Ismail ibn Mani al-Dir, lekarz osmańskiego sułtana kalifa Selima III, zaczynał jako ormiański kadi, studiując prawo i medycynę w Konstantynopolu. Dzięki swojej skutecznej posłudze szybko piął się po szczeblach osmańskiej biurokracji, aż w końcu pewnego dnia sułtan zlecił mu opiekę nad jedną z kobiet z jego seraju. Dzięki zabiegom Ismaila nałożnica szybko wyzdrowiała, a wkrótce później Ismail pomógł również sułtanowi pozbyć się dziwnej dolegliwości skórnej. Po tych wydarzeniach sułtan uczynił Ismaila naczelnym lekarzem Wysokiej Porty i seraju.
Nie rzucając się nikomu w oczy, Ismail przez większość czasu składał wizyty swoim nowym pacjentom i kontynuował studia medyczne tak, jak zwykle robią to lekarze — poprzez praktykę. Zarzucił służbę w sądzie i zaczął zapełniać kolejne grube księgi opisami schorzeń, z którymi miał do czynienia, spisywał symptomy, użyte medykamenty, terapie i rezultaty. Zgodnie z wymogami prawnymi uczestniczył w przesłuchaniach janczarów, z których również sporządzał obszerne notatki.
Będąc pod wielkim wrażeniem poświęcenia i umiejętności swojego lekarza, sułtan zainteresował się jego badaniami i oddał do dyspozycji Ismaila ciała wszystkich janczarów, na których wykonano wyrok śmierci po nieudanym zamachu stanu w 1202 roku i w przypadku tych straconych kryminalistów uchylił religijny zakaz przeprowadzania dysekcji. Mieli do zrobienia mnóstwo rzeczy w bardzo krótkim czasie, a w lodzie czekało na nich jeszcze sporo ciał. Sułtan osobiście uczestniczył w kilku dysekcjach i przy każdym cięciu zadawał szczegółowe pytania. Władca bardzo szybko docenił zalety przeprowadzonych sekcji zwłok.
Pewnej nocy 1207 roku sułtan wezwał doktora do pałacu w Wysokiej Porcie. Jeden z jego starszych koniuszych umierał i Selim kazał umieścić go w wygodnej pozycji na łożu, na jednej z szal wielkiej wagi, a na drugiej ustawić odważniki ze złota, w ten sposób, by obie szale unosiły się na tym samym poziomie pośrodku pokoju.
Kiedy starzec leżał na łóżku i rzęził ostatkiem sił, sułtan jadł popołudniowy posiłek i czekał. Zapewnił doktora, że eksperyment ten pozwoli stwierdzić obecność duszy, jeśli oczywiście takowa istniała, oraz jej ewentualny ciężar.
Ismail stał przy uniesionym łożu koniuszego, przykładając delikatnie palce do jego nadgarstka. Oddech mężczyzny stał się płytki i przeszedł w dyszenie. Sułtan wstał i odciągnął Ismaila na stronę, wskazując jednocześnie na niezwykle czuły punkt centralny wagi — nie wolno było niczego dotykać.
Starzec przestał oddychać.
— Zaczekajmy — wyszeptał sułtan — i popatrzmy.
Wszyscy się uważnie przyglądali. W pomieszczeniu było około dziesięciu osób, panowała cisza i bezruch, jakby cały świat zatrzymał się w biegu, aby wziąć udział w eksperymencie.
Powoli, bardzo powoli szala, na której leżał w łóżku martwy mężczyzna, uniosła się. Ktoś westchnął. Łoże podniosło się i wisiało nad ich głowami. Starzec ewidentnie stracił na wadze.
— Usunąć najmniejszy odważnik — wyszeptał sułtan. Jeden z jego strażników zdjął z szali kilka złotych listków, a potem kilka następnych. W końcu szala z martwym mężczyzną zaczęła opadać, aż znalazła się poniżej przeciwwagi. Strażnik położył z powrotem jeden złoty płatek i zręcznie wypoziomował wagę. Mężczyzna, umierając, stracił na wadze jedną czwartą grana.
— Fascynujące — stwierdził sułtan już normalnym głosem. Następnie wrócił do posiłku i skinął dłonią na Ismaila. — Chodź, zjedz coś. Później opowiesz mi, co sądzisz o tej chałastrze ze wschodu, która, jak mówią, zamierza nas pobić.
Lekarz odparł, iż nie ma zdania na ten temat.
— Z pewnością musiałeś gdzieś coś słyszeć — zachęcał go sułtan. — Powiedz mi, co na ten temat słyszałeś.
— Słyszałem to, co inni, że pochodzą z południowych Indii — odpowiedział posłusznie Ismail. — Pokonali Mogołów. Mają bardzo sprawną armię i marynarkę, która przenosi ich z miejsca na miejsce i ostrzeliwuje nabrzeżne miasta. Ich przywódca tytułuje się Keralą Trawankoru i podbił już Safawidów, zaatakował Syrię i Yemen…
— To wszystko stare informacje — przerwał mu sułtan. — Ismailu, ja chcę, żebyś mi to wytłumaczył. Jak im się udało to wszystko osiągnąć?
Ismail odpowiedział:
— Nie wiem, Ekscelencjo. W tych kilku listach, jakie otrzymałem od zaprzyjaźnionych lekarzy ze wschodu, nie było mowy o strategii wojen-nej. O ile mi wiadomo, ich armia potrafi się bardzo szybko przemieszczać, słyszałem, że nawet do stu lig dziennie.
— Sto lig! Jak to możliwe?
— Nie wiem. Jeden z moich znajomych pisał o sposobach leczenia ran poparzeniowych. Dowiedziałem się, że zazwyczaj oszczędzają jeńców i używają ich do pracy na roli na zdobytych ziemiach.
— Ciekawe. To Hindusi, prawda?
— Hindusi, buddyści, sikhowie. Oni chyba wyznają jakąś kombinację tych trzech wiar lub jakąś całkowicie inną religię, wymyśloną przez Keralę Trawankoru. Indyjscy guru często tak robią, a ten najwidoczniej jest jednym z nich.
Sułtan Selim potrząsnął głową.
— Jedz — rozkazał.
Ismail ujął w dłonie czarę z sorbetem.
— A czy oni używają greckiego ognia albo czarnej alchemii z Samarkandy?
— Nie wiem. Samarkanda, o ile mi wiadomo, opustoszała po latach zarazy i trzęsieniu ziemi, lecz alchemia mogła przetrwać i nadal rozwijać się w Indiach.
— A więc atakuje nas czarna magia — zastanowił się sułtan, a jego twarz przybrała zaintrygowany wyraz.
— Nie potrafię tego stwierdzić.
— A co z tą ich marynarką?
— Wiesz na ten temat więcej niż ja, Ekscelencjo. Słyszałem, że żeglują pod wiatr.
— Znowu jakieś czary!
— Raczej maszyny, Ekscelencjo. Jeden z sikhijskich korespondentów opowiedział mi kiedyś, że gotują wodę w szczelnych kotłach, a parę z wielką siłą przepuszczają przez rury, niczym pociski w lufach pistoletów. Para napiera na łopatki, jak nurt rzeki na młyńskie koło i w ten sposób statek płynie do przodu.
— Przecież w ten sposób mógłby się poruszać jedynie do tyłu.
— Dla nich to jest właśnie do przodu, Ekscelencjo. Sułtan spojrzał na lekarza zdziwionym wzrokiem.
— A to nie wybucha?
— Jeśli coś pójdzie nie tak… Selim zastanowił się przez chwilę.
— To ci dopiero ciekawostka! Jeśli kula armatnia trafiłaby w kocioł z gotującą się wodą, wtedy cały statek wyleci w powietrze.
— Najprawdopodobniej tak. Sułtan byt już zadowolony.
— To będzie świetny trening dla moich artylerzystów. A teraz chodź ze mną!
I wyprowadził z pokoju całą świtę: sześciu strażników, kucharza, kelnerów, astronoma, służącego i naczelnego, Czarnego Eunucha seraju Wszyscy udali się za doktorem, którego sułtan ujął pod ramię i przeprowadził przez Bramę Szczęśliwości, prosto do haremu, nie zwracając się ani słowem do strzegących go strażników i pozostawiając całą świtę na zewnątrz, aby sami ustalili, kto tym razem ma wejść za nim do środka. Ostatecznie weszli tylko kelner i Czarny Eunuch.
W seraju wszystko było z marmuru i złota, z jedwabiu i atłasu, ściany pokojów wejściowych pokrywały religijne malowidła i ikony z czasów Bizancjum. Sułtan skinął na Czarnego Eunucha, który płytkim ukłonem zgodził się pilnować odległych drzwi.
Po chwili pojawiła się jedna z konkubin, a za nią cztery służki. Była to młoda kobieta o rudych włosach i alabastrowej skórze. Nie była albinoską, miała naturalnie białą skórę i należała do tych sławnych, białych niewolnic seraju, które ocalały spośród rdzennych mieszkańców Firanii. Osmańscy sułtani wychowali wiele ich pokoleń, dbając przy tym o absolutną czystość krwi. Nikt spoza seraju nigdy nie oglądał tych kobiet i nikt poza pałacem sułtana nigdy nie widział mężczyzn używanych do rozpłodu.
Rude włosy młodej kobiety lśniły jak polerowana miedź, miała różowe sutki i niemal przezroczystą, białą skórę, spod której prześwitywały niebieskie żyły, szczególnie widoczne na piersiach, teraz nieco nabrzmiałych. Lekarz od razu zauważył, że dziewczyna była w ciąży. Sułtan najwyraźniej nie zwracał na to uwagi. Była jego ulubienicą i nadal posiadał ją każdego dnia.
Rozpoczęła się znana wszystkim rutyna. Odaliska podeszła do łoża osłoniętego draperią, sułtan podążył za nią i nawet nie trudził się, by zaciągnąć za sobą draperie. Asystujące kobiety pomogły dziewczynie odpowiednio ułożyć się na poduszkach, rozchyliły jej ramiona i uda, które uniosły nieco do góry. Selim, widząc to, rzekł:
— O tak. — I wszedł do łóżka.
Wyciągnął z pantalonów swój wzwiedziony członek i położył się na dziewczynie. Kołysali się razem w tradycyjny sposób, a po jakimś czasie sułtan zadrżał, wydał z siebie zduszony pomruk i skończył. Usiadł obok dziewczyny, głaskał jej brzuch i uda.
Spojrzał przez ramię na Ismaila, jakby coś przyszło mu do głowy, — Jak tam jest teraz? Tam, skąd pochodzi ta dziewczyna? — zapytał.
— Nie wiem, Ekscelencjo.
— Powiedz mi, co słyszałeś.
— Słyszałem, że Firania, rozciągająca się na zachód od Wiednia, jest podzielona między Andaluzyjczyków i Złotą Ordę. Andaluzyjczycy to w większości sunnici żyjący na starych ziemiach Franków i na wyspach na północ od nich. Oczywiście obecne są też frakcje sufickie i wahabickie, które walczą ze sobą o względy emirów. Wschód zaś to mieszanka Złotej Ordy i książąt powiązanych z Safawidami, z których wielu to szyici. Jest też wiele klasztorów sufich. Ponadto zajmują wyspy i Półwysep Rzymski, choć tam jest więcej Berberów i Maltańczyków.
Sułtan pokiwał głową.
— A więc rozwijają się.
— Tego nie wiem. Wiadomo, że pada tam o wiele częściej niż na stepach, i że wszędzie są góry albo wzgórza. Na północnych wybrzeżach rozciągają się równiny, tam uprawia się winogrona i inne rośliny. Z tego, co wiem, wynika, że Al-Andalus i Półwysep Rzymski mają się całkiem dobrze. O wiele gorzej jest za to na północ od gór. Mówią, że niziny nadal są nie do życia.
— A to niby dlaczego?
— Panuje tam zimny i wilgotny klimat, tak mówią. — Doktor wzruszył ramionami. — Do końca nie wiadomo, może biała skóra tamtejszych mieszkańców czyni ich bardziej podatnymi na zarazę. Tak twierdził niegdyś Al-Fregana.
— Teraz mieszka tam wielu dobrych muzułmanów i jak na razie nie zapadają na groźne choroby.
— Zgadza się. Są też bałkańscy Osmanowie, Andaluzyjczycy, Safawi-dzi, Złota Orda, sami muzułmanie, może oprócz garstki Żydów i Romów.
— Ależ islam jest różnorodny — zamyślił się sułtan, gładząc dłonią włosy tonowe swojej odaliski. — Opowiedz mi jeszcze raz, skąd pochodzą przodkowie tej dziewczyny?
— Z wysp leżących na północ od wybrzeży państwa Franków — zaryzykował twierdzenie lekarz — z Anglii. Tamtejsi mieszkańcy mieli wyjątkowo jasną karnację. Zaraza nie dotarła do najodleglejszych zakątków wysp, a mieszkające tam ludy zostały odkryte i zniewolone dopiero wiek czy dwa później. Ponoć nawet nie wiedzieli, że na świecie wszystko się zmieniło.
— Dobrą tam mieli ziemię?
— Raczej nie. Same skały i lasy. Żyli z hodowli owiec i połowu ryb. To były prymitywne ludy, podobnie jak te z Nowego Świata.
— A skąd mieli złoto?
— O ile wiem, Anglia była bardziej znana z cyny niż złota. — Ilu z ocalałych zabrano stamtąd?
— Z tego, co czytałem, wynika, że około kilku tysięcy. Większość wymarła bądź zmieszała się z resztą populacji. Być może jesteś w posiadaniu ostatnich żyjących przedstawicieli czystej krwi.
— Tak. A ta jest w ciąży z jednym z nich, ze wszystkim cię zaznajomię w odpowiednim czasie. Aby utrzymać linię, dbamy o mężczyzn równie dobrze, co o kobiety.
— Bardzo rozsądnie.
Sułtan spojrzał na Czarnego Eunucha.
— Jestem już gotów na Jasminę.
Do pokoju weszła następna dziewczyna, o głęboko czarnej skórze. Jej ciało bardzo przypominało ciało białej odaliski, lecz ta nie była w ciąży. Kiedy stały obok siebie, wyglądały jak dwie figury szachowe. Czarna dziewczyna zajęła teraz miejsce białej. Sułtan wstał i podszedł do niej.
— No cóż, Bałkany to smutna kraina — zadumał się — ale dalej na zachód jest chyba lepiej. Moglibyśmy przenieść stolicę imperium do Rzymu, tak jak oni przenieśli kiedyś swoją tutaj.
— Można by, ale Półwysep Rzymski jest w pełni zasiedlony.
— Wenecja też?
— Nie. Nadal jest pusta, Ekscelencjo. Często nawiedzają ją powodzie, a zaraza zebrała tam wyjątkowo bogate żniwo.
Selim wydął usta.
— Nie bardzo… ach, nie lubię wilgoci.
— Rozumiem, Ekscelencjo.
— No cóż, będziemy musieli walczyć z nimi na naszej ziemi. Przekażę moim żołnierzom, że najcenniejsze ćwierć grana ich jestestw, ich dusze, wzniosą się do Raju Dziesięciu Tysięcy Lat, jeśli umrą w obronie Wysokiej Porty. Będą tam żyć, tak jak ja żyję tutaj. Wyjdziemy na spotkanie najeźdźcom w cieśninach.
— Tak jest, Ekscelencjo.
— Zostaw mnie teraz samego. Indyjska marynarka nie pojawiła się jednak na Morzu Egejskim, lecz na Morzu Czarnym. Na Morzu Osmańskim stłoczyły się małe, czarne statki bez żagli, za to z kołami młyńskimi przy obu burtach i z kominami sterczącymi z ich czarnych pokładów, z których buchały kłęby białego dymu. Statki wyglądały jak pływające piece hutnicze i zdawać by się mogło, że powinny tonąć jak kamienie. A jednak nie tonęły. Zasnuwając wszystko gęstym dymem, przepłynęły przez słabo strzeżoną cieśninę Bosfor i, wysadziwszy w powietrze nabrzeżne baterie, zakotwiczyły w pewnej odległości od wybrzeża Wysokiej Porty. Stamtąd ostrzelali Pałac Topkapi oraz skromną gwardię honorową, broniącą tamtej strony miasta, od dawna zaniedbanej pod względem militarnym, gdyż od wieków nikt nie odważył się zaatakować Konstantynopola. Pojawienie się wrogów od strony Morza Czarnego zaskoczyło wszystkich.
Tak czy inaczej, byli teraz na miejscu i tak długo ostrzeliwali broniące się wojska, aż zapadła całkowita cisza. Następnie rozpoczęli ostrzał pałacowych murów i resztek baterii rozsianych po całym Złotym Rogu. Mieszkańcy miasta chowali się w domach i w meczetach albo uciekali z miasta na wieś, na drugą stronę Muru Teodozjusza. Po niedługim czasie miasto opustoszało. Na ulicach pozostała jedynie garść młodych mężczyzn, przyglądających się oblężeniu, a kiedy wydawało się, że stalowa flota nie zamierza więcej bombardować miasta, lecz tylko Pałac Topkapi, zdewastowany pomimo wzmocnionych murów, na ulice wyszło jeszcze więcej ludzi.
Wkrótce sułtan wezwał Ismaila do ostrzeliwanego pałacu. Lekarz zapakował do skrzyń całe stosy papierów, jakie zgromadził przez ostatnie lata: wszystkie notatki, historie chorób, szkice, próbki i okazy. Najchętniej wysłałby to wszystko do medresy medycznej w Nsarze, gdzie mieszkało i pracowało wielu jego zaufanych korespondentów, albo dó Trawankoru, kraju ich najeźdźców, gdzie również miał swoich medycznych korespondentów.
Teraz nie było jednak możliwości zrealizowania żadnej przesyłki, zostawił pakunki w swoim gabinecie, dołączył do nich notatki z opisem zawartości każdej ze skrzyń i pustymi ulicami udał się w stronę Wysokiej Porty. Był słoneczny dzień, z wielkiego, niebieskiego meczetu dobiegały głosy, lecz oprócz psów, na zewnątrz nie było nikogo, jak gdyby nastał dzień Sądu Ostatecznego, a Ismail został gdzieś daleko z tyłu.
Dla pałacu był to prawdziwy dzień sądu, pociski spadały na niego co kilka minut. Ismail wślizgnął się do środka zewnętrzną bramą, skąd zabrano go prosto do sułtana, który najwyraźniej był szczerze rozbawiony rozwojem wydarzeń, jak gdyby wszystko dookoła było jednym wielkim lunaparkiem. Selim III stał na najwyższej wieży Topkapi, skąd miał doskonały widok na bombardującą ich flotę i obserwował oblężenie przez długi, srebrny teleskop.
— Dlaczego te żelazne statki nie toną? — zapytał Ismaila. — Przecież one muszą być ciężkie jak skrzynie ze zlotem.
— W ich kadłubach zgromadzone jest powietrze, które pozwala im swobodnie unosić się na powierzchni — odpowiedział lekarz, robiąc przepraszającą minę z powodu niedoskonałości własnej odpowiedzi. — Gdyby udało się poprzebijać te kadłuby, cała flota zatonęłaby szybciej niż statki drewniane.
Działo na jednym ze statków właśnie wypaliło, wyrzucając z siebie długą smugę dymu, a kadłub wyraźnie przechylił się na bok. Armaty strzelały nieustannie jedna po drugiej, z każdego statku po kolei. Były to niewielkie jednostki, jak duże dawy, pływające po zatoce, przypominające gigantyczne wodne robale.
Jeden z pocisków eksplodował w dole, tuż przy pałacowym murze po ich lewej stronie. Ismail poczuł pod stopami wstrząs. Westchnął.
Sułtan spojrzał na niego.
— Co, strach cię obleciał?
— Tak jakby, Ekscelencjo. Sułtan uśmiechnął się pod nosem.
— Chodź, pomożesz mi zdecydować, co zabrać. Będę potrzebował tylko tego, co najcenniejsze. — Po chwili zauważył coś na niebie. — Co to takiego? — Przyłożył oko do teleskopu. Ismail spojrzał do góry. Na niebie unosiła się czerwona plama, która dryfowała z wiatrem ponad miastem i wyglądała jak wielkie, czerwone jajo.
— Tam wisi jakiś kosz! — Wykrzyknął sułtan. — A w koszu siedzą ludzie! — Roześmiał się. — Ci to rzeczywiście noszą się wysoko!
Ismail przysłonił oczy dłonią.
— Czy mógłbym spojrzeć przez lunetę, Ekscelencjo?
Pod białymi, pierzastymi chmurami płynęła w ich stronę czerwona plama.
— Ciepłe powietrze unosi się do góry — powiedział zaskoczony Ismail, kiedy w końcu do niego dotarło. — Muszą tam mieć jakiś źródło ciepła, koksiak albo niewielki piec. Powietrze nagrzane od płomieni unosi się i gromadzi w worku powyżej, w ten sposób całość wzlatuje w powietrze i leci z wiatrem. Sułtan znów się uśmiechnął.
— Wspaniale — zabrał Ismailowi lunetę — nie widzę jednak żadnych Płomieni.
— To musi być niewielki ogień, w przeciwnym razie worek mógłby się zapalić. Pewnie mają jakiś specjalny mały piec opalany węglem drzewnym, którego z tej odległości nie widać. Jeśli będą chcieli wylądować, wtedy przygaszą ogień i opadną miękko na ziemię.
— Też tak chcę — oznajmił sułtan. — Dlaczego nie zbudowałeś dla mnie czegoś takiego?
— Nie pomyślałem o tym.
Teraz sułtan był już w wyjątkowo dobrym humorze. Czerwona, rosnąca plama, sunęła w ich stronę.
— Miejmy nadzieję, że wiatr poniesie ich gdzie indziej — zauważył Ismail.
