W słoneczne poranki parki przy brzegu jeziora wypełniały się spacerującymi rodzinami. Wczesną wiosną, zanim rośliny zdążyły zmienić swoją szatę z zielonych, zbitych pączków w ciężkie, pachnące i nasycone barwami pąki kwiatów, wygłodniałe łabędzie zbierały się przy promenadzie, walcząc o okruchy czerstwego chleba, rzucane im przez dzieci. Kiedy Budur była małą dziewczynką, karmienie łabędzi było jej ulubioną zabawą, a od patrzenia na ptaki, które kotłowały się i wyrywały sobie z dziobów chleb, zawsze skręcała się ze śmiechu. Teraz sama przyglądała się dzieciom, które bawił do rozpuku ten sam widok, podczas gdy ją przeszył żal za utraconym dzieciństwem i świadomość, że łabędzie, choć tak piękne i zabawne, były też zdesperowane i głodne. Chciałaby mieć odwagę dołączyć do dzieci i razem z nimi rzucać chleb tym biednym stworzeniom, lecz jeśli zrobiłaby to teraz, wyglądałaby dziwacznie, niczym pacjent ośrodka dla umysłowo niedorozwiniętych na wycieczce szkolnej, a poza tym w ich domu i tak nie było zbędnego chleba.
Promienie słońca odbijały się od powierzchni jeziora, a budynki stojące z tyłu nabrzeżnej promenady lśniły na żółto, brzoskwiniowo i morelowo, jak gdyby same emitowały światło zamknięte jakimś sposobem we wnętrzu kamieni, z których je wzniesiono. Budur ruszyła przez stare miasto z powrotem do domu, mijając po drodze szary granit i czarne drewno starożytnych budowli. Na początku Turi był miastem rzymskim, stacją postojową na głównym szlaku przez Alpy. Ojciec kiedyś poprowadził ich w góry, ku mało znanej przełęczy zwanej Dziurką od Klucza, gdzie wyraźnie widoczne były jeszcze odcinki starych rzymskich dróg, które jak grzbiet spłoszonego smoka pięły się zakosami w górę traw, a ich bruk ewidentnie tęsknił za stopami rzymskich legionistów i handlarzy. Teraz, po stuleciach umiarkowanej popularności, Turi znów był stacją postojową, lecz tym razem dla pociągów. Przede wszystkim jednak był największym miastem środkowej Firanii, stolicą Zjednoczonych Emiratów Alpejskich.
Centrum miasta tętniło życiem, panował gwar, a tramwaje skrzypiały na ostrych łukach skrzyżowań. Budur lubiła chodzić pieszo. Na Ahaba, swojego opiekuna, nie zwracała najmniejszej uwagi, choć osobiście bardzo go lubiła i nie miała do niego żadnych pretensji, jednak nie za bardzo podobała jej się jego praca, która polegała na towarzyszeniu jej w trakcie pieszych przechadzek. Z zasady starała się od niego stronić, a jego obecność uważała za afront dla swojego honoru. Z drugiej strony doskonale wiedziała, że Ahab od razu doniesie o wszystkim Ojcu. Kiedy opowiadał mu o jej braku poszanowania dla jego pozycji, tym samym kolejny mały protest z haremu docierał, choćby i okrężną drogą, do Ojca.
Szła przed Ahabem ulicą Wysoką, pomiędzy apartamentami, stojącymi na zboczu, skąd roztaczał się wspaniały widok na całe miasto. Ich dom otoczony był przepięknym murem, na którym widniał falisty wzór z przeplatających się szarych i zielonych ciosanych kamieni. Nad drewnianą bramą rozpinał się kamienny luk, w tym samym stylu co mur ozdobiony siecią rzeźbionych pnączy wisterii chińskiej. Odnosiło się wrażenie, że nawet gdyby wyciągnięto z łuku kamień centralny, jego reszta nadal stałaby niewzruszona. Ich odźwierny, Ahmet, siedział w swoim przytulnym drewnianym gabinecie tuż za główną bramą i witał bądź zapowiadał wszystkich pragnących wejść do środka, a tym, którzy dysponowali wolną chwilą, proponował filiżankę gorącej herbaty.
Ciotka Idelba znów rozmawiała przez telefon, który stał na wewnętrznym dziedzińcu, na stoliku pod okapem, skąd praktycznie każdy wszystko słyszał. W ten sposób ojciec dbał, aby domownicy powstrzymywali się od mówienia czegokolwiek niestosownego, lecz prawda była taka, że ciotka Idelba najczęściej rozmawiała przez telefon o mikroskopijnej naturze materii i o matematyce wnętrza atomów, więc i tak nikt nie rozumiał, o czym tak naprawdę mówiła. Mimo to Budur lubiła jej słuchać, przypominały się jej wtedy bajki, które ciocia Idelba opowiadała jej w dzieciństwie, albo jej rozmowy kulinarne z matką, prowadzone najczęściej w kuchni. Gotowanie było jej kolejną pasją. Wertowała przepisy i receptury, dobierała odpowiednie przyrządy i naczynia, a wszystko wokół niej stawało się tak samo tajemnicze i ciekawe jak jej rozmowy przez telefon, jakby chciała zgotować całkiem nowy świat. Czasami po skończonej rozmowie na jej twarzy malował się niepokój, wtedy też beznamiętnie dawała przytulić się Budur i oznajmiała, że właśnie się stało: że ilmi, naukowcy i uczeni, zgotowali nowy świat, a przynajmniej byli na dobrej do tego drodze. Innym razem odłożyła słuchawkę oblana różowym rumieńcem i odtańczyła po podwórku swojego małego menueta, wyśpiewując jakieś dziwaczne sylaby i ludowe przyśpiewki praczek, „Bóg to potęga, potęga to Bóg, oczyść Panie naszą odzież oczyść nasze dusze!”.
Tym razem jednak skończyła rozmawiać, nawet nie spojrzała na Budur, wlepiła tylko wzrok w wycinek nieba, widoczny z dziedzińca.
— Co się stało, Idelbo? Znów masz globus? Globus to taki kobiecy termin na określenie lekkiej depresji, pojawiającej się bez widocznej przyczyny.
Idelba potrząsnęła głową.
— Nie nie, tym razem to mushkił — czyli konkretny problem.
— O co chodzi?
— No cóż, mówiąc prostymi słowami, naukowcy z laboratorium otrzymują bardzo dziwne wyniki i właściwie tylko do tego się to sprowadza. Nikt nie potrafi powiedzieć, co to tak naprawdę oznacza.
Rozmowy telefoniczne z laboratorium były jedynym kontaktem Idelby ze światem zewnętrznym. W Nsarze pracowała jako nauczycielka matematyki i badacz mikroskopijnej natury materii. Niestety, po przedwczesnej śmierci jej męża okazało się, że jego sprawy nie do końca były uregulowane, w wyniku czego pozostała bez środków do życia, a w ostatecznym rozrachunku wyszło na to, że ich wspólny dorobek, nad którym pracowali przez wiele lat, stał się jego dorobkiem, a ona nie miała już ani gdzie pracować, ani gdzie mieszkać. Tak przynajmniej wynikało z opowieści Yasminy, gdyż Idelba na ten temat nigdy się nie wypowiadała. Pewnego dnia po prostu zjawiła się z jedną walizką i zapłakana chciała pożalić się ojcu Budur, jej przyrodniemu bratu, który zgodził się ją przyjąć do siebie na jakiś czas. Nieco później Ojciec wyjaśnił, że właśnie po to są haremy, aby chronić kobiety, które nie mają swego miejsca.
— Twoja matka i dziewczęta narzekają na ten system, lecz w rzeczywistości, jaką mają alternatywę? Wiesz, jak wielkie byłoby cierpienie porzuconych kobiet?
Słysząc to, matka i starsze kuzynki Budur prychały i burczały coś pod nosem, czerwieniąc się. Rema, Aisza i Fatima patrzyły na nie ze zdziwieniem, próbując zrozumieć, co powinny myśleć o tym, co w rzeczywistości było dla nich całkiem naturalnym stanem rzeczy. Ciotka Idelba nigdy się na ten temat nie wypowiadała, nie narzekała na swój los ani zań nie dziękowała. Starzy znajomi nadal do niej dzwonili, szczególnie jej siostrzeniec, który borykał się z konkretnym problemem i miał nadzieję, że właśnie ona będzie mogła mu pomóc. Dzwonił regularnie. Pewnego razu Idelba próbowała wyjaśnić Budur i jej siostrom naturę owego problemu i w tym celu posłużyła się dużą tablicą i kredą.
— Atomy posiadają powłoki, niczym sfery niebieskie, jakie widujemy na starych malowidłach, otaczają one serce atomu, które jest małe i ciężkie i zbudowane z trzech rodzajów cząstek, z których każda zawiera różną ilości substancji jin, jang oraz neutralnej. Cząstki te utrzymuje przy sobie ogromna siła, która jest potężna, lecz ma niewielki zasięg, innymi słowy, nie trzeba daleko odejść od serca, aby działająca siła drastycznie osłabia.
— To tak, jak w przypadku haremu — powiedziała Yasmina.
— Mniej więcej, lecz obawiam się, że bardziej przypomina to siłę grawitacji. Tak czy inaczej, pomiędzy wszystkimi cząstkami występuje odpychanie ki, które jest równoważone przez siłę spajającą. Można powiedzieć, że obie siły rywalizują ze sobą i z innymi siłami. Niektóre ciężkie metale posiadają tak wiele cząstek, że część z nich uchodzi na zewnątrz, jedna po drugiej, owe pojedyncze, uchodzące cząstki, zostawiają po sobie charakterystyczne ślady w danych odstępach czasu. W laboratorium w Nsarze zaczęto ostatnio otrzymywać dziwne wyniki doświadczeń z jednym metalem ciężkim, elementem, który jest cięższy od złota, a w rzeczywistości jest to najcięższy z dotychczas odkrytych elementów, zwany alactinem. Bombardowali go cząstkami neutralnymi i otrzymali przedziwne wyniki na wszystkich powłokach, aż trudno to wyjaśnić, okazuje się, że serce tego elementu jest niestabilne.
— Zupełnie jak Yasmina.
— Mniej więcej, to znaczy, ciekawe, że tak mówisz, gdyż choć nie jest to całkowicie prawdą, to jednak pokazuje, w jaki sposób próbujemy wyobrażać sobie rzeczy, które są za małe, aby dostrzec je gołym okiem — zrobiła pauzę, spojrzała na tablicę i na swoich nierozumiejących słuchaczy, po czym jakaś silna emocja przemknęła jej przez twarz. — Tak… to jest następne zjawisko, które należałoby wyjaśnić, zostawmy je teraz. Potrzeba jeszcze wiele badań laboratoryjnych, zanim cokolwiek będzie jasne.
Następnie zaczęła kreślić coś w milczeniu na tablicy. Liczby, litery, chińskie ideogramy, równania, punkty i diagramy, z których powstało coś na wzór ilustracji z książki o Alchemiku z Samarkandy.
Po chwili zwolniła i wzruszyła ramionami.
— Będę musiała porozmawiać o tym z Pialim.
— A on czasem nie jest teraz w Nsarze? — zapytała Budur.
— Zgadza się — Budur już wiedziała, że to również było częścią mishkul — będziemy oczywiście rozmawiać przez telefon.
— Opowiedz nam o Nsarze — poprosiła Budur po raz tysięczny.
Idelba wzruszyła ramionami, nie była w nastroju do opowieści, właściwie to należałoby zacząć od tego, że nigdy nie była w dobrym nastroju. Długo zajęło jej przebijanie się przez grubą zasłonę żalu. Jej pierwszy mąż rozwiódł się z nią, kiedy zaczęła przekwitać, i zostawił ją bezdzietną. Drugi mąż umarł młodo. Musiała więc uporać się ze sporą dawką samotności. Mimo to Budur cierpliwie chodziła za ciotką po tarasie i po pokojach, wówczas Idelbie udawało się przezwyciężyć ból. Najwidoczniej pomagało jej w tym przechodzenie przez kolejne pomieszczenia, co współgrało z naturalnym podziałem naszego umysłu na osobne pokoje, zajmowane przez wszystkie miejsca na Ziemi, w których dotąd żyliśmy, z własnym niebem zamiast dachu, ze wzgórzami zamiast ścian i budynkami zamiast mebli — podobnie jest z ludzkimi wcieleniami, które przemieszczają się z jednego takiego pokoju do innego w ramach struktury wykraczającej poza umysł człowieka. Dawniej zajmowane pokoje nadal istnieją, a zarazem ich nie ma bądź opustoszały, więc w rzeczywistości człowiek może jedynie dobudować nowy pokój bądź pokoje albo zamknąć się w tym, w którym się znajduje, jak w więzieniu. Z kolei umysł człowieka…
Najpierw Idelba zaczęła opowiadać o tamtejszej pogodzie, o wzburzonym Atlantyku, o falach, które rozbijają się o brzeg, o wietrze, chmurach, mgle i mroźnej mżawce, a nawet o śniegu. Deszcz przeplatał się tam ze słoneczną pogodą, w czasie której jasne plamy światła płynęły po ziemi jak kry po wodzie, złocąc nadmorski bulwar, ujście rzeki i porty wielkiego miasta, wypełniającego całą dolinę, po obu stronach rzeki i ciągnącego się w górę aż do Anjou. Mieszkańcy wszystkich państw Azji i Firanii ściągają właśnie tam, do miasta wysuniętego najdalej na zachód, gdzie spotykają kolejną falę ludzi, napływającą ze świata drogą morską. Byli tam przystojni Hodenosaunee, drżący o życie Inkowie, wygnani ze swojego imperium, odziani w barwne sarape i obwieszeni złotą biżuterią, która łyskała metalicznym poblaskiem w szare, zimowe popołudnia, zlane zimnym, sztormowym deszczem. Te egzotyczne szczegóły, jak mówiła Idelba, czyniły Nsarę miastem fascynującym, a do tego takie atrakcje, jak ambasady Chin i Trawankoru, które pracowały nad umocnieniem postanowień powojennych traktatów i stały tam jak pomniki wojennej klęski islamu — długie, kwadratowe budynki bez okien na końcu dzielnicy portowej. Kiedy Idelba opowiadała o Nsarze, jej oczy lśniły, jej głos ożywiał się i prawie zawsze, jeśli tylko sama sobie nie przerywała w pół zdania, kończyła opowieść, wykrzykując Nsara! Nsara! O, Nssssarrrra! A potem najczęściej siadała, tam, gdzie stała, j zatapiała głowę w dłoniach, całkiem załamana. Budur była pewna, że Nsara to najpiękniejsze i najbardziej podniecające miasto na świecie.
