikt nie wiedział, czy panosząca się na całym zachodzie rebelia wybuchła z powodu ogólnego przygnębienia, wywołanego powodzią, czy też była celowo obliczona na wykorzystanie zamieszania w związku z tą katastrofą. Tak czy inaczej muzułmańscy buntownicy atakowali kolejne miasta, podczas gdy sekty Szyitów, Wahabitów, Jahriya i Khafiya mordowały się wzajemnie na ulicach i w meczetach również chorągwie Qing ugięły się pod wściekłymi atakami rebeliantów. Sytuacja stała się na tyle poważna, że w końcu pojawiły się plotki o wysłanej na zachód wielkiej armii cesarskiej. Tymczasem spustoszenie zataczało coraz szersze kręgi, a w Gansu zaczęło brakować pożywienia.
Lanzhou znów zostało oblężone, tym razem przez koalicję przyjezdnych muzułmańskich rebeliantów ze wszystkich sekt i krajów. Cała rodzina Ibrahima robiła wszystko, co było w ich mocy, aby chronić panią domu, będącą w stanie zaawansowanej ciąży. Niestety, nawet tutaj, w swoim górnym biegu, Żółta Rzeka osiągnęła od ostatnich deszczów niebezpiecznie wysoki poziom, a przez to, że mieszkali u zbiegu Żółtej Rzeki i rzeki Tao całe ich domostwo stanęło w obliczu poważnego zagrożenia. Wysoka skarpa, na której stało miasto, okazała się niewystarczającą ochroną. Byt to przerażający widok. Wody rzek wzbierały bardzo szybko, brązowe i spienione, sięgały już górnej granicy wałów. Ostatecznie, piętnastego dnia dziesiątego miesiąca, kiedy armia cesarska znajdowała się o dzień marszu w dół rzeki, a tym samym odsiecz zagrożonemu miastu była już niemal w zasięgu wzroku, zaczęło padać o wiele mocniej niż wcześniej, rzeki nadal wzbierały i zaczęły występować z brzegów.
Wszyscy zakładali, że rebelianci, wybrali najgorszy z możliwych momentów, aby przerwać tamę w górnym biegu rzeki Tao i posłać potężny nurt błotnistej wody w dół po całym zlewisku, ponad przepełnionym już korytem rzeki, wprost do Żółtej Rzeki i w ten sposób zasilić jej wystarczająco niszczycielski prąd, tak że cała woda zabrązowiła się i rozlała po podnóżach wzgórz, ciągnących się po obu stronach wąskiej doliny Huang He. Zanim cesarska armia przybyła do Lanzhou, cale miasto przykryła brudna, brązowa woda, sięgająca kolan, której poziom stale się podnosił.
Ibrahim pojechał na spotkanie z cesarską armią, dokąd wybrał się wraz z gubernatorem Lanzhou, aby skonsultować się z nowym dowództwem w sprawie odszukania przywódców rebelii i rozpoczęcia z nimi negocjacji. Więc kiedy woda nieubłaganie podchodziła pod ściany ich domostwa, wewnątrz pozostało jedynie kilka kobiet i służących, którzy sami musieli radzić sobie z powodzią.
Początkowo same ściany kompleksu i worki z piaskiem u bram były wystarczającą ochroną, lecz później, do kompleksu dotarły okrzyki ludzi, uciekających na wyżej położone tereny, o przerwanej tamie i nadciągającej fali powodziowej.
— Proszę pani, proszę się pośpieszyć — krzyczał Zunli — musimy dostać się na wzgórze. Musimy uciekać!
Kang Tongbi go nie słuchała, była zajęta pakowaniem do skrzyń swoich papierów i prac Ibrahima. W całym domostwie było wiele pokojów dosłownie wypełnionych książkami i papierami, a Zunli, widząc, co robi jego pani, nie przestawał krzyczeć. Nie było czasu, aby wszystko uratować.
— No pomóż mi — burknęła Kang, uwijając się w szalonym tempie.
— Jak my to przeniesiemy?