— Nic podobnego! — zawołał suitan. — Chcę zobaczyć, co jeszcze potrafią.
Jego życzenie wkrótce się spełniło. Latający worek unosił się teraz nad pałacem, tuż pod chmurami, na chwilę nawet zniknął w jednej z nich, co najmocniej uświadomiło Ismailowi fakt, iż ten wynalazek naprawdę latał w powietrzu jak ptak!
— Zestrzelić ich! — krzyczał rozentuzjazmowany sułtan. — Zestrzelić ten worek!
Straż pałacowa spróbowała swoich sił, lecz ostatniej armaty ocalałej na zburzonym murze nie dało się ustawić pod takim kątem, aby strzał dosięgnął czerwonego celu. Do dzieła przystąpili więc muszkieterowie. Rozległy się tępe trzaski muszkietów, a po nich krzyki sułtana. Gryzący dym spalanego prochu strzelniczego wypełnił powietrze, mieszając się z zapachem cytrusów, jaśminu i gęstego kurzu. Lecz z tego, co zdołali dostrzec, wynikało, że ani kosz, ani worek nie został trafiony. Sądząc po maleńkich twarzach wyglądających znad. krawędzi kosza, owiniętych grubymi, wełnianymi szalami, cel znajdował się poza zasięgiem broni, pomyślał Ismail.
— Kule nie sięgają tej wysokości — powiedział.
Lecz ta sama wysokość wcale nie przeszkadzała pilotom zrzucać z góry różnych przedmiotów. Ludzie w latającym koszu pomachali tym na dole, a po chwili na tle nieba pojawił się spadający czarny punkt, jak pikujący jastrząb, nadzwyczaj zbity i szybki jastrząb, który wbił się prosto w dach jednego z wewnętrznych budynków i eksplodował, rozsiewając odłamki dachówek po całym podwórzu i ogrodzie.
Sułtan wrzasnął ekstatycznie. Na pałac spadły jeszcze trzy prochowe bomby. Jedna z nich uderzyła w mur, gdzie wokół działa stała grupa żołnierzy. Wszyscy zginęli na miejscu, a w murze powstała wielka wyrwa.
Ismaila rozbolały uszy nie tyle od wybuchów, co od krzyków sułtana, który wskazał na żelazne statki.
— Podchodzą!
Statki rzeczywiście podpłynęły bliżej brzegu, po czym opuściły na wodę lodzie pełne ludzi. W trakcie desantu stalowa flota nasiliła ostrzał. W drodze na ląd, tam gdzie miejskie mury obrócono w gruzy, nieprzyjacielskie łodzie nie napotkały żadnego oporu.
— Wkrótce tu będą — ośmielił się stwierdzić Ismail. Tymczasem latający worek odpłynął wraz z koszem na zachód, mijając pałac i przelatując nad polami za murami miasta.
— Chodźmy — powiedział Selim, łapiąc Ismaila za rękę — musimy się śpieszyć.
Zbiegli na dół po zniszczonych marmurowych schodach, za nimi podążyła świta. Sułtan poprowadził wszystkich przez labirynt przejść i pokoi, głęboko do pałacowych podziemi.
Tam na dole lampy oliwne z ledwością oświetlały komnaty, w których zgromadzono łupy z czterech wieków panowania Osmanów, być może były tam też skarby Bizancjum, jeśli nie Rzymian, Greków albo Hetytów czy Sumerów — wszystkie bogactwa świata, złożone w sąsiadujących ze sobą pomieszczeniach. Jedno z nich było całkowicie wypełnione zlotem, głównie w postaci monet i sztab, inne bizantyjską sztuką sakralną, następne starą bronią, kolejne meblami z rzadkich gatunków drewna i futrami, a inne znów blokami kolorowych skał, nieprzedstawiającymi, według Ismaila, żadnej wartości.
— Nie ma czasu, żeby to wszystko przebierać — zauważył, krocząc za sułtanem.
Selim tylko się roześmiał. Przemknął przez długą galerię obrazów i rzeźb do małego pomieszczenia, w którym nie było nic oprócz rzędu toreb ustawionych na długiej ławie.
— Weźcie to! — rozkazał swoim służącym, kiedy tylko do nich dołączyli. Chwilę później ruszył dalej.
Doszli do schodów, schodzących w głąb skał, na których stał pałac. Dziwny to był widok: gładkie marmurowe stopnie, wcinające się w skalistą czeluść, wiodące wprost do wnętrza Ziemi. Zgodnie z wiedzą Ismaila, podziemny zbiornik wodny, z którego miasto czerpało wodę pitną, znajdował się o wiele dalej na południowy wschód. Kiedy zeszli na sam dół, do niskiej, naturalnie ukształtowanej jaskini, przez którą Przepływał podziemny potok, natknęli się na kamienne nabrzeże z przycumowaną doń długą i wąską barką, strzeżoną przez żołnierzy sułtana. Pochodnie i lampiony rozświetlały podziemny mrok. Najwyraźniej znajdowali się w bocznym korytarzu, prowadzącym do głównego zbiornika.
Selim zwrócił uwagę Ismaila na strop wokół schodów, którymi przed chwilą schodzili. Ismail zauważył szczeliny i specjalnie wywiercone otwory, w których umieszczono ładunki wybuchowe. Kiedy już odpłyną i będą daleko stąd, wejście zostanie wysadzone, a część budynków pałacowych zapadnie się. Tak czy inaczej, droga ich ucieczki zostanie zawalona, dzięki czemu złapanie ich będzie niemożliwe.
Mężczyźni zajęli się załadunkiem barki, po czym sułtan osobiście sprawdził wszystkie pakunki i kiedy byli już gotowi do odpłynięcia, władca uśmiechnął się i własnoręcznie odpalił lonty. Ismail przyglądał się całej scenie w miękkim świetle smołowych pochodni. Był to obraz rodem z bizantyjskich ikon, które zostawili za sobą w pałacowym skarbcu.
— Połączymy się z armią bałkańską, przepłyniemy Adriatyk i popłyniemy do Rzymu — ogłosił sułtan. — Najpierw podbijemy zachód, a później wrócimy tu i rozgromimy niewiernych za ich zuchwalstwo!
Barkarze rozchmurzyli się, słysząc od swoich oficerów sygnał do odpłynięcia, który niósł się po tafli podziemnego jeziora i odbijał tysięcznym echem od kamiennego nieba ponad ich głowami. Sułtan z radością przyjął ich gotowość i entuzjazm, po czym wszedł na pokład barki, podtrzymywanej przez trzech czy czterech jego ludzi. Nikt nie zauważył, jak Ismail odwrócił się i pobiegł w przeciwnym kierunku, do góry, schodami, które wkrótce miały legnąć w gruzach.
Jak się okazało, strażnicy sułtana rozmieścili w pałacu więcej bomb. Zniszczeniu uległy również klatki zwierząt i mury w pałacowym zoo, więc kiedy Ismail pokonał wszystkie stopnie i wyłonił się z powrotem na powierzchnię, zastał całą okolicę pogrążoną w chaosie. Zarówno najeźdźcy, jak i obrońcy biegali we wszystkich kierunkach, uciekając przed słoniami, lwami i żyrafami lub goniąc je. Para czarnych nosorożców, wyglądających jak potwory z koszmarów, przedzierała się, krwawiąc, przez tłum wrzeszczących i strzelających na oślep ludzi-Ismail podniósł ręce, w każdej chwili spodziewał się śmiertelnego strzału i pomyślał przez chwilę, że ucieczka z Selimem wcale nie była takim złym pomysłem.
Nic jednak im się nie stało, w odróżnieniu od zwierząt i niektórych strażników pałacowych, którzy leżeli martwi bądź ranni. Reszta poddała się i była trzymana pod strażą. Teraz już wiedział, że krążące plotki były nieprawdą, a urządzanie masakry pokonanych nie było w zwyczaju tych ludzi. Wręcz przeciwnie, zaczęto w pośpiechu wyprowadzać jeńców z terenu pałacu, jako że ziemią zaczęły wstrząsać potężne eksplozje, a z klatek schodowych i okien buchały smugi dymu, waliły się ściany i dachy — w obliczu podziemnych eksplozji i oszalałych zwierząt naj-mądrzej było opuścić Topkapi na jakiś czas.
Wszystkich jeńców zgromadzono po zachodniej stronie Wysokiej Porty, tuż pod Murem Teodozjusza, gdzie znajdował się plac defilad, na którym niegdyś sułtan dokonywał przeglądu wojsk i jeździł konno. Eunuchowie i zwarty mur strażników otoczyli kobiety z seraju, które skrywały się pod czadorami. Ismail siedział razem z resztką świty sułtana: z astronomem, ministrami różnych departamentów, kucharzami, służącymi i innymi.
Dzień się kończył i wszyscy mocno już zgłodnieli. Późnym wieczorem grupa indyjskich wojskowych przyniosła im worki z płaskim chlebem. Byli to niscy, ciemnoskórzy mężczyźni.
— Jak się nazywasz? — zapytał Ismaila jeden z nich.
— Ismail ibn Mani al-Dir. Mężczyzna przeciągnął palcem po kartce papieru, zatrzymał się na czymś i pokazał drugiemu. Ten, zapewne oficer, zaczął sprawdzać Ismaila.
— Czy to ty jesteś doktorem Ismailem z Konstantynopola, który pisał listy do Bhakty, przeoryszy szpitala w Trawankorze?
— Tak, to ja — odpowiedział Ismail.
— Chodź ze mną, proszę. Ismail wstał i poszedł za mężczyzną, a idąc, jadł podarowany im chleb. Jak go nie stracą, przynajmniej nie umrze z głodu. Z drugiej strony, nic nie wskazywało, żeby prowadzili go na śmierć, wręcz przeciwnie, pojawienie się imienia Bhakty mogło wskazywać na zupełnie coś innego.
W skromnym, acz przestronnym namiocie mężczyzna za biurkiem przesłuchiwał więźniów, lecz Ismail nie poznawał żadnego z nich. Zaprowadzono go na sam przód kolejki, a przesłuchujący oficer spojrzał na niego badawczym wzrokiem i odezwał się po persku:
— Twoje nazwisko znajduje się wysoko na liście osób, mających stawić się u Kerali Trawankoru.
— Jestem zaskoczony.
— Należą ci się gratulacje. To na prośbę samej Bhakty, przeoryszy szpitala w Trawankorze.
— Tak, mojej wieloletniej korespondentki.
— Wszystko zatem wyjaśnione. Pozwól proszę, że kapitan zaprowadzi cię na statek odpływający do Trawankoru. Zanim jednak odejdziesz, jeszcze jedno pytanie. Z moich informacji wynika, że jesteś powiernikiem sułtana, czy to prawda?
— To prawda.
— Czy wiesz, dokąd on się udał?
— Zbiegł razem z obstawą — odpowiedział Ismail. — O ile wiem, mieli skierować się na Bałkany z zamiarem odtworzenia sułtanatu na zachodzie.
— Czy wiesz, w jaki sposób uciekli z pałacu?
— Nie wiem, nie zabrali mnie ze sobą. Było dokładnie tak, jak słyszał Ismail. Ich mechaniczne statki napędzała energia ognia, pochodząca z rozpalonych pieców, które gotowały wodę, wytwarzając parę, pod ciśnieniem przepuszczaną rurami i doprowadzaną do kół łopatkowych, umieszczonych w dużych, drewnianych ramach przy obu burtach kadłuba. Ilość pary dochodzącej do każdego z kół była regulowana za pomocą zaworów, dzięki czemu taki statek potrafił wykonać zwrot, stojąc w miejscu. Hucząc i buchając, jednostka płynęła pod wiatr, podskakując niezgrabnie na falach i wzbijając bryzgi wysoko ponad pokład. Kiedy wiatr wiał od rufy, załoga wciągała na maszt niewielki żagiel, tak że statek płynął w tradycyjny sposób, korzystając z dodatkowego napędu kół. W piecach palono węglem kamiennym, załoga opowiadała o jego złożach w górach Iranu, których ponoć miało starczyć dla ich statków do samego końca świata.
— Kto zbudował tę flotę? — zapytał Ismail.
— Rozkaz wydał sam Kerala Trawankoru. Handlarzy stalą nauczono budowy pieców, bojlerów i kół łopatkowych, a resztą zajęli się budowniczowie statków z południowych wybrzeży Morza Czarnego.
Zawinęli do małego portu w okolicy starego Trapezuntu. Ismaila przydzielono do grupy jadącej na południowy wschód — przez Iran, przez pasma spalonych słońcem wzgórz, przez pokryte śniegiem góry — do Indii. Wszędzie napotykali oddziały niskich, ciemnoskórych ludzi, odzianych w białe szaty i dosiadających koni. W każdym mieście i na każdym skrzyżowaniu stały wyeksponowane działa na ogromnych kołach. Wszystkie miasta wyglądały na świetnie zachowane, ruchliwe i rozwijające się. Konie zmieniali w ufortyfikowanych posterunkach, prowadzonych przez wojsko, i tam też spali. Wiele tych baz mieściło się u podnóża wzgórz, gdzie przez całą noc płonęły ogniska. Żołnierze przysłaniali płomienie w różnych odstępach czasu i w ten sposób przesyłali wiadomości na długie odległości po całym nowym imperium. Kerala byt tym czasem w Delhi i miał wrócić do Trawankoru za kilka tygodni, przeorysza Bhakta przebywała natomiast w Benaresie i jej spodziewano się w Trawankorze za parę dni. Ismailowi przekazano informację, że przeorysza z niecierpliwością oczekuje spotkania z nim.
Tymczasem Ismail przekonywał się, jak wielki, aczkolwiek nie nieskończony, jest świat. Po dziesięciu dniach nieprzerwanej jazdy konnej przeprawili się przez Indus. Na zielonym, zachodnim brzegu spotkała ich kolejna niespodzianka. Przesiedli się na żelazne wózki, które, tak jak ich żelazne statki, miały żelazne koła, i poruszały się po długich nasypach, na których ułożona była para żelaznych szyn, po których wózki toczyły się tak gładko, jakby unosiły się nad ziemią. W ten sposób przejechali przez stare miasta, od lat zarządzane przez Mogołów. Nasyp przecinał nierówną granicę Dekanu i ciągnął się dalej na południe, przez krainę niekończących się gajów kokosowych. Mknęli, napędzani silą pary wodnej, tak szybko jak wiatr, prosto do Trawankoru, na południowo-zachodnie wybrzeże Indii.
Po ostatnich sukcesach imperium sprowadziło się tam mnóstwo ludzi, jechali teraz wolno przez strefę sadów i pól z nieznanymi Ismailowi uprawami, aż w końcu dojechali do granic miasta. Na przedmieściu roiło się od nowych zabudowań, obozowisk, tartaków i magazynów, w rzeczywistości wszystko w promieniu wielu lig wyglądało na jeden wielki plac budowy.
Wewnętrzna część miasta również była w trakcie przebudowy. Sznur żelaznych wagonów zatrzymał się na dużym placu, poprzecinanym parami szyn. Wysiedli i przeszli przez bramę, prosto do centrum miasta. Pośrodku parku, który zajmował większą część starego centrum stał pałac z białego marmuru, całkiem niewielkich rozmiarów w porównaniu z Wysoką Portą. Z parku roztaczał się widok na port z zacumowanym mnóstwem przeróżnych statków, a po południowej stronie widać było stocznię. W zielone, płytkie morze wcinał się długi falochron, a na wodach między stałym lądem a podłużną wyspą roiło się, podobnie jak i w porcie, od statków i łodzi żaglowych i wiosłowych.
W porównaniu z zakurzonymi i niemrawymi portem Konstantynopola, tutaj było jak w mrowisku.
Ismaila powieziono na koniu przez tętniące życiem miasto, wzdłuż wybrzeża, do gaju palmowego, który stał przy szerokiej, żółtej plaży. Tutejszy klasztor buddyjski otoczony był solidnym murem, a w długiej drodze przez gaj mijali wiele nowo postawionych budowli. Spomiędzy nabrzeżnych zabudowań wyrastał szeroki pirs, przy którym stało kilka parostatków. Dotarli do siedziby sławnego szpitala w Trawankorze.
Wewnątrz klasztornych zabudowań było spokojnie i bezwietrznie, Ismaila zaprowadzono do jadalni i podano posiłek, następnie zaproszono do łaźni, aby zmył z siebie brud podróży. Łaźnia wyłożona była kaflami i miał do wyboru baseny z zimną lub gorącą wodą, w zależności od upodobania, te ostatnie zaś znajdowały się na otwartym powietrzu.
Z tyłu łaźni, na zielonym trawniku stał niewielki pawilon, otoczony kwiatami. Ismail przywdział ofiarowane mu czyste szaty i przeszedł boso po krótko przyciętej trawie do pawilonu, gdzie starsza kobieta dyskutowała z grupą ludzi.
Kiedy zobaczyła ich, przerwała rozmowę, a przewodnik Ismaila przedstawił go.
— Ach, cóż za przyjemność — odezwała się kobieta w języku Persów. — Nazywam się Bhakta, jestem tutejszą przeoryszą i twoją oddaną korespondentką. — Wstała i ze złożonymi dłońmi ukłoniła się Ismailowi. Miała wykoślawione palce i sztywny chód, Ismailowi wyglądało to na artretyzm. — Witamy w naszym domu. Pozwól, że naleję ci herbaty, a może wolisz kawę?
— Może być herbata — odpowiedział Ismail.
— Bodhisattwo — rzekł goniec do przeoryszy — następnego księżyca odwiedzi nas Kerala.
— To wielki zaszczyt — odpowiedziała przeorysza — księżyc wejdzie wówczas w koniunkcję z gwiazdą poranną. Czy starczy nam czasu na skończenie mandali?
— Takie są nadzieje.
— To dobrze. Przeorysza upiła łyk herbaty.
— Dlaczego nazwał cię bodhisattwą? — zagadnął Ismail. Przeorysza uśmiechnęła się jak dziewczynka:
— To oznaka uwielbienia, niemająca oparcia w rzeczywistości. Jestem skromną mniszką, która, dzięki Kerali, dostąpiła zaszczytu prowadzenia szpitala.
— Nie wspominałaś o tym, kiedy pisaliśmy do siebie. Myślałem, że jesteś zwykłą mniszką, mieszkającą w czymś na kształt medresy połą czonej ze szpitalem.
— Przez długi czas tak było.
— Kiedy zostałaś przeoryszą?
— Według twojego kalendarza, był rok 1194. Poprzednim opatem był japoński lama, który ze swoimi braćmi i siostrami praktykował japońską odmianę buddyzmu, przyniesioną tu przez jego przodków, po podbiciu Japonii przez Chińczyków. W Chinach prześladowano nawet chińskich buddystów, a w Japonii było jeszcze gorzej, więc przenieśli się tutaj, a właściwie najpierw do Sri Lanki, a później tu.
— Rozumiem, że to oni zaczęli zgłębiać arkana medycyny.
— Tak, mój poprzednik był wyjątkowo spostrzegawczy i ciekawy świata. Z reguły patrzymy na świat, jakby ciągle trwała noc, on zaś stał w światłości poranka, gdyż dzięki regularnym doświadczeniom sprawdził prawdziwość tego, co dziś uważamy za pewne. Potrafił wyczuwać energię, emanującą z różnych rzeczy, potęgę ruchu, opracował przeróżne technologie i przetestował je na wiele sposobów. Nadal przechodzimy przez drzwi, które dla nas otworzył.
— Podążając za nim, zwiedzasz wiele nowych miejsc.
— Tak, ciągle objawia się coś nowego, poza tym bardzo ciężko pracujemy, odkąd opuścił swoje ciało. Dzięki szybkiemu rozwojowi żeglugi trafia do nas coraz więcej pożytecznych i zadziwiających tekstów, niektóre nawet z Firanii. Mam coraz silniejsze wrażenie, że wyspa zwana Anglią była czymś w rodzaju nienarodzonej Japonii po drugiej stronie świata. Teraz mają tam rosnące od stuleci lasy, które porastają stare ruiny. Drewna im nie brakuje, więc handlują nim i sami budują statki. Przywożą nam książki i rękopisy, odnalezione w ruinach, a naukowcy z Trawankoru, którzy nauczyli się tamtejszych języków, przekładają co ciekawsze z nich. Tacy ludzie, jak Mistrz z Henly, byli bardziej rozwinięci, niż myślisz. Popierali wydajność organizacji i precyzyjną księgowość, przeprowadzali kontrole ksiąg i wykonywali testy na danych finansowych w celu ustalenia zysków — jednym słowem prowadzili swoje gospodarstwa w sposób racjonalny, zupełnie tak jak my. Wykorzystywali energię rzek do napędzania miechów, potrafili rozpalać piece do białosci lub przynajmniej uzyskiwać jasnożółty ogień i już w tamtych czasach niepokoił ich proces degradacji lasów. Mistrz z Henly obliczył, że w ciągu czterdziestu dni w jednym piecu można spalić wszystkie drzewa w lesie w promieniu yoganda.
— Prawdopodobnie kiedyś znowu tak będzie — powiedział Ismail.
— Szybciej niż się tego spodziewamy. Tymczasem, właśnie dzięki temu się bogacą.
— A jak jest tutaj?
— My bogacimy się inaczej. Pomagamy Kerali, a on, z miesiąca na miesiąc, powiększa królestwo i wewnątrz jego granic inicjuje szeroki postęp. Zbiory są coraz obfitsze, produkuje się coraz więcej tkanin i jest coraz mniej wojen i rozbójnictwa.
Bhakta oprowadziła Ismaila po całym obiekcie. Kompleks świątynny przecinała bystra rzeka, której wody przepływały przez cztery młyny, wprawiając w ruch ich wielkie, drewniane koła, a następnie przez śluzę wpadały do dużego zbiornika. Ziemię wokół rwącego strumienia porastał zielony trawnik i palmy kokosowe, tylko drewniane hale, stojących nieopodal, po obu stronach rzeki młynów ciągle huczały, stukotały i wyły, a biały dym buchał z kominów sterczących ponad dachami.