Ludzie z Trawankoru już dawno założyli tam buddyjski klasztor i szkołę, jak zresztą robili w każdym mieście i wiosce na świecie, takie przynajmniej miało się wrażenie, widząc najnowocześniejsze laboratoria i wydziały, stojące tuż obok starej medresy i meczetu, które funkcjonowały nieprzerwanie i w niezmienionej formie od lat dziewięćsetnych. Idelba mówiła, że duchowni z medresy wyglądali przy buddyjskich mnichach i nauczycielach na prowincjonalnych ignorantów, mimo iż ci drudzy zawsze odnosili się z uprzejmością do muzułmańskich praktyk, nie wywyższali się i byli pełni szacunku. Z czasem część sufickich nauczycieli i reformistycznych duchowych zbudowało swoje własne laboratoria i uczęszczało na wykłady do klasztornych szkół, aby przygotować się do badań nad prawami natury w swoich własnych placówkach.
— Dali nam czas na przeżucie, przełknięcie i strawienie gorzkiej pigułki przegranej — mówiła Idelba o buddystach. — Chińczycy postąpili bardzo sprytnie, trzymali się z dala i pozwalali Hindusom pełnić rolę swoich emisariuszy. Dzięki temu, nie było nam dane doświadczyć prawdziwej bezwzględności Chińczyków. Mamy teraz wrażenie, jakby cala ta historia skończyła się na przybyszach z Trawankoru.
Budur miała wrażenie, że Chińczycy nie byli aż tak twardzi, jak zapewne mogliby być. Nawet Ojciec przyznawał, że wyplata reparacji wojennych nadal była możliwa, a jeśli nie, to przecież dług zawsze można było anulować albo podzielić na raty. Jedynym widocznym śladem, jaki pozostawili po sobie zwycięzcy — z założenia narzucający swoją wolę przegranym — były, przynajmniej w Firanii, buddyjskie szkoły klasztorne i szpitale. Ciemną zaś stroną, swoistym cieniem zdobywców, było opium, które stawało się coraz bardziej powszechne we wszystkich fi-rańskich miastach. Przeczytawszy dzienną prasę, ojciec stwierdził gniewnym tonem, że narkotyk musiał docierać do nich z Afganistanu i z Birmy, a przerzut na pewno kontrolowali Chińczycy. Nawet w Turi można było spotkać zbłąkane dusze z robotniczych dzielnic, ogłupione dziwnie pachnącym dymem. Ciotka Idelba mówiła, że w Nsarze, jak i w innych światowych miastach jej formatu, narkotyk był równie szeroko rozpowszechniony, mimo iż było to światowe miasto islamu, jedyna muzułmańska stolica, ocalała z czasów wojny. Inne, takie jak Konstantynopol, Kair, Moskwa, Teheran, Zanzibar, Damaszek czy Bagdad zostały zniszczone bombami zapalającymi i do dziś nie ukończono odbudowy wielu z nich.
Nsara jednak przetrwała. Teraz była miastem sufich, miastem naukowców, miastem Idelby. Przeprowadziła się tam po dzieciństwie spędzonym w Turi, na rodzinnej farmie w Alpach, gdzie po raz pierwszy poszła do szkoły, a język matematyki od razu przemówił do niej ze stron podręczników. Doskonale go rozumiała i bardzo szybko zaczęła się sprawnie posługiwać tym dziwnym językiem alchemii, którego gramatykę wykładali jej starsi naukowcy. Naśladowała swoich nauczycieli, coraz ciężej pracowała i coraz więcej się uczyła, aby już w wieku dwudziestu lat wnieść swój wkład w teoretyczne spekulacje odnośnie do mikroskopijnej materii.
— Młode umysły są najlepsze w matematyce — mówiła o sobie z perspektywy wieloletniego doświadczenia. Następnie trafiła do laboratorium w Nsarze, gdzie pomagała sławnemu Lisbiemu i jego zespołowi przy składaniu cyklotronu, wyszła za mąż i rozwiodła się, następnie, bardzo szybko i w dość tajemniczych jak dla Budur okolicznościach, ponownie wyszła za mąż, co w Turi nie zdarzało się często. Później, ze swoim drugim mężem, znów dużo pracowała i była szczęśliwa, aż do jego niespodziewanej śmierci. Następnie zdarzył się kolejny tajemniczy zwrot, przeprowadziła się z powrotem do Turi. Pewnego razu Budur zapytała ją.
— Nosiłaś tam czador?
— Czasami — odpowiedziała Idelba — wszystko zależało od sytuacji. Czador posiada specyficzną moc i w pewnych sytuacjach może być pomocny. Wszystkie tego typu symbole wskazują na konkretne rzeczy, to niczym zdania wypowiadane za pomocą formy materialnej. Obcym ludziom, na przykład, hidżab może nieść następujące przesłanie: jestem muzułmanką, solidaryzuję się z naszymi ludźmi i jestem przeciwko wam i przeciwko reszcie świata. Muzułmańskim mężczyznom natomiast mówi: w porządku, będę grała z wami w tę głupkowatą gierkę, spełnię ten wasz kaprys, lecz w zamian zrobicie wszystko, co wam rozkażę. Dla niektórych mężczyzn układ ten, ta swoista kapitulacja w obliczu miłości, pełni rolę uwolnienia się od szaleństwa, wiążącego się z byciem mężczyzną. Czador więc spełniał czasem rolę peleryny czarnoksiężnika. — Widząc pełne nadziei spojrzenie Budur, natychmiast dodała — oczywiście może też być niewolniczą obrożą.
— A więc czasami nie nosiłaś go w ogóle?
— Najczęściej go nie nosiłam. W laboratorium wyglądałoby to głupio, zakładałam tam zwykłą laboratoryjną dżelabę, taką samą jak mężczyźni. Spotykaliśmy się w końcu, żeby badać budowę atomów, żeby poznawać naturę, która jest najwyższą boskością i nie zważa na różnicę płci, w naszych badaniach przecież nie o płeć chodziło. Pracowałam z ludźmi twarzą w twarz, nasze dusze spotykały się na co dzień. „Lśniące oczy — zaczęła recytować jakiś stary wiersz — objawienie nadchodzi w każdej chwili i rozrywa grube brzuchy skał”.
W ten oto sposób Idelba przeżyła swoją młodość. Teraz mieszkała w niewielkim, średnio zamożnym haremie swojego brata, który „chronił” ją w sposób wywołujący u niej coraz częstsze ataki globusu, przez co stała się osobą całkowicie nieprzewidywalną, zupełnie jak Yasmina, lecz zamiast gadulstwa zdradzała raczej tendencje do tajemniczości. Przebywając sam na sam z Budur, kiedy rozwieszały razem pranie na tarasie, patrzyła na wierzchołki drzew wystające ponad ścianami budynków. Mówiła:
— Ach, gdybym tylko mogła znów przechadzać się o świcie po opustoszałych ulicach miasta, skąpanego najpierw w błękicie a później w różach… obalić absurd, obalić świat, opierając się na jego własnych prawach. Wiem, że jest to staroświeckie, że jest to nie do przyjęcia.
Ciotka jednak z Turi nie uciekła, a Budur nie rozumiała do końca dlaczego. Mogła przecież pojechać tramwajem do podnóża wzgórz, wsiąść w pociąg, który zawiózłby ją prosto do Nsary, gdzie na pewno znalazłaby schronienie i godziwą pracę. Jeśli nie ona, to kto? Jakaż kobieta potrafiłaby się zdobyć na coś takiego? Z pewnością żadna, ciesząca się dobrą reputacją. Skoro Idelba nie potrafiłaby tego zrobić, to może nikt by nie potrafił? Budur tylko raz ośmieliła się zapytać ją o to. Ciotka wtedy potrząsnęła głową i odparła szorstko:
— Jest wiele powodów. Nie mogę teraz o nich rozmawiać. Obecność Idelby w ich domu nie dawała Budur spokoju i codziennie przypominała jej o tym, że życie kobiety w każdej chwili może roztrzaskać się jak samolot, który runął z nieba. Im dłużej to wszystko trwało, tym bardziej Budur była zaniepokojona, a ponadto zauważyła, że Idelba również zdradzała narastający niepokój, że przechodziła z pokoju do pokoju, czytając coś i mówiąc do siebie, lub ślęczała nad papierami i wykonywała obliczenia na matematycznym kalkulatorze, w postaci gęstej sieć żyłek rozpiętych na drewnianej ramie z nanizanymi koralikami różnego koloru. Potrafiła też godzinami pisać na tablicy, piszcząc i szurając kredą, pękającą czasem z trzaskiem w jej palcach. Rozmawiała też przez stojący na dziedzińcu telefon, a jej głos raz brzmiał nerwowo, innym razem zdradzał zadowolenie, a kiedy indziej znów zwątpienie lub podekscytowanie. Rozmowa toczyła się wokół liczb i symboli, wartości tego i owego, siły i jej braku oraz sił drzemiących w mikroskopijnej materii, której nikt nigdy nie zobaczy. Kiedyś patrząc na swoje równania, Idelba powiedziała:
— Nie wiem, czy wiesz, Budur, ale we wszystkich rzeczach zamknięta jest ogromna energia. Trawankorski Chandala był największym myślicielem, jakiego kiedykolwiek wydał świat, można powiedzieć, że Długa Wojna była potworną katastrofą, choćby tylko dlatego, że on w niej zginął. Na szczęście pozostawił nam wielką spuściznę, weźmy pierwszy z brzegu pomysł, równoważność masy i energii. Spójrz, powiedzmy, że masa jest miarą pewnej wagi. Mnożąc ją przez kwadrat prędkości światła, czyli pół miliona li na sekundę, otrzymujemy ogromne wartości nawet w przypadku odrobiny materii i obliczamy zamkniętą w niej energię ki. Kosmyk twoich włosów ma w sobie więcej energii niż lokomotywa.
— Nie ma się więc co dziwić, że tak trudno je rozczesać — powiedziała z zażenowaniem Budur, na co Idelba roześmiała się.
— Mimo to coś jest nie w porządku? — zapytała nieśmiało Budur. Idelba z początku nie odpowiedziała. Zamyśliła się. Przez dłuższą chwilę wszystko dookoła niej jakby przestało istnieć. Później wpatrywała się tylko w oczy Budur.
— Tylko wtedy coś jest nie w porządku, kiedy popełniamy błąd. Jak zawsze. W naturze wszystko jest w porządku.
Budur nie była tego taka pewna. To przecież natura stworzyła mężczyzn i kobiety, stworzyła ciało i krew, serce, menstruację i gorzkie uczucia… Czasami Budur miała wrażenie, że wszystko było nie w porządku, jak gdyby szczęście było okruchem suchego chleba, a jej serce wszystkimi, głodnymi łabędziami świata.
Taras na dachu był miejscem zakazanym dla kobiet. Tylko tam ktoś mógłby je obserwować z tarasów domów stojących wyżej na Wschodnim Wzgórzu Turi. Mężczyźni jednak prawie nigdy z niego nie korzystali, mimo iż był to idealny punkt widokowy, znajdujący się tuż ponad wierzchołkami parkowych drzew. Dalej, na południe od Jeziora Turi roztaczał się widok na Alpy. Kiedy mężczyzn nie było w domu, a Ahmet spał w swoim fotelu przy bramie głównej, ciotka Idelba i kuzynka Yasmina brały dwie drewniane żerdzie, których na co dzień używały do suszenia bielizny, wkładały je do garnca po oliwie z oliwek i obwiązywały sznurem w regularnych odstępach, aby następnie użyć ich jako drabiny i wspiąć się po niej na dach. Ciotka trzymała żerdzie u góry, a dziewczęta pilnowały garnca na dole i po chwili już wszystkie były na dachu, w całkowitej ciemności, pod niebem pełnym gwiazd, gdzie wiatr smagał ich twarze. Musiały mówić szeptem, żeby Ahmet ich nie słyszał i żeby przypadkiem same się nie zapomniały i nie zaczęły krzyczeć w niebo, ile sił w płucach. Alpy jawiły się w blasku pełni jak makieta wycięta z kartonu, stojąca w tle sceny teatru lalek. Były idealnie pionowe i wyglądały dokładnie tak, jak powinny wyglądać góry. Yasmina wzięła ze sobą świece i pudry, aby odmówić zaklęcia, mające zawrócić w głowach jej absztyfikantom, jak gdyby nie mieli już wystarczająco namieszane. Yasmina miała nienasycony apetyt na mężczyzn, a ich brak w haremie tylko go u niej zaostrzał. Dym z jej trawankorskiego kadzidła wzbijał się spiralną smugą w nocne powietrze. Drzewo sandałowe, drzewo nagi, piżmo i szafran. Kiedy te egzotycznie zapachy wypełniły głowę Budur, świat wydał się jej całkiem inny, rozleglejszy, pełny tajemniczych znaczeń, w którym rzeczy nasycały się swoimi znaczeniami niczym wodą, do granic wytrzymałości napięcia powierzchniowego. Wszystko stało się swoim własnym symbolem. Księżyc był teraz symbolem księżyca, niebo symbolem nieba, a góry symbolem gór. Wszystko zaś tonęło w ciemnoniebieskim oceanie tęsknoty, będącym esencją tęsknoty, bolesną i piękną, i większą niż cały świat.
Podczas kolejnej pełni Idelba nie poprowadziła kolejnej ekspedycji na dach. Tamtego miesiąca spędziła wiele godzin na rozmowach przez telefon i po każdej z nich była coraz bardziej przygnębiona. Nie opowiadała dziewczętom, o czym rozmawiała ani z kim, lecz z tonu jej głosu Budur wywnioskowała, że musiał to być jej siostrzeniec. Nie uzyskała jednak żadnego potwierdzenia swych domysłów.
Być może właśnie to sprawiło, że Budur stała się czujniejsza i wrażliwsza na wszelkie zmiany. Jednej nocy, w czasie pełni księżyca, prawie w ogóle nie spała. Budziła się co godzinę i wpatrywała się w długie cienie, tańczące na podłodze. Wyrywała się ze snów o niespokojnej gonitwie przez wąskie uliczki starego miasta, którędy uciekała przed czymś, czego do końca nie widziała. Tuż przed świtem obudził ja hałas docierający z tarasu. Wyjrzała przez okno i zobaczyła Idelbę, przenoszącą żerdzie do suszenia prania i gliniany garniec.
Budur wyślizgnęła się na korytarz, zeszła na dół i podeszła do okna w wykuszu, wychodzącego na frontowy dziedziniec. Idelba właśnie Kończyła wiązać drabinę, którą oparła o mur domostwa, tuż za rogiem domu, nieopodal głównej bramy zamykanej na noc przez Ahmeta, i wdrapała się na nią przy starym wiązie, który rósł po drugiej stronie, przy alejce odgradzającej ich domostwo od domu al-Dinów, pochodzących z Nashapuru.
Bez chwili wahania i bez jednej zbędnej myśli Budur pobiegła do pokoju i szybko się ubrała. Następnie zbiegła na dół, wyszła na dziedziniec, udała się za róg domu i wyjrzała ukradkiem, aby upewnić się, że Idelba przeszła na drugą stronę.