— Wstaw pudła do lektyki, prędko!
— A pani jak pójdzie?
— Na nogach! No już, ruszaj się! Zaczęli pakować pudła.
— Bardzo niedobrze! — zaprotestował Zunli, patrząc na jej mocno zaokrąglony brzuch — Ibrahim z pewnością kazałby pani uciekać. Nie zależałoby mu na książkach!
— Właśnie, że by mu zależało! — wrzasnęła — Pakuj to! Znieś tu całą resztę i pakuj!
Zunli robił, co mógł. Szalona gonitwa po całym domu i towarzysząca wszystkiemu panika wyczerpała jego i resztę służby, lecz Kang Tongbi dopiero zaczynała.
W końcu jednak ustąpiła i razem z resztą domowników przeszła przez frontową bramę kompleksu, brodząc po kolana w brązowej wodzie, wlewającej się do środka dopóki z powrotem nie zamknęli bramy. Doprawdy był to dziwny widok, całe miasto zamieniło się w płytkie, spienione, brązowe jezioro. Lektyka była tak wyładowana książkami i papierami, że wszyscy służący musieli złapać za drążki, aby unieść ją do góry. Niski, jeżący włosy na głowie dźwięk sunącej wody, wstrząsnął powietrzem. Brązowe jezioro, zakrywające obie rzeki i miasto, sięgnęło okolicznych wzgórz. Całe Lanzhou znalazło się pod wodą. Służące płakały, wypełniając przestrzeń piskami, wrzaskiem i okrzykami. Pao nie było nigdzie w pobliżu. W całej tej sytuacji tylko matczyne uszy mogły usłyszeć głos wydzierającego się chłopca.
Kang dopiero teraz zdała sobie sprawę, że zapomniała o swoim wlasnym synu. Zawróciła i przekroczyła z powrotem bramę, otwartą na oścież przez napierającą wodę, żaden ze służących nawet nie zauważył jej zniknięcia, wszyscy uginali się pod załadowaną po dach lektyką.
Przedzierała się przez rwący nurt prosto do pokoju Shiha. Cały kompleks stał już w wodzie. Shih w pierwszym odruchu schował się pod łóżkiem, lecz woda wymyła go stamtąd, więc leżał teraz skulony i przerażony na łóżku.
— Pomóż mi mamo! Pomóż mi!
— Chodź szybko!
— Boję się!
— Nie mogę cię przecież zanieść! No chodź już! Wszyscy służący już poszli, zostaliśmy tylko my dwoje!
— Ale ja się boję! — zaczął jęczeć, zwinięty w kulkę na swoim posłaniu, jak trzylatek.
Kang spojrzała na niego. Jej prawe ramię drgnęło w stronę bramy, jakby chciało pójść samo, zostawiając na miejscu resztę jej ciała. Warknęła na syna, chwyciła go za ucho i pociągnęła mocno, tak że musiał stanąć na nogi.
— Pójdziesz albo oderwę ci ucho, ty mały Hui!
— Nie jestem Hui! To Ibrahim jest Hui! Wszyscy tutaj dookoła to Hui! Au! — zawył, kiedy wykręcała mu ucho do granic wytrzymałości. W ten sposób przeciągnęła go przez zalane domostwo, aż do samej bramy.
Kiedy minęli bramę, uderzyła w nich fala powodziowa, niezbyt wysoka, sięgająca jej po pas, a jemu po piersi. Kiedy przeszła, poziom wody pozostał wyższy niż poprzednio i szli teraz po uda w wodzie. Dookoła wzmagał się tak głośny szum, że w ogóle się nie słyszeli i nie mogli też nigdzie dojrzeć służących.
Większe wzniesienie terenu znajdowało się na końcu wąskiej uliczki, prowadzącej na południe, tam też znajdował się miejski mur, więc Kang brnęła w tamtą stronę, rozglądając się za swą służbą. W pewnej chwili potknęła się i zaklęła. Jeden z jej motylich butów został porwany przez wodę. Zrzuciła więc i drugi i szła dalej boso. Shih wyglądał, jakby zemdlał albo popadł w katatonię, objęła go więc ramieniem pod kolanami i niosła, opierając o górną część dużego brzucha. Wołała gniewnie na służących, lecz nie słyszała nawet własnego głosu. Poślizgnęła się i z rozpaczą w głosie wezwała Guanyin, Tę, Która Słyszy Wołania.