— Odlewnia, huta, tartak i manufaktura.
— W listach wspominałaś też o prochowni.
— Tak, ale Kerala nie chciał nas tym obarczać, jako że buddyzm z reguły wyrzeka się przemocy. Nauczyliśmy jego armię kilku rzeczy o budowie broni, bo przecież to w końcu oni mają bronić Trawankoru. Prosiliśmy o to Keralę, powiedzieliśmy mu o tym, jak ważna dla buddysty jest praca na rzecz dobra, a on obiecał, że na wszystkich ziemiach, które kiedykolwiek znajdą się pod jego rządami, ustanowi prawo, które będzie trzymać ludzi z dala od występku i przemocy. Efekt jest taki, że sami pomagamy mu bronić ludzi. Niejeden patrzy na to podejrzliwie, widząc, jak postępują inni władcy. Ten jednak bardzo interesuje się prawem. Koniec końców, robi to, co mu się podoba, lecz wiedz, że on naprawdę miłuje prawo.
Ismail przypomniał sobie niemal bezkrwawe zakończenie podboju Konstantynopola.
— Coś w tym musi być. Inaczej już byłbym martwy.
— To prawda. Opowiedz mi o tym. Słyszałam, że stolica Osmanów nie broniła się zbyt zaciekle.
— Tak, ale częściowo stanowiło to skutek zaciekłego ataku. Ludzie byli zdezorientowani waszą żelazną flotą i workami latającymi na niebie.
Bhakta słuchała z zaciekawieniem.
— Muszę przyznać, że to nasza robota, choć zgodzisz się ze mną, że statki wcale nie prezentują się okazale.
— Wystarczy, że każdy z nich jest przenośną baterią artylerii.
— Przeorysza skinęła głową.
— Mobilność to jedno z haseł przewodnich Kerali.
— Trudno o lepszy pomysł. W ostatecznym rozrachunku mobilność zawsze bierze górę. Przy okazji można zbombardować wszystko, co znajduje się w zasięgu strzału od morskiego brzegu. Tak się jednak złożyło, że Konstantynopol w całości leży w zasięgu strzału z morza.
— Wiem, co chcesz powiedzieć.
Po skończonej herbacie przeorysza oprowadziła Ismaila po klasztorze, warsztatach, dokach i stoczniach, w których panował hałas i zgiełk. Późnym popołudniem udali się z powrotem do szpitala i Bhakta zaprowadziła Ismaila do pomieszczeń, w których odbywały się zajęcia dla mnichów, uczących się medycyny. Wszyscy nauczyciele zebrali się, aby go powitać i pokazać mu półkę na wielkim regale z książkami i papierami, przeznaczoną na listy i szkice, które przez wiele lat wysyłał Bhakcie. Jego własne dzieła zostały skatalogowane według systemu, którego nie potrafił zrozumieć.
— Każda strona została wielokrotnie skopiowana — powiedział jeden z mężczyzn.
— Wasze praktyki są całkiem inne od chińskiej medycyny — zauważył inny. — Mamy nadzieję, że zechcesz porozmawiać z nami o różnicach między ich teorią a waszą.
Ismail potrząsnął głową, przeglądając pozostałości po swoim poprzednim życiu. Nigdy by nie powiedział, że napisał aż tak wiele. Pewnie na tej półce również leżało wiele duplikatów.
— Nie mam żadnej teorii — powiedział — spisywałem tylko to, co widziałem. — Jego twarz skamieniała. — Oczywiście z chęcią porozmawiam z wami, o czymkolwiek będziecie chcieli.
Przeorysza powiedziała:
— Najlepiej byłoby, gdybyś mówił do całego zgromadzenia. Z pewnością wielu chciałoby cię posłuchać i zadać pytania.
— Oczywiście.
— Dzięki ci. Zatem jutro zbierzemy się wszyscy.
W mieście rozległ się dzwon zegara, obwieszczający nadejście pełnej godziny i zmiany warty.
— Jakiego zegara używacie?
— Jednej z wersji wahadła rtęciowego, pomysłu Bhaskary — odpowiedziała Bhakta i poprowadziła Ismaila do wysokiego budynku, w którym znajdował się zegar. — Jest nieoceniony przy obliczeniach astronomicznych. Używając go, Kerala ogłosił nadejście nowego roku o wiele dokładniej niż kiedykolwiek wcześniej. Mówiąc szczerze, przeprowadzamy teraz próby z chronometrami o mechanizmie wychwytu napędzanym doczepionymi ciężarkami. Testujemy również zegary z mechanizmem sprężynowym, które mogą przydać się na morzu, gdzie precyzyjny pomiar czasu jest niezbędny do ustalenia długości geograficznej.
— O nawigacji wiem niewiele.
— Wiem. Zajmujesz się przecież medycyną.
— Zgadza się.
Następnego dnia udali się z powrotem do szpitala, gdzie w przestronnej sali operacyjnej zebrało się liczne grono mnichów i mniszek ubranych w brązowe, rdzawoczerwone i żółte szaty. Audytorium rozsiadło się na ziemi, a Bhakta nakazała asystentom przynieść i rozłożyć przed Ismailem grube księgi i atlasy z rycinami anatomicznymi, w większości autorstwa Chińczyków.
Wszyscy czekali w milczeniu, aż zacznie mówić, więc odezwał się:
— To dla mnie zaszczyt, móc podzielić się z wami moją wiedzą. Nie mam pewności, czy to, co mam do powiedzenia, przyda się wam w praktyce, gdyż niewiele mi wiadomo na temat jakiegokolwiek formalnego systemu medycyny. Studiowałem nieco starożytnych klasyków greckich, przełożonych przez Ibn Sina i innych, lecz niewiele z nich skorzystałem. Trochę z Arystotelesa, nieco więcej z Galena. Osmańska medycyna sama w sobie nigdy nie była czymś nadzwyczajnym. Prawdę mówiąc, nigdzie nie znalazłem ogólnej teorii, która pasowałaby do tego, co widziałem na własne oczy, więc już dawno temu zaniechałem stawiania wszelkich hipotez na rzecz szkiców i opisów tylko tego, co widziałem. Musicie zatem opowiedzieć mi co nieco o tych chińskich systemach, jeśli potraficie opisać je w języku perskim, a ja powiem wam, w jakim stopniu pokrywają się one z moimi obserwacjami. — Wzruszył ramionami. — To wszystko, co mogę zrobić. Wszyscy wpatrywali się w Ismaila, a on niespokojnie mówił dalej:
— Jak dobrze, że jest perski. Ten język jest jak pomost między islamem i Indiami. — Pomachał ręką. — Są jakieś pytania?
Bhakta zdecydowała się przerwać milczenie.
— Porozmawiajmy o meridianach. Chińczycy mówią, że przebiegają one przez ludzkie ciało, od powierzchni skóry do wewnątrz i z powrotem.
Ismail spojrzał na szkice ciała ludzkiego, które pokazała mu w jednej z ksiąg.
— Czy to nie są nerwy? — powiedział. — Niektóre kanały pokrywają się z przebiegiem głównych nerwów. Później jednak zbaczają. Nigdy nie widziałem, żeby nerwy krzyżowały się w taki sposób, od policzka do karku, wzdłuż kręgosłupa, do uda, a później do góry, aż do pleców. Nerwy najczęściej rozgałęziają się jak konary migdałowca, a naczynia krwionośne jak gałęzie brzozy. Żadne jednak nie krzyżują się tak, jak te na tej rycinie.
— Nie uważamy, aby meridiany były nerwami.
— Czym więc są? Czy kiedykolwiek natknęliście się na nie podczas autopsji?
— Nie wykonujemy autopsji. Kiedy nadarzała się okazja do zbadania rozszarpanych zwłok, ich części wyglądały dokładnie tak, jak to opisywałeś w swoich listach. Mądrość Chińczyków wyrasta z wielowiekowej tradycji i jest wyrafinowana, poza tym osiągają oni wspaniale wyniki, wbijając, na przykład, cienkie igły w odpowiednie punkty na meridia-nach i używając wielu innych technik.
— Skąd to wiadomo?
— No cóż, niektórzy z nas sami tego doświadczyli. Najczęściej jednak wiedzę czerpiemy bezpośrednio od nich. Może Chińczycy odkryli jakiś subtelniejszy układ w organizmie człowieka, układ, którego nie widać gołym okiem? Czy jesteś pewny, że nerwy są jedynym przewodnikiem ruchu do mięśni?
— Tak sadzę — odpowiedział Ismail. — Wystarczy, że się przetnie odpowiedni nerw, aby mięśnie znajdujące się powyżej niego przestały się poruszać, albo podrażnić jakiś nerw i obserwować reakcję odpowiadającego mu mięśnia.
Słuchacze wpatrywali się w niego ze skupieniem. Zabrał glos jeden ze starszych mężczyzn:
— Być może w ciele odbywa się jeszcze inny rodzaj przekazywania energii, niekoniecznie poprzez nerwy, lecz poprzez kanały, które są tak samo potrzebne jak nerwy czy naczynia krwionośne.
— Być może, lecz zechciej spojrzeć tutaj — odpowiedział wskazując na jeden z diagramów. — Nie uwzględniono tu trzustki ani nadnercza, a oba organy odgrywają bardzo ważne role.
Na to Bhakta odezwała się:
— Według nich jest jedenaście najistotniejszych organów, pięć jin i szesć Jang: serce, płuca, śledziona, wątrobai nerki…
— Śledziona nie jest niezbędna.
— … i sześć organów jang: woreczek żółciowy, żołądek, jelito cienkie, jelito grube, pęcherz i potrójny ogrzewacz.
— Potrójny ogrzewacz? Co to takiego?
Odczytała chiński komentarz pod rysunkiem.
— Mówią, że ma swoją nazwę, lecz nie ma kształtu. Łączy w sobie efekt działań wielu organów, regulujących żywioł wody, na tej samej zasadzie, co ogień, którego zadaniem jest kontrola wody. Górny ogrzewacz jest mgłą, środkowy pianą, a dolny bagnem, odpowiadają odpowiednio głowie i szczytowym partiom ciała, części środkowej, od linii sutków do pępka i dolnej, w okolicach brzucha, podbrzusza i poniżej pępka.
Ismail potrząsną głową.
— A czy znaleźli te ogrzewacze podczas dysekcji?
— Oni, podobnie jak i my, rzadko wykonują dysekcje. Obowiązują ich te same zakazy religijne. Kiedyś, za czasów Sung, około 390 roku według islamu, wykonali dysekcje na ciałach czterdziestu sześciu buntowników.
— Nie sądzę, aby to w czymś pomogło. Zanim cokolwiek stanie się jasne, trzeba wykonać wiele autopsji i wiwisekcji, odrzucając wszelkie przyjęte z góry osądy.
W tej chwili już wszyscy mnisi i wszystkie mniszki wpatrywały się w niego z dziwnym wyrazem twarzy, lecz on mówił dalej, przyglądając się rysunkom.
— To coś co krąży w ludzkim ciele, we wszystkich jego częściach, nie mają czasem na myśli krwi?
— To zbilansowana mieszanka fluidów, niektóre są w postaci materialnej, jak krew, inne w postaci duchowej, jak jing, szen i ki, znane jako Trzy Skarby.
— Wytłumaczcie mi proszę, czym one są?
— Jing jest źródłem zmiany — rzekła z pewnym wahaniem jedna z mniszek — wspiera i odżywia jak płyn. Innym perskim słowem, które mogłoby być dobrym tłumaczeniem jest „esencja”. W sanskrycie, „semen” lub tak zwana możliwość twórcza.
— A szen?
— Szen to świadomość, przytomność, coś podobnego do duszy, lecz będące jednocześnie częścią ciała.
Ismail zainteresował się tym.
— Czy udało im się to zważyć?
W tej chwili śmiech Bhakty brzmiał najwyraźniej.
— Ich lekarze nie ważą rzeczy. Dla nich to nie są przedmioty, lecz siły i wzajemne ich relacje.
— No cóż, ja jestem tylko anatomem, to, co ożywia organy, leży po-za moimi kompetencjami. Czy trzy skarby, czy jeden, czy miriady — nie mnie sądzić. Nie wygląda jednak na to, aby istniała jakaś ożywcza energia która wpływa i wypływa, której przybywa i ubywa. Autopsja niczego takiego nie wykazuje. Może chodzi o duszę. Wy wierzycie w wędrówkę dusz, prawda?
— Tak.
— Chińczycy też?
— Tak, przeważnie tak. Według daoistów nie istnieje coś takiego jak czysta dusza, gdyż zawsze zmieszana jest z jakąś materią. Nieśmiertelność zatem wymaga przemieszczania się z ciała do ciała. Cala chińska medycyna znajduje się pod silnym wpływem daoizmu. Ich buddyzm jest niemal taki sam jak nasz, lecz, jak zwykle, nieco bardziej materialistyczny. Przeważnie sprowadza się do działalności kobiet w starszym wieku na rzecz reszty społeczności i przygotowywania się do następnego wcielenia. Oficjalna doktryna konfucjańska nie rozwodzi się zbytnio nad tematem duszy, mimo iż uznaje jej istnienie. W większości chińskich pism granica między duchem i materią jest płynna, a czasem nie ma jej w ogóle.
— Najwyraźniej — rzekł Ismail, oglądając znów rycinę z układem meridianów. Westchnął. — No cóż, ich wiedza liczy sobie setki lat i jak dotąd wszystkim dobrze służy, podczas gdy ja tylko przeniosłem na papier wyniki kilku przeprowadzonych dysekcji.
Dyskusja toczyła się dalej. Coraz więcej osób zadawało pytania, dzieliło się spostrzeżeniami i komentowało inne wypowiedzi. Ismail starał się udzielać jak najdokładniejszych odpowiedzi. Obieg krwi w komorach serca, funkcja śledziony, jeśli takowa istniała, położenie jajników, reakcja szokowa po amputacji kończyny, zalanie przebitych płuc, ruch kończyn w wyniku pobudzania igłą odsłoniętych partii mózgu — opisywał wszystko dokładnie tak, jak tego doświadczał, i kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, tłum zebrany na podłodze wpatrywał się w niego z coraz większą powściągliwością i zdumieniem. Para mniszek opuściła pokój. Kiedy Ismail opowiadał o krzepnięciu krwi po ekstrakcji zębów, w całym pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Niewielu słuchaczy patrzyło mu prosto w oczy, a kiedy to zauważył, głos mu zadrżał.
— Jak już mówiłem, jestem tylko anatomem… będziemy musieli się przekonać, czy to, co widziałem, da się pogodzić z waszymi teoriami. — wyglądał, jakby nagle dostał gorączki.
W końcu przeorysza Bhakta wstała, sztywnym krokiem podeszła do niego i uścisnęła jego drżące ręce.
— Na dziś wystarczy — powiedziała delikatnym tonem, podczas gdy reszta mnichów i mniszek również wstała, składając przed sobą dłonie jak do modlitwy i kłaniając się w jego stronę.
— Udało ci się obrócić zło w dobro — powiedziała Bhakta. — Odpocznij teraz i pozwól nam o siebie zadbać.
Ismail zamieszkał w niewielkim pokoju w klasztorze, gdzie studiował chińskie teksty, przetłumaczone niedawno przez mnichów i mniszki na perski, i nauczał anatomii.
Pewnego popołudnia poszedł z Bhaktą do jadalni. Tego dnia powietrze było rozgrzane i parne, przedmonsunowe, jak ciepły, mokry koc. Przeorysza wskazała na małą dziewczynkę, przebiegającą między rzędami melonów w dużym ogrodzie.
— Oto nowe wcielenie poprzedniego lamy. Trafiła do nas dopiero w zeszłym roku. Urodziła się dokładnie w tej samej chwili, kiedy umarł nasz lama, co się bardzo rzadko zdarza. Odnalezienie jej zajęło nam oczywiście sporo czasu. Poszukiwania rozpoczęliśmy dopiero w ubiegłym roku, a ona niemal od razu się pojawiła.
— Jego dusza przeniosła się z ciała mężczyzny do kobiety?
— Najwidoczniej. Zgodnie z tradycją poszukiwania odbywały się wśród małych chłopców. Między innymi dzięki temu jej identyfikacja była taka łatwa. Nalegała, abyśmy poddali ją próbom, pomimo jej płci. Miała wówczas cztery lata. Rozpoznała wszystkie rzeczy Penga Roshi, więcej niż zazwyczaj udaje się rozpoznać nowym wcieleniom, oprócz tego zrelacjonowała mi moją ostatnią rozmowę z Pengiem, niemal słowo w słowo.
— Naprawdę? — Ismail spojrzał na Bhaktę zdziwionym wzrokiem, a ona odwzajemniła spojrzenie.
— Czułam się wtedy, jakbym znów patrzyła w oczy mistrzowi. Więc ogłosiliśmy, że Peng powrócił do nas jako bodhisattwa Tara i zaczęliśmy zwracać większą uwagę na dziewczęta i mniszki, do czego od dawna wszystkich osobiście zachęcałam. Wprowadziliśmy też chiński zwyczaj zapraszania do klasztoru starszych kobiet z Trawankoru, które chcą oddawać się studiowaniu pism i medycyny, aby po powrocie do rodzinnych wiosek mogły dbać o swoich ludzi i nauczać swoich wnuków i prawnuków.
Dziewczynka zniknęła między palmami z tyłu ogrodu. Na niebie pod wieczorną gwiazdą, zawisł srebrny sierp księżyca. Doszły ich odgłosy bębnów.
— Przyjazd Kerali się opóźni — powiedziała Bhakta, wsłuchując się w rytmy. — Dotrze do nas jutro.
Bębny rozbrzmiały znów o świcie, tuż po tym, jak dzwon zegara wybił nadejście nowego dnia. Dźwięki dochodziły z daleka, jak burzowe grzmoty lub salwy armatnie, tylko bardziej rytmiczne — obwieszczały przybycie władcy. Kiedy wschodziło słońce ziemia pod nogami drżała. Mnisi i mniszki mieszkające w klasztorze z całymi swoimi rodzinami wylegli z dormitorium, aby uczestniczyć w powitaniu. Błyskawicznie uprzątnięto wielkie podwórze tuż za główną bramą.
Pierwsi żołnierze tańczyli. Stąpali razem równo i podskakiwali wysoko co pięć kroków, a następnie wydawali z siebie okrzyki i przekładali strzelby z ramienia na ramię. Za nimi szli bębniarze, podskakujący co krok i wybijający dłońmi rytmy na tablach. Kilku z nich uderzało w czynele. Ubrani byli w wojskowe koszule z czerwonymi latami na ramionach, a ich zwarta kolumna krążyła po dużym dziedzińcu, gdzie po jakimś czasie było już ponad pięciuset żołnierzy, stojących w półkolistych rzędach i zwróconych twarzą w stronę bramy. Kiedy wjechał Kerala ze swoją gwardią, żołnierze prezentowali broń i wykrzyknęli trzy razy. Kerala uniósł doń, a wysłany przez niego dowódca wykrzyczał rozkazy: muzycy odegrali na tablach narastający rytm, a żołnierze tanecznym krokiem udali się do sali jadalnej.
— Naprawdę są szybcy. Dokładnie tak, jak o nich mówiono — powiedział Bhakcie Ismail — wszystko u nich jest tak dobrze zgrane.
— Zgadza się, to dlatego, że żyją w komitywie. Podczas walk jest tak samo. Z tego, co wiem, przeładowywanie broni rozłożono na sekwencję dziesięciu ruchów, istnieje dziesięć rodzajów rozkazów, wybijanych na bębnach, tak że poszczególne grupy skoordynowane są z kolejnymi etapami całego cyklu, dzięki temu oddają salwy nieprzerwanym, zmasowanym ciągiem, a ich siła niszcząca jest potężna. Żadna armia nie może się z nimi równać, tak przynajmniej było od wielu, wielu lat. Teraz jednak Złota Orda zaczyna szkolić wojska w podobny sposób. Lecz pomimo tego i pomimo nowoczesnej broni, jaką dysponują, nigdy nie będą w stanie odeprzeć ataku Kerali.
Mężczyzna właśnie zsiadł z konia, więc Bhakta podeszła do niego, prowadząc za sobą Ismaila. Kerala machnął ręką na ich głębokie pokłony, a Bhakta bez zbędnych wstępów powiedziała:
— To jest Ismail z Konstantynopola, sławny osmański lekarz. Kerala przyjrzał mu się uważnie. Ismail przełknął ślinę, czując na sobie jego palący wzrok. Kerala był niski i krępy, miał czarne włosy, wąską twarz i szybkie ruchy. Je go tors wydawał się nieco za długi stosunku do tych krótkich nóg. Był przystojny, a jego twarz miała wyraziste rysy, niczym u greckiego herosa.
— Mam nadzieję, że spodobał ci się tutejszy szpital — powiedział czystą perszczyzną.
— Jest najlepszy ze wszystkich, jakie dotychczas widziałem.
— Czy medycyna osmańska była na równie wysokim poziomie, zanim wyjechałeś?
— Osiągnęliśmy niewielki postęp, jeśli chodzi o zrozumienie funkcji poszczególnych części ludzkiego ciała. Jednak wiele rzeczy nadal jest dla nas tajemnicą.
Bhakta dodała:
— Ismail studiował teorie medyczne starożytnych Greków i Egipcjan, przejął od nich to, co pożyteczne, i podzielił się z nami, poza tym sam dokonał wielu nowych odkryć, poprawił błędy starożytnych i poszerzył ich wiedzę. Listy, które do nas przysyłał, stanowią jedną z podstaw nauki i pracy w naszym szpitalu.