Ciotki nie było, Budur mogła ruszać bezprzeszkód.
Tym razem jednak zawahała się. Trudno byłoby opisać jej myśli w tym kluczowym momencie. Nie miała w głowie jednej, konkretnej. Teraz raczej ważyła całą swoją dotychczasową egzystencję: harem, humory matki, obojętność Ojca, prostą twarz Ahaba, który łaził za nią jak ogłupiały pies, płacz Yasminy i Turi, który balansował na dwóch wzgórzach, po obu stronach rzeki Limat oraz w jej głowie. Ponad tym wszystkim unosiła się ogromna i ciężka masa emocji, które kotłowały się i przelewały niczym chmury nad Alpami. To działo się w jej wnętrzu. Na zewnątrz miała wrażenie, że wpatrują się w nią setki oczu — może były to duchy towarzyszące jej w tym życiu, których nie musiała widzieć, żeby istniały, jak gwiazdy i księżyc. Zawsze tak jest w momencie zmiany, kiedy to wznosimy się ponad codzienność i odrzucamy ograniczające nas przyzwyczajenia, kiedy stajemy nadzy w obliczu własnej egzystencji, w obliczu sytuacji wyboru, niezgłębionej, mrocznej i wietrznej. W takich chwilach świat wydaje się ogromny, zbyt duży, aby dało się go ogarnąć, a jednocześnie widoczny dla wszystkich duchów — staje się centrum wszechświata.
Rzuciła się do przodu. Podbiegła do drabiny i wspięła się zwinnie do góry, dokładnie tak, jak robiła to piętro wyżej, kiedy wychodziły na dach. Gałęzie wiązu były na tyle grube i solidne, że dało się po nich zejść nieco niżej i zeskoczyć na ziemię z bezpiecznej wysokości. Twarde lądowanie ostatecznie ją obudziło, przekoziołkowała i stanęła na nogi, jakby było to w planie od samego początku.
Przebiegła na palcach przez ulicę i spojrzała w stronę przystanku tramwajowego. Serce waliło jej jak młotem i choć było chłodno, pociła się z gorąca. Teraz mogła wsiąść do tramwaju albo pójść pieszo wąskimi uliczkami, które czasami były tak strome, że na ich poboczach budowano schody. Była pewna, że Idelba pojechała na dworzec kolejowy, jeśli by jednak się myliła, mogła zawsze przerwać pościg.
Była tak wczesna pora, że nawet w czadorze żadna kobieta z dobrego domu nie wsiadłaby sama do tramwaju. W rzeczy samej, było za wcześnie, aby szanująca się kobieta chodziła również sama po ulicy. Budur wbiegła więc po schodach na szczyt pierwszej górki i zaczęła schodzić w dół wijącej się drogi przez podwórza, park, alejki, wzdłuż klombów róż, przez aleje wysadzone japońskimi klonami i ciągle w dół, tą samą, dobrze znaną drogą, prowadzącą do starego miasta i do mostu nad rzeką, za którą stał dworzec kolejowy. Wbiegła na most i zatrzymała się. Spojrzała w górę rzeki na plamę nieba prześwitującego między starymi, kamiennymi budynkami. Dalej błękitny łuk rozpinał się ponad różową linią ledwo widocznych alpejskich szczytów i tonął w odległych wodach jeziora.
Kiedy na stacji zobaczyła Idelbę czytającą rozkład jazdy, w jednej chwili straciła całą pewność siebie. Kucnęła za latarnią uliczną i odczekała chwilę, po czym zerwała się na nogi, obiegła dookoła budynek dworca, weszła do środka od drugiej strony i również stanęła przed tablicą z rozkładem jazdy. Najbliższy pociąg do Nsary odjeżdżał z toru szesnastego, na drugim końcu stacji, punktualnie o piątej. Pozostało niewiele czasu, Budur sprawdziła godzinę na zegarze wiszącym nad rzędami pociągów, pod szerokim dachem dworcowej hali. Pięć minut do odjazdu. Ruszyła zdecydowanym krokiem i wsiadła do ostatniego wagonu pociągu podstawionego do Nsary.
Pociąg szarpnął lekko i ruszył. Budur ruszyła w stronę czoła, przechodząc z wagonu do wagonu i trzymając się uchwytów na oparciach siedzeń. Jej serce biło coraz szybciej. Co powie Idelbie? A co jeśli ciotka nie wsiadła do tego pociągu, a Budur jedzie do Nsary sama, bez biletu i bez pieniędzy?
Idelba jednak była w pociągu, siedziała skulona i wpatrywała się w okno. Budur zebrała się w sobie, wpadła do przedziału i z płaczem przypadła do Idelby.
— Przepraszam ciociu! Nie wiedziałam, że jedziesz aż tak daleko. Szlam za tobą, żeby dotrzymać ci towarzystwa, masz pieniądze, żeby kupić mi bilet, prawda?
— Na Allaha! — Idelba była zszokowana, a po chwili wściekła, ale głównie na samą siebie, jak zdążyła ocenić Budur przez obficie lejące się Izy. Oczywiście ciotka nie odpuściła całkowicie i nie omieszkała wyładować się na Budur, mówiąc:
— Mam do załatwienia bardzo poważne sprawy, to nie są żadne dziewczęce igraszki! Co to będzie, co to będzie! Na następnej stacji odsyłam cię z powrotem pierwszym lepszym pociągiem!
Budur tylko potrząsała głową i pochlipywała. Pociąg zaskrzypiał przejeżdżając szybko po sieci zwrotnic. Jechali Przez wsie, tworzące monotonny krajobraz: wzgórza, domy, wzgórza, domy, pastwiska i plamy lasów — panorama okolicy przewijała się z ogromną prędkością, od patrzenia w okno Budur robiło się niedobrze, choć jeździła pociągami od dzieciństwa i nieraz z przyjemnością wychylała się przez okno w czasie jazdy.
Pod koniec długiego dnia pociąg wjechał na jałowe peryferia miasta, wyglądem zbliżonego do Downbrook, może nieco większego. Za oknem przez wiele li ciągnęły się rzędy bloków mieszkalnych, poprzetykane gęstymi skupiskami domów jednorodzinnych. Przejeżdżali nieopodal zatłoczonych bazarów, niewielkich meczetów i większych budynków o różnorakiej formie. Następnie wyłoniły się przed nimi naprawdę wielkie budowle, cała aglomeracja skupiona po obu stronach rzeki, poprzecinanej licznymi mostami, tuż przed jej ujściem do morza, które przebudowano w gigantyczny port, chroniony przez długie molo, wychodzące daleko w wodę i na tyle szerokie, że mieściła się na nim droga wraz ze straganami rozlokowanymi na poboczach.
Pociąg zawiózł je do samego centrum dzielnicy najwyższych budynków. Z ponurego dworca o przeszklonym, rozłożystym dachu wyszły na szeroką ulicę, obsadzoną po obu stronach drzewami. Dwa pasy jezdni oddzielała od siebie linia starych dębów, biegnąca prosto do centrum miasta. Znajdowały się zaledwie kilka przecznic od portu i molo, a w powietrzu unosił się zapach ryb.
Wzdłuż wysokiego brzegu rzeki biegła szeroka esplanada, osłonięta z jednej strony rzędem czerwonolistnych drzew. Idelba szła prędkim krokiem po nabrzeżu, które łudząco przypominało nabrzeże jeziora w Turi, z tym że było od niego znacznie większe. Następnie skręciła w wąską ulicę z trzypiętrowych budynków mieszkalnych. Na parterach i pierwszych piętrach mieściły się restauracje i sklepy. Po trzech stopniach Idelba weszła do jednego z domów, przeszła przez korytarz i stanęła naprzeciw trojga drzwi. Zadzwoniła do środkowych, po czym drzwi się otworzyły i wpuszczono je do mieszkania, które wyglądało jak stary, zaniedbany i rozpadający się pałac.
Jak się później okazało, nie był to pałac, lecz stare muzeum. Żaden pokój nie był tam jednak przestronny ani jakoś specjalnie ciekawy, za to było tych pokoi mnóstwo. W niektórych pomieszczeniach nie było sufitów, a w innych sufity były podwieszane. Gwałtowne przejścia pomiędzy barwami ścian i rodzajami boazerii czy lamperii świadczyły o tym, że większe pomieszczenia wielokrotnie dzielono na mniejsze. W większości pokojów nie było nic poza łóżkiem czy kołyską. Natomiast w ogromnej kuchni tłoczyło się mnóstwo kobiet gotujących posiłek lub czekających na możliwość zjedzenia go. Kobiety były w większości bardzo chude, w kuchni panował gwar i świst wiatraków w okapach nad piecem.
— Co to za miejsce? — zapytała Budur spod hidżabu.
— To jest zawija, swego rodzaju pensjonat dla kobiet — powiedziała Idelba, a następnie dodała z mdłym uśmieszkiem — taki antyharem.
Jak później wyjaśniła, w Maghrebie takie domy istniały od zawsze, a teraz można było je spotkać również w Firanii. Wojna pozostawiła po sobie mnóstwo samotnych kobiet, pomimo masowych mordów, trwających przez jej ostatnie dwie dekady, kiedy to zginęło więcej cywilów niż wojskowych, a odziały żeńskie stały się powszechne na wszystkich frontach. Turi i Emiraty Alpejskie zatrzymały w domach o wiele więcej swoich mężczyzn, niż zrobiły to inne państwa, najczęściej zaprzęgano ich do pracy w zbrojowniach. Budur raz słyszała coś o problemie wyludnienia, ale, szczerze mówiąc, nigdy się z nim nie spotkała. Jeśli natomiast chodziło o zawije, Idelba mówiła, że technicznie rzecz biorąc, nadal były one nielegalne, jako że prawo, które zabraniało kobietom posiadania własności, nie zostało jak dotąd zmienione. Mimo to rejestrowano ich rocznie dziesiątki, a może nawet setki, posługując się męskim imieniem tytularnego właściciela lub wykorzystując inne kruczki prawne.
— Dlaczego nie zamieszkałaś w zawiji po śmierci swojego męża? — zapytała Budur.
Idelba zmarszczyła brew.
— Musiałam na jakiś czas zniknąć.
Przydzielono im pokój, w którym stały trzy łóżka, lecz mieszkały w nim tylko we dwie. Trzecie łóżko będzie służyło im za biurko i stół. W pokoju unosił się kurz, małe okienka wychodziły na równie ponure okna sąsiedniego budynku, a wszystkie zwrócone były w stronę kanałów wentylacyjnych, jak Idelba nazywała te najwęższe okoliczne uliczki. Budynki stawiano tu tak gęsto, że budowniczowie musieli zostawiać gdzieniegdzie wąskie przestrzenie między domami, aby ułatwić cyrkulację powietrza.
Żadna z nich jednak nie narzekała. Miały swoje łóżka, swoją kuchnię i towarzystwo innych kobiet, więc Budur była zadowolona. Idelba nadal jednak wyglądała na zmartwioną, najprawdopodobniej czymś, co miało związek z jej siostrzeńcem, Pialim, oraz jego pracą. Kiedy siedziały w pokoju, Idelba wpatrywała się w Budur z niepokojem, którego nie potrafiła ukryć.
— Dobrze wiesz, że powinnam odesłać cię do ojca, mam już wystarczająco dużo kłopotów bez ciebie.
— Nigdzie nie pojadę. Idelba spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Przepraszam, ale ile ty masz lat?
— Mam dwadzieścia trzy lata. — (Miała je skończyć dopiero za dwa miesiące).
Idelba była zaskoczona.
— Myślałam, że jesteś młodsza.
Budur oblała się rumieńcem i spuściła głowę. Idelba zmieniła ton.
— Przepraszam, to wszystko przez ten harem i dlatego, że nie ma już dla nas mężczyzn, których mogłybyśmy poślubić. Posłuchaj mnie, nie możesz tu siedzieć bezczynnie, musisz coś ze sobą zrobić.
— Chcę tu zostać.
— Nawet jeśli zostaniesz, musisz powiadomić Ojca, gdzie jesteś, i przekonać go, że cię nie porwałam.
— Wtedy sam się tu zjawi i zabierze mnie.
— Nie sądzę, aby chciał to zrobić. Tak czy inaczej musisz mu coś powiedzieć, zadzwoń do niego albo napisz list.
Budur bała się nawet rozmowy przez telefon ze swoim ojcem. Natomiast pomysł z listem zaintrygował ją. Mogła mu wszystko wytłumaczyć, nie podając konkretnych informacji o miejscu swojego pobytu.
Usiadła na ziemi i zaczęła pisać:
Drogi Ojcze, szanowna Matko,
Udałam się w ślad za Idelba, bez jej wiedzy i zgody. Dotarłam do Nsary, gdzie chcę zamieszkać i uczyć się. Koran mówi, że wszystkie żywe istoty są równe w obliczu Allaha. Będę do was pisać regularnie, będę wiodła proste i uporządkowane życie, aby nie zhańbić dobrego imienia naszej rodziny. Aktualnie mieszkam w dobrej zawiji razem z Idelba, która dobrze o mnie dba. Poza tym w ten sposób żyje tu wiele młodych kobiet i zawsze są skore do pomocy. Będę studiować w medresie. Przekażcie proszę moje pozdrowienia dla Yasminy, Remy, Aishy, Nawah i Fatimy.
Z chwilą gdy wrzuciła list do skrzynki, przestała myśleć o Turi. Dzięki tym kilku zdaniom pozbyła się sporej części poczucia winy. Wraz z upływem kolejnych tygodni, kiedy to zajmowała się pracą biurową, sprzątaniem, gotowaniem, pomocą innym kobietom w zawiji oraz przygotowaniami do rozpoczęcia studiów na instytucie sąsiadującym z medresą, coraz wyraźniej docierało do niej, że nie otrzyma od Ojca listu z odpowiedzią. Matka była niepiśmienna, a jej kuzynkom pewnie zabraniano pisać, poza tym musiały się strasznie pogniewać na Budur za to, że je opuściła. Nie wysłano po nią również brata, który zapewne i tak nie chciałby się angażować w taką sprawę, nie zawiadomiono też policji, która mogłaby ją aresztować i odesłać do domu w zaplombowanym wagonie — na szczęście takie rzeczy właściwie nigdy nie zdarzały się. W całej Firanii dosłownie tysiące kobiet uciekały z domów, wiele z nich dobrowolnie zwalniało swoje rodziny z obowiązku troszczenia się o nie. To, co w Turi wyglądało na odwieczny system prawa zwyczajowego, którego wszyscy przestrzegali, było w rzeczywistości niczym innym jak zbiorem przestarzałych nawyków chylącego się ku upadkowi segmentu odosobnionej społeczności, żyjącej w górach, podzielającej konserwatywne upodobania i z uporem godnym lepszej sprawy wynajdującym nowe, wszechmuzułmańskie „tradycje”, nawet teraz, gdy społeczność ta znikała już z powierzchni ziemi jak poranna mgła lub, mówiąc dokładniej, jak dym nad polem bitwy. To, że już nigdy nie wróci do domu, stało się dla niej jasne jak słońce. Nikt nie mógł jej do niczego zmusić, a to, że nikt nawet nie próbował tego robić, było dla niej dodatkowym wstrząsem. Czasami wcale nie czuła, że uciekła z domu, najczęściej miała wrażenie, że została porzucona.