Wtedy też spostrzegła Xinwu, płynącego w jej stronę jak wydra, jego twarz miała poważny i zdeterminowany wyraz. Za nim brnęła Pao, a za nią Zunli. Xinwu oderwał Shiha od Kang i walnął go w zaczerwienione ucho.
— Tam! — zawołał do Shiha, wskazując na miejski mur.
Kang nie mogła wyjść z podziwu, widząc, jak Shih niemal pobiegł we wskazanym kierunku, wyskakując co jakiś czas ponad powierzchnię wody. Xinwu został przy niej i pomagał jej brnąć dalej uliczką. Była niczym barka towarowa, którą trzeba było holować pod prąd po kanale, a wysokie fale rozbijały się o jej wydęty brzuch. Pao i Zunli pośpieszyli jej z pomocą, Pao, zapłakana, wołała już z daleka.
— Poszłam dalej, żeby sprawdzić, jak jest głęboko, kiedy wróciłam, myślałam, że pani jest już w lektyce.
Jednocześnie Zunli mówił coś, z czego wynikało, że pani poszła dalej z Pao. Całkowite zamieszanie, w sumie nic nadzwyczajnego.
Reszta służby zgromadzona na szczycie miejskiego muru poganiała tych na dole, wpatrując się w górę rzeki. Ich oczy były ogromne i zdradzały wielkie przerażenie. „Szybciej!” ich usta układały się do tego tylko słowa, „Szybciej!”.
U podnóża muru brązowa woda przepływała wartkim nurtem. Kang w dziwaczny sposób siłowała się z prądem, ślizgając się na swoich małych stopach. Z wierzchołka muru ludzie opuścili drabinę, a Shih czmychnął po niej pierwszy. Po nim zaczęta się wspinać Kang. Nigdy wcześniej nie wchodziła po drabinie, a Xinwu, Pao i Zunli, popychając ją od dołu, wcale jej nie pomagali. Z trudnością przychodziło jej stawianie stóp na zatopionych szczeblach, gdyż jej stopy były krótsze niż szerokość szczebli, przez co, ciężko było jej w nie trafić. Po chwili kątem oka dostrzegła wysoką, brązową falę, sunącą wzdłuż muru, niosącą ze sobą różne przedmioty i zrywającą drabiny i wszystko, co było oparte o mur. Podciągnęła się na rękach i oparła stopę o pierwszy suchy szczebel.
Pao i Zunli wspierali ją od dołu i w ten sposób została ostatecznie podsadzona na sam szczyt miejskiego muru. Pao, Zunli i Xinwu pośpieszyli tuż za nią i wciągnęli na górę drabinę, zanim wielka fala przeszła tuż pod nimi.
Na szczycie muru znalazło schronienie wielu ludzi. Pośród całego rozlewiska była to jedna z niewielu wysp. Z dachu pobliskiej pagody machali do nich następni powodzianie. Wszyscy na murze przyglądali się Kang. która poprawiła suknię i odgarnęła palcami włosy z twarzy, rozglądając się i sprawdzając, czy wszyscy z jej domostwa byli w pobliżu. Uśmiechnęła się. To był pierwszy raz, kiedy widzieli ją uśmiechniętą.
Zanim nieco później tego samego dnia znów spotkała się z Ibrahi-mem, po tym, jak przewieziono ją w łodzi wiosłowej na południowe wzgórze, górujące nad zatopionym miastem, Kang już się nie uśmiechała. Przyciągnęła do siebie Ibrahima i razem siedzieli tak pośród panoszącego się chaosu.
— Posłuchaj mnie — powiedziała, trzymając dłoń na swoim brzuchu — jeżeli to będzie córka…
— Wiem — odpowiedział Ibrahim.