— Naprawdę?! — Teraz wzrok Kerali był jeszcze bardziej przeszywający. Wytrzeszczał oczy o różnokolorowych tęczówkach, przypominających kręgi w jaspisie. — Interesujące. Musimy o tym wszystkim porozmawiać. Najpierw jednak chciałbym porozmawiać z tobą, Matko Bodhisattwo, o ostatnich osiągnięciach.
Przeorysza skłoniła się i odeszła ramię w ramię z Keralą w stronę pawilonu, z którego roztaczał się widok na ogród. Nie towarzyszyła im obstawa, więc rozsiedli się wygodnie na dziedzińcu i podziwiali szpaler karabinów w rękach straży rozstawionej na klasztornym murze.
Ismail udał się z innymi mnichami nad strumień, gdzie przygotowywano ceremoniał piaskowych mandali. Wzdłuż brzegu przechadzali się mnisi i mniszki w rdzawoczerwonych i szafranowych szatach, rozkładali pledy i kosze z kwiatami, rozmawiając radośnie i uwijając się w pośpiechu, gdyż Kerala naradzał się ze swoją przeoryszą zawsze przez pół dnia, czasami dłużej. Ich przyjaźń była znana w całym Trawankorze.
Dzisiaj jednak skończyli znacznie wcześniej, a kiedy nad strumień dotarła wieść o ich szybkim wyjściu z pawilonu, tempo prac wyraźnie wzrosło. Kosze z kwiatami puszczono na wodę i znów pojawili się żołnierze i rozbrzmiały przyśpieszające puls table. Nieuzbrojona straż przysiadła na brzegu strumienia, robiąc w tłumie przejście dla władcy. W końcu się zjawił, szedł wraz z innymi i przystawał co chwilę, aby kłaść dłoń na ramieniu tego czy innego poddanego, witał się z ludźmi, wzywając ich po imieniu, pytał o rany wojenne i tym podobne. Mnisi, którzy włożyli najwięcej pracy w mandale, wyszli z pracowni, intonując pieśni do dźwięku gongu i brzmienia basowych trąb i niosąc przed sobą dwie rnandale, dwa drewniane dyski średnicy kamieni młyńskich, każdy nich podtrzymywany przez dwóch mężczyzn, a na nich barwne rnandale usypane z piasku. Jedna miała kształt skomplikowanej figury geometrycznej w czerwieni, zieleni, żółci, błękicie, czerni i bieli. Druga zaś bvła mapą świata, na której Trawankor zaznaczono czerwoną kropką, niczym bindi na czole hinduskiej kobiety. Indie znajdowały się w centrum kręgu, a po bokach rozciągał się obraz niemal całego świata, od Firanii po Koreę i Japonię, u dołu zaś Afryka i Nowy Świat. Zachowano naturalne kolory, oceany były ciemnoniebieske, morza błękitne, ląd zielony lub brązowy, w zależności od ukształtowania terenu, łańcuchy górskie zaznaczono ciemną zielenią i gdzieniegdzie śnieżną bielą. Rzeki rozchodziły się niebieskimi nićmi, a wyraźna czerwona linia, jak domyślił się Ismail, obiegała aktualną granicę podbojów Kerali, do których należało już imperium osmańskie, wraz z Anatolią i Konstantynopolem. Brakowało jednak Bałkanów i Krymu. Było to jedno z najpiękniejszych dziel jakie Ismail kiedykolwiek widział, miał wrażenie, że ogląda cały świat z perspektywy słońca.
Kerala, władca Trawankoru, szedł z przeoryszą, której podał ramię, gdy schodzili stromą ścieżką w dół. Zatrzymali się nad brzegiem rzeki, Kerala, nie śpiesząc się, osobiście obejrzał obie rnandale. Wskazywał na niektóre szczegóły i pytał przeoryszę i mnichów o ich znaczenie. Reszta mnichów intonowała basowe dźwięki, a żołnierze śpiewali pieśń. Bhak-ta zwróciła się twarzą do nich i zaśpiewała czystym i wysokim tonem, który uzupełnił i rozszerzył górną granicę ich skali. Kerala ujął rnandale w obie dłonie i ostrożnie ją uniósł, była o wiele za duża jak na jednego człowieka, on jednak wszedł z nią do rzeki. Bukiety hortensji i azalii unosiły się na wodzie wokół jego nóg. Uniósł nad głowę geometryczną mandalę i ofiarował ją niebu. Zaintonowano nową pieśń i zaryczały trąby, kiedy powoli opuszczał przed sobą dysk i jeszcze wolniej obrócił go na bok. Piasek zsunął się w jednej chwili, kolory rozlały się w wodzie i mieszały ze sobą, plamiąc jedwabne spodnie Kerali. Zanurzył dysk w wodzie, a reszta piasku odpłynęła z wielobarwną plamą, rzednącą w szybkim nurcie. Przetarł dysk dłonią i wyszedł z wody. Miał zabłocone buty i mokre spodnie, poplamione na zielono, czerwono, niebiesko i żółto. Z rąk samych twórców wziął drugą mandalę, pokłonił im się, odwrócił i wszedł znów do wody. Żołnierze skończyli taniec i zaczęli składać pokłony, dotykając czołami ziemi i intonując modlitwę. Kerala opuścił powoli dysk i jak bóg ofiarujący wyższemu bogowi cały świat, położył dysk na wodzie i pozwolił wirować z wolna w palcach — cały dryfujący świat, który w kulminacyjnym punkcie pieśni zanurzył najgłębiej, jak potrafił, uwalniając piasek do rzeki, w której zanurzył nogi i ramiona. Kiedy wychodził na brzeg, przystrojony we wszystkie kolory tęczy, jego żołnierze zawołali po trzykroć, a potem jeszcze trzy razy.
Później, przy herbacie, odświeżony i skropiony perfumami Kerala zasiadł, by odpocząć i porozmawiać z Ismailem. Wysłuchał wszystkiego, co tamten opowiedział mu o sułtanie Selimie Trzecim, a następnie sam opowiedział mu historię Trawankoru.
— Nasza walka o wyzwolenie spod mogolskiego jarzma rozpoczęła się dawno temu, kiedy to Shivaji, nazywający siebie Panem Wszechświata, opracował nowoczesne metody prowadzenia wojny. Shivaji chwytał się każdej możliwej strategii, aby wyzwolić Indie. Pewnego dnia poprosił wielką jaszczurkę, mieszkającą na Dekanie, aby pomogła mu się wspiąć na wysokie klify broniące dostępu do Fortecy Lwa. Innym razem otoczyła go armia Bidżapuru, dowodzona przez wielkiego mogolskiego generała Afzal Chana. Po przeprowadzonym oblężeniu Shivaji zdecydował się oddać w jego ręce i stanął przed Afzal Chanem, odziany w płócienną szatę, w której fałdy zatknął sztylet zatruty jadem skorpiona, a pałce lewej dłoni wsunął w ostre jak brzytwa szpony tygrysa. Kiedy objęli się na przywitanie, Shivaji zaszlachtował Chana na oczach jego ludzi, a tym samym dał sygnał armii, która uderzyła na Mogołów i pokonała ich.
Następnie Alamgir rozpoczął ofensywę. Ponowne odbicie Dekanu trwało ponad ćwierć wieku i każdego roku kosztowało życie tysiąca osób. Zanim podporządkował sobie Dekan, jego imperium znalazło się w zapaści. Tymczasem na północnym zachodzie, w kręgach sikhów i Afgańczyków, wśród wschodnich poddanych Państwa Safawidów, wśród Radźputów, Bengalczyków i mieszkańców Tamilu, właściwie w całych Indiach, wybuchały ciągle nowe rewolty przeciwko Mogołom. Każda z indyjskich społeczności miała swój wkład w rebelię, a ponadto Mogołowie, którzy od lat ciemiężyli ludzi wysokimi podatkami, musieli w końcu zmierzyć się z buntem własnych zamindarów i upadkiem państwowych finansów. Kiedy Marathowie, Radźputowie i sikhowie ugruntowali swoją władzę, każdy z nich wprowadził własny system podatkowy, tak że Mogołowie nie dostawali już żadnych pieniędzy, mimo iz przysięgli wierność Delhi.
Nie były to najlepsze czasy dla Mogołów, szczególnie tutaj, na południu. Mimo że Marathowie i Radźputowie byli Hindusami, to jednak posługiwali się innymi językami, przez co nie utrzymywali bliskich kontaktów i rozwijali się jako wzajemni rywale, co znacznie wydłużyło kres zniewolenia matki Indii w mogolskich rękach. W tamtych schyłkowych latach premierem chana, który rzadko kiedy rozstawał się z fajka wodną, a jeszcze rzadziej wychodził z haremu, został jeden z nazimów który przeprowadził się na południe i założył własne księstwo. Trawankor brał z niego przykład i zaczął szybko się rozwijać.
Następnie Nadir Szach przeprawił się przez Indus, używając tego samego brodu, co Aleksander Wielki, i złupił Delhi, mordując trzydzieści tysięcy osób i zabierając ze sobą miliard rupii w złocie i w klejnotach oraz Pawi Tron. Po tym wydarzeniu Mogołowie byli skończeni.
Marathowie nieustannie poszerzali swoje terytorium, sięgające już po sam Bengal. Afgańczycy oderwali się od Safawidów i odbyli długi pochód aż do Delhi, które również złupili. Po wycofaniu się oddali władzę nad Pendżabem w ręce sikhów, obarczając ich za to rocznym podatkiem w wysokości jednej piątej rocznych zbiorów. Później Delhi jeszcze raz zostało spustoszone przez Pasztunów, którzy szabrowali miasto przez okrągły miesiąc. To był prawdziwy koszmar. Ostatni władca z mogolskim tytułem został oślepiony przez podrzędnego dowódcę Afgańczyków.
Następnie trzydziestotysięczna kawaleria Marathów ruszyła na północ, na Delhi, zabierając ze sobą dwieście tysięcy ochotników spośród napotkanych po drodze Radźputów i owego sądnego dnia na polanie w Panipat, gdzie tak często ważyły się losy Indii, stanęli naprzeciw armii Afgańczyków połączonych z byłymi oddziałami Mogołów, którzy ogłosili dżihad przeciwko Hindusom. Muzułmanie cieszyli się poparciem miejscowych społeczności oraz stojącego na ich czele wielkiego generała Szacha Abdali. W czasie walk zginęło sto tysięcy Marathów, a trzydzieści tysięcy uwięziono dla okupu. Później jednak Delhi najwyraźniej znudziło się afgańskim żołnierzom, gdyż nakłonili chana, by wrócili do Kabulu.
Marathowie mimo wszystko mocno podupadli. Następcy nazima objęli kontrolę nad całym południem. Sikhowie przejęli Pendżab, a Ben-galczycy Bengal i Assam. Tu, na południu okazało się, że sikhowie są naszymi najlepszymi sprzymierzeńcami. Ich ostatni guru obwieścił, że wszystkie święte teksty sikhów stanowią ucieleśnienie ostatniego guru i odtąd cała ich społeczność świetnie prosperowała, tworząc jednocześnie zwarty mur między nami a islamem. Wiele nauczyliśmy się od sikhów, których wiara stanowi pewną mieszankę hinduizmu i islamu, dość niezwykłą w historii Indii i niezwykle pouczającą. Tak więc oni przeżywali rozkwit, a my, ucząc się od nich i łącząc z nimi nasze wysiłki, również się rozwijaliśmy.
Później, już za życia mojego dziadka, przybyło tu wielu uchodźców z czasów chińskiego najazdu na Nippon, a do serca buddyzmu, Sri Lanki, zaczęli ściągać buddyści. Samurajowie, mnisi i marynarze, bardzo dobrzy marynarze — ponoć przepłynęli wielki wschodni ocean, Który nazywają Dahai, a do nas przypłynęli, kierując się na wschód, a później na zachód.
— Czyli dookoła świata?
— Dookoła. Nasi budowniczowie statków wiele się od nich nauczyli, tutejsze klasztory buddyjskie już wtedy były ważnymi ośrodkami hutnictwa, mechaniki i ceramiki, a tutejsi matematycy w pełni wykorzystywali potęgę obliczeń do morskiej nawigacji, rozbudowy artylerii i konstrukcji wielu innych maszyn. Wszyscy naukowcy zjechali się do naszych stoczni i już po niedługim czasie nasze floty handlowe i wojenne przerosły swoją potęgą marynarkę chińską, co jest dość pocieszającym faktem, jako że cesarstwo chińskie podporządkowuje sobie coraz więcej świata: Koreę, Nippon, Mongolię, Turkiestan, Annam, Siam, wyspy Archipelagu Malajskiego — to przecież ziemie, które niegdyś nazywaliśmy Indiami Większymi. Marynarka jest naszym jedynym narzędziem do obrony przed chińską potęgą. Na morzu jesteśmy bezpieczni, a tutaj, na południu, poniżej dzikich i nieprzystępnych rejonów Dekanu, nie tak łatwo jest zaatakować nas drogą lądową. Jeśli chodzi o Indie, o ile nie o cały Zachód, to na tych terenach najwyraźniej już skończyły się dobre lata dla islamu.
— Podbiłeś miasto, będące jego najpotężniejszą ostoją — zauważył Ismail.
— Zgadza się. Nigdy nie przestanę nękać muzułmanów, nie mogą już więcej atakować Indii. Delhi już się wystarczająco wycierpiało. Rozkazałem zbudować niewielką flotę na Morzu Czarnym i za jej pomocą zaatakować Konstantynopol, złamać Osmanów, tak jak nazim złamał Mogołów. Na ziemiach Anatolii założymy wkrótce kilka niewielkich stanów i przejmiemy nad nimi kontrolę, tak, jak zrobiliśmy to w Iranie i Afganistanie. Nieprzerwanie współpracujemy z sikhami i ciągle uważamy ich za naszych najważniejszych sojuszników i partnerów na tej ciągle rozrastającej się arenie indyjskiej konfederacji księstw i stanów. Ten sposób jednoczenia Indii nie budzi sprzeciwu u ludzi, ponieważ każde kolejne zwycięstwo oznacza pokój. Pokój, którego nie było od ponad czterech stuleci, kiedy to Mogołowie po raz pierwszy najechali na Indie.
— Indie już dawno wyłoniły się z mroków nocy. Teraz sprawimy, aby wszędzie nastał dzień.
Następnego dnia Bhakta zabrała Ismaila do pałacu Kerali w Trawankorze na przyjęcie w ogrodzie. W ogromnym parku stał niewielki marmurowy budynek, z którego roztaczał się widok na północną granicę portu. Nie dobiegał tu ani zgiełk ani dym stoczni, widocznych na południowym odcinku wąskiej zatoki i wyglądających z tej odległości zupełnie niegroźnie. Poza granicą parku stało jeszcze kilka bardziej wymyślnych, białych pałaców, których właścicielem nie był jednak Kerala, lecz miejscowi kupcy, którzy wzbogacili się na budowie statków, na wyprawach handlowych, a przede wszystkim na finansowaniu innych tego typu ekspedycji. Wśród gości Kerali było wielu z nich, wszyscy w strojnych, jedwabnych szatach i w złocie. Jak zauważył Ismail, w tych sferach szczególnie ceniono kamienie półszlachetne: turkus, nefryt, lapis lazuli, malachit, onyks, jaspis i tym podobne, które szlifowano w duże, okrągłe guzy i paciorki, i wyrabiano z nich naszyjniki. Żony i córki mężczyzn miały na sobie lśniące sari, a co jakiś czas ktoś przechodził z gepardem na smyczy.
Ludzie snuli się w cieniu ogrodowych altan i palm, jedli ze stołów zastawionych przysmakami i popijali ze szklanych kielichów. Mnisi stali nieco z boku, w swoich rdzawoczerwonych i szafranowych szatach, i po chwili kilku z nich podeszło do Bhakty. Przeorysza przedstawiła niektórych Ismailowi. Pokazała mu też sikhów, którzy towarzyszyli mnichom na przyjęciu.
— To ci mężczyźni w turbanach i z długimi brodami. A tam są Marathowie, Bengalczycy, Afrykanie, Malezyjczycy, Birmańczycy, goście z Sumatry, Nipponu, a nawet Hodenosaunee z Nowego Świata.
Przeorysza znała większość z nich osobiście, a każdego potrafiła rozpoznać po jakimś charakterystycznym szczególe ubioru czy figury.
— Jacyż różnorodni ludzie tu przybyli — zauważył Ismail.
— To wszystko dzięki marynarce.
Wielu z nich nie mogło się już doczekać możliwość zamienienia słowa z Bhaktą, która właśnie przedstawiła Ismaila jednemu z najbardziej zaufanych konsultantów Kerali, Pyidaungsu, niskiemu mężczyźnie o ciemnej skórze, który, jak sam mówił, dorastał w Birmie i na wschodnich wybrzeżach Półwyspu Indyjskiego. Znakomicie władał perskim, więc pewnie dlatego Bhakta przedstawiła go Ismailowi, podczas gdy sama musiała zająć się rosnącym gronem własnych rozmówców.
— Kerala bardzo się cieszy, że mógł cię poznać — rzeki bez zwłoki Pyidaungsu, odciągając Ismaila na stronę. — Bardzo mu zależy na postępie w pewnych dziedzinach medycyny, szczególnie jeśli chodzi o choroby zakaźne. Przez choroby i infekcje tracimy więcej żołnierzy niż podczas walk — to go wielce smuci.
— Niewiele wiem na ten temat — odpowiedział Ismail — jestem anatomem, próbuję zrozumieć budowę ludzkiego ciała.
— Wszelki postęp na drodze rozumienia ludzkiego ciała pomaga nam posiąść wiedzę, której żąda Kerala.
— Teoretycznie, z czasem, owszem.
— Może przyjrzałbyś się procedurom obowiązującym w naszej armii i wskazał na ewentualne czynniki sprzyjające rozprzestrzenianiu się chorób.
— Mógłbym, z tym że wielu rzeczy nie da się zmienić, na przykład wspólnego podróżowania czy wspólnego spania.
— Wiadomo. A to, w jaki sposób robi się te rzeczy?
— Być może da się coś zrobić — odpowiedział Ismail. — Jest wielce prawdopodobne, że niektóre choroby przenoszą się za sprawą mikroorganizmów, niewidocznych gołym okiem.
— Organizmów widzianych pod mikroskopem?
— Tak, a nawet jeszcze mniejszych. Wystawienie się na działanie niewielkiej ich liczby, lub podanie ich w uśmierconej postaci, najwyraźniej uodparnia ludzi na całe życie, tak jest z tymi, którzy przeżyli atak ospy.
— Mówisz o szczepieniach. Nasze oddziały są już zaszczepione przeciwko ospie.
Ismail był wyraźnie zaskoczony tym, co usłyszał, i jego rozmówca z pewnością to zauważył.
— Próbujemy wszystkiego — powiedział mężczyzna, śmiejąc się. — Kerala jest głęboko przekonany o potrzebie zrewidowania utartych zwyczajów, pod kątem ich zmiany i wprowadzania ulepszeń wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Chodzi o zwyczaje żywieniowe, związane z higieną, z ewakuacją i tak dalej. Należy pamiętać, że władca zaczynał jako młody artylerzysta i już dawno docenił wartość sprawnych procedur. Zasugerował, aby działa armatnie nawiercano, a nie odlewano, jako że odlew nigdy nie będzie idealnie gładki. Po ujednoliceniu kalibru baterie armat stały się jeszcze potężniejsze, a przy tym lżejsze i o wiele bardziej precyzyjne. Sam wszystko sprawdzał i testował. Całą artylerię zorganizował według ściśle określonych sekwencji ruchów, jak w tańcu. To samo dotyczyło pozostałych baterii, o innych kalibrach. Teraz możemy przewozić je na statkach, a ich rozładunek i rozstawienie nie zajmuje więcej czasu, niż potrzebuje na to piechota albo nawet kawaleria. Wyniki, jak widzisz, są wspaniałe — powiedział zadowolony, czyniąc dłonią gest w stronę trwającego przyjęcia.
— Ty również, jak mniemam, byłeś oficerem artylerii? Mężczyzna roześmiał się.
— Tak, byłem.
— Więc przyjechałeś tutaj święcić triumf.
— Tak, lecz są też inne powody naszego spotkania. Bankowcy, przewoźnicy, lecz jeśli mogę wyrazić swoje zdanie, to wszyscy oni zawdzięczają swój sukces właśnie artylerii.
— A nie lekarzom?
— Nie. Lecz bardzo bym chciał, aby też tak było! Powiedz mi, proszę, raz jeszcze, w jaki sposób moglibyśmy, według ciebie, uzdrowić naszą armię?
— Ograniczyć kontakt z prostytutkami? Mężczyzna znów się roześmiał.
— No cóż, musisz zrozumieć, że dla wielu z nich jest to religijny obowiązek. Świątynne tancerki spełniają bardzo ważną rolę w trakcie każdej uroczystości.
— Rozumiem, a więc zalecam czystość. Mikroskopijne stworzenia przenoszą się z ciała do ciała razem z brudem, przez dotyk, jedzenie, wodę, a nawet oddech. Gotowanie narzędzi chirurgicznych przed ich użyciem znacznie ogranicza ryzyko infekcji, tak samo jak maski na twarzach lekarzy, sióstr i pacjentów.
Oficer wyglądał na zadowolonego.
— Czystość ciała to cnota każdej czystej kasty. Kerala sprzeciwia się kastom, lecz czystość ciała powinna stać się jednym z naszych priorytetów.
— Wygląda na to, że wrząca woda zabija mikroorganizmy. Należy więc gotować przyrządy, tace, garnce, wodę, to naprawdę może pomóc, choć może nie jest zbyt poręczne.
— Nie bardzo, ale nadal możliwe. Jakie inne metody można by zastosować?