Każdego dnia, kiedy wychodziła z zawiji, uświadamiała sobie z całą mocą jeden zasadniczy fakt: nie mieszkała już w haremie. Mogła pójść dokąd tylko chciała i kiedy tylko chciała. Na samą myśl o tym kręciło jej się w głowie i czuła się dziwnie — wolna i osamotniona. Pewnego razu, kiedy dała się na dobre ponieść tej euforii, dostrzegła kątem oka mężczyznę wychodzącego z budynku dworca. Przez chwilę pomyślała, że był to jej ojciec, poczuła zadowolenie, a nawet ulgę. Kiedy jednak okazało się że to nie był on, jej dłonie trzęsły się do samego wieczora ze złości, wstydu i tęsknoty.
Podobne zdarzenia przytrafiły się jeszcze kilka razy. Budur zaczęła je traktować jak swego rodzaju spotkania z lustrzanym odbiciem ducha. Prześladowało ją dawne życie: jej ojciec, wujowie, brat, kuzynowie — wszyscy o twarzach obcych przechodniów, lecz wystarczająco podobni, żeby znów wtrącić ją w ten dziwny stan. Była przerażona, serce jej łomotało, mimo iż wszystkich tych mężczyzn naprawdę kochała. Tak bardzo by chciała, żeby byli z niej choć trochę dumni, żeby zależało im na niej choćby na tyle, aby po nią posłać. Lecz jeśli miałoby to oznaczać jej powrót do haremu, wolała już nigdy ich nie spotkać. Nigdy więcej nie podporządkuje się niczyim zasadom. Ostatnimi czasy nawet te codzienne, zdroworozsądkowe prawa, które obowiązywały praktycznie wszędzie, budziły w niej złość. Jak palący nerwoból przenikał ją niemy krzyk kategorycznego sprzeciwu: NIE! Islam oznaczał dosłownie poddanie się — a w jej wnętrzu brzmiało głośnie NIE! Utraciła zdolność do podporządkowania się. Kiedy policjantka pouczała ją o zakazie przechodzenia przez ruchliwą drogę portową w nieoznakowanym miejscu, Budur przeklinała ją. Na samą myśl o zasadach panujących w zawiji zaczynała zgrzytać zębami. Nie zostawiać po sobie brudnych naczyń w zlewie, prać bieliznę w każdy czwartek — NIE!
Cala złość bladła jednak w obliczu niepodważalnego faktu jej wolności. Wstawała o świcie, po raz kolejny uświadamiała sobie, gdzie się znajduje, i wyskakiwała z łóżka pełna radosnej energii. Przez godzinę z zapałem pracowała w zawiji, po czym mogła się odświeżyć i zjeść posiłek. Następnie brała się za dalszą część wspólnych prac wokół domu, czyszczenie łazienek, zmywanie naczyń i za wszystkie inne rzeczy, które niegdyś wypełniali za nią służący. O ile przyjemniej było poświęcać tej pracy godzinę każdego dnia, niż skazywać na nią dożywotnio inne istoty ludzkie! Było to dla niej takie oczywiste, stało się niemal uniwersalnym modelem organizacji ludzkiej pracy oraz wszelkich relacji międzyludzkich!
Uporawszy się z obowiązkami domowymi, wychodziła na zewnątrz, odetchnąć świeżym, oceanicznym powietrzem, które działało na nią jak słone i zimne lekarstwo. Czasem miała ze sobą listę z zakupami, czasami torbę z książkami i przyborami do pisania. Gdziekolwiek się nie udawała, zawsze przechodziła obok portu, aby jeszcze raz spojrzeć na szeroki ocean. Wiatr smagał furkoczące chorągiewki, budził się kolejny, piękny dzień, a ona stała na końcu mola i nigdzie więcej nie musiała już iść ani nic więcej robić. Najprzyjemniejsze było to, że nikt oprócz niej nie wiedział, gdzie się znajdowała. Mój Boże! Co za uczucie! W porcie tłoczyły się statki. Nitka brązowej wody wpływała do oceanu z falą odpływu, a niebo rozwadniał przejrzysty lazur — w jednej chwili poczuła się kwitnąco, w jej piersi wzburzył się ocean białych chmur, zapłakała ze szczęścia. Och, Nsara! Nsaaaarrrrra!
Najczęściej jednak na jej liście porannych obowiązków znajdowała się wizyta w Białym Półksiężycu, w domu dla niepełnosprawnych weteranów wojennych, mieszczącym się w przebudowanych koszarach daleko w górę rzeki przepływającej przez tutejszy park. Był to jeden z tych obowiązków, które podsunęła jej Idelba. Budur przekonała się, że odwiedziny te były jednocześnie straszne i podnoszące na duchu, że były dokładnie tym, czym nigdy nie były, choć zawsze powinny być piątkowe modlitwy w meczecie. Większą część baraków i szpitala zajmowały setki niewidomych żołnierzy, oślepionych przez gazy bojowe w czasie walk na wschodnim froncie. Każdego ranka zasiadali w milczeniu na łóżkach, krzesłach i wózkach, a ktoś z personelu, najczęściej któraś z kobiet, czytał im dzienną prasę, drukowaną czarnym tuszem na cienkich arkuszach papieru, oraz wiele innych tekstów. Czasem był to Koran, a kiedy indziej hadisy, choć te cieszyły się mniejszą popularnością. Wielu mężczyzn było nie tylko oślepionych, lecz również okaleczonych. Niektórzy nie mogli chodzić lub nawet poruszać się o własnych siłach, siedzieli więc w bezruchu, jeden z połową twarzy, inny bez nóg, lecz wszyscy w pełni świadomi swojego wyglądu, kiedy tak wlepiali swój nie-widzący, zgłodniały i zawstydzony wzrok w lektorkę, jak gdyby chcieli ją zabić i pożreć na miejscu, powodowani miłością lub zapiekłą urazą, a może obiema naraz. Nigdy wcześniej Budur nie widziała tak nagich ludzkich oblicz. Sama najczęściej starała się skupiać wzrok na tekście, który akurat czytała, jak gdyby przeczuwała, że kiedy choć na chwilę spojrzy na nich, oni od razu to wyczują i zaczną pomrukiwać i sykać z dezaprobatą. Kątem oka dostrzegała jednak swoją widownię rodem z koszmaru, jak gdyby jedna z piekielnych komnat wyłoniła się na powierzchnię ziemi i ukazała swoich mieszkańców, którzy oczekiwali na sąd, tak samo jak za życia oczekiwali na sąd i sądom podlegali. Pomimo szczerych prób niespoglądania w ich stronę, Budur i tak za każdym razem dostrzegała, że któryś z mężczyzn płakał, bez względu na to, co akurat czytała, nawet jeśli były to relacje pogodowe z Firanii, Afryki, czy z Nowego Świata. Pogoda, w rzeczy samej, była ich najpopularniejszym słuchowiskiem.
W Białym Półksiężycu pracowały też inne lektorki, w większości kobiety o bladej cerze, lecz za to o prawdziwie pięknych głosach, niskich, czystych i melodyjnych. Kobiety te szły przez życie, śpiewając, i nawet o tym nie wiedziały (gdyby wiedziały, efekt nie byłby już ten sam). Kiedy czytały, mężczyźni siadali twarzami w ich stronę na swoich łóżkach i w wózkach i trwali w bezruchu jak urzeczeni, jak zakochani w kobiecie, na którą pewnie nie chcieliby spojrzeć po raz drugi, gdyby choć raz ją ujrzeli. Budur zauważyła, że niektórzy słuchacze reagowali podobnie i na nią, choć w jej własnych uszach jej głos brzmiał zbyt wysoko i szorstko, mimo to miał swoich fanów. Czasem czytała im opowieści Szeherezady. Wtedy też zwracała się do nich, jakby to oni byli gniewnymi królami Szachrijarami, a ona przebiegłym gawędziarzem, któremu udaje się przeżyć kolejną noc. Pewnego dnia, wychodząc z tego przedsionka piekieł, omal się nie przewróciła, uświadomiwszy sobie, jak bardzo losy antycznej opowieści zostały odwrócone — Szeherezada odchodziła wolna, podczas gdy Szachrijarowie pozostawali na zawsze uwięzieni w swych kalekich ciałach.
Spełniwszy ten obowiązek, szła przez bazar na zajęcia, których wybór zasugerowała ciotka Idelba. Sale instytutu medre-sy mieściły się w buddyjskim klasztorze i szpitalu. Z pieniędzy pożyczonych od Idelby Budur uiściła czesne i rozpoczęła trzy kursy: statystykę (która w rzeczywistości zaczynała się najprostszą arytmetyką), księgowość i historię islamu.
Ten ostatni kurs prowadziła kobieta o imieniu Kirana Fawwaz, niska Algierka o ciemnej karnacji i donośnym głosie mocno zmatowiałym przez papierosy. Wyglądała na czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Na pierwszym spotkaniu poinformowała swoich słuchaczy, że ma na swoim koncie służbę w kilku szpitalach polowych oraz w maghrebskich brygadach kobiet, w których służyła pod koniec Nakby (albo Katastrofy, jak często określano wojnę). W niczym nie przypominała jednak żołnierzy z domu Białego Półksiężyca, dla niej Nakba zakończyła się zwycięsko. Od razu na pierwszych zajęciach Kirana ogłosiła, że muzułmanie mogli wygrać wojnę, jeśli tylko nie doszłoby do zdrady.
— Kto nas zdradził? — zapytała swoim wronim skrzekiem, widząc jak pytanie to malowało się na twarzach jej studentów. — Powiem wam, kto nas zdradził: nasze duchowieństwo, a mówiąc dokładniej, nasi mężczyźni oraz oczywiście sam islam.
Cała sala wpatrywała się teraz w prowadzącą. Niektórzy słuchacze spuścili głowy, jakby spodziewali się, że Kirana zostanie z miejsca aresztowana lub co najmniej rażona gromem. Jeśli jednak tak by się nie stało, to z pewnością jeszcze tego samego dnia zginie niespodziewanie pod kołami tramwaju.
W grupie było kilku mężczyzn. Jeden siedział tuż obok Budur. Miał skórzaną zaślepkę na jednym oku i podobnie jak pozostali nie odezwał się ani słowem. Wykład potoczył się dalej, jak gdyby wolno było swobodnie mówić takie rzeczy i nie ponosić za nie kary.
— Islam jest ostatnim z najstarszych pustynnych monoteizmów — mówiła Kirana. — Jest przez to w pewnym sensie przestarzały, to anomalia. Należy zwrócić uwagę, iż pojawił się i wzrastał dzięki monoteistycznym religiom pastoralnym Środkowego Zachodu, które pojawiły się na Ziemi kilka stuleci przed Mahometem: chrześcijaństwo, essenizm, judaizm, zoroastryzm, mitraizm i inne. Wyznania te cechowała silna struktura patriarchalna, która z czasem wyparła pierwotny politeizm matriarchalny, kultywowany przez pierwsze cywilizacje rolnicze, wyznające istnienie bogów w każdej roślinie uprawnej, a kobiety otaczające powszechną czcią za osiągnięcia w dziedzinie produkcji żywności i tworzenia nowego życia. Islam przyszedł na świat zbyt późno, przez co mógł być jedynie korekturą wcześniejszych religii monoteistycznych. Jednocześnie dana mu była szansa rozwinięcia się w najdoskonalszy monoteizm na świecie, co w wielu aspektach rzeczywiście udało się osiągnąć. Lecz dlatego, że wywodził się Arabii, kraju wyniszczonego wojnami między Imperium Rzymskim a państwami chrześcijańskimi, musiał odnaleźć się w sytuacji całkowitej anarchii, w stanie permanentnej wojny plemiennej, w której każdy walczył z każdym i w której kobiety zdane były na łaskę wojujących ze sobą stron. Z tak głębokich odmętów żadna nowa religia nie miałaby szans wspiąć się wysoko. Mahomet był prorokiem, który pragnął czynić dobro, a jednocześnie nie pogrążyć się całkowicie w wojnie. Usłyszawszy boski głos, sam przegadał większość danego mu czasu, o czym zresztą donosi nam Koran.
Ta ostatnia wzmianka wywołała wśród słuchaczy falę niespokojnych pomruków. Kilka kobiet wstało i opuściło salę. Wszyscy mężczyźni pozostali jednak na swoich miejscach i siedzieli całkowicie oniemiali.
— Nie ma znaczenia, czy przemawiał do niego Bóg, czy też sam bełkotał, co mu ślina na język przyniosła. Początkowo liczyły się dobre efekty. Z czasem dokonał się olbrzymi postęp w dziedzinie praworządności, sprawiedliwości społecznej i praw kobiet oraz w ogólnym rozumieniu porządku na świecie i celu ludzkości w procesie historii. To właśnie z poczucia sprawiedliwości i boskiego celu wynikała ta wyjątkowa potęga islamu w pierwszych wiekach po hidżrze, kiedy to już zdążył się on rozprzestrzenić po całym świecie, choć nie oferował ani nie dysponował żadną przewagą materialną. Był jedną z niezwykle rzadkich w historii ludzkości, wyrazistą manifestacją potęgi idei. Później pojawili się kalifowie, sułtanowie, podziały, wojny i duchowni ze swoimi hadisami, które ostatecznie przerosły objętością Koran. W zasadniczo feministycznym dziele Mahometa zaczęto doszukiwać się licznych fragmentów mizoginicznych, które powyrywano z kontekstów i pozszywano razem w całun, nim zaś szczelnie owinięto Koran, jako zbyt radykalny do zrealizowania na tym świecie. Pokolenia patriarchalnego duchowieństwa wyprodukowały całą masę hadisów, niemających nic wspólnego z autorytetem Koranu. W ten sposób próbowano również walczyć z tyranią. Sporządzano fałszywą dokumentację do hadisów, które mistrz osobiście przekazał swoim uczniom, jak gdyby kłamstwo przekazywane z pokolenia na pokolenie miało stać się jakimś cudem prawdą. Tak się jednak nie dzieje.