— Jeżeli będzie dana nam córka… to nie będzie więcej żadnego krępowania stóp.
Wiele lat później, całe życie później, dwoje starszych ludzi siedziało na werandzie, wpatrując się w przepływającą rzekę. W przeciągu spędzonego wspólnie czasu przedyskutowali już niemal wszystko, wspólnie spisali nawet historię świata, lecz teraz rzadko ze sobą rozmawiali i tylko czasem wymieniali się obserwacjami na temat upływającego dnia. Bardzo rzadko rozmawiali o przeszłości i nigdy w swoich rozmowach nie wracali do tamtych czasów, kiedy razem zasiadali w ciemnym pokoju, aby wejść w płomień świecy i oglądać migawki ze swych przeszłych żyć. Zbyt niepokojące było dla nich przywoływanie trwogi i przerażenia tamtych chwil. Poza tym osiągnęli swój cel, zdobyli upragnioną wiedzę. Teraz już wiedzieli, że znają się od tysięcy lat. Byli starym małżeństwem. Wiedzieli o tym i to im wystarczało. Nie było sensu dalej tego zgłębiać.
To również jest bardo albo nawet nirwana, to jest właśnie dotyk wieczności.
Pewnego dnia, jakiś czas później, przed wyjściem na werandę, gdzie wraz z partnerką zwykł podziwiać zachód słońca, staruszek spędził całe, długie popołudnie nad czystą kartką papieru, rozmyślając i przyglądając się wysokim stertom ksiąg i rękopisów, zgromadzonych w jego gabinecie. W końcu wziął do ręki pędzel i zaczął pisać, wykonując nim powolne pociągnięcia.
Majątek i cztery wielkie nierówności Rozproszone zapiski i zniszczone ruiny Starego Świata mówią nam, że najstarsze cywilizacje zrodziły się w Chinach, Indiach, Persji, Egipcie, na Środkowym Zachodzie i w Anatolii. Pierwsi rolnicy tych urodzajnych terenów nauczyli się uprawiać ziemię i magazynować płody rolne, dzięki czemu otrzymywali zbiory znacznie przewyższające ich potrzeby. Wspierani przez kapłanów wojskowi bardzo szybko objęli władzę w każdym z tych regionów i odtąd było ich tam coraz więcej. Gromadzili nadmiar płodów rolnych, głównie na własny użytek za pośrednictwem podatków i bezpośrednich konfiskat. Siłę roboczą, jako taką, podzielono na opisane przez Konfucjusza grupy oraz wprowadzono hinduski system kastowy: wojownicy, kapłani, rzemieślnicy i rolnicy. Wraz z podziałem siły roboczej podporządkowanie rolników żołnierzom i kapłanom uzyskało charakter urzędowy. Podporządkowanie to trwa do dziś i jest to pierwsza wielka nierówność.
Wraz z podziałem cywilizowanej siły roboczej, o ile nie wcześniej, mężczyźni ustanowili dominację nad kobietami. Być może doszło do tego już we wcześniejszych epokach, w czasie zwykłej walki o przetrwanie, lecz dziś nie sposób tego dociec. Dziś na własne oczy widzimy, że w kulturach rolniczych kobiety pracują zarówno w domu, jak i w polu. W gruncie rzeczy rolnicze życie wymagało pracy od wszystkich, lecz od wczesnych dziejów kobiety robiły to, co kazali im mężczyźni, a rozkład władzy w każdej rodzinie przypominał ogólnie panującą sytuację: król i jego następca sprawowali władzę nad resztą. To była druga i trzecia nierówność, dominacja mężczyzn nad kobietami i dziećmi.