— Z pewnością niektóre zioła i substancje niszczące mikroorganizmy, lecz nieszkodliwe dla ludzi, niestety nie wiadomo, czy coś takiego w ogóle istnieje.
— Można przeprowadzać testy.
— Oczywiście.
— Na przykład na więźniach.
— Tak robiliśmy u nas.
— Wspaniale, Kerala będzie zadowolony. On uwielbia testy, eksperymenty i liczby, które prezentują mu jego matematycy, aby wykazać, że pomysły jednego lekarza sprawdzą się w odniesieniu do całej armii. Na pewno będzie jeszcze chciał z tobą o tym porozmawiać.
— Podzielę się z nim całą swoją wiedzą — odpowiedział Ismail. Oficer uścisnął mu dłoń obiema rękami.
— Za chwilę zaprowadzę cię do Kerali, bo widzę, że właśnie zjawili się muzycy. Uwielbiam ich słuchać z górnego tarasu.
Ismail szedł za nim przez chwilę, jakby porwał go rzeczny wir, i wtedy jedna z pomocnic przeoryszy pociągnęła go za rękaw i zaprowadziła z powrotem do grupy towarzyszącej Kerali podczas koncertu w ogrodzie.
Śpiewaczki miały na sobie przepiękne sari, muzycy zaś jedwabne kurtki, skrojone z wielobarwnych materiałów o różnorodnym splocie, przeważnie jednak w odcieniach błękitu, rozgwieżdżonego nieba i krwistej czerwieni. W końcu popłynęła muzyka, bębniarze wybijali rytmy na dwustronnych tablach, a inni grali na długich i smukłych instrumentach strunowych, podobnych do oud, lecz z nieco dłuższym, cienkim gryfem, których brzmienie przywołało w pamięci Ismaila obrazy z Konstantynopola. Wystarczyło, że wsłuchał się w brzęczenie tych dziwnych, lecz jakże podobnych do oud instrumentów, żeby całe miasto od razu stanęło przed nim jak żywe.
Jedna ze śpiewaczek wystąpiła naprzód i zaśpiewała pieśń w obcym języku. Jej głos piął się po kolejnych dźwiękach i nie zatrzymywał na żadnym konkretnym tonie, wijąc się tak po nieznanych Ismailowi tonacjach. Nie było w nim ani jednego dźwięku, ani nawet ćwierćtonu, który nie zawinąłby się od razu w górę lub w dół i nie upodobnił do śpiewu znanych mu ptaków. Towarzysze śpiewaczki tańczyli z wolna za jej plecami i niemal zastygali w bezruchu, kiedy zbliżała się do pojedynczego dźwięku. Ona sama, ciągle poruszając się, rozkładała ramiona, dłonie na zewnątrz, snuła opowieść w języku swego ciała.
Bębniarze przeszli na bardziej skomplikowany, lecz równy rytm, który splótł się z kobiecym śpiewem w równy warkocz. Ismail zamknął oczy. Nigdy wcześniej nie słyszał takiej muzyki. Melodie nakładały się na siebie i trwały bez końca. Z czasem cała widownia kołysała się z muzykami, żołnierze tańczyli w miejscu, a reszta ludzi krążyła wokół nieruchomego centrum placu, które zajmował Kerala — on zresztą też co jakiś czas wyraźnie poruszał się w rytm muzyki. Kiedy bębniarze weszli w szaleńczy wir rytmów, obwieszczający finał utworu, roześmiani żołnierze wyskakiwali wysoko w powietrze i wznosili okrzyki. Uśmiechnięci śpiewacy i instrumentaliści ukłonili się nisko i wyszli naprzód, aby odebrać gratulacje od Kerali. Władca przez chwilę naradzał się z pierwszą solistką, rozmawiając z nią jak z dawną przyjaciółką. Ismail znalazł się nagle w kolejce ludzi, ustawionych spontanicznie przez przeoryszę w coś na kształt szpaleru honorowego i kłaniał się kolejno wszystkim spoconym, młodym muzykom, którzy przechodzili obok. Nozdrza Ismaila wypełniły się zapachami perfum: jaśmin, pomarańcza, morska toń, jego pierś aż falowała. Tymczasem bryza przyniosła prawdziwy zapach morza, który z miejsca zdominował inne zapachy, nawet te doń podobne. Zielononiebieskie morze rozpościerało się w oddali jak szeroka droga do każdego miejsca na Ziemi.
Przyjęcie znów powoli rozkręcało się w ogrodzie, gdzie Kerala niespiesznie przyjmował kolejnych gości. Ismaila przedstawiono czterem bankierom, wśród których było dwóch sikhów i dwóch mieszkańców Trawankoru. Przysłuchiwał się ich dyskusji, którą z grzeczności prowadzili w zrozumiałej dlań perszczyźnie. Mówili przede wszystkim o skomplikowanej sytuacji w Indiach, na Oceanie Indyjskim i na świecie, o podboju miast i portów, o budowie nowych miast przy niezaludnionych ujściach rzek i o zmiennym poparciu wśród ludności lokalnej, o muzułmańskich handlarzach niewolników w zachodniej Afryce, o zlocie na południu Afryki i o złocie Inków, i o wyspach na zachód od wybrzeży Afryki — to wszystko działo się już od wielu lat. Upadły stare muzułmańskie imperia, rozpowszechniane są maszyny, powstają nowe stany, nowe religie i kontynenty, a wszystko wypływa stąd, jakby zacięta walka tocząca się w łonie Indii rozchodziła się we wszystkie strony potężnymi falami, niosącymi zmianę aż na drugą stronę świata, gdzie odbijały się od siebie i powracały do źródła.
Bhakta przedstawiła Ismailowi kolejnego mężczyznę. Obaj ukłonili się, kiwając zdawkowo głowami. Mężczyzna miał na imię Wasco i pochodził z Nowego Świata, z wielkiej wyspy na zachód od Firanii, którą chińczycy nazwali Yingzhou, natomiast Wasco określił ją jako Hodeno-sauneega.
— Oznacza to „ziemia zamieszkiwana przez lud długich domów” — Powiedział względnie zrozumiałą perszczyzną.
Z wyjaśnień Bhakty wynikało, że mężczyzna reprezentował naród Hodenosaunee. Według Ismaila wyglądał jak Syberyjczyk lub Mongoł albo Mandżur, który odmówił zgolenia czoła. Był wysoki, miał orli nos, a jego widok był oszałamiający, nawet na tle blasku bijącego od samego Kerali. Jego postać zdawała się mówić, że tamte odległe wyspy po drugiej stronie świata zrodziły jeszcze zdrowszą i żywotniejszą rasę człowieka. Pewnie z tego powodu właśnie został wysłany tu przez swoich ludzi.
Bhakta opuściła ich, a Ismail odezwał się delikatnym tonem:
— Pochodzę z Konstantynopola. Macie u siebie muzykę, jak ta, którą przed chwilą słyszeliśmy?
Wasco zastanowił się.
— Owszem, śpiewamy i tańczymy, ale najczęściej robimy to razem, mniej oficjalnie, a czasem wręcz spontanicznie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Tutejsze rytmy są bardziej płynne i skomplikowane. Tworzą gęste brzmienie. Zafascynowały mnie. Z chęcią posłuchałbym ich raz jeszcze, żeby się przekonać, czy naprawdę słyszałem to, co słyszałem. Machnął ręką w niezrozumiały dla Ismaila sposób, wyrażający być może, zdumienie nad wirtuozerią bębniarzy.
— Pięknie grali — powiedział Ismail. — My też mamy perkusistów, lecz ci osiągnęli znacznie wyższy poziom gry na tych instrumentach.
— Z pewnością.
— A miasta, statki i cała reszta? Macie na swojej ziemi porty, takie jak na przykład ten? — zapytał Ismail.
Wyraz zdumienia na twarzy Wasco był taki sam, jak u każdego innego człowieka, co według Ismaila dokładnie się zgadzało, gdyż był to ten sam wyraz twarzy, jaki widuje się u nowo narodzonych dzieci. Ismail nie mógł się nadziwić, że dzięki płynnej perszczyźnie i pomimo swojej egzotycznej proweniencji, mógł się tak dobrze porozumiewać.
— Nie. Tam, skąd pochodzę, nie zbieramy się w tak licznych skupiskach. Mam wrażenie, że wokół tej zatoki mieszka więcej ludzi niż w całym moim kraju.
Teraz to Ismail miał zdziwioną minę.
— Jest was aż tak mało?
— Tak, rzeczywiście jest tu bardzo dużo ludzi. Mój lud żyje w gęstych i nieprzeniknionych lasach, a naszymi drogami są rzeki. Zanim pojawiliście się u nas, zwykliśmy polować i uprawiać ziemię, i wytwarzać tylko tyle, ile potrzebowaliśmy, nie dysponując żelazem ani flotą. To muzułmanie przywieźli ze sobą żelazo, założyli własne forty przy przystaniach, przy ujściu Wschodniej Rzeki i na Long Island. Na początku nie było ich tak wielu, uczyliśmy się od nich i stosowaliśmy w praktyce zdobytą od nich wiedzę, lecz później padła na nas zaraza, jakiej wcześniej nie znaliśmy, i wielu z nas umarło. Tymczasem przybywało coraz więcej muzułmanów, którzy przywozili ze sobą niewolników z Afryki. Nasz kraj jest ogromny, a ziemie na wybrzeżach, gdzie gromadzili się muzułmanie, nie należą do najlepszych, więc handlowaliśmy z nimi. a później z Hindusami, po tym jak przypłynęli do nas mieszkańcy Trawankoru. Ucieszyliśmy się na ich widok, naprawdę bardzo się ucieszyliśmy, gdyż muzułmanie z Firanii już od dawna nas niepokoili i niepokoją nadal. Mają mnóstwo armat, wchodzą tam, gdzie tylko chcą, i ciągle powtarzają nam, że nie znamy Allaha, że powinniśmy się do niego modlić i tak dalej. W takiej sytuacji pojawienie się innych ludzi, którzy nie byli muzułmanami, było nam na rękę.
— A czy Trawankorczycy od razu zaatakowali tamtejszych muzułmanów?
— Jak dotąd jeszcze nie. Zacumowali przy ujściu Mississippi, bardzo dużej rzeki, więc kiedyś może w końcu dojść do starcia między nimi. Zarówno jedni, jak i drudzy są świetnie uzbrojeni, my niestety jeszcze nie. — Spojrzał Ismailowi prosto w oczy i uśmiechnął się serdecznie. — Muszę pamiętać, że ty też pewnie jesteś muzułmaninem. Ismail odparł:
— Nie narzucam nikomu swojej wiary. Islam daje każdemu możliwość wyboru.
— Oni też tak mówili. Tutaj, w Trawankorze, rzeczywiście tak jest. Sikhowie, hinduiści, Afrykanie, Japończycy, wszyscy tu są, a Kerali najwyraźniej wcale to nie przeszkadza, a wręcz mu się to podoba.
— Mówi się, że Hindusi przyjmują wszystko, co ich spotyka.
— Jak dla mnie, brzmi to całkiem słusznie — powiedział Wasco — w każdym razie o wiele lepiej niż Allah, który trzyma nas na celowniku. Na Wielkich Jeziorach budujemy teraz własną flotę i już wkrótce będziemy mogli okrążyć Afrykę i dopłynąć do was. Ponadto sam Kerala proponuje wykopać kanał przez pustynię Synaju, który połączyłby Morze Śródziemne z Czerwonym i umożliwił nam bezpośredni kontakt z wami. Sugeruje nawet, aby w tym celu zdobyć Egipt. Wiadomo jednak, że na razie jest jeszcze dużo spraw do omówienia i wiele decyzji do podjęcia. Moja Liga wysoko ceni sobie sojusze.
Obok nich przeszła Bhakta i znów zabrała ze sobą Ismaila. — Spotkał cię wielki zaszczyt. Kerala zaprasza cię na przejażdżkę Jednym z jego podniebnych rydwanów.
— To znaczy w latającym worku?
— Zgadza się — odpowiedziała z uśmiechem Bhakta.
— Już nie mogę się doczekać.
Podążając za utykającą przeoryszą, Ismail mijał kolejne tarasy, na każdym z nich dobiegała go inna, oszałamiająca woń perfum: muszkatołowiec, limeta, cynamon, mięta, róża. Im wyżej wspinał się po niskich, kamiennych stopniach, tym silniejsze miał wrażenie, że wchodzi na coraz wyższy plan istnienia, gdzie zarówno zmysły, jak i odczucia były po stokroć intensywniejsze. Kręciło mu się w głowie. Nie bał się śmierci, tylko jego ciało niezbyt dobrze reagowało na myśl o tym, co musiałoby się stać, żeby do niej doprowadzić. Dogonił przeoryszę i szedł tuż przy niej, odzyskując równowagę w emanującym od niej spokoju. Kiedy tak szli po schodach do góry, zauważył, że Bhakta cały czas cierpiała, a mimo to nigdy się nie skarżyła. Przystanęła na chwilę, aby złapać oddech, i odwróciła głowę, żeby spojrzeć na ocean. Położyła swą koślawą dłoń na ramieniu Ismaila i wyznała, jak bardzo się cieszy, że znalazł się wśród nich, że wiele mogą razem zdziałać, pracując pod przewodnictwem Kerali, który tworzy przestrzeń wyjątkowo sprzyjającą osiągnięciom najwyższej skali, i że w końcu uda im się odmienić świat. Kiedy wypowiadała te słowa, j Ismail chwiał się na nogach, chwytając w nozdrza coraz bardziej upajają — i ce wonności, miał wrażenie, że widzi obrazy przyszłych wydarzeń, jak Kerala, odsyła do domów ludzi i rzeczy z całego świata, który zdobywał krok po kroku. Jak wysyła do klasztorów księgi, mapy, przyrządy, lekarstwa, urządzenia i ludzi z nieznanymi chorobami i z nowymi zdolnościami, z zachodniego Uralu, ze wschodnich rejonów Pamiru, z Birmy, Siamu i Półwyspu Malajskiego, Sumatry i Jawy i ze wschodnich wybrzeży Afryki. Ismail zobaczył też szamana z Madagaskaru, który pokazywał mu niemal przezroczyste skrzydła nietoperza, na których można było zbadać cały układ żył, a wyniki przedstawić zaciekawionemu Kerali. Taki dar z pewnością by go ucieszył. Później Ismail ujrzał chińskiego lekarza z Sumatry, który tłumaczył mu chińskie znaczenie ki i szen, i okazało się, że jest to czymś, co on od dawna nazywał limfą, wytwarzaną przez niewielkie gruczoły pod pachami, których funkcje, według Chińczyków, można było regulować za pomocą kompresów z wywarów z ziół oraz innymi substancjami. Następnie zobaczył mnichów buddyjskich, komponujących diagramy pierwiastków z różnych rodzin, które układali według fizycznych i chemicznych właściwości, tworząc wspaniałą mandalę, o której dyskutowano w skryptoriach, warsztatach, odlewniach i szpitalach, wszędzie tam, gdzie ludzie odkrywali nowe lądy, choć nie żeglowali dookoła świata, a nawet nigdy nie opuszczali granic Trawankoru. Każdemu z nich zależało, aby zawsze mieć coś ciekawego do opowiedzenia Kerali, kiedy znów pojawi się u nich z wizytą. Nie robili tego dla nagrody i pochwały, choć często je otrzymywali, lecz dla radości, jaką sprawiały władcy nowe informacje. Każdy pragnął ujrzeć ten jego szczególny wyraz twarzy — oto cała historia Trawankoru.
Wyszli w końcu na rozległy taras, do którego przywiązany był latający kosz. Ogromny, jedwabisty worek już wcześniej wypełniono gorącym powietrzem, a teraz wyrywał się on do góry, naprężając grube cumy. Bambusowo-wiklinowy kosz był wielkości dużego wozu i przymocowany był do spodniej części jedwabnego worka za pomocą misternej sieci linek o niewielkiej średnicy, która w całości miała ogromną wytrzymałość. Jedwab, z którego uszyto worek, był w dolnej części prześwitujący, a nad ich głowami, kiedy już weszli do kosza, znajdowała się bambusowa rama, do której przymocowany był niewielki piec, opalany węglem, a obok niego mały poręczny miech.
Kerala, śpiewaczka, Bhakta i Ismail zajęli miejsca w rogach kosza. Pyidaungsu zajrzał do środka i rzeki:
— No cóż, wygląda na to, że nie ma tu już miejsca dla mnie, za duży byłby tłok. Polecę następnym razem, choć wielce żałuję, iż omija mnie taka okazja.
Pilot i jego pasażerowie odrzucili wszystkie liny, oprócz jednej, najdłuższej. Dzień był niemal bezwietrzny i, jak powiedziano Ismailowi, mieli odbyć lot kontrolowany. Pilot wytłumaczył wszystkim, że wzniosą się w powietrze jak latawiec, a kiedy lina zacznie się naprężać, ogień w piecu zostanie przygaszony, aby mogli zawisnąć w powietrzu jak prawdziwy latawiec, jakieś tysiąc dłoni ponad ziemią. Dzięki bryzie wiejącej o tej porze dnia od oceanu mieli pewność, że w razie pęknięcia liny zniesie ich w głąb lądu.
Powoli zaczęli wznosić się do góry.
— To niczym rydwan Ardżuny — powiedział Kerala. Wszyscy pokiwali głowami, a ich oczy lśniły z podekscytowania. Śpiewaczka wyglądała pięknie, wspomnienie o jej pieśni było żywe jak muzyka rozchodząca się w powietrzu, obok Kerala i Bhakta, najpiękniejsza z nich wszystkich. Pilot ze dwa czy trzy razy nacisnął na miech, wiatr zaświszczał na olinowaniu.
Z powietrza ląd okazał się być plaski. Rozciągał się na ogromną odległość, aż po sam horyzont i po zielone wzgórza na północnym wschodzie Południu. Po zachodniej stronie rozpościerała się niebieska plama oceanu, a słońce odbijające się od jego powierzchni lśniło jak złoto na błękitnej ceramice. Wszystko, co znajdowało się pod nimi, było teraz mniejsze, lecz nadal wyraźne. Drzewa wyglądały jak zielone kłaczki wełny, a cały widok przypominał panoramę z perskiej miniatury, rozłożoną w przestrzeni pod nimi i olśniewająco przyozdobioną. Pola ryżowe otaczał wijący się szpaler palm kokosowych, a dalej był sad z małymi drzewami, sadzonymi w równych rzędach, który wyglądał z góry jak gęsto tkany materiał, rozciągnięty aż po linię ciemnozielonych wzgórz na wschodzie.
— Co to za gatunek drzew? — zapytał Ismail.
Odpowiedzi udzielił mu Kerala, gdyż, jak się okazało, to na jego rozkaz założono większość sadów, jakie teraz widzieli.
— Sady zajmują część terenów miejskich i przeznaczone są pod uprawę drzew, z których otrzymujemy olejki eteryczne, które z kolei wymieniamy na towary, docierające do nas z całego świata. Kiedy szliście z Bhaktą na górę, musiałeś pewnie poczuć zapach niektórych z nich. Wetiweria, costus, waleriana i arcydzięgiel, mamy też krzewy: keruda, lotes, kadam, parijat i królową nocy. Trawy: palczatkę cytrynową i szczetną, trawę imbirową i pamarose. Kwiatyjak sam widzisz: tuberozy, róże, jaśmin, frangipani, a z ziół miętę pieprzową i dlugolistną, patchouli i bylicę, natomiast tam daleko w lasach znajdują się gaje drzew sandałowych i aquilarii. Wszystkie te rośliny rozmnażamy, sadzimy, uprawiamy, zbieramy i przetwarzamy, a następnie pakujemy w worki czy flakony i sprzedajemy do Afryki, Firanii, Chin, a nawet do Nowego Świata, gdzie wcześniej nie znano perfum ani tak silnych medykamentów. Wielu zachwyca się naszym towarem i pragnie go coraz więcej. Ostatnio wysłałem moich ludzi w świat w poszukiwaniu nowych surowców, chcę się przekonać, co jeszcze możemy hodować i uprawiać. Jeśli coś się przyjmuje, powiększamy uprawę, a otrzymane z niej olejki sprzedajemy na całym świecie. Zapotrzebowanie jest tak duże, że aż trudno nadążyć z produkcją. Do Trawankoru płynie rzeka złota, a my w zamian otulamy całą Ziemię cudną wonią naszych perfum.
Kiedy lina łącząca ich z ziemią naprężyła się, kosz lekko zawirował. Pod nimi leżało serce królestwa — Trawankor z lotu ptaka albo z perspektywy Boga. Ziemie nad zatoką zasłane były dachami, drzewami, dokami i nitkami dróg — wszystko tak małe, jak zabawki księżniczki — i choć wielkością miasto ustępowało Konstantynopolowi, to i tak było wystarczająco duże, o wiele zaś bogatsze w naturalne skupiska lasów, w większości nienaruszonych przez budynki i ulice. Jedynie w okolicach nabrzeża było więcej dachów niż drzew.
Tuż ponad nimi przepłynęła ciężka, burzowa chmura, która popłynęła z wiatrem w głąb lądu. Znad odległego oceanu sunął ku nim długi rząd wysokich białych i marmurkowych chmur.
— Dzisiaj będziemy musieli zejść wcześniej — rzekł Kerala do pilota, który skłonił się i sprawdził piec.
Ponad nimi zaczęło krążyć stado zaciekawionych sępów. Pilot krzyknął na nie, a po chwili z torby leżącej na dnie bambusowego kosza wyciągnął dubeltówkę. Jak sam przyznał, nigdy czegoś takiego nie doświadczył, ale za to nie raz słyszał o ptakach, które spadały prosto z nieba i przebijały jedwabny worek. Pewnie chodziło o jastrzębie, broniące swego terytorium, gdyż sępy nie byłyby aż tak odważne. Tak czy inaczej nie mogli dać się im zaskoczyć.