Islam, tak jak wcześniej chrześcijaństwo i judaizm, popadł w stagnację i zwyrodnienie, lecz z racji jego szybkiej ekspansji trudno było początkowo dostrzec ten upadek i tak naprawdę dopiero Nakba go unaoczniła. Przegraliśmy wojnę przede wszystkim dlatego, iż ośmieliliśmy się wypaczyć własną wiarę. Chiny, Trawankor i Yingzhou odniosły zwycięstwo tylko i wyłącznie dzięki temu, iż zagwarantowały prawa swoim kobietom. Islam przegrał z powodu braku tych praw, braku, który obrócił połowę społeczeństwa w nieproduktywne stado analfabetów i tym samym dołożył się do wielkiej przegranej. Wspaniały postęp techniczny i intelektualny zapoczątkowany przez muzułmańskich uczonych bardzo szybko się rozprzestrzeniał i już wkrótce jego osiągnięcia zostały przejęte i udoskonalone przez buddyjskich mnichów z Trawankoru i naukowców z diaspory japońskiej. Rewolucja przemysłowa ogarnęła Chiny oraz wolne państwa Nowego Świata, właściwie to cały świat, oprócz Dar al-Islam. Czy wiecie, że tak na dobrą sprawę to z wielbłądów przesiedliśmy się na pojazdy dopiero w polowie Długiej Wojny? W momencie gdy nasze drogi nie były szersze niż na dwa wielbłądy, a nasze miasta nadal przypominały kasby i medyny, ciasne, wąskie i zatłoczone jak bazar w dzień targowy, nie sposób było myśleć o jakiejkolwiek modernizacji. Jedynie wojna mogła zrównać wszystko z ziemią, pozwalając nam odbudować nasze miasta w nowoczesnym stylu, i tylko nasze desperackie próby obrony przyniosły nam postęp przemysłowy, którym można było się pochwalić, lecz wtedy niestety było już za późno.
Od chwili gdy Kirana Fawwaz rozpoczęła swój wykład, grono słuchaczy wyraźnie się przerzedziło. Po jej ostatnich słowach dwie kobiety wyszły z sali, krzycząc na odchodnym, że zamierzają zgłosić te bluźnierstwa duchowieństwu i policji. Kirana zrobiła pauzę i odpaliwszy papierosa, machnęła na nie ręką, po czym wróciła do wykładu.
— W następstwie Nakby — mówiła dalej spokojnym, nieugiętym i bezlitosnym tonem — musieliśmy wszystko rozważyć i przemyśleć od nowa, wszystko. Należało przebadać cały islam — od korzeni, przez gałęzie, a na liściach kończąc — aby uzdrowić go, o ile było to jeszcze możliwe, oraz umożliwić przetrwanie naszej cywilizacji. Pomimo tej palącej konieczności szerzyła się uwsteczniająca gadanina, a stary i zużyty hadis nadal władał magiczną niemal mocą uwalniającą dżinów z lamp. W takich państwach jak Afganistan, Sudan, a nawet przy granicach Fi-ranii i w Emiratach Alpejskich po dziś dzień panuje dyktat Hezbollahu, a kobiety zmusza się do noszenia czadoru, hidżabu i do życia w haremach. Mężczyźni sprawujący władzę w tych państwach, udają, że w Bagdadzie czy w Damaszku nadal jest rok trzysetny, a Harun al-Ra-shid stanie za chwilę w drzwiach i sprawi, że wszystko znów będzie dobrze. Mogliby równie dobrze udawać, że są chrześcijanami i wierzyć, że na Ziemi znów wyrosną szpiczaste wieże katedr i kościołów, a Jezus przyfrunie do nich z nieba.
Kirana nie przestawała mówić. Budur ujrzała w myślach niewidomych mężczyzn ze szpitala, wąskie ulice pomiędzy wysokimi murami w dzielnicach mieszkalnych Turi, swojego ojca, jak czytał matce, niebieską plamę oceanu, biały grobowiec w dżungli — zobaczyła cale swoje życie, a nawet więcej, rzeczy, o których nigdy wcześniej nie myślała. Siedziała teraz z otwartą buzią i czuła się jak odurzona. Bała się, a jednocześnie była radośnie upojona każdym z tych wstrząsających słów. Potwierdzały one wszystko, czego domyślała się w swoim marnym, niespokojnym i gniewnym dzieciństwie, kiedy tkwiła zamknięta w domu ojca jak w klatce. Przez całe dotychczasowe życie myślała, że coś było z nią nie tak, z nią, ze światem, a może z każdym po trochu.
Karana we wspaniałym stylu potwierdziła wszystkie podejrzenia Budur, a wtedy rzeczywistość otworzyła się przed nią jak zapadnia pod skazańcem. Chwyciła się kurczowo poręczy krzesła i utkwiła, wzrok w wykładowczyni. Była niczym gołąb zahipnotyzowany przez krążącego w powietrzu sokoła. Hipnotyzowała ją nie tylko gorzka analiza kolejnych porażek lecz przede wszystkim wyłaniający się z niej obraz historii — długiego i rozbudowanego ciągu wydarzeń, który doprowadził ją aż do tej chwili, aż do tu i teraz, w wychłostanym deszczem zachodnim mieście portowym. Była zahipnotyzowana stojącą przed nimi wyrocznią, która przemawiała ochrypłym, rozgorączkowanym głosem czarnej wrony. Tak wiele się dotychczas wydarzyło, nakby i nahdy, raz za razem, czy po tym wszystkim można jeszcze coś powiedzieć? Trzeba mieć dużo odwagi, żeby w ogóle próbować o tym mówić.
Kiranie jednak odwagi nie brakowało, zrobiła krótką przerwę i rozejrzała się po na wpół opustoszałej sali.
— No cóż — powiedziała radosnym głosem, odwzajemniając lekkim uśmiechem pełne zdumienia spojrzenie Budur. Oczy dziewczyny były duże i okrągłe niczym oczy ryb sprzedawanych na czwartkowym targu. — Wygoniliśmy wszystkich, których trzeba było wygonić. Pozostali ci o walecznych sercach, gotowi wkroczyć w ciemną krainę naszej przeszłości.
O walecznych sercach czy raczej niepełnosprawnych, pomyślała Budur, rozglądając się dokoła. Stary, jednoręki żołnierz wpatrywał się przed siebie niewzruszenie. Jednooki mężczyzna nadal siedział obok niej. Kilka kobiet w różnym wieku rozglądało się nerwowo, wiercąc się na swoich miejscach. Niektóre wyglądały jak zwykłe ulicznice, jedna nawet się uśmiechała. Nie tak to sobie Budur wyobrażała, kiedy Idelba opowiadała jej o nsareńskiej medresie i instytutach nauk wyższych. Miała przed sobą szczątki Dar al-Islam, godne pożałowania, zwycięskie ofiary Nakby, zimowe łabędzie, kobiety, które straciły swoich mężów, narzeczone, ojcowie, bracia, osierocone dziewczęta, którym nigdy dotąd nie było dane spotkać mężczyzny, również sami weterani, a wśród nich oślepiony żołnierz podobny do tych, którym Budur czytała w Białym Półksiężycu, przyprowadzony tu przez własną siostrę, dalej mężczyzna bez ręki, a tuż obok niej człowiek bez oka. Na sali były też matka z córką, pochodzące z ludu Hodenosaunee, niezwykle pewne siebie i poważne, a jednocześnie odprężone i zaciekawione, niemające jednak nic do stracenia, za nimi mieszkaniec wybrzeża z chorym kręgosłupem, który prawdopodobnie zjawił się tam tylko po to, by schronić się przed deszczem na jakieś sześć godzin w tygodniu. Oto ci, którzy wytrwali, zagubione miejskie dusze, szukające zajęcia, nie wiedząc, czego tak naprawdę potrzebują. A może teraz wystarczyło tylko siedzieć i słuchać ostrego wykładu Kirany Fawwaz?
— Powiem wam, co chcę zrobić — zwróciła się nagle do swoich słuchaczy. — Chcę przebić się przez wszystkie opowieści i historie, które stworzyliśmy ze strachu przed rzeczywistością Nakby. Pragnę sięgnąć przyczyny i zrozumieć znaczenie tego, co się stało. Ten kurs to wprowadzenie do historii, coś jak u Khalduna, z tym że tu będziemy dysku tować. Z czasem będę podawała wam tematy różnych projektów badawczych, a teraz chodźmy się czegoś napić.
Wyprowadziła ich na zewnątrz, w długi, północny wieczór i poprowadziła na tyły doków, do kafejki, w której spotkali jej dawnych znajomych, posilających się, palących papierosy i nargillę z wysokich publicznych fajek, popijających smolistą kawę z maleńkich filiżanek i rozmawiających przez cały, długi wieczór i do późnej nocy. Za oknami stały puste i ciche doki, na czarnej powierzchni wody połyskiwały refleksy portowych świateł. Jak się później okazało, mężczyzna z zaślepką na oku był przyjacielem Kirany, miał na imię Hasan. Przedstawił się Budur i zaoferował jej wolne miejsce na ławie obok siebie, w grupie jego znajomych, wśród których byli również aktorzy i śpiewacy z instytutu i teatrów miejskich.
— Oto, że ośmielę się tak powiedzieć, moja koleżanka ze studiów — zwrócił się do wszystkich — którą najwyraźniej poruszył wstępny wykład naszej pani profesor.
Budur skinęła z zawstydzeniem głową, podczas gdy oni uśmiechali się radośnie w jej stronę. Zapytała, czy może zamówić kawę.
Rozmowy przy brudnych, marmurowych blatach stołów toczyły się wokół najróżniejszych tematów, jak zwykle w tego typu miejscach na całej Ziemi, nawet w jej rodzinnym Turi: doniesienia prasowe, rozprawy o wojnie, plotki o miejskich urzędnikach. Kirana rozpierała się wygodnie w fotelu i słuchała, innym razem znów mówiła, jak gdyby nadal trwał jej wykład.
— Iran jest solą historii, zawsze był miażdżony.
— Jedna sól jest lepsza, inna gorsza…
— …według nich wszystkie wielkie cywilizacje muszą w końcu zostać zmiażdżone.
— To samo mówił al-Katan, sądzę jednak, że to nie jest takie proste.
— Należy uprościć historię — powiedział jednoręki żołnierz, który, Jak się później dowiedziała Budur, miał na imię Naser Szach. Jego ak — cent, kiedy mówił po firańsku, wyraźnie świadczył o irańskim pochodzeniu. — Cały wic polega na tym, aby dotrzeć do przyczyn wydarzeń, wyciągnąć sens z całej historii.
— A co, jeśli go tam nie ma? — zapytała Kirana.
— Musi być — odpowiedział spokojnie Naser. — Każdy człowiek, który kiedykolwiek żył na świecie, dołożył się do jego ogólnej historii. Jest to jedna opowieść. Da się w niej wyróżnić pewne schematy. Na przykład teoria zderzeń Ibrahima al-Lanzhou. Bez wątpienia znów chodzi mu o pewne aspekty jin i jang, lecz z drugiej strony całkiem jasno tłumaczy, że większość z tego, co na co dzień nazywamy postępem, pochodzi ze zderzenia kultur i cywilizacji.
— Postęp przez zderzenia, co to miałby być za postęp? Widziałeś, co zostało z tych dwóch tramwajów, które kilka dni temu zderzyły się czołowo?
— Ibrahim al-Lanzhou mówi o trzech rdzennych cywilizacjach zajmujących swoje naturalne terytoria: o monoteistycznym Islamie, polite-istycznych Indiach i Chinach niewierzących w żadnego Boga — dodała Kirana.
— To dlatego właśnie Chińczycy zwyciężyli — powiedział Hasan z szelmowskim błyskiem w swoim jedynym oku. — Ostatecznie okazało się, że jednak mieli rację. Świat powstał ze zgęstniałego pyłu kosmicznego, pojawiły się żywe organizmy, które ewoluowały, aż w końcu jedne małpy zaczęły wydawać z siebie więcej dźwięków niż inne i w ten sposób wystartowaliśmy, bez udziału Boga, bez sil nadprzyrodzonych, bez żadnych dusz reinkarnujących raz za razem. Na coś takiego stać było tylko Chińczyków. To oni stworzyli podwaliny nauki, nie szanując żadnego autorytetu, oprócz swoich własnych przodków, i pracując zawsze dla dobra swoich potomków. W ten oto sposób zdobyli władzę nad nami wszystkimi!
— Po prostu jest ich więcej i tyle — powiedziała jedna z podejrzanie wyglądających kobiet.
— Lecz za to potrafią wyżywić większą liczbę ludzi skupionych na bardzo małym obszarze i chociażby to świadczy, iż mają rację!
— Sita każdej kultury może być jej największą słabością. Doświadczyliśmy tego w ostatniej wojnie. Przez swoją areligijność Chiny stały się potwornie okrutne.
Wkrótce w kawiarni pojawiły się kobiety Hodenosaunee, które wcześniej uczestniczyły w wykładzie. Okazało się, że one również były znajomymi Kirany. Ta przywitała je, mówiąc:
— Oto i nasze zwyciężczynie, z kultury, w której kobiety mają władzę. A swoją drogą, ciekawe, czy dałoby się ocenić cywilizacje pod względem osiągnięć ich kobiet.
— Bez kobiet nie byłoby cywilizacji — obwieściła najstarsza wśród nich, która jak dotąd tylko siedziała i robiła na drutach. Miała co najmniej osiemdziesiąt lat, co oznaczało, że przeżyła całą wojnę, ciągnącą się od jej dzieciństwa aż do późnej starości — żadna cywilizacja nie istnieje bez rodzin, które kobiety budują od wewnątrz.
— W takim razie, powiedzcie mi w którym państwie kobiety mają największy udział we władzy politycznej? I jak mężczyźni zapatrują się na pomysł posiadania przez kobiety takiej władzy?
— Chyba w Chinach?
— Nie, raczej wśród Hodenosaunee.
— A nie w Trawankorze?
Nikt nie ośmielił się tego rozstrzygnąć.
— Należy to zbadać! — powiedziała Kirana. — To będzie temat jedne go z projektów, historia kobiet w różnych kulturach świata, ich działanie na arenie politycznej, ich losy. To, że jak dotychczas w historii brakuje takiego opracowania, oznacza, że nadal żyjemy w schyłkowej erze patriarchatu i nigdzie tego tak wyraźnie nie widać, jak w islamie.
Budur oczywiście opowiedziała Idelbie wszystko o wykładzie Kirany oraz o spotkaniu w kafejce po zajęciach. Mówiła z wielkim podekscytowaniem, kiedy razem zmywały naczynia i prały prześcieradła. Idelba kiwała głową, zadawała pytania i wyglądała na zainteresowaną. W końcu jednak powiedziała:
— Mam nadzieję, że tak samo będziesz się przykładać do zajęć ze statystyki. Rozmowy o historii mogą ciągnąć się w nieskończoność, lecz tylko liczby zaprowadzą cię daleko poza słowa.
— Co masz przez to na myśli?