W trakcie kolejnej małej epoki rozpoczął się handel pomiędzy pierwszymi cywilizacjami. Jedwabnymi szlakami łączącymi Chiny, Baktrię, Indie, Persję, Zachód i Afrykę transportowano nadmiar płodów rolnych po całym Starym Świecie. Rolnictwo pozytywnie zareagowało na otwierające się okazje do handlu, nastąpił wzrost produkcji zbóż i mięsa oraz dalszy rozwój upraw wyspecjalizowanych, oliwek, winogron i sadów morwowych. Jednocześnie rzemieślnicy wytwarzali nowe narzędzia, maszyny rolnicze i statki. Grupy, a nawet całe narody kupców i handlarzy zaczęły naruszać monopol na władzę skupioną dotąd w pierwszych wojskowo-kapłańskich imperiach, a pieniądz zaczął wypierać ziemię, jako źródło władzy. Działo się to znacznie wcześniej niż podają, Ibn Khaldun i maghrebscy historycy, jeszcze przed nadejściem okresu klasycznego, tzn. około 1200 roku przed hidżrą, zmiany wywołane rozwojem handlu naruszyły stare obyczaje i pogłębiły trzy pierwsze nierówności, a tym samym zrodziły wiele nowych pytań odnośnie natury człowieka. Wielkie klasyczne religie powstały właśnie po to, aby udzielić odpowiedzi na te pytania: w Persji zoroastryzm, w Indiach buddyzm, a w Grecji filozofie racjonalistyczne. Bez względu na ich metafizyczne szczegóły każda z cywilizacji stała się częścią świata zaangażowanego w przepływ majątku, tam i z powrotem, tam i z powrotem, a ostatecznie do rąk elit. Przepływ majątku stał się siłą napędową zmian w stosunkach międzyludzkich, innymi słowy, historii. Gromadzony majątek rodził jeszcze większy majątek.
Począwszy od okresu klasycznego, aż do odkrycia Nowego Świata (powiedzmy od 1200 roku przed hidżrą, do 1000 roku po hidżrze) Środkowy Zachód stał się dzięki handlowi punktem centralnym Starego Świata i duża część majątku trafiała właśnie tam. Mniej więcej w połowie tego okresu, na co wskazują daty, pojawił się islam i bardzo szybko stał się dominującą religią na świecie. Najprawdopodobniej istniały ku temu silne przesłanki ekonomiczne. Islam, być może przypadkiem, lecz niekoniecznie, pojawił się w „centrum świata”, na terenie nazywanym czasem Międzymorzem, ograniczonym Zatoką Perską, Morzem Czerwonym, Morzem Śródziemnym, Morzem Czarnym i Morzem Kaspijskim. Wszystkie szlaki handlowe z konieczności przecinały się właśnie w tym rejonie niczym smocze arterie w analizie feng shui. Nie dziwi zatem fakt, że przez długi czas to islam zapewniał światu szeroko obowiązującą walutę w postaci denara oraz szeroko rozpowszechniony język w postaci arabskiego. Przede wszystkim jednak była to religia, która z czasem wyrosła na religię światową. Należy zrozumieć, iż popularność islamu wywodzi się częściowo z faktu, iż w świecie rosnących nierówności, mówi on o sferze, w której wszyscy są równi, równi wobec Boga, bez względu na wiek, płeć, zawód, rasę czy narodowość. Atrakcyjność islamu polega na tym, że wszystkie nierówności mogą być zniesione w najważniejszej ze sfer, w wiecznej sferze ducha.
Tymczasem jednak handel żywnością i towarami luksusowymi rozwijał się nieprzerwanie w całym Starym Świecie, od Al-Andalus po Chiny. Handlowano zwierzętami, drewnem i metalami, tkaninami, szkłem, przyborami piśmienniczymi, opium, medykamentami i wieloma innymi dobrami, a wraz z upływem kolejnych wieków, również niewolnikami. Niewolnicy pochodzili głównie z Afryki, a ich znaczenie stale rosło, jako że pracy było coraz więcej, a postęp techniczny nie umożliwiał na razie wykorzystania na dużą skalę maszyn. Cały ogrom nowych prac musiał być więc wykonywany z pomocą zwierząt pociągowych i siły ludzkich rąk. Zatem oprócz podporządkowania rolników, kobiet i rodzin, była to czwarta nierówność ze względów rasowych, prowadząca do podporządkowania najbardziej bezbronnych ludzi i uczynienia z nich niewolników. Dzięki temu też nierówna kumulacja majątku w rękach elit mogła trwać dalej.