Kerala roześmiał się, spojrzał na Ismaila i wskazał na kolorowe, wonne pola.
— Właśnie taki świat możesz pomóc nam stworzyć — powiedział — kiedyś wyjdziemy w świat, a nasze sady i ogrody sięgną wszystkich horyzontów, zbudujemy drogi poprzez góry i pustynie, zagospodarujemy górskie stoki i nawodnimy wyschnięte ziemie, ogród nasz będzie wielki i zapanuje powszechny dobrobyt. Nie będzie już więcej imperiów ani królestw, nie będzie kalifów, sułtanów, emirów, chanów ani zamindarów, żadnych królów, królowych i książąt, żadnych kadich, mułłów i ulemów, nie będzie niewolnictwa i ciemiężenia, własności i podatków, bogatych i biednych, zabijania, okaleczania, torturowania i karania śmiercią, nie będzie strażników ani więźniów, generałów, żołnierzy, wojsk i marynarek. Upadnie patriarchat, upadną klany i kasty, nie będzie już więcej głodu ani cierpienia ponad to, które przynosi człowiekowi jego życie z racji narodzenia się i konieczności śmierci. Dopiero wtedy przekonamy się, jakim to stworzeniem tak naprawdę jest człowiek.
W dwunastym roku panowania cesarza Xianfeng wielka woda zalała Złotą Górę. Deszcz zaczął padać trzeciego miesiąca jesieni, kiedy to na tej części wybrzeża Yingzhou rozpoczynała się pora deszczowa, i padał nieustannie aż do drugiego miesiąca wiosny. Przez pół roku lało codziennie, a nierzadko rzęsiście i ulewnie, zupełnie jak w tropikach. Jeszcze przed półmetkiem tamtej zimy wnętrze wielkiej doliny centralnej w Złotej Górze wypełniło się wodą, tworząc płytkie jezioro, długie na 1500 li i szerokie na 300 li. Brązowa woda spływała spomiędzy zielonych wzgórz okalających deltę prosto do dużej zatoki i dalej przez Złotą Bramę do oceanu, w którym rozchodziła się błotnistą plamą, sięgającą daleko, aż po wyspy Penglai. Wody schodziły prędkim nurtem, do czego przyczyniał się odpływ i wysoki stan rzek, to wszystko było jednak za mało, aby opróżnić wielką dolinę. Chińskie miasta, wsie i gospodarstwa, założone na jej płaskim dnie, woda załata po dachy. Ludzie musieli opuścić domy i szukać schronienia na wyżej położonych terenach, na nabrzeżnym paśmie górskim albo u podnóża Złotych Gór. Większość zeszła do legendarnego miasta Fangzhang, a mieszkańcy wschodniej części doliny uciekali ku podnóżom gór. Wspinali się po stromych nasypach kolejowych i traktach dla wozów, prowadzących przez sady jabłoniowe i winnice, a dalej wzdłuż krawędzi głębokich kanionów, wcinających się w płaskowyż. Tam też natknęli się na niewielką grupę Japończyków, którzy od lat zamieszkiwali tę część pogórza.
Wielu z nich dołączyło do japońskiej diaspory zaraz po podbiciu Nipponu przez chińską armię cesarza Yung Chenga, mniej więcej sto dwadzieścia lat wcześniej. To oni jako pierwsi rozpoczęli uprawę ryżu w centralnej dolinie, lecz wystarczyły dwa pokolenia, żeby dolina po brzegi wypełniła się chińskimi imigrantami, tak jak teraz wypełniła się wodą. Większość Japończyków nisei i sansei przeniosła się wyżej na pogórze, gdzie poszukiwali złota, uprawiali winogrona lub jabłonie. Zetknęli się tam ze sporą grupą starców, ukrywających się przed epidemią malarii, która zabiła większość ich społeczności. Japończycy połączyli się z ocalałymi, a później z innymi starcami przybyłymi ze wschodu i wszyscy razem, przy użyciu wszelkich dostępnych metod oprócz pospolitego ruszenia, odpierali kolejne próby wtargnięcia Chińczyków na tereny pogórza. Musieli się bronić, gdyż zostali przyparci do muru. Za linią Złotych Gór zaczynały się, dzikie, alkaliczne pustynie, na których życie było niemożliwe.
Nagłe pojawienie się tak wielu uciekających przed żywiołem chińskich rolników i ich rodzin nie było zbyt radosnym wydarzeniem dla tych, którzy mieszkali tam od lat. Pogórze zbudowane było z wielu pochyłych plateau, piętrzących się ku wysokim górom i poprzecinanych głębokimi, gęsto zalesionymi i postrzępionymi wąwozami, których dnami płynęły rzeki. Zarośnięte niedźwiedzim gronem kaniony były dla chińskich władz przeszkodą nie do pokonania, w związku z tym wiele japońskich rodzin znajdowało tam schronienie i utrzymywało się z płukania złota i pracy w niewielkich odkrywkach. Chińska kampania budowy dróg objęła swym zasięgiem większość górskich plateau, lecz kaniony, pomimo obecności chińskich poszukiwaczy złota, nadal pozostawały w rękach Japończyków — niczym Hokkaido na wygnaniu, wciśnięta między dolinę zajętą przez Chińczyków i wielką pustynię należącą do rdzennych mieszkańców Nowego Świata, który powoli zapełniał się chińskimi hodowcami ryżu, brodzącymi po kolana w wodzie.
Żadnej ze stron sytuacja ta nie odpowiadała. Jak dotąd Chińczycy i Japończycy żyli ze sobą jak pies z kotem. Japończycy z podgórza starali się ignorować Chińczyków, zakładających obozy uchodźców przy każdym postoju wzdłuż dróg i traktów kolejowych, Chińczycy natomiast, starając się ignorować japońskich osadników, posuwali się coraz dalej. W końcu zaczęło brakować ryżu, wraz z nim skończyła się cierpliwość i w rejon pogórza zostały wysłane chińskie oddziały pacyfikacyjne. Deszcz nie przestawał padać.
Część Chińczyków opuściła zalane tereny i udała się drogą wzdłuż Rzeki Tęczowego Pstrąga. Na jej rozległym, północnym brzegu ciągnęły się jabłoniowe sady i zielone pastwiska, należące w większości do Chińczyków z Fangzhang, lecz uprawiane przez Japończyków. Chińczycy założyli obóz w jednym z sadów i wspólnymi siłami próbowali zbudować jakieś schronienie przed deszczem. Wznieśli drewniany stelaż na kształt stodoły, z gontowym dachem, paleniskiem i ścianami ze zwykłych prześcieradeł — mizerne było to schronienie, ale i tak lepsze niż żadne. Za dnia mężczyźni schodzili po stromych ścianach kanionów, aby łowić ryby w huczącej w dole rzece, a inni szli w las i polowali na jelenie. Zwykle zabijali wiele sztuk naraz i suszyli zdobyte mięso.
Matka jednej z rodzin, o imieniu Yao Je, ciągle się gorączkowała z powodu swoich jedwabników, które musiała zostawić w gospodarstwie, w pudłach ukrytych pod krokwiami przędzalni. Według jej męża, nic nie dało się zrobić. Pozostali członkowie rodziny posłali więc po służącego, młodego, japońskiego chłopca o imieniu Kiyoaki, który na ochotnika zgodził się wrócić do doliny, odnaleźć łódź i pierwszego spokojniejszego dnia odzyskać jedwabniki. Pomysł nie przypadł do gustu jego panu, natomiast pani owszem, gdyż to jej najbardziej zależało na jedwabnikach. Tak więc któregoś z następnych deszczowych poranków Kiyoaki ruszył z powrotem do doliny, aby odszukać zatopione gospodarstwo swojej pani.
Szybko udało mu się znaleźć łódź rodziny Yao, nadal przywiązaną do tego samego dębu, przy którym ją zostawili. Odwiązał ją i powiosłował w rejon, gdzie znajdowały się pola ryżowe, należące do wschodniej części gospodarstwa, a później dalej, w stronę głównego kompleksu. Zachodni wiatr i wysokie fale znosiły go z powrotem na wschód, więc zanim dopłynął do kompleksu Yao, miał już odciski na obu dłoniach. W końcu otarł płaskim dnem o ścianę i przywiązał łódź do dachu przędzalni, najwyższego budynku w gospodarstwie. Wszedł do środka przez okno i wspiął się pod krokiew. Tam w pudełkach wyłożonych kamieniami i morwową mierzwą znalazł arkusze namokniętego papieru pokryte jajeczkami jedwabników. Zebrał wszystkie arkusze, schował je w swojej torbie z natłuszczonej tkaniny, a całość, z wielkim zadowoleniem, opuścił przez okno na dno łodzi.
Tymczasem znów rozpętała się ulewa. Krople deszczu biły wściekle o powierzchnię wody stojącej w dolinie. Kiyoaki zaczął zastanawiać się nad spędzeniem nocy na strychu w domu Yao, wystraszył się jednak panującej tam ciemności i pustki. Tylko z tego powodu postanowił niezwłocznie płynąć z powrotem. Natłuszczona tkanina doskonale chroniła jajeczka przed wilgocią, a on z kolei, był tak bardzo przemoczony, że już przestał zwracać uwagę na deszcz. Wyglądał jak żaba, wskakująca z powrotem do swojego bajora, ale to też mu już nie przeszkadzało. Zszedł do łodzi i zaczął wiosłować.
Jak na przekór, wiało teraz ze wschodu, a fale zrobiły się wysokie i gwałtowne. Bolały go dłonie i ramiona, a łódź co rusz zahaczała o przeróżne rzeczy pływające w wodzie, korony drzew, połamane słupy telegraficzne i inne przedmioty. Dłoń topielca! Widoczność ograniczał gęstniejący mrok, a kiedy zapadła noc, całkowicie stracił orientację i już nie wiedział, dokąd płynie. W dziobie łodzi upchnięta była płachta impregnowanego tłuszczem płótna, służąca za zadaszenie. Rozciągnął ją na nadburciu, mocno przywiązał i wszedł pod spód. Położył się na dnie i dryfował po wodach, wybierając metalową puszką wodę wlewającą się do środka. Łódź już dobrze nasiąkła, lecz nadal była daleka od zatonięcia. Pozwolił jej bezwładnie podskakiwać na falach, aż w końcu zasnął.
W nocy budził się kilka razy, lecz po wybraniu wody zawsze zmuszał się do ponownego zaśnięcia. Łódź kręciła się i kołysała, jednak fale ani razu nie przelały się nad jej pokładem. Gdyby tak się stało, łódka zatonęłaby, a on wraz z nią — o tym jednak starał się nie myśleć.
O świcie okazało się, że nie zdryfował na wschód, lecz bardziej na zachód. Znajdował się daleko od brzegu, na śródlądowym morzu, które zmieniła się dolina. Niewielkie skupisko dębów, zdradzało obecność kawałka suchego lądu, wystającego ponad taflę powodzi, i Kiyoaki od razu powiosłował w tamtą stronę.
Płynął zwrócony twarzą w przeciwnym kierunku, więc nie przyjrzał się dokładnie małej wyspie, zanim dziób jego łodzi nie osiadł na brzegu. W tej samej chwili zorientował się, że na lądzie roi się od pająków, robaków, węży, wiewiórek, kretów, szczurów, myszy, szopów i lisów, które na raz zaczęły wskakiwać do łodzi, będącej dla nich nowym i nieco wyższym terenem. Kiyoaki był najwyższy z całego otoczenia, krzyczał więc przerażony, strącając z siebie wystraszone węże, wiewiórki i pająki. Wtem do łódki pełnej zwierząt wskoczyła młoda kobieta z dzieckiem na rękach, odepchnęła się od dębu, przy którym wylądował Kiyoaki i wrzasnęła:
— One chcą ją zjeść, one chcą zjeść moje dziecko!
Kiyoaki nadal zmagał się z chmarą obłażących go stworzeń i odganiając je, omal nie strącił do wody jednego wiosła. W końcu udało mu się zepchnąć i powyrzucać wszystkich intruzów za burtę, po czym osadził wiosła z powrotem w dulkach i prędko odpłynął. Dziewczyna i jej dziecko siedzieli na dnie łodzi, dziewczyna nadal jeszcze strącała z siebie pająki i inne insekty, i ciągle krzyczała:
— Fe! A fe! Fuj! Była Chinką.
Z niskowiszących szarych chmur zaczął sączyć się deszcz. We wszystkich kierunkach nie widzieli nic poza wodą i drzewami na wyspie, którą w wielkim pośpiechem opuścili.
Kiyoaki wiosłował na wschód.
— Płyniesz w złą stronę — zaczęła narzekać dziewczyna.
— Stamtąd właśnie przypłynąłem — odpowiedział Kiyoaki. — Tam też znajduje się rodzina, która mnie najęła.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała.
Z pasażerami na pokładzie wiosłowało się znacznie trudniej, a do tego fale były tak wysokie, że niemal przelewały się przez burty. Między ich nogami ciągle skakały świerszcze i pająki, a pod deskami na dziobie ukrył się opos. Kiyoaki wiosłował tak długo, aż jego dłonie zaczęły krwawić, lecz nadal nie dostrzegali lądu. Tak rzęsiście teraz lało, że deszcz tworzył coś na kształt gęstej, opadającej mgły.
Dziewczyna narzekała, piastowała dziecko i zabijała robaki.
— Wiosłuj na zachód — powtarzała ciągle — z prądem łatwiej będzie się płynęło.
Kiyoaki płynął na wschód. Łódź podskakiwała swobodnie na falach, a od czasu do czasu musieli wybierać z niej wodę. Cały świat nagle stal się morskim bezkresem. Raz, poprzez prześwit w niskich chmurach na zachodzie Kiyoaki dojrzał nabrzeżny łańcuch górski — byli znacznie bliżej niż się spodziewał. Prąd w wysokiej wodzie musiał znosić ich na zachód.
Kiedy zapadał zmrok, przepłynęli obok następnej zalesionej wysepki.
— To ta sama wyspa! — powiedziała dziewczyna.
— Rzeczywiście tak wygląda. Wiatr znów się wzmagał, niczym bryza od delty, która zawsze przynosiła orzeźwienie w trakcie suchych i gorących letnich dni. Fale rosły coraz wyżej i gwałtownie uderzały o drewniane burty, rozpryskując się na płóciennym zadaszeniu i zalewając im stopy. Teraz już musieli wylądować gdzieś na suchym lądzie, gdyż łódź w każdej chwili mogła zatonąć.
Kiyoaki dobił do brzegu, gdzie od razu zaatakowała ich nowa fala insektów i innych stworzeń. Chinka klęła z zadziwiającą płynnością i odtrącała dłonią co większe zwierzęta, próbujące zbliżyć się do dziecka. Do wszystkich mniejszych stworzeń trzeba było się po prostu przyzwyczaić. Wyżej, wśród rozłożystych koron dębów, gęsto porastających dolinę, rozsiadło się niewielkie stado smętnych makaków, które przyglądały się im z wysokości. Kiyoaki przywiązał łódź do gałęzi, zszedł na ląd i na grząskim biocie między korzeniami rozłożył przemoknięty pled. Następnie ściągnął z łodzi płócienny dach i okrył nim dziewczynę i jej dziecko. Brzegi płótna przycisnął do ziemi ciężkimi gałęziami i wczołgał się pod zadaszenie, gdzie wspólnie z robactwem, wężami i gryzoniami mieli spędzić długą noc. Trudno było im zasnąć.
Następny poranek był tak samo deszczowy jak i większość poprzednich. Kobieta ułożyła córeczkę między sobą i Kiyoakim, aby nakarmić ją i ochronić przed szczurami. Pod płóciennym dachem było cieplej niż na zewnątrz. Kiyoaki bardzo chciał rozpalić ogień i usmażyć kilka wiewiórek i węży, ale wszystko dookoła zamokło.
— Myślę, że moglibyśmy się już zacząć zbierać — powiedział. Wyszli na zewnątrz, gdzie przywitała ich zimna mżawka i zeszli z powrotem do łodzi. Kiedy Kiyoaki odbijał od brzegu, z drzew zeskoczyło dziesięć makaków, które wdrapały się do łodzi i dołączyły do ludzi. Dziewczyna krzyczała, przykrywając dziecko koszulą, kuląc się nad nim i obserwując uważnie małpy. Te z kolei siedziały w łódce jak pasażerowie, ze wzrokiem wbitym w dno łodzi lub skierowanym gdzieś daleko w padający deszcz, jakby udawały, że myślą o czymś zupełnie innym. Wystraszyła jedną z nich, a ta odskoczyła.
— Zostaw je — powiedział Kiyoaki. Te makaki pochodzą z Japonii. Chińczycy ich nie lubią i ciągle narzekają na nie w Yingzhou.
Tak też błąkali się po tym wielkim, powodziowym morzu. Dziewczyna i dziecko byli cali pogryzieni przez pająki i pchły i wyglądali jak dwa martwe ciała. Po jakimś czasie małpy zaczęły ich iskać, zjadając część znalezionych insektów, a resztę wyrzucając za burtę.
— Nazywam się Kiyoaki.
— A ja jestem Peng-ti — odpowiedziała młoda Chinka, strącając z dziecka żyjątka i ignorując małpy.
Odciski na dłoniach Kiyoakiego znów dawały mu się we znaki, lecz po chwili ból przeszedł. Skierował łódź na zachód, poddając się prądowi, który i tak zaniósł ich daleko w tę stronę.
Z mżawki wyłoniła się nagle mała żaglówka. Kioaki krzyknął w jej stronę, budząc ze snu dziewczynę i dziecko, lecz ludzie na łódce już wcześniej ich zauważyli i teraz żeglowali ku nim.
Na pokładzie było dwóch japońskich marynarzy. Pengti przyglądała się im, mrużąc oczy.
Jeden z nich zwrócił się do rozbitków, żeby wdrapali się do ich łodzi.
— Ale małpy zostają — dodał mężczyzna ze śmiechem.
Peng-ti podała im dziecko, chwyciła się burty i wspięła na pokład żaglówki.
— Macie szczęście że to tylko małpy — powiedział drugi mężczyzna. — Powyżej północnej doliny, w okolicach Black Fort, ciągną się rozległe niezagospodarowane tereny górskie, tam to dopiero ciągnęło zwierząt, nie to co tu. Ludzie pozamykali wszystkie bramy. To jednak na niewiele się zdało, bo dla niedźwiedzi brunatnych i grizzly mury nie stanowią żadnej przeszkody. Zaczęto więc do nich strzelać, to znowu magistrat zakazał, bo można było stracić całą amunicję, a i tak w mieście pełno byłoby niedźwiedzi. Po jakimś czasie największym grizzly udało się sforsować bramę, wtedy do miasta wdarły się wilki i łosie, cała przeklęta flota Hsu Fu nagle spacerowała po ulicach Black Fort. Ludzie przestali wychodzić z domów i pozamykali się na strychach — mężczyzna śmiał się na samą myśl o tych wydarzeniach.
— Jesteśmy głodni — powiedziała Peng-ti.
— Na takich też mi wyglądacie — odpowiedzieli.
— Kierowaliśmy się na wschód — napomknął Kiyoaki.
— A my na zachód.
— Świetnie — rzuciła Peng-ti. Ciągle padało. Minęli następne skupisko drzew, porastających lekkie wypiętrzenie terenu, który niedawno znalazł się pod wodą. Na gałęziach i konarach, niczym stado małp, siedział tuzin smętnych i przemokniętych Chińczyków, którzy jeden po drugim wskakiwali do żaglówki. Z ich opowieści wynikało, że siedzieli tam od sześciu dni, a fakt, że uratowali ich Japończycy, najwidoczniej nie robił na nich większego wrażenia.
Żaglówka i przywiązana do niej łódź wiosłowa popłynęły dalej, niesione przez brązowy nurt biegnący między zielonymi wzgórzami zasnutymi mgłą.
— Płyniemy teraz do miasta — odezwał się sternik — to jedyne miejsce z nadal bezpiecznym nabrzeżem. Poza tym chcielibyśmy się w końcu wysuszyć i zjeść prawdziwy obiad w Japantown.
Żeglowali dalej po smaganej deszczem tafli błotnistej wody. Tereny delty i znajdujące się tam wyspy, otoczone wałami, leżały teraz pod wodą. Cała okolica zamieniła się w ogromne, brązowe jezioro, z którego gdzieniegdzie wystawały rzędy koron drzew, na podstawie których żeglarze potrafili określić swoje położenie. Wskazywali rękami na kolejne zielone linie na wodzie i dyskutowali o nich z wielkim ożywieniem. Ich płynna, japońska mowa wyraźnie odróżniała się od kiepskiej chińszczyzny.
W końcu dopłynęli do wąskiej cieśniny o stromych i skalistych ścianach, a jako że wiatr wiał w górę Wewnętrznej Bramy, jak domyślał się Kiyoaki, opuścili żagiel i popłynęli swobodnie z prądem, aby utrzymać się w jego najszybszej części. Prąd zakręcał długim łukiem na południe i obiegał wzgórza, za którymi kończyła się cieśnina, a zaczynał szeroki przestwór Złotej Zatoki, teraz brązowej, spienionej i rozkołysanej, okolonej pasmem wzgórz, które znikały pod niskim sufitem szarych chmur. Kiedy przecinali zatokę, kierując się prosto na miasto, chmury stopniowo rzedły, a po jakimś czasie nad skalistym grzbietem wyrastającym z północnego półwyspu, unosiło się już tylko kilka jasnych pasm. Słabe światło padło na gęstą plątaninę dróg i domów i zalało cały półwysep, aż po szczyt Tamlpi. Pośród ogólnie panującej szarzyzny niektóre okolice lśniły teraz bielą, srebrem i grafitem.