— To, że świat można opisać za pomocą liczb, praw fizycznych i matematycznych wzorów. Jeśli dobrze się je pozna, można zyskać o wiele szersze spojrzenie na istotę rzeczy, a do tego zdobyć doświadczenie, które na pewno przyda się w pracy. Byłabym zapomniała, myślę, że mogę załatwić ci pracę przy zmywaniu naczyń laboratoryjnych. To będzie dla ciebie doskonałe zajęcie, zarobisz trochę pieniędzy i nabierzesz nowych umiejętności. Nie daj się wciągnąć w wir kawiarnianych rozmów.
— Ależ ciociu, rozmowy też są dobre. Uczą mnie tak wielu rzeczy, nie tylko historii, ale również jej znaczenia. Rozmowa rozwiewa wiele wątpliwości. Pamiętasz przecież, jak było w haremie?
— Zgadza się! W haremie możesz mówić, co ci się rzewnie podoba, ale tylko w instytucie możesz uprawiać naukę. Skoro już zadałaś sobie trud, żeby tu dotrzeć, dobrze byłoby wykorzystać tę okazję i czerpać z niej, ile się da.
Słowa te zastanowiły Budur, tak że nie mówiła nic przez dłuższą chwilę. Idelba widziała, jak dziewczyna zastanawia się, więc po chwili sama się odezwała:
— Nawet jeśli chciałabyś studiować historię, co jest całkowicie zrozumiałe, istnieje pewien sposób jej uprawiania, który wykracza poza kawiarniane dysputy, który skupia się na badaniu artefaktów i miejsc z przeszłości oraz dowodzi tego, o czym zaświadczają fizyczne dowody, dokładnie tak, jak w innych naukach empirycznych. W Firanii nie brakuje starożytnych miejsc, które dopiero teraz po raz pierwszy badane są w sposób naukowy, to dopiero musi być fascynujące. Podejrzewam, że zbadanie wszystkich takich miejsc może zająć wiele dekad, a może nawet i stuleci.
Wyprostowała się i spoglądając na Budur, rozcierała sobie lędźwie.
— Chodź ze mną w piątek na piknik. Wezmę cię na wybrzeże i zobaczysz menhiry.
— Menhiry? Co to takiego?
— Zobaczysz w piątek.
Kiedy nadszedł piątek, udały się podróż. Wsiadły razem w tramwaj, którym dojechały aż na końcową stację, daleko na północnym wybrzeżu, następnie przesiadły się na autobus i jechały przez mniej więcej pół godziny, oglądając z okna sady jabłoniowe i wyłaniający się co jakiś czas ocean. Na jednym z kolejnych przestanków Idelba zarządziła wysiadkę, po czym udały się piechotą na zachód. Zostawiły za sobą niewielką wioskę i weszły do lasu ogromnych głazów, poustawianych w długie rzędy na porośniętej trawą, lekko opadającej równinie, z której tu i ówdzie wyrastały stare dęby, tworząc niesamowity widok.
— Kto je tu poustawiał? Frankowie?
— Raczej ktoś przed nimi, a może nawet jeszcze przed Celtami. Nikt tego nie wie na pewno. Jak dotąd nie odnaleziono osad mieszkalnych twórców tego miejsca, a poza tym bardzo trudno ocenić, w którym wieku te głazy ociosano i postawiono na sztorc.
— Przecież ustawienie tak dużej ich liczby musiało zająć całe wieki!
— To zależało od liczby ludzi zaprzęgniętych do pracy. Może budowniczych było tylu, ilu dziś jest naukowców, kto wie? Osobiście jednak nie sądzę, aby tak było, ponieważ w okolicy nie odnaleziono ruin żadnego większego miasta, jak w Egipcie czy na Środkowym Zachodzie. To musiała być jakaś mniejsza populacja, a sama budowa z pewnością trwała długo i kosztowała wszystkich sporo wysiłku.
— W jaki sposób historyk miałby pracować z czymś takim? — zapytała Budur, kiedy szły aleją pomiędzy rzędami głazów, przyglądając się czarnym i żółtym wzorom porostów na ich chropawej powierzchni. Większość z głazów była dwa razy większa od Budur.
— W tym przypadku bada się konkretne rzeczy, a nie opowieści. To coś innego niż historia, bardziej przypomina naukową ekspertyzę warunków materialnych, w których żyły wczesne społeczności, oraz wytwarzanych przez nie przedmiotów. Archeologia to nauka, która pojawiła się w początkowej fazie rozkwitu islamu, głównie w Syrii i Iraku. Później zapomniano o niej na wiele łat, aż do rozpoczęcia się nahdy, czyli swoistego renesansu, odrodzenia się wysokiej kultury islamskiej w takich miastach jak Teheran czy Kair pod koniec pierwszego ćwierćwiecza, przed nadejściem Długiej Wojny, która ostatecznie obróciła wszystko w ruinę. Nasza dzisiejsza wiedza z zakresu fizyki i geologii umożliwia coraz nowsze metody przeprowadzania badań. Na wykopaliskach i przy rekonstrukcjach prace trwają nieustannie, odkrywane są coraz ciekawsze rzeczy, a wielu ludzi rozpoczyna poszukiwania na własną rękę. Wszystko rozwija się bardzo obiecująco. Ta gałąź nauki dopiero co się rozwija i chyba przez to jest tak fascynująca. Do tego Firania okazuje się być najlepszym miejscem do jej praktykowania, to przecież starożytna kraina.
Wskazała dłonią na rzędy stojących głazów, przypominających szkółkę zasadzoną ręką kamiennego bóstwa, które nigdy nie zjawiło się z powrotem, żeby zebrać plon. Nad ich głowami płynęły chmury, błękitne niebo zdawało się był płaskie i nisko zawieszone.
— Oczywiście chodzi nie tylko o to czy o kamienne kręgi w Brytanii, lecz również o kamienne grobowce, pomniki, a nawet całe wsie. Będę musiała cię kiedyś zabrać na Orkady, sama się tam wkrótce wybiorę, więc możemy jechać razem. Pomyśl o tym, może chciałabyś studiować coś takiego w ramach uziemienia się po madame Fawwaz i jej baśniach tysiąca i jednej nocy.
Budur przeciągnęła dłonią po powierzchni ciosanego kamienia, pokrytej cienką warstwą różnobarwnych porostów. Chmury przyśpieszyły.
— Dobrze, ciociu. Zastanowię się.
Jej czas wypełniały zajęcia, praca w laboratorium, spacery po porcie i molo, sen o nowej syntezie i o islamie, który mieścił w sobie to, co najważniejsze w buddyzmie, wyznawanym przez większość naukowców w jej otoczeniu. Zauważyła, że prawie wszystkie kobiety pracujące w laboratorium Idelby były mniszkami, a wielu mężczyzn mnichami. Najważniejsze było współczucie, dobre uczynki czy agape, jak nazywali ją starożytni Grecy — duchy tych miejsc, ludzie, którzy w swoim utraconym raju przerobili już każdą historię, nawet tę o raju utraconym, w postaci platońskich opowieści o Atlantydzie, które według najnowszych badań archeologicznych, prowadzonych na Krecie, okazują się prawdziwe.
Budur zaczęła pojawiać się na zajęciach z nowego przedmiotu, z archeologii, historii, która wykraczała poza czcze gadanie i która pretendowała do miana prawdziwej nauki, jaką zajmowała się dziwna mieszanka ludzi. Byli tam geolodzy, architekci, fizycy, uczeni w Koranie i historycy, a każdy z nich badał nie tylko opowieści, lecz również pozostałe po nich artefakty.
Tymczasem rozmowy toczyły się dalej, zarówno na zajęciach u Kirany jak i wieczorami w kawiarniach. Pewnej nocy w jednej z kafejek Budur zapytała Kiranę, co sądzi o archeologii, na co kobieta odpowiedziała:
— O tak, archeologia jest bardzo ważna, choć, jakby na to nie spojrzeć, cóż mogą nam powiedzieć stojące głazy! Ostatnio słyszałam, że gdzieś na południu odkryli jaskinie z bardzo starymi malowidłami na-ściennymi, które są ponoć jeszcze starsze od Greków. Zapisałam sobie gdzieś nazwiska ludzi, którzy zajmują się tym w Awinionie, mogę ci je podać.
— Dzięki.
Kirana popijała kawę i przez chwilę słuchała toczących się rozmów. Później w panującym gwarze zwróciła się do Budur.
— Sądzę, że to, co najciekawsze, oprócz oczywiście teorii, o których rozprawiamy, nigdy nie zostało spisane. Przede wszystkim chodzi o kobiety, jako że większość z naszych dokonań nigdy nie doczekało się uwiecznienia, proste rzeczy z życia codziennego, wychowywanie dzieci, karmienie rodziny, utrzymywanie domowego ogniska — wszystko to jest przecież kulturą, przekazywaną ustnie z pokolenia na pokolenie. Kang Tongbi nazwała ją kulturą maciczną. Musisz kiedyś przeczytać jej prace. W każdym razie, w kulturach macicznych nie ma czegoś takiego jak dynastie, wojny czy odkrycia i podboje nowych lądów, dlatego też historycy nigdy nie poświęcali czasu na ich opis i zbadanie — w jaki sposób są przekazywane, jak ewoluują w czasie wraz ze zmieniającymi się warunkami materialnymi i społecznymi.
— W haremie za to jest to na porządku dziennym — powiedziała Budur, czując się z lekka onieśmielona sytuacją, w której, na zatłoczonej lawie siedziały tak blisko siebie, że aż stykały się kolanami. Kuzynka Yasmina prowadziła niegdyś wśród dziewcząt tajne kursy całowania i inne przydatne sesje, tak więc Budur doskonale zdawała sobie sprawę, co mogło oznaczać kolano Kirany, napierające na jej udo. Zdecydowała się jednak nie zwracać na to uwagi i mówiła dalej.
— Rzeczywiście przypomina to baśnie Szeherezady. Snucie historii, aby przetrwać. Myślę, że tak właśnie wygląda historia kobiet, jak przekazywane sobie nawzajem opowieści. Każdego dnia proces ten zaczyna się od nowa.
— Zgadza się. Szeherezada to dobra bajka, ucząca nas radzić sobie z mężczyznami. Sądzę jednak, że istnieją o wiele lepsze metody przekazywania historii przez kobiety, innym, na przykład młodszym, kobietom. Grecy mieli własną, fascynującą mitologię, w której pełno było bogiń, urzeczywistniających wszelkie modele relacji między kobietami. Demeter, Persefona… Mieli też swoją poetkę tylko od tych rzeczy, Safonę. Nie słyszałaś o niej? Podam ci później kilka tytułów.
W ten sposób zaczęły się ich liczne, osobiste rozmowy przy kawie, trwające do późnej nocy w wychłostanych deszczem kafejkach portowych. Kirana pożyczyła Budur mnóstwo literatury na przeróżne tematy, lecz przede wszystkim o historii Firanii; o tym, jak Złota Orda przeżyła zarazę, która uśmierciła chrześcijan, o niesłabnących wpływach koczowniczych struktur Złotej Ordy na terenach potomków kultur państw Skandistanu, o napływie Maghrebczyków do Al-Andalus, Nsary i wysp Celtów, o strefie wzajemnej rywalizacji pomiędzy tymi dwoma nurtami napływającej ludności, która wytworzyła się wzdłuż linii doliny Renu. Inne woluminy opisywały pochody Turków i Arabów przez Bałkany, które dodatkowo zaogniały sytuację w emiratach firańskich, niewielkich państwach Taify, które od wieków walczyły między sobą w zależności od panujących władz: sunnici, szyici, sufiowie, wahabici, Turcy, Tatarzy czy Maghrebczycy, wszyscy desperacko walczyli o dominację lub o przetrwanie, tworzący przy tym porządek, w jakim kobiety były najczęściej poszkodowane. Wyjątkiem był Daleki Zachód. Tylko tam, na długo przed wybuchem Wielkiej Wojny prężnie rozwijała się kultura. Według Kirany, Nsara zawdzięcza swą charakterystyczną postępowość nie tylko oceanowi, który służył jako kanał komunikacyjny pomiędzy odległymi kulturami, lecz również swojej własnej historii, gdyż od samego początku była azylem dla środowisk skrajnych i heterodoksyjnych, miastem założonym przez legendarną uchodźczynię, sułtankę Katimę.
Budur zaniosła książki do siebie. Niektóre z nich próbowała czytać swoim niewidomym żołnierzom. Raz przeczytała im o Wspaniałej Rewolucji Ramadanowej, w której kirgiskie i tureckie kobiety przejęły kontrolę nad elektrowniami na północ od Samarkandy, a następnie wprowadziły się do ruin tego sławetnego miasta, opustoszałego od ponad wieku z powodu serii potężnych trzęsień ziemi. Tam założyły nową republikę, w której święte prawo Ramadanu obowiązywało przez okrągły rok, a codzienne życie mieszkańców było nieprzerwanym aktem oddania bożej łasce, wszyscy ludzie byli równi wobec siebie, mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci. W ten sposób miasto odzyskało sławę, jaką cieszyło się w dziesiątym wieku, utrzymując jednocześnie wysoki poziom kultury i poszanowania dla prawa. Ludziom żyło się dobrze, dopóki szach nie wysłał swoich armii z Iranu na wschód i nie zmiażdżył ich pod zarzutem herezji.
Weterani słuchali i kiwali głowami. Tak to właśnie jest, zdawały się mówić ich nieme twarze. Dobro zawsze jest niszczone. Ci, których wzrok sięga najdalej, zostają oślepieni. Widząc, jak łapczywie spijają z jej ust każde słowo, niczym głodne psy patrzące na ludzi, posilających się przy stolikach wystawionych przed restauracjami, Budur przynosiła im kolejne pożyczone książki: Księgę Królów Firdausiego, pokaźnych rozmiarów poemat epicki, opisujący Iran przed erą islamu. Jego lektura cieszyła się sporą popularnością, podobnie jak suficcy poeci, Hafiz i oczywiście Rumi i Chajjam. Budur lubiła im też czytać ze swojego egzemplarza Mukadimah Khalduna, w którym strony były gęsto pokryte jej odręcznymi notatkami.
— Khaldun uczy nas tak wiele — mówiła do swoich słuchaczy. — Wszystko, czego dowiaduję się w instytucie, już wcześniej znalazłam w jego dziełach. Jeden z moich wykładowców wyznaje teorię głoszącą, iż wszystko na świecie jest kwestią interakcji trzech czy czterech głównych cywilizacji, z których każda jest państwem rdzennym, otoczonym przez pewną liczbę państw peryferyjnych. Posłuchajcie, co mówi na ten temat Khaldun, w części zatytułowanej Każda dynastia dysponuje daną i nieprzekraczalną ilością ziem i prowincji. — Zaczęła czytać: — „Kiedy dane państwo dynastyczne zajmuje tereny swego pogranicza, jego liczebność staje się niewystarczająca. Jest to moment, w którym ekspansja terytorialna dynastii osiąga punkt kulminacyjny, w postaci zajęcia pasa ziemi dookoła ziem centralnych. Jeżeli dynastia przedsięweźmie dalszy podbój, wówczas jej poszerzające się terytorium pozostanie bez obrony militarnej, otwarte na atak wroga lub państwa sąsiedniego. W ostatecznym rozrachunku ma to niszczący wpływ na dynastię”. Budur podniosła wzrok.