Odkrycie Nowego Świata tylko nasiliło te zjawiska, zapewniając jednocześnie napływ większego majątku i niewolników. Szlaki handlowe przeniosły się w dużej mierze z lądu na morza, a islam utracił kontrolę nad punktami węzłowymi, jaką miał przez ponad tysiąc lat. Centrum kumulacji majątku przesunęło się do Chin, lecz w zasadzie Chiny zawsze były punktem centralnym, zawsze miały najwięcej mieszkańców i od najdawniejszych czasów ludzie zawsze kupowali chińskie wyroby. Bilans handlu Rzymu z Chinami był tak słaby, że tracił on rocznie milion uncji srebra na rzecz Chin. Jedwab, porcelana, drzewo sandałowe, pieprz — Rzym i cała reszta świata wysyłali do Chin złoto po te dobra i w ten sposób Chiny bogaciły się. Teraz, kiedy Chiny zajęły zachodnie wybrzeża Nowego Świata, zaczęły również zwozić stamtąd ogromne ilości złota, srebra i niewolników. Ten podwójny tryb akumulacji majątku — ze sprzedaży własnych wyrobów i przez bezpośrednie jego zdobywanie — jest nowym zjawiskiem, swoistą kumulacją kumulacji.
Wydaje się więc oczywiste, że Chiny stają się dominującą potęgą na świecie, rywalizującą z poprzednim mocarstwem, Dar al-Islam, który nadal z wielką siłą przyciąga do siebie ludzi, marzących o sprawiedliwości w obliczu Boga, której nie uświadczają na Ziemi. Z kolei Indie to trzecia dominująca kultura, która będąc łącznikiem i źródłem wpływu na pozostałe dwie, pozostaje jednocześnie pod ich wpływem. Tymczasem prymitywne kultury Nowego Świata, stosunkowo niedawno połączone z resztą ludzkości i automatycznie przez nią podporządkowane, walczą o przetrwanie.
Jak widać zatem, historia ludzkości jest w dużym stopniu opowieścią o nierównej kumulacji majątku, przechodzącego z jednego ośrodka władzy do innego i zawsze pogłębiającego cztery wielkie nierówności. Tym właśnie jest historia. Nigdzie, o ile mi wiadomo, nie powstała jeszcze cywilizacja bądź nie nastał taki moment w dziejach, gdzie majątek zebrany przez wszystkich, były sprawiedliwie rozdysponowany. Władza wywiera nacisk, gdzie tylko może, a każdy udany akt przymusu przyczynia się do powiększenia ogólnie panującej nierówności, która rośnie wprost proporcjonalnie do gromadzonego majątku. Władza i majątek to mniej więcej to samo. Posiadacze majątku rozbudowują w konsekwencji swą potęgę zbrojną, by wymusić dalszy rozwój nierówności i w ten sposób koło się zamyka.
Jak dotąd efekt jest taki, że niewielki procent ludzi żyje w dostatku, ciesząc się materialnym komfortem i możliwością nauki, podczas gdy ci, niemający tyle szczęścia, stanowią rzeczywisty odpowiednik jucznych zwierząt, pozostających na usługach tych potężnych i bogatych, pomnażając ich majątek, lecz samemu nie czerpiąc z niego żadnej korzyści. Jeśli akurat jesteś młodą, czarną wieśniaczką, to cóż możesz powiedzieć światu albo cóż świat może powiedzieć tobie? Twoje życie będzie zdeterminowane przez wszystkie cztery nierówności i będzie to krótsze życie, wiedzione w niewiedzy, głodzie i strachu. W rzeczywistości wystarczyłaby tylko jedna z tych nierówności, aby skutecznie obrzydzić człowiekowi życie.