Zachodnią część zatoki, leżącej zaraz na północ od Złotej Bramy, przegradzało kilka mniejszych półwyspów, które wcinały się w wody i były gęsto zabudowane; w gruncie rzeczy były to jedne z najbardziej ruchliwych dzielnic w okolicy, ulokowanych na przylądkach trzech niewielkich, naturalnych portów. Środkowy z nich był największy, był to port handlowy, a półwysep po jego południowej stronie dostarczał zaopatrzenie do Japantown, miasta magazynów, warsztatów i dzielnic pracowniczych. To właśnie tu, jak mówili wcześniej marynarze, pływające przystanie i keje były w nienaruszonym stanie i cały czas normalnie funkcjonowały, jakby dolina centralna wcale nie była zatopiona. Jedynie brudna, błotnista woda w zatoce świadczyła o tym, że coś się zmieniło. Kiedy zbliżali się do przystani, małpy stłoczone na lodzi wiosłowej zaczęły zdradzać zaniepokojenie. Dla nich było to nie tyle wejście z deszczu pod rynnę, co z deszczu prosto na patelnię, więc ostatecznie jedna z nich wyskoczyła za burtę i rozpryskując wodę wokół siebie, popłynęła w stronę wyspy majaczącej na południu. Pozostałe od razu popłynęły za nią, kontynuując swoją dziwną rozmowę, którą rozpoczęły, będąc jeszcze na pokładzie.
— Dlatego właśnie nazywają ją Wyspą Małp — odezwał się kapitan żaglówki.
Dobili do środkowego portu. Pośród ludzi stojących na kei znajdował się też chiński sędzia pokoju, który, ze wzrokiem wbitym w ziemię, zapytał:
— Nadal wszystko zalane?
— Zalane, a do tego wciąż nie przestaje padać.
— Ludziom pewnie zaczyna doskwierać głód.
— Niestety.
Chińczycy wdrapali się na keję i podziękowali marynarzom, którzy pomagali właśnie wysiąść Kiyoakiemu, Peng-ti i jej dziecku. Sternik postanowił udać się wraz z nimi i sędzią pokoju do biura uchodźców z Wielkiej Doliny zorganizowanego w budynku urzędu celnego, na tyłach przystani. Tam też wszystkich spisano, imiona, miejsca zamieszkania przed powodzią, miejsce pobytu rodziny, sąsiadów, jeśli było znane — wszystko notowano. Następnie urzędnicy wręczyli im bony, które mogli wymienić na łóżka w budynkach urzędu imigracyjnego, na wyspie pośrodku zatoki.
Sternik potrząsnął głową. Kompleks ten wzniesiono jako kwarantannę dla imigrantów narodowości innej niż chińska, którzy ściągali do złotej Góry pięćdziesiąt lat wcześniej. Dookoła zabudowań ciągnął się wysoki plot z drutem kolczastym, a wewnątrz mieściły się sale sypialne, Podzielone na część dla mężczyzn i dla kobiet. Teraz znalazła tam schronienie duża część powodzian, którym udało się dopłynąć do zatoki. Byli to w większości Chińczycy, przymusowo wysiedleni z doliny, lecz ludzie zajmujący się obiektem nadal utrzymywali jego więzienny charakter, do jakiego przywykli przez lata pracy z imigrantami. Uchodźcy z doliny uskarżali się na panujące tam warunki i starali się jak najszybciej przejść oczyszczenie, by móc zamieszkać u swoich tutejszych krewnych lub przenieść się na wybrzeże, albo nawet wrócić do zatopionej doliny i czekać na opadnięcie wody. Wkrótce pojawiły się informacje o przypadkach zachorowań na cholerę. Gubernator prowincji ogłosił stan wyjątkowy, co dawało mu wystarczającą władzę do działania bezpośrednio w interesie cesarza. Niedługo potem wprowadził stan wojenny z udziałem wojska i marynarki.
Wytłumaczywszy to wszystko, sternik zwrócił się do Kiyoakiego i Peng-ti:
— Jeśli chcecie, możecie zostać z nami. Zatrzymujemy się w pensjonacie w Japantown, jest tam czysto i tanio i podejrzewam, że dadzą wam miejsca na słowo, jeśli się za wami wstawimy.
Kiyoaki spojrzał na Peng-ti, która utkwiła wzrok w ziemi. Jaskinia węża czy pajęcze sieci: dom dla uchodźców czy Japantown.
— Idziemy z wami — odpowiedziała dziewczyna.
— Wielkie dzięki.
Po obu stronach ulicy prowadzącej z przystani w głąb lądu i do góry, ku centralnej dzielnicy miasta, stały restauracje, hotele i sklepy, a płynna, japońska kaligrafia rzucała się tam w oczy równie często, co bardziej kanciaste chińskie ideogramy. Boczne uliczki były znacznie węższe od głównej arterii, a spiczaste dachy rozchodziły się łukami w powietrzu, tak że budynki niemal łączyły się ze sobą nad głowami przechodniów owiniętych w peleryny i płaszcze z natłuszczanego płótna lub schowanych pod czarnymi i kolorowymi parasolkami, z których niejedna była już w strzępach. Wszyscy byli przemoknięci i szli zgarbieni, ze spuszczonymi głowami. Środek ulicy zmienił się w potok, którego brązowy nurt spływał do zatoki. Zielone wzgórza okalające tę dzielnicę od zachodu mieniły się jasnymi barwami dachówek, zielenią, czerwienią i jaskrawym błękitem. Mimo bezpośredniego sąsiedztwa z Japantown, a może właśnie dzięki niemu, dzielnica ta znakomicie się rozwijała. Kiyoakiego nauczono, by nazywał błękit tych dachówek błękitem Kioto.
Minęli jeszcze kilka wąskich przecznic, zanim doszli do dużego domu kupieckiego, połączonego z zakładem, w którym produkowano świece. Dwóch japońskich marynarzy (starszy, jak później wyszło w rozmowie, miał na imię Gen) przedstawiło młodych rozbitków właścicielce pensjonatu, sąsiadującego z zakładem. Kobieta była starą, bezzębną Japonką, ubraną w zwykłe, brązowe kimono. W przestronnym przedpokoju jej pensjonatu mieściła się niewielka kapliczka i recepcja. Przekroczywszy próg, młodzi zaczęli zrzucać z siebie przemoknięte ubrania, a kobieta mierzyła ich wzrokiem.
— Wszyscy ostatnio tacy jacyś przemoczeni — narzekała. — Wyglądacie, jakby wyciągnęli was z dna zatoki, jakby przeżuły was tam wszystkie kraby.
Dała im suche ubrania, a ich własne kazała wysłać do pralni. Jej przybytek posiadał skrzydła dla mężczyzn i dla kobiet, wiec Kiyoakiemu i Peng-ti przydzielono osobne maty. Później podano im gorącą zupę z ryżem, a na koniec po kilka czarek ciepłego sake. Gen płacił za wszystko, a na ich wylewne podziękowania machnął tylko ręką w charakterystycznym dla Japończyków, szorstkim geście.
— Oddacie po powrocie do domu — mówił — wasze rodziny z radością mi się odwdzięczą.
Żadne z rozbitków nie dodało nic więcej. Byli najedzeni i wysuszeni, nie pozostało więc nic innego, jak udać się do pokojów i zasnąć kamiennym snem.
Następnego dnia Kiyoakiego zbudził głos mistrza, który krzyczał na swojego pomocnika w sąsiednim warsztacie. Kiyoaki wyjrzał przez okno, wychodzące na okno zakładu, w którym produkowano świece, i dojrzał tam rozzłoszczonego mistrza, który w tej chwili uderzył nieszczęsnego młodzieńca liczydłem w głowę.
Wcześniej w pokoju zjawił się Gen, który beznamiętnie obserwował scenę u sąsiadów.
— Chodźmy — zwrócił się do Kiyoakiego — mam dzisiaj jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, pokażę ci miasto.
Wyszli z pensjonatu i skierowali się na południe. Szli szeroką, na-brzeżną ulicą łączącą kilka pomniejszych przystani, wychodzących w wody wielkiej zatoki, ku leżącym na niej wyspom. Port najdalej wysunięty na południe był węższy od tego w Japantown, a jego zatokę pokrywał las drewnianych masztów i stalowych kominów. Miasto wznoszące się nad wodą było gęstym skupiskiem trzy — i czteropiętrowych drewnianych budynków, krytych dachówką i stojącym ciasno obok siebie, tworzących strukturę, którą Gen określił mianem tradycyjnego chińskiego stylu miejskiego. Rozciągał się on aż po linię przypływu. Tu i ówdzie domy stały nawet ponad wodą. Zwarta masa zabudowań pokrywała cały czubek półwyspu. Ulice rozchodziły się tam w liniach prostych na wschód i zachód, od zatoki po ocean oraz na północ i południe, gdzie kończyły się parkami i promenadami, położonymi wysoko ponad Złotą Bramą. Cieśninę przysłaniała mgła, która unosiła się nad żółtą plamą powodziowej wody, spływającej wprost do morza. Żólto-brązowa smuga była tak rozległa, że nie sposób było dostrzec za nią oceanicznego błękitu. Na lądzie od strony oceanu ciągnęły się długie zespoły zabudowań obronnych, betonowe fortece, które, jak mówił Gen, broniły cieśnin i okolicznych wód, nawet do pięćdziesięciu li w głąb lądu.
Gen usiadł na niskim murku przy jednej z promenad, z której roztaczał się dobry widok na cieśninę, i wskazał dłonią na północ, gdzie jedyny widok stanowiła mozaika dróg i kolorowych dachów.
— Największy port na Ziemi. Największe miasto na świecie, jak niektórzy powiadają.
— Rzeczywiście jest ogromne, ale nie wiedziałem, że będzie aż tak…
— Ponoć jest tu już milion ludzi i cały czas ich przybywa. Budują się coraz dalej, na północ półwyspu.
Z kolei półwysep południowy, leżący po drugiej stronie cieśniny, pokrywały jałowe bagna i strome wzgórza. Kiyoaki stwierdził, że w porównaniu z miastem, tamten teren wyglądał na niezaludniony.
— Za dużo bagien, jak sądzę, i za stromo na drogi. Kiedyś pewnie wezmą się za niego, ale na razie o wiele lepiej jest tu — wzruszył ramionami Gen.
Na wyspach rozsypanych po zatoce wznosiły się siedziby cesarskich urzędników, a na najdalej położonej, a zarazem największej z nich, stała posiadłość gubernatora, przykryta złotym dachem. Na spienionej powierzchni brązowych wód zatoki unosiły się pojedyncze żaglówki i niewielkie, dymiące dwusuwy, a w marinach u brzegów wysp stały zacumowane kwadratowe barki mieszkalne. Kiyoaki z radością podziwiał cały widok.
— A może by tak się tu przeprowadzić? Jakaś praca chyba by się dla mnie znalazła.
— Na pewno! W porcie, przy rozładunku frachtowców, a pokój możesz wynajmować w pensjonacie. Pracy nie brakuje, nawet w zakładzie produkującym świece potrzebują pomocnika.
Kiyoaki przypomniał sobie moment porannego przebudzenia.
— Dlaczego tamten mężczyzna tak się złościł? Gen zmarszczył czoło.
— To było rzeczywiście dość niefortunne. Tagomi-san to dobry człowiek i zapewniam cię, że zazwyczaj nie bije swoich pomocników. Ma po prostu zszarpane nerwy. Nie udaje nam się przekonać władz do uruchomienia zapasów ryżu, którymi można by nakarmić wszystkich ludzi uwięzionych w dolinie. Ten człowiek od świec zajmuje dość wysoką pozycję w tutejszej społeczności japońskiej i walczy już od kilku miesięcy. Jest zdania, że chińscy urzędnicy siedzą tam na wyspie — mówił wskazując dłonią w dal — i czekają, aż większość ludzi na lądzie po prostu umrze z głodu.
— To jakieś szaleństwo, przecież to Chińczycy!
— Owszem, wielu jest Chińczyków, ale to tylko oznacza, że Japończyków jest jeszcze więcej.
— Jak to możliwe?
Gen przyjrzał mu się uważnie.
— W centralnej dolinie jest nas o wiele więcej niż Chińczyków. Pomyśl o tym. Nie jest to do końca takie oczywiste, bo tylko Chińczycy mają prawo do posiadania ziemi na własność. Budują więc swoje pola ryżowe, szczególnie w stronach, z których pochodzisz ty, daleko na wschodzie. Z kolei w dolinie, w jej górnych i dolnych partiach żyją głównie Japończycy, a na pogórzu i w nabrzeżnym pasie gór jest nas jeszcze więcej. Prawda jest taka, że byliśmy tu pierwsi, rozumiesz? A teraz przyszła wielka powódź, mnóstwo ludzi uciekło, porzuciło swój dobytek i cierpi głód. Więc chińscy biurokraci myślą sobie, że kiedy tylko woda opadnie i znów wyłoni się ląd, zakładając oczywiście, że kiedyś to nastąpi, będą mogli wysłać w teren doliny nowych imigrantów — przecież większość żyjących tam wcześniej Japończyków i rdzennych mieszkańców zmarła z głodu — tym razem jednak będą to wyłącznie Chińczycy.
Kiyoaki nie wiedział, co odpowiedzieć.
Gen przyglądał mu się z zaciekawieniem. Był zadowolony.
— No i wiesz, Tagomi próbował uruchomić pomoc na własną rękę, a my pomagaliśmy ją nieść w głąb lądu i na tereny dotknięte powodzią, lecz nie idzie nam najlepiej i wiele nas to wszystko kosztuje, staruszek chodzi zdenerwowany, a to się odbija na jego biednych pracownikach — mówił, śmiejąc się, Gen.
— Mimo wszystko uratowałeś tych Chińczyków, którzy utkwili na drzewach.
— Tak, tak. Taką mamy pracę. Dobro musi wypływać z dobra, prawda? Tak przynajmniej mówi staruszka, u której mieszkasz, oczywiście ją też czasem ponosi.
Obserwowali teraz kolejny jęzor mgły wsuwający się w cieśninę. Deszczowe chmury na horyzoncie wyglądały jak nadciągająca flota.
Czarne strugi deszczu zdążyły już zmyć opustoszały półwysep południowy.
Gen poklepał Kiyoakiego przyjacielsko po plecach:
— Chodźmy, muszę wziąć dla niej kilka rzeczy ze sklepu.
Udali się na stacją kolejową i wsiedli do pierwszego tramwaju, jadącego do zachodniej części miasta, leżącej po stronie oceanu. Tramwaj toczył się z góry i pod górę. Jechali ulicami, przez cieniste dzielnice mieszkalne i tereny należące do władz, mijali betonowe fortece i wjeżdżali na wysokie wzgórza, z których roztaczał się widok na poplamioną taflę oceanu, przecinali też szerokie esplanady, obsadzone sadami wiśniowymi. Gen opowiadał, że to właśnie w tej pagórkowatej okolicy, na północ od fortyfikacji stały najbogatsze pałace i rezydencje. Kioaki podziwiał je z okna drewnianego wagonu, który z piskiem i łoskotem toczył się do przodu. Kiedy wjechali na szczyt kolejnej stromej ulicy, ich oczom ukazał się widok na świątynie na górze Tamalpi. Zjechali w dolinę i przesiedli się do innego tramwaju, jadącego na wschód. Następnie, z torbami wypełnionymi żywnością, kupioną na targu specjalnie dla właścicielki pensjonatu, przejechali przez półwysep i wrócili do Japantown.
Po powrocie Kiyoaki poszedł do skrzydła dla kobiet, zobaczyć jak się miewa Peng-ti i jej dziecko. Dziewczyna siedziała w glifie okiennym i trzymała dziecko w ramionach, wyglądała na opuszczoną i samotną, a jej twarz była bez wyrazu. Ani nie wyszła w miasto na poszukiwanie swoich chińskich krewnych, ani nie szukała pomocy u chińskich władz, które zresztą nieskore były do jakichkolwiek działań w tę stronę — ewidentnie nic ją nie interesowało. Siedziała u Japończyków jak w kryjówce, choć nie znała japońskiego, a przecież tylko tego języka tutaj używano, chyba, że ktoś chciał coś bezpośrednio od niej to wtedy wyjątkowo przechodził na chiński.
— Chodź ze mną na zewnątrz — powiedział w jej ojczystym języku — dostałem od Gena trochę pieniędzy na pociąg, możemy zobaczyć Złotą Bramę.
Zawahała się, lecz w końcu przystała na propozycję. Kyoaki zabrał ją więc na przejażdżkę siecią tramwajową, którą właśnie poznał. Następnie zeszli ścieżką w dół, do parku wychodzącego na cieśninę. Mgła już niemal całkowicie wyparowała, a niebo nie zdążyło jeszcze zakryć się czarnymi chmurami. Miasto i zatoka tonęły w świetlistym blasku promieni słońca. Brązowa powódź nieustannie wlewała się do morza, a prędkość jej nurtu znaczyły dryfujące w wodzie przedmioty i ciągnące się długie strugi piany. Najwyraźniej zaczynał się odpływ. Wszystkie pola ryżowe centralnej doliny zmyło z powierzchni ziemi i spłukało do oceanu. W głębi lądu wszystko będzie musiało być odbudowane na nowo. Kiyoaki wypowiedział na głos ostatnie zdanie, a na twarzy Peng-ti pojawiła się fala gniewu, dziewczyna jednak od razu się otrząsnęła.
— Bardzo dobrze — powiedziała — nie chcę już nigdy więcej oglądać tego miejsca.
Kiyoaki, zdziwiony, wbił w nią wzrok. Nie miała więcej niż szesnaście lat. Co się stało z jej rodzicami i krewnymi? Nie opowiadała o tym, a on z grzeczności nie pytał.
Zamiast tego usiedli w rzadko widywanym ostatnio słońcu i patrzyli na zatokę. Po jakimś czasie dziecko zaczęło kwilić, więc Peng-ti w dyskretny sposób je nakarmiła. Kiyoaki spoglądał to na twarz dziewczyny, to na wartki prąd odpływu w okolicach Złotej Bramy i rozmyślał o Chińczykach, o ich nieprzejednanej biurokracji, o ogromnych miastach i chińskim panowaniu nad Japonią, Koreą, Mindanao, Aozhou, Yingzhou i Inkami.
— Jak się nazywa twoje dziecko? — zapytał Kiyoaki.
— Hu Die — odpowiedziała dziewczyna — to znaczy…
— Rusałka — powiedział po japońsku Kiyoaki. — Rozumiem. — Machnął ręką, a ona uśmiechnęła się i skinęła głową.
Chmury znów zasłoniły słońce i od razu poczuli chłód morskiej bryzy, następnym tramwajem wrócili więc do Japantown. Po powrocie do pensjonatu Peng-ti udała się do skrzydła dla kobiet, a jako że w części męskiej nie było nikogo, Kiyoaki postanowił wstąpić do sąsiedniego zakładu produkującego świece i zapytać o pracę. W warsztacie na pierwszym piętrze nie zastał nikogo, lecz usłyszał jakieś głosy na drugim piętrze, więc wszedł po schodach na górę.
Na drugim piętrze znajdowały się pokoje księgowych i inne biura. Wielkie drzwi gabinetu mistrza były zamknięte, lecz spoza nich dobiegały wyraźne głosy. Kiyoaki podszedł do drzwi i usłyszał dwóch mężczyzn rozmawiających po japońsku.
— …ale jak skoordynować nasze działania? Skąd możemy mieć pewność, że wszystko rozpocznie się dokładnie w tej samej chwili?
Nagle drzwi się otworzyły, silna ręka chwyciła Kiyoakiego za szyję i wciągnęła do pokoju. Wpatrywało się teraz w niego ośmiu, może dziewięciu Japończyków, usadowionych wokół starszego, łysego obcokrajowca, siedzącego w fotelu dla gości specjalnych. Mistrz od świec ryknął na całą salę.
— Kto go tu wpuścił?!
— Na dole nikogo nie było… — odpowiedział Kiyoaki. — Chciałem tylko zapytać, czy…
— Co usłyszałeś?! — Japończyk spojrzał na niego tak, jakby chciał uderzyć chłopca liczydłem albo zrobić coś jeszcze gorszego. — Jak śmiesz nas podsłuchiwać! Moglibyśmy za to przywiązać ci do kostek kamienie i wrzucić do zatoki!
— To jeden z wieśniaków, którego wyłowiliśmy z doliny — odezwał się Gen, siedzący dotąd w rogu sali. — Zdążyłem już go trochę poznać, a teraz, skoro już tu jest, mogę równie dobrze wciągnąć go na listę. Według mnie jest sprawdzony, a poza tym nie ma tu nic lepszego do roboty. Prawdę mówiąc, myślę, że może nam się przydać.
Kiedy starzec wyrzucał z siebie jakieś słowa sprzeciwu, Gen wstał i złapał Kiyoakiego za poty koszuli.
— Niech ktoś zamknie te drzwi — rzucił w stronę stojących obok, młodszych mężczyzn, którzy od razu wykonali rozkaz. Następnie zwrócił się Kiyoakiego: — posłuchaj mnie, młodzieńcze, my staramy się pomagać Japończykom, dokładnie tak, jak ci mówiłem u Bramy.
— Zgadza się.
— W rzeczywistości jednak planujemy ich uwolnić. Nie tylko tutejszych, lecz również tych w Japonii.
Kiyoaki przełknął ślinę, a Gen energicznie nim potrząsnął.
— O to przede wszystkim chodzi, o Japonię. O wojnę, o niepodległość starego państwa, którą można prowadzić również tutaj. Jeśli chcesz, możesz pracować dla nas i dołożyć się do największej ze spraw, jakie istnieją dla Japończyka. Wchodzisz, czy rezygnujesz?
— Wchodzę — odpowiedział Kiyoaki — oczywiście, że wchodzę! Powiedz mi tylko, co mam zrobić!