— To bardzo zwięzły opis teorii rdzenno-peryferyjnej. Khaldun wskazuje również na brak muzułmańskiego państwa rdzennego, wokół którego mogłaby się gromadzić reszta współwyznawców.
Jej słuchacze kiwali głowami. Doskonale o tym wiedzieli. Brak koordynacji sił sojuszniczych na różnych frontach wojennych był dość głośnym problemem, który nierzadko przynosił opłakane skutki.
— Khaldun zwraca również uwagę na problem systemowy muzułmańskiej ekonomii, mającej swoje źródła w praktykach Beduinów, o których mówi tak: „Miejsca opanowane przez Beduinów bardzo szybko obracają się w ruinę. Powodem jest to, iż Beduini to naród barbarzyński, przyzwyczajony do barbarzyńskich praktyk. Barbarzyństwo stało się ich naturąi ich sposobem życia. Ulubili je, ponieważ oznacza ono wolność od przywódców i jakiejkolwiek władzy. Tego typu naturalna predyspozycja jest negacją, antytezą cywilizacji”. Dalej pisze tak: „W ich naturze leży grabież wszystkiego, co posiadają inni, a pożywienie znajdują tam, gdzie padnie cień ich miecza”. Następnie formułuje laborystyczną teorię wartości: „Prawdziwym źródłem zysku jest praca. Jeśli brak jest poszanowania dla pracy, a ludzie ją wykonujący nie są odpowiednio wynagradzani, wtedy nadzieje na zysk się rozwiewają i wydajność spada, ludność osiadła zaczyna migrować i cywilizacja podupada”. To niesamowite, jak wiele dostrzegał Khaldun i to w tamtych czasach, kiedy ludzie mieszkający na dzisiejszych terenach Nsary umierali z powodu zarazy, a reszta świata nawet się nie zastanawiała nad podejściem historycznym.
Pora czytania dobiegła końca. Słuchacze kładli się z powrotem na łóżkach lub siadali w fotelach i spędzali bezczynnie kolejne popołudniowe godziny.
Tego dnia Budur wyszła stamtąd jak zwykle z poczuciem winy, ulgi i radości, po czym udała się prosto na zajęcia Kirany.
— W jaki sposób możemy wyrosnąć i odciąć się od naszych korzeni, skoro zabrania nam tego nasza wiara? — zapytała żałosnym tonem wykładowczynię.
— Nasza wiara nic takiego nie mówi — odpowiedziała Kirana — to fundamentaliści powtarzają takie rzeczy, aby utrzymać się przy władzy. Budur była zdezorientowana.
— Lecz przecież Koran w wielu miejscach mówi, że Mahomet jest ostatnim prorokiem, a prawa Koranu są prawami ostatecznymi.
Kirana potrząsnęła niecierpliwie głową.
— To kolejny przypadek czynienia ogólnej zasady na podstawie wyjątku — typowa taktyka fundamentalistów. To fakt, że w Koranie spotykamy wiele prawd, które Mahomet określa mianem wiecznych — są to oczywiste prawidła codziennej egzystencji, jak to o zasadniczej równości wszystkich ludzi — jakże miałoby się ono zmienić? Natomiast bardziej ziemskie wytyczne, dotyczące na przykład budowy państwa arabskiego, zmieniały się wraz z okolicznościami, a nawet wraz z samym Koranem, który również bywa zmienny, jak w przypadku zakazu spożywania alkoholu. Podobnie rzecz się ma z regułą naskh, czyli z egzegezą — późniejsze nakazy koraniczne wypierają te wcześniejsze. Poza tym, w swoich ostatnich słowach Mahomet stwierdził jasno, że pragnie, abyśmy nie pozostawali obojętni na zmieniające się warunki i stale udoskonalali islam, abyśmy szukali nowych rozwiązań moralnych, zgodnych z podstawową wykładnią Koranu, lecz wychodzących naprzeciw nowym sytuacjom.
— Ciekawe, czy któryś z siedmiu skrybów Mahometa mógł zamieścić w Koranie swoje własne koncepcje? — zapytał Naser.
Kirana znów potrząsnęła głową.
— Przypomnijcie sobie, w jaki sposób kompletowano Koran. Pierwszy egzemplarz rękopisu w twardej oprawie, mushaf, został skompilowany przez Osmana, który zwołał do siebie wszystkich, żyjących świadków recytacji Mahometa, jego skrybów, żony i towarzyszy, którzy wspólnie zgodzili się na jedną, właściwą wersję świętej księgi. Żadne interpolacje kopistów nie przetrwałyby tego procesu. Koran jest głosem jednorodnym, głosem Mahometa, głosem Allaha. To wspaniały przekaz o wolności i sprawiedliwości! To hadis zawiera fałszywe przesiania, ustanawia hierarchie i patriarchat, a z wyjątków czyni reguły. To hadis porzuca dżihad większy, czyli walkę z własnymi pokusami, na rzecz dżihadu mniejszego — obrony islamu przed atakiem wroga. Władcy i duchowieństwo wielokrotnie przeinaczali Koran na swój własny użytek. Takie rzeczy działy się oczywiście w przypadku każdej religii. To coś nieuniknionego. Wszystko, co boskie, dociera do nas przyobleczone w ziemską powłokę, przez co jest zmienione. Bóg jest jak deszcz, który spada na ziemię, przez to wiele naszych wysiłków w celu osiągnięcia boskości grzęźnie w błotach, może poza tymi kilkoma sekundami całkowitego zanurzenia w chwilach, o których opowiadają mistycy, kiedy to sami stajemy się deszczem. Sufiowie jednak twierdzą, że takie chwile trwają bardzo krótko. Może więc w końcu nadszedł czas, by wychylić ten kielich żywota do dna i dotrzeć do ukrytej tam prawdy? Podbudowana Budur rzekła:
— A więc w jaki sposób mamy stać się współczesnymi muzułmanami?
— Wcale nie mamy — żachnęła się najstarsza z kobiet, przerywając robótkę ręczną — to właśnie ten starożytny kult pustynny zgładził niezliczoną ilość pokoleń, łącznie z moim i twoim. Najwyższy czas przyjąć to do wiadomości i ruszać dalej.
— Dalej? Ale dokąd?
— Tam, gdzie może nas coś jeszcze spotkać! — zawołała staruszka. — Do tych waszych nauk, chociażby, do samej rzeczywistości! Po co zawracać sobie głowę przestarzałymi wyznaniami?! W każdym z nich mamy do czynienia z dominacją: silniejszego nad słabszym, mężczyzny nad kobietą. A przecież to kobiety rodzą i wychowują dzieci, uprawiają ziemię, zbierają plony, gotują posiłki, dbają o dom i zajmują się starszymi! To kobiety tworzą ten świat! Mężczyźni prowadzą wojny i terroryzują resztę swoimi prawami, religiami i bronią. — Oprychy i gangsterzy, ot cała historia! Nie wiem, dlaczego po tym wszystkim mielibyśmy od nich cokolwiek przejmować!
Na sali zapanowała cisza. Staruszka wróciła do robienia na drutach, jakby chciała przebić nimi wszystkich królów i całe duchowieństwo tego świata. Po chwili na zewnątrz zaczęło padać, słyszeli teraz pokrzykiwanie studentów i niezmordowane klikanie stalowych drutów.
— Jeżeli myśleć w ten sposób — zabrał głos Naser — to Chińczycy naprawdę wygrali.
W sali znów pulsowała cisza. W końcu odezwała się staruszka.
— Owszem wygrali, ale nie bez przyczyny. Chińczycy nie mają Boga, a cześć oddają swoim przodkom i potomkom. Głęboki humanizm umożliwił im rozwój nauki i ogólny postęp: wszystko to, czego nam odmówiono.
Zapadła jeszcze głębsza cisza, w której usłyszeli odległe wycie syreny burzowej. Odezwał się Naser.
— Mówisz jedynie o wyższych sferach, tymczasem ich kobietom krępowano stopy, deformując je i kalecząc niczym ptaki, którym przycina się skrzydła. To zresztą też chiński wymysł. Chińczycy to twarde sukinsyny, możecie mi wierzyć, sam tego doświadczyłem na wojnie. Nie będę wam teraz opowiadał, co widziałem, ale wierzcie mi, wiem coś o tym. Chińczycy nie są bogobojni, przez co nie istnieją dla nich żadne nieprzekraczalne granice, nic nie jest w stanie ich przekonać, aby nie byli okrutni, i dlatego właśnie są okrutni, potwornie okrutni. Uważają, że ludzie żyjący poza Chinami nie są prawdziwymi ludźmi. Ludźmi są tylko Hanowie, cala reszta, my czy Hui, to psy. Są aroganccy i niewyobrażalnie okrutni. Nie wydaje mi się, aby byli dla nas najlepszym wzorem do naśladowania, nie uważam również, że naprawdę wygrali tę wojnę.
— Wcale nie byliśmy od nich lepsi — powiedziała Kirana.
— Ale nie wtedy, gdy zachowywaliśmy się jak prawdziwi muzułmanie. Wiecie, jaki byłby dobry projekt naukowy? Taki, który skupiałby się na tym, co w islamie najlepsze, co przetrwało wieki i nadal może być dla nas wskazówką. Prawie każda sura Koranu napomina nas w swoim pierwszym wersie: Bismallah, w imię Boga Miłosiernego Litościwego. Miłosierdzie i litość, jak to inaczej wyrazić? Chińczycy nie wyznają tych idei. Buddyści próbowali im je zaszczepić, lecz potraktowano ich jak żebraków i złodziei. Wiadomo jednak, że są to podstawowe idee i że na nich zbudowany jest islam. Zgodnie z naszą wizją, wszyscy ludzie są jedną rodziną, w której panuje prawo współczucia i miłosierdzia. To powodowało Mahometem, powodował nim Allah lub jego własne poczucie sprawiedliwości, czyli Allah w każdym z nas. Tym właśnie jest dla mnie islam! O to walczyłem na wojnie i właśnie to mamy do zaoferowania całemu światu, coś, czego Chińczycy nie posiadają: miłość, mówiąc najprościej, miłość.
— A czy my naprawdę żyjemy według tych wszystkich wskazań?
— Proszę, nie zaczynaj znów! — powiedział Naser. — Nie widziałem, żeby w naszych czasach ludzie żyli w całkowitej zgodzie ze swoimi najlepszymi przekonaniami. Pewnie podobny obraz świata miał Mahomet, kiedy rozglądał się dokoła: wszechobecne barbarzyństwo, ludzie jak wilki. Dlatego właśnie każda sura rozpoczyna się od wezwania do współczucia.
— Brzmisz jak buddysta — powiedział ktoś z sali. Stary żołnierz energicznie włączył się w dyskusję.
— Współczucie? Czy nie jest to czasem ich myśl przewodnia, kierująca każdym ich działaniem? Osobiście podoba mi się to, co buddyści robią dla świata. Zawsze mieli na nas dobry wpływ. Podobnie na Japończyków i na Hodenosaunee. Kiedyś gdzieś przeczytałem, że cały nasz postęp w nauce i technice zawdzięczamy właśnie diasporze japońskiej, najmłodszej i najsilniejszej z diaspor buddyjskich, która czerpała zarówno z dorobku starożytnych Greków, jak i Samarkandczyków.
— Może powinniśmy wyłowić z islamu najbardziej buddyjskie wątki i skupić się na nich? — powiedziała Kirana.
— A według mnie, powinniśmy zerwać z historią! — klik, klik, klik! Naser potrząsnął głową.
— Wtedy zrodziłoby się nowe, naukowe barbarzyństwo, jak podczas wojny. Naszym obowiązkiem jest zachować te wartości, które w naszym odczuciu są dobre i które wspierają współczucie. Musimy jak najlepiej wykorzystać stare zwyczaje, aby tworzyć nowe, lepsze niż kiedykolwiek.
— Podoba mi się taka polityka — powiedziała Kirana — a w dodatku to samo mówił Mahomet.
Tak oto wyglądały gorzki sceptycyzm starej kobiety, niezłomna nadzieja żołnierza i uporczywe dociekania Kirany. Dociekania, które nigdy nie doprowadzały jej do żądanych odpowiedzi, jedynie toczyły się do przodu, od koncepcji do koncepcji, a ona po kolei Przepuszczała je przez filtr własnego światopoglądu oraz przez pryzmat trzydziestu lat zaspokajania głodu wiedzy czytaniem i prowadzeniem marnego życia na tyłach portu w Nsarze.
Owinięta w płaszcz przeciwdeszczowy i zgarbiona wpół Budur wracała poprzez gęstą mżawkę do zawiji. Przed oczami wraz z kolejnymi podmuchami wiatru pojawiały się niewidzialne obrazy: zacięta dezaprobata na twarzach okaleczonych, młodych mężczyzn przechodzących przez ulicę, niebo, które wisiało coraz niżej nad miastem, sekretne światy zamknięte w każdym doświadczeniu, które ciotka Idelba przeprowadzała w swoim laboratorium. Również jej własna praca przy zamiataniu i uzupełnianiu zapasów w tym samym laboratorium, lecz wieczorami, kiedy nie było w nim nikogo, wydawała jej się dziwnie znajoma. Esencją trwających tam prac, ukrytą za wzorami rozpisanymi na tablicach, były prawdziwe wielkie rzeczy. Za doświadczeniami fizyków stały długie lata wytężonej pracy matematyków, a na polu badań nad materią realizowano całą, wielowiekową tradycję nauk empirycznych, zdolną powoływać do istnienia nowe światy. Budur wiedziała, że nie będzie w stanie opanować rządzącej tym wszystkim matematyki, wiedziała też, że laboratoria muszą pracować pełną parą, aby umożliwić jakikolwiek postęp, zdecydowała więc pomagać przy organizacji miejsca pracy. Uzupełniała zaopatrzenie, pomagała w kuchni, obsługiwała jadalnię i dbała o płacenie rachunków (rachunek za energię ki był najwyższy).
Tymczasem rozmowy naukowców ciągnęły się bez końca, brzmiąc niczym kawiarniany gwar. Idelba spędzała długie godziny przy tablicach ze swoim siostrzeńcem Pialim, rozważając kolejne pomysły i sprawdzając nowe rozwiązania tajemniczych zagadnień. Oboje byli pochłonięci pracą i zadowoleni, a nierzadko też zaniepokojeni, co można było poznać po specyficznym tonie głosu Idelby — jak gdyby równania, które rozpisywała na tablicach, ujawniały przed nią informacje, których nie chciała usłyszeć albo w które nie chciała uwierzyć. Nadal spędzała mnóstwo czasu przy telefonie, który tym razem stał w osobnym, niewielkim gabinecie w budynku zawiji, i często wychodziła w miasto, nikomu nie mówiąc dokąd. Budur nie wiedziała, czy to wszystko miało ze sobą jakiś związek, lecz była świadoma, że jeszcze wielu rzeczy nie wie o swojej ciotce. Te paczki, które odbierała, ci mężczyźni, z którymi spotykała się sam na sam poza zawija jej rozmowy telefoniczne… pionowe zmarszczki, które wcinały się pomiędzy jej brwi, mówiły, jak wiele musiała mieć na głowie i jak bardzo skomplikowane było jej życie.