Należy stwierdzić z całą stanowczością, iż większość ludzi, którym przyszło żyć na tym świecie, żyło w uciemiężeniu i w niewoli u ludzi bogatych i możnowładczych, stanowiących nieliczną mniejszość ogółu. Na każdego cesarza i urzędnika, na każdego kalifa i kadiego, na każde pełne przepychu życie przypadało tysiąc prymitywnych, zmarnowanych żyć. Nawet jeśli ustalimy minimalną definicję pełnego życia i powiemy, że solidarność międzyludzka zapewniła wielu biednym i bezbronnym poczucie szczęścia i spełnienia w ich codziennym trudzie, to i tak nadal pozostanie mnóstwo ludzi, których życie zniszczyło ubóstwo i uciemiężenie, tak więc nie da się uniknąć wniosku, że jak dotąd było więcej zmarnowanych żyć niż tych, przeżytych w pełni.
Wszystkie światowe religie próbowały na swój sposób wyjaśnić bądź złagodzić cztery nierówności, włącznie z islamem, który powstał z zamiarem stworzenia sfery, w której wszyscy byliby równi, wszystkie religie usiłowały uzasadnić istnienie nierówności na świecie i wszystkie zawiodły, nawet islam zawiódł. Dar al-Islam jest tak samo dręczony czterema nierównościami, jak każdy inny zakątek świata. Im się dłużej nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonany, że hinduski i chiński opis życia po życiu, system sześciu loka lub sześciu sfer rzeczywistości: dewów, asurów, ludzi, zwierząt, pretów i mieszkańców piekieł, choć jest w rzeczywistości metaforyczny, to jednak niezwykle precyzyjnie opisuje nasz świat i istniejące w nim zależności: dewowie żyją w luksusie i sądzą pozostałych, asurowie walczą, aby dewowie mogli utrzymać swoje wysokie pozycje, ludzie wiodą ludzkie żywoty, zwierzęta ciężko pracują, bezdomni pretowie cierpią w przerażeniu na skraju piekieł, a mieszkańcy piekieł są skazani na ubóstwo i uciemiężenie.
Według mojego przeczucia, dopóki liczba pełnych żyć nie przewyższy liczby żyć zrujnowanych, dopóty pozostaniemy uwięzieni w swoistej prehistorii, niegodni wielkiego ducha człowieczeństwa. Historia będąca opowieścią godną przekazania zacznie się dopiero wtedy, kiedy pełnych żywotów będzie więcej, niż tych zmarnowanych. To oznacza, że jeszcze wiele pokoleń przed nami-Wszystkie nierówności muszą być zniesione, wszelki nadmiar majątku sprawiedliwie rozdysponowany. Do tego czasu człowiek pozostanie tylko bełkoczącą małpą, a człowieczeństwo, tak, jak zwykliśmy o nim myśleć, dopiero zacznie nabierać właściwej formy.
Posługując się terminologią religijną, nadal jesteśmy w bardo i oczekujemy własnych narodzin.
Staruszka czytała kolejne stronice wręczone jej przez męża, chodząc w kółko po werandzie, w pełnym uniesieniu. Kiedy skończyła, położyła dłoń na jego ramieniu. Powoli zapadał zmrok, niebo na zachodzie było koloru indygo, zawisł na nim sierp księżyca, a poniżej przepływała czarna rzeka. Kobieta podeszła do swojego stolika z przyborami do pisania na drugim końcu werandy. Podniosła jeden z pędzli i szybkimi pociągnięciami zapełniła stronę:
Dwie dzikie gęsi lecą na północ w świetle księżyca.
Złamany lotos opada na płyciznę.
Pod koniec żywota
Coś, jakby strach wypełnia mi pierś.
Tygrys — następnym razem zaprzęgnę go
Do swego rydwanu. Spójrz, lecę.
Już więcej nie będę chwiać się na słabych stopach.
Nie ma już więcej nic do zrobienia,
Mogę pisać o zmroku i patrzeć z ukochanym
Jak kwiat brzoskwini unosi się na wodzie.
Patrząc wstecz, na te wszystkie długie lata,
Na to co się stało, radość i ból
Myślę, że najbardziej cenię sobie ryż i sól.