— Na razie możesz usiąść i się zamknąć — rzucił Gen. — Przede wszystkim słuchaj uważnie, później dowiesz się więcej.
Starszy mężczyzna pośrodku pokoju zadał pytanie w swoim języku. Inny machnął ręką na Kiyoakiego i odpowiedział coś w tym samym języku, a później zwrócił się do Kiyoakiego po japońsku.
— To jest doktor Ismail, przybył do nas z Trawankoru, ze stolicy Ligi Indyjskiej, on nam pomoże w zorganizowaniu ruchu oporu przeciwko Chińczykom. Jeśli masz zamiar zostać na tym spotkaniu, musisz przysiąc, że nigdy nikomu nie powiesz o tym, co tu słyszałeś i widziałeś. Uznamy wtedy, że jesteś oddany sprawie, bez możliwości wycofania się. Zginiesz, jeśli dowiemy się, że z kimś na ten temat rozmawiałeś. Rozumiesz?
— Rozumiem — powiedział Kiyoaki — wchodzę w to, już powiedziałem. Możecie bez obaw kontynuować. Całe życie pracowałem jako niewolnik dla Chińczyków z doliny. Mam tego dosyć.
Zgromadzeni w pokoju mężczyźni wpatrywali się Kiyoakiego i tylko Gen uśmiechnął się na widok tak młodego chłopca, używającego określenia „całe życie”. Kiyoaki zauważył to i spiekł raka. Mówił prawdę, bez względu na to, ile miał lat, przybrał poważną minę i usiadł na podłodze, w kącie, przy drzwiach.
Mężczyźni wrócili do rozmowy. Zadawali cudzoziemcowi kolejne pytania, a on patrzył na nich zimnym, ptasim spojrzeniem i gładził swoje siwe wąsy, dopóki nie odezwał się do niego tłumacz, używający płynnego języka, który brzmiał, jakby brakowało w nim niektórych głosek, przez co słowa wydawały się niedokończone. Starzec jednak rozumiał go i udzielał dokładnych i wyczerpujących odpowiedzi, zatrzymując się co kilka zdań, aby młody tłumacz mógł powtórzyć wszystko po japoń-sku. Starzec był najwyraźniej przyzwyczajony do pracy z tłumaczem.
— Mówi, że jego kraj przez wiele stuleci cierpiał w jarzmie Mogołów, lecz w końcu się wyzwolił, dzięki akcji zbrojnej zorganizowanej przez Keralę. Wszystkie użyte przez niego techniki wojenne zostały spisane i usystematyzowane, tak że można się ich nauczyć. Kerala został zamordowany około dwadzieścia lat temu. Doktor Ismail mówi, że była to ogromna tragedia, której nie sposób opisać słowami, i że nadal czuje się wstrząśnięty, kiedy o tym opowiada. Jedyne, co pozostaje, to nieustannie dawać z siebie wszystko i robić to, czego życzyłby sobie Kerala. Pragnął on uwolnić od imperiów wszystkich ludzi na świecie. Dzięki niemu Trawankor jest teraz częścią Ligi Indyjskiej, która co prawda boryka się z wewnętrznymi konfliktami i nierzadko są to krwawe konflikty, lecz jej członkowie najczęściej starają się wspólnie rozwiązywać problemy, jak równy z równym. Mówi, że ten rodzaj ligi został pierwotnie opracowany tutaj, w Yingzhou, na wschodzie, przez rdzennych mieszkańców z rodu Hodenosaunee. Narody Firanii zajęły większość wschodniego wybrzeża Yingzhou, podobnie jak my zajęliśmy zachód. Wielu starych osadników poumierało na przeróżne choroby, z resztą tak jak tu, zaś naród Hodenosaunee nadal kontroluje tereny wokół Wielkich Jezior, ponadto Trawankorczycy pomogli im uporać się z muzułmanami. On mówi, że to jest właśnie klucz do zwycięstwa — ci, którzy walczą z wielkimi imperiami muszą współpracować. Mówi, że udało im się nawet pomóc Afrykanom, gdzieś daleko, na głębokim południu, królowi plemienia Basuto, o imieniu Moshesh. Doktor mówi, że udał się tam osobiście i sam organizował wsparcie dla ludności plemiennej, która dzięki temu mogła bronić się przed muzułmańskimi handlarzami niewolników i przed wrogim plemieniem Zulusów. Bez ich pomocy Basuto najprawdopodobniej nie przetrwałoby do dziś. — Zapytaj go, co ma na myśli, mówiąc o wzajemnej pomocy?
Stary lekarz pokiwał głową, kiedy przełożono mu pytanie. Wyliczał na palcach kolejne punkty swojej odpowiedzi.
— Mówi, że najpierw pomagają, ucząc ludzi specjalnego systemu, opracowanego przez Keralę, który umożliwia sprawną organizację sił zbrojnych i oddziałów bojowych w przypadku, gdy armia przeciwnika jest znacznie większa. Po drugie, w niektórych przypadkach mogą pomóc w zakresie zbrojeń, a jeśli uznają, że poważnie myślimy o współpracy wtedy mogą nawet zorganizować przerzut broni. I po trzecie, co zdarza się bardzo rzadko, mogą się włączyć do walk, jeśli uznają, że takie rozwiązanie jest konieczne do zmiany biegu wydarzeń.
— Skoro walczyli z muzułmanami, dokładnie tak, jak Chińczycy, to dlaczego mieliby nam pomagać?
— Mówi, że to dobre pytanie, że chodzi o utrzymanie równowagi, o nastawianie dwóch największych potęg przeciwko sobie. Chińczycy walczą z muzułmanami na całym świecie, nawet w Chinach, gdzie wybucha mnóstwo muzułmańskich rebelii. Na chwilę obecną muzułmanie żyjący w Firanii i w Azji są skłóceni i mocno osłabieni, lecz nadal walczą z Chińczykami, nawet tu, w Yingzhou. Tymczasem Chiny obrastają w następne kolonie, mają je już na tej ziemi i po drugiej stronie Dahai i mimo że rządy dynastii Qing są nieudolne i zepsute, to jednak ich zakłady nie przerywają produkcji. Do Chin złoto spływa nieprzerwanym strumieniem z Yingzhou i z kraju Inków. Bez względu na to, jak złe nie byłyby ich rządy, i tak będą się bogacić. W tej sytuacji, mówi, Trawan-kor zastanawiają się, w jaki sposób nie dopuścić, aby Chiny stały się potęgą, zdolną zawładnąć całym światem. Jeden z Japończyków parsknął:
— Nikt nie jest w stanie zawładnąć całym światem — rzekł — jest za duży. Cudzoziemiec zapytał o słowa, które właśnie padły, więc tłumacz od razu je przełożył. Doktor Ismail uniósł palec, wsłuchując się w ich treść, po czym odpowiedział:
— Mówi, że kiedyś tak było, ale teraz, w dobie parowców, dalekodystansowej komunikacji poprzez ki, handlu i podróży transoceanicznych, maszyn dysponujących siłą tysięcy wielbłądów, może się zdarzyć, że jakieś odległe państwo zdobędzie przewagę nad pozostałymi i zacznie się rozrastać. Jest coś takiego, jakby to nazwać, jak podnoszenie potęgi do potęgi. Najlepiej więc nie dopuszczać, do nadmiernego wzrostu potęgi żadnego z państw, co najczęściej uruchamia cały negatywny proces. Mówi, że kiedyś, przez jakiś czas, to islam pretendował do miana władcy świata, zanim Kerala nie uderzył w samo serce starych, muzułmańskich imperiów i nie złamał ich. Być może Chiny potrzebują podobnej kuracji. Wtedy nie byłoby już na świecie imperiów, ludzie postępowaliby zgodnie ze swoją wolą i łączyliby się w ligi z każdym, kto byłby skory do współpracy.
— Ale w jaki sposób mielibyśmy kontaktować się z naszymi sojusznikami, skoro żyjemy po drugiej stronie świata?
— Zgadza się, to nie jest takie proste, ale parowce są naprawdę szybkie. Da się to zrobić. Udało się już w Afryce i w kraju Inków. Poza tym społeczności lokalne można łatwo połączyć siecią komunikacji ki.
Rozmowa toczyła się dalej. Padały coraz bardziej szczegółowe i techniczne pytania, w których Kiyoaki całkiem się pogubił, jako że nie wiedział, gdzie leżą takie miejsca jak Basuto, Nsara, Seminole i inne. Po dłuższym czasie Doktor Ismail zrobił się wyraźnie zmęczony, więc spotkanie zakończono wspólną herbatą. Kiyoaki pomagał Genowi napełniać czarki i podawać je zgromadzonym. Później Gen zabrał go na dół i otworzył z powrotem frontowe drzwi zakładu.
— Omal nie narobiłeś mi kłopotów — rzekł do Kiyoakiego — a przy okazji i sobie samemu. Będziesz musiał się dla nas sporo napracować, żeby wynagrodzić mi to, że mnie tak nastraszyłeś.
— Przepraszam, wszystko odpracuję, dziękuję, że mi pomagasz.
— Ach, to uczucie jest jak trucizna. Najlepiej będzie, jak obaj będziemy robić swoje.
— Racja.
— Teraz słuchaj. Staruszek przyjmie cię do zakładu produkującego świece, a ty zamieszkasz bramę obok. I czy będzie cię walił liczydłem po głowie, czy nie, twoim głównym zajęciem będzie dostarczanie dla nas wiadomości. Jeśli Chińczycy zwietrzą naszą działalność, zrobi się nieprzyjemnie, ostrzegam z góry. Idziemy na wojnę, rozumiesz? To będzie wojna prowadzona potajemnie, pod osłoną nocy, w wąskich alejkach i na wodach zatoki. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Gen spojrzał mu w oczy.
— Przekonamy się. Najpierw udamy się z powrotem do doliny i zaniesiemy informacje na pogórze, do moich znajomych. Potem wrócimy do miasta i weźmiemy się do pracy.
— Cokolwiek rozkażesz.
Pomocnik mistrza oprowadził Kiyoakiego po całym zakładzie miejscu, które wkrótce przyjdzie mu poznać tak dobrze. Następnie wrócił do pensjonatu obok. Peng-ti pomagała w tym czasie staruszce przy krojeniu warzyw. Hu Die wygrzewała się na słońcu, leżąc w koszu na bieliznę. Kiyoaki usiadł przy dziecku, podał mu do zabawy swój palec i zamyślił się. Patrzył, jak Peng-ti uczy się japońskich nazw poszczególnych warzyw. Ona też nie chciała wracać do doliny. Staruszka całkiem dobrze mówiła po chińsku, więc kobiety mogły ze sobą swobodnie rozmawiać. Peng-ti nie mówiła jednak o swojej przeszłości więcej niż Kiyoakiemu. W kuchni było ciepło, na zewnątrz znów zaczął padać deszcz. Dziecko uśmiechnęło się, jakby chciało dodać mu pewności siebie.
Kiedy następnym razem poszli do parku nad Złotą Bramą i patrzyli na brązową plamę powodzi, spływającą nieustannie do morza, Kiyoaki usiadł na ławce obok Peng-ti.
— Muszę ci coś powiedzieć — zwrócił się do niej. — Zamierzam zostać w tym mieście. Muszę jeszcze tylko wrócić do doliny, żeby oddać jedwabniki Pani Yao, ale wrócę tu i zamierzam tu zamieszkać.
Skinęła głową.
— Ja też — pomachała dłonią do swojego dziecka. — Dlaczegóż mieli byśmy stąd wyjeżdżać? — Podniosła Hu Die nad głowę i zwróciła ją pokolei we wszystkie cztery strony świata.
— To jest twój nowy dom, Hu Die! Tutaj będziesz dorastać! Hu Die wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Kiyoaki roześmiał się.
— Tak, z pewnością się jej tu spodoba. Ale posłuchaj mnie, Peng-ti, zamierzam też… — zastanowił się — zamierzam pracować dla Japonii, rozumiesz?
— Nie.
— Zamierzam pracować dla Japonii, przeciwko Chinom.
— Teraz rozumiem.
— Będę pracował przeciwko Chinom. Zagryzła zęby.
— Myślisz, że mnie to interesuje?
Spojrzała na zatokę i na Wewnętrzną Bramę, gdzie brązowa woda wcinała się pomiędzy zielone wzgórza.
— Tak bardzo się cieszę, że tu jestem — spojrzała mu w oczy, a on poczuł, że serce mocniej mu zabiło. — Pomogę ci.
Jako że dynamiczny rozwój chińskiego imperium zaczął w dużej mierze zależeć od kondycji marynarki, chińska flota po raz kolejny rozrosła się do rozmiarów największej na świecie. Oczywiście nacisk kładziono przede wszystkim na ładowność, przez co typowe chińskie jednostki z okresu wczesnej współczesności były ogromne i powolne. Prędkość nie była wówczas brana pod uwagę i dopiero później Chiny miały z tego powodu poważne problemy, w trakcie morskich sporów z Hindusami i z muzułmanami z Afryki, z terenów śródziemnomorskich i z Firanii. Po wodach Morza Śródziemnomorskiego, Morza Islamu, pływały małe jednostki, budowane przez muzułmanów, lecz były one znacznie szybsze i bardziej zwrotne od swoich chińskich rówieśników. Floty muzułmańskie pokonały floty chińskie w kilku decydujących bitwach morskich dziesiątego i jedenastego stulecia, dzięki temu zachowano równowagę sil, a chińska dynastia Qing nie zawłaszczyła hegemonii nad światem. Rządy muzułmańskich państw nie zaprzestały jednak korsarskiej gospodarki, która stała się głównym źródłem ich dochodu i powodem tarć na linii islam-Chiny, co z kolei było jednym z wielu czynników prowadzących do wojny. Kiedy okazało się, że wody mórz i oceanów zajmują więcej powierzchni Ziemi niż ląd stały, wtedy przed handlem i sztuką wojenną otworzyły się nowe możliwości. Zdumiewająca prędkość i sterowność muzułmańskich statków dawała im przewagę, dzięki której mogli rzucić wyzwanie potędze morskiej Chin.
Rozwój maszynerii parowej i budowa metalowych kadłubów, zapoczątkowane w Trawankorze, zostały szybko przejęte przez dwie hegemonie Starego Świata, lecz wysoki poziom zaawansowania umożliwił Lidze Hinduskiej rywalizację z obiema potęgami.
Zatem dwunasty i trzynasty wiek według kalendarza muzułmańskiego lub okres panowania dynastii Qing w Chinach wypełniła walka tych trzech dominujących kultur Starego Świata o kontrolę nad globem i jego bogactwami naturalnymi, nad Aozhou oraz interiorem Starego Świata, który był już całkowicie zasiedlony i eksploatowany.
Problem tkwił w tym, że stawka była zbyt wysoka. Dwa największe imperia były najsilniejsze i najsłabsze zarazem. Dynastia Qing nie tylko rozrastała się na własnym terytorium, ale również na północ i na zachód oraz powiększała zdobycze na Nowym Świecie. Tymczasem muzułmanie kontrolowali ogromną część Starego Świata i wschodnie wybrzeża Nowego Świata. Wschodni brzeg lądu oceanicznego Yingzhou zajmowali muzułmanie, centrum należało do Ligi Plemion, a zachód do Chińskich osadników, ostatnio również Trawankor założył tam kilka swoich portów handlowych. Państwo Inków było polem bitwy między Chińczykami, Hindusami z Trawankoru i muzułmanami z zachodniej Afryki.
Świat podzieliły między siebie dwie wielkie hegemonie: Chiny i islam oraz dwie mniejsze ligi: Indyjska i Yingzhou. Chińska potęga ze swoim handlem i podbojami sięgała z czasem coraz dalej w Dahai. Zasiedlono Aozhou, zachodnie wybrzeża Yingzhou, kraj Inków i wiele innych miejsc, do których dało się dotrzeć drogą morską. Chiny stały się prawdziwym Królestwem Środka i nie tylko nazwa o tym świadczyła, lecz również i liczby, które umiejscawiały je dokładnie w centrum świata, lecz przede wszystkim ich potężna, nowa flota. Chiny stanowiły teraz realne zagrożenie dla wszystkich nacji na świecie i to bez względu na wewnętrzne problemy, z jakimi borykała się biurokracja Qing.
W tym samym czasie Dar al-Islam rozprzestrzeniał się na terenach Afryki, wzdłuż zachodnich wybrzeży Yingzhou, w centralnej Azji i w Indiach, których na dobrą sprawę, nigdy nie opuścił, obecny był również w południowo-wschodniej Azji, a nawet na oddalonych od reszty świata, zachodnich wybrzeżach Aozhou.
Pomiędzy tymi dwoma rozrastającymi się mocarstwami tkwiły Indie. Tam przodował Trawankor, lecz zarówno Pendżab, Bengal, Radżastan, jak i wszystkie inne państwa subkontynentu indyjskiego prosperowały na własną rękę i prowadziły ożywioną politykę zagraniczną, zawsze pełną sporów, zamieszania i rozbieżności, lecz za to wolną od absolutnej władzy cesarzy i kalifów. Polityczny i kulturalny ferment zaogniali dodatkowo wielcy intelektualiści, którzy ściągali do Trawankoru z całego świata, jako że indyjskie przyczółki handlowe znajdowały się już na wszystkich kontynentach; nieustannie w opozycji do hegemonów i w przymierzu z wrogami islamu, a czasem nawet i Chin, z którymi Indie miały niełatwe stosunki, gdyż zarówno się ich bały, jak i ich potrzebowały, lecz gdy mijały kolejne dekady i stare muzułmańskie imperia coraz agresywniej posuwały się na wschód, przez Transoksanię i na północ Azji, wtedy Indie coraz bardziej zaczęły skłaniać się ku Chinom, z którymi mogłyby stworzyć właściwą przeciwwagę, jednocześnie wierząc, że naturalny mur w postaci Himalajów i wielkiej dżungli birmańskiej uchroni je przed negatywnymi wpływami chińskiego protektoratu.
Często się zdarzało, że państwa indyjskie wchodziły w kłopotliwe przymierza z Chinami, licząc po cichu na wsparcie w walce z odwiecznym wrogiem, islamem. Więc gdy Chiny popadły w otwarty konflikt zbrojny ze światem muzułmańskim, rozgrywający się początkowo w centralnej Azji, a następnie ogarniający cały świat, Trawankor wraz z całą Ligą Indyjską zostali automatycznie weń wciągnięci. W ten sposób rozpoczęta się kolejna, śmiertelna runda hindusko-muzułmańskiej przemocy.
Wszystko zaczęło się dwudziestego pierwszego roku panowania cesarza Kuang Hsu, ostatniego władcy dynastii Qing, kiedy to wszystkie potudniowo-chińskie enklawy muzułmańskie jednocześnie wypowiedziały posłuszeństwo imperialnej władzy. Na południe wysłano mandżurskie chorągwie, którym na przestrzeni kilku lat udało się stłumić większość rebelii.
Konspiracja najwyraźniej służyła muzułmanom — ci z zachodnich Chin już od wielu pokoleń uczestniczyli w przepychankach z wojskowym dyktatem Qing, a gdy na wschodzie zaczęło dochodzić do masowych mordów ich braci w wierze, mieli do wyboru tylko dżihad albo śmierć. Wzniecili więc powstanie na odległych pustyniach i w górach centralnej Azji, a ich brązowe miasta, położone w zielonych dolinach, szybko zabarwiły się na czerwono.
Zepsuty do cna, lecz za to cieszący się niewyobrażalnie silną pozycją i niewyobrażalnie bogaty, rząd dynastii Qing wykonał kolejny ruch przeciwko muzułmańskiej rebelii i wystał na zachód Azji kompanię wojskową, która na jakiś czas zdołała opanować sytuację, gdyż na wyludnionym środku świata nie znalazło się jedno silne państwo, które skutecznie przeciwstawiłoby się chińskiej potędze. Ostatecznie jednak muzułmanie z zachodniej Azji wspólnie wypowiedzieli Chinom dżihad. Najwidoczniej nic, poza groźbą chińskiej inwazji, nie było ich w stanie zjednoczyć.
Ta nieplanowana konsolidacja islamu była wielkim osiągnięciem. Wojny między pozostałościami po imperiach Safawidów i Osmanów, między szyitami i sunnitami, sufiami i wahabitami, państwami Firanii i Maghrebem trwały nieprzerwanie przez cały okres kształtowania się ich granic, lecz nawet gdy już większość z nich uznano za suwerenne, tu i owdzie zdarzały się spory, więc początkowo nic nie wskazywało na to, żeby muzułmanie potrafili odpowiedzieć na groźbę ze strony Chin jako jedna cywilizacja.
Jednak kiedy ekspansja Chin zaczęła zagrażać całej Azji, spękany Podzielony świat islamu zmobilizował się i odpowiedział na atak zjednoczoną silą. Narastający od wieków konflikt między dwiema największymi i najstarszymi cywilizacjami osiągnął punkt kulminacyjny. Teraz każda z nich mogła zdobyć władzę nad światem lub ulec całkowitemu unicestwieniu. Trudno było sobie wyobrazić grę o wyższą stawkę.
Początkowo Liga Indyjska usiłowała zachować względną neutralność, podobnie jak zrobili to Hodenosaunee. Kiedy jednak muzułmańscy najeźdźcy wkroczyli na północ Indii, jak zresztą już nie raz się zdarzało, i podbili subkontynent aż po południe i Dekan, przekraczając Bengal i wchodząc do Birmy, wówczas wojenna zawierucha ogarnęła cały półwysep. Armie muzułmańskie prowadziły równolegle podbój Yingzhou, od wschodu na zachód, atakując zarówno Hodenosaunee w centrum, jak i Chińczyków na zachodzie. Cały świat pogrążył się w konfliktach.
Rozpętała się długa wojna.