— Na czym polega problem z badaniami, które prowadzisz z Pilalim i innymi? — zapytała Budur Idelbę pewnego wieczora, kiedy ciotka zamaszystymi ruchami czyściła swoje biurko. W laboratorium zostały tylko one dwie. Budur poczuła wielką satysfakcję z tego, że tu, w Nsarze, obie mają swoje obowiązki i ponoszą za nie odpowiedzialność. Była przez to bardziej pewna siebie i dlatego ośmieliła się w końcu zadać to pytanie ciotce.
Idelba przerwała czyszczenie blatu i spojrzała na dziewczynę.
— Mamy pewne powody do niepokoju. Nie wolno ci o tym z nikim rozmawiać. Zresztą sama wiesz… a więc, tak jak już wcześniej mówiłam, świat składa się z atomów, maleńkich kulek, posiadających własne serca, wokół których krążą świetliste cząstki po torach, układających się w koncentryczne powłoki. Wszystko to odbywa się w mikroskopijnej skali, aż trudno sobie to wyobrazić. Każdy kłaczek kurzu, który ścierasz, składa się milionów atomów, a na czubku twojego palca są ich całe biliony — przeciągnęła tajemniczo dłonią w powietrzu. — Jednak mimo iż są tak małe, skupiona jest w nich potężna energia. Doprawdy, to tak, jakby w każdym z nich zamknięty był piorun, tak wiele energii ki, potrafisz sobie wyobrazić tę potęgę? Tryliony ki w każdej rzeczy? — wskazała dłonią na okrągłą mandalę pierwiastków, namalowaną na ścianie. Arabskie litery i liczby inkrustowane były na niej drobnymi punktami — wewnątrz serca atomu istnieje siła spajająca całą energię w jednym miejscu. Tak jak ci mówiłam wcześniej, jest to ogromna siła, która działa na bardzo małej przestrzeni i wiąże energię pioruna z jądrem w nierozerwalny sposób. I bardzo dobrze, że tak jest, ponieważ ilość zawartej tam energii jest doprawdy przeogromna. Wszystko pulsuje w jej rytm.
— Tak to sobie właśnie wyobrażam — powiedziała Budur.
— Mało tego, energia ta wykracza daleko poza granice naszego odczuwania. Zaproponowany wzór, jak już pewnie wspominałam, mówi, że energia jest równa masie pomnożonej przez kwadrat prędkości światła, a jak zapewne wiesz, światło rozchodzi się z ogromną prędkością. Zatem jeśli dałoby się uwolnić energię z choćby niewielkiej ilości materii… — potrząsnęła głową — oczywiście siła spajająca atom nigdy na to nie pozwoli. Ostatnio jednak prowadzimy badania nad pierwiastkiem zwanym alacti-nem, nazywanym przez fizyków z Trawankoru Dłonią Tary. Sądzimy, że serce tego pierwiastka jest niestabilne. Całkiem niedawno Pilali zaczął przyznawać mi w tym względzie rację. Wiadomo, że w atomie zamkniętych jest wiele dżinów, zarówno jin, jak i jang. Według mnie dzieje się to na podobnej zasadzie jak w przypadku kropli wody, która zachowuje swój kształt dzięki napięciu powierzchniowemu. W tym przypadku kropla jest na tyle duża, że napięcie powierzchniowe z ledwością utrzymuje ją w zamkniętym kształcie, więc może się ona rozciągać niczym kropla wody spadająca w powietrzu, która odkształca w tę i z powrotem, lecz nadal zachowuje jedność. Zdarza się jednak też tak, że kropla rozciągnie się za bardzo i napięcie powierzchniowe, czyli w naszym przypadku siła spajająca atom, nie wytrzymuje, wówczas wskutek naturalnej siły odpychającej występującej między dżinami, serce atomu rozpada się na pół i powstają dwa atomy ołowiu oraz uwalnia się część energii spajającej w postaci niewidzialnego promieniowania. Właśnie to zjawisko udało się nam zarejestrować na płytach fotograficznych, które pomagasz nam nosić. To całkiem spora dawka energii, biorąc pod uwagę fakt, iż rozszczepieniu uległo tylko jedno serce atomu. My natomiast, mówiąc w szerszym kontekście specyficznej natury tego zjawiska, zastanawiamy się, to znaczy zostaliśmy zmuszeni do zastanawiania się, co by było, gdyby zebrać razem więcej takich atomów i rozszczepić serce choćby jednego z nich. Czy uwolniona w ten sposób energia ki nie rozszczepiłaby w jednej chwili kolejnych serc, a te następnych i tak dalej, z prędkością światła na przestrzeni niewiele większej niż ta? — mówiła, zagarniając dłonią przestrzeń wielkości piłki do lacrosse. — Czy nie wywiązałaby się wówczas krótka reakcja łańcuchowa…
— Co to znaczy?
— To oznacza potężną eksplozję! Przez dłuższą chwilę wydawało się, że wzrok Idelby uwiązł w niewidzialnej przestrzeni czystej matematyki.
— Z nikim na ten temat nie rozmawiaj — powtórzyła.
— Dobrze.
— Z nikim, rozumiesz?
— Rozumiem. Niewidzialne światy, przepotężne i pełne energii: subatomowe haremy pulsujące na granicy eksplozji. Budur westchnęła głęboko, kiedy dotarł do niej ten obraz. Nie ma ucieczki przed przemocą ukrytą w sercu wszechrzeczy. Okazuje się, że nawet kamienie umierają.
Każdego ranka Budur budziła się w swoim pokoju w zawiji i od razu brała się za pomoc w kuchni i w biurze. Jej obowiązki w zawiji i w laboratorium były podobne do siebie, lecz mimo iż w każdym z tych miejsc pracowało jej się inaczej, to i tak w obu przypadkach odczuwała tę samą nudę. Z drugiej zaś strony, zajęcia na instytucie i spacery po wielkim mieście stały się dla niej czasem wytężonej pracy nad swoimi własnymi marzeniami i pomysłami.
Teraz już swobodnie chodziła po porcie i wzdłuż rzeki i już nie obawiała się, że ktoś z Turi pojawi się niespodziewanie w mieście i zabierze ją z powrotem do domu Ojca. Nadal jeszcze nie znała dokładnie miasta, choć miała już swoje szlaki przez co niektóre dzielnice. Czasami jeździła tramwajami na pętle końcowe tylko po to, aby zobaczyć przez jakie dzielnice przejeżdżały. Szczególnie interesowały ją dzielnice tuż nad oceanem i wzdłuż rzeki, zbadanie ich zajęło jej sporo czasu i wysiłku. Blade światło przesączało się spomiędzy chmur, które sunęły tuż nad jej głową, niesione energicznym powiewem znad oceanu. Siadała przy stolikach w kafejkach na tylach portu lub po drugiej stronie ulicy, niedaleko plaży, i zawsze coś czytała i zapisywała, zadzierała głowę do góry, by spojrzeć na spienione grzywy fal, rozbijające się o fundament latarni morskiej na końcu mola, i mgły spowijające drugą latarnię na skalistym wybrzeżu północnym. Lubiła spacerować po plażach. Spoza kotłujących się chmur wyłaniał się wyblakły błękit nieba i posiniaczony granat oceanu, porysowany tu i ówdzie załamującą się linią fali. Kochała te widoki, kochała je całym sercem. Tutaj mogła całkiem swobodnie być sobą. Nie szkoda deszczu, który tak cudownie oczyszcza powietrze.
Będąc kiedyś w biednej i wychłostanej burzami dzielnicy plażowej na końcu linii tramwajowej numer sześć, natknęła się na niewielką świątynię buddyjską, a przed wejściem do niej zobaczyła matkę Hode-nosaunee z córką, które uczęszczały na wykłady Kirany. Kobiety od razu dostrzegły Budur.
— Witaj! — odezwała się matka. — Przyjechałaś nas odwiedzić?
— Prawdę mówiąc, trafiłam tu przypadkowo, zwiedzając miasto — powiedziała zaskoczona Budur — podobają mi się te okolice.
— Rozumiem — odpowiedziała matka tonem, z którego przebijało niedowierzanie — wybacz moją śmiałość, ale ja i Idelba znamy się od dawna, więc pomyślałam sobie, że przyszłaś do nas w jej imieniu. A tu proszę, przychodzisz sama, może jednak miałabyś ochotę do nas wstąpić?
— Bardzo dziękuję — powiedziała z lekka oszołomiona Budur i udała się za matką do środka kompleksu, w którym mieścił się ogrodowy dziedziniec, porośnięty krzewami i poprzecinany żwirowymi alejkami, a pośrodku dzwonnica i niewielki staw. Grupa mniszek ubranych w ciemnoczerwone szaty przeszła obok i znikła dalej we wnętrzu budynku. Jedna z nich usiadła, żeby porozmawiać z kobietami Hadeno-saunee, Haneą i Ganagweh, matką i córką. Kobiety mówiły po firańsku z silnym akcentem nsareńskim, zmieszanym z czymś jeszcze. Budur przysłuchiwała się, jak rozmawiają o naprawie dachu. Następnie zaproszono ją do pokoju, w którym stała ogromna radiostacja. Hanea usiadła przed mikrofonem i odbyła transoceaniczną rozmowę w swoim ojczystym języku.
— Następnie przyłączyły się do kilku innych mniszek i razem z nimi udały się do sali medytacyjnej, gdzie usiadły i przez jakiś czas intonowały mantry.
— A więc jesteście buddystami? — zapytała Budur kobiety Hodeno-saunee, kiedy sesja medytacyjna dobiegła końca i znów wyszły na zewnątrz do ogrodu.
— Tak — odpowiedziała Hanea — buddyzm jest wśród nas dość popularny, przypomina nieco naszą pierwotną religię. Myślę też, że to prawda, iż pasuje nam również dlatego, że czyni nas sojusznikami Japończyków z zachodniej części naszego państwa, którzy pod wieloma innymi względami są do nas podobni. Kiedyś potrzebowaliśmy ich pomocy w walce z najeźdźcami z waszej strony.
— Rozumiem.
Zatrzymały się przed grupą mężczyzn i kobiet, którzy siedzieli w kręgu i ciosali bryły z piaskowca, z których otrzymywali duże, płaskie cegły, o ściankach wyglądających niemal jak szlifowane. Hanea wskazała na ich stos i wyjaśniła:
— To są kamienie modlitewne, przeznaczone na szczyt Czomolungmy, słyszałaś o tym projekcie?
— Nie.
— Czomolungma była niegdyś najwyższą górą na świecie, lecz jej wierzchołek został zniszczony przez muzułmańską artylerię w trakcie Długiej Wojny. Całkiem niedawno uruchomiliśmy projekt, oczywiście długofalowy i powolny, mający na celu odbudowę szczytu. Każdy z górskich zdobywców wspinających się na Czomolungmę, oprócz butli z tlenem i całej reszty swojego sprzętu, weźmie ze sobą jedną z takich tabliczek i zostawi ją na wierzchołku, gdzie po latach ze zgromadzonego materiału kamieniarze wybudują nowy szczyt.
Budur przyglądała się piaskowcowym tabliczkom, które były o wiele mniejsze niż rzeźbione kamienie, zdobiące ogród na dziedzińcu. Poproszono, by wzięła jedną tabliczkę do ręki, co też chętnie zrobiła, szacując jej ciężar. Ważyła tyle, co trzy, cztery książki.
— Dużo będzie ich trzeba.
— Wiele tysięcy. To naprawdę długoterminowy projekt — uśmiechnęła się Hanea — sto lat, a może tysiąc? Zależy od liczby wspinaczy, gotowych zanieść na górę jeden kamień. Trzeba pamiętać, że w powietrze wysadzono spory kawał masywu. Ale ogólnie uważamy, że to dobry pomysł, taki symbol ogólnej odbudowy świata.
— Następnie przeszli do kuchni, gdzie inni już krzątali się przy przygotowywaniu posiłku. Budur zapraszano serdecznie na obiad, lecz ona wykręciła się pod pretekstem konieczności powrotu do domu następnym tramwajem.
— Oczywiście — odpowiedziała Hanea — przekaż, proszę, Idelbie nasze serdeczne pozdrowienia. Już nie możemy się wręcz doczekać kolejnego spotkania.
Nie wyjaśniła, o co jej chodziło, a Budur zastanawiała się nad tym przez całą drogę powrotną na przystanek przy plaży, gdzie czekała na tramwaj, schowana przed porywistym wiatrem w niewielkiej szklanej wiacie. Siedząc tam, przysnęła, a pod powiekami pojawił jej się obraz długiej kolejki ludzi wnoszących na dach świata całe biblioteki kamiennych ksiąg.
— Jedziesz ze mną na Orkady? — zapytała ją jednego dnia Idelba. — Przydałaby mi się twoja pomoc, a poza tym pokazałabym ci tamtejsze ruiny.
— Orkady? Mówiłaś mi, gdzie one są, ale zapomniałam.
Okazało się, że Orkady to celtyckie wyspy najbardziej wysunięte na północ, leżące wysoko ponad Szkocją. Większość mieszkańców Brytanii stanowiły populacje, pochodzące z Al-Andalus, z Maghrebu i z zachodniej Afryki, później, w czasie Długiej Wojny Hodenosaunee wybudowali bazę morską na największej wyspie Orkad, dzięki czemu mogli śledzić rozwój sytuacji w Firanii i jednocześnie bronić resztek rdzennych mieszkańców tamtych ziem, Celtów, którzy przetrwali napływ Franków, a później Firańczyków, no i oczywiście wielką zarazę. Budur czytała legendy o tych, którzy przeżyli epidemię, o wysokich młodzieńcach o jasnej karnacji, rudych włosach i niebieskich oczach. I kiedy obie siedziały już przy stoliku w przeszklonej gondoli sterowca, i obserwowały przepływające pod nimi zielone angielskie wzgórza i szachownice pól uprawnych pokryte łatami cieni chmur i pokreślone liniami żywopłotów i murów z szarego kamienia, Budur zastanawiała się, jak by to było stanąć twarzą w twarz z prawdziwym Celtem? Czy zniosłaby jego milczące i oskarżycielskie spojrzenie, czy mogłaby bez mrugnięcia spojrzeć w oczy albinosowi i patrzeć tak niewzruszenie na jego białą skórę?
Oczywiście wcale nie o to chodziło. Kiedy w końcu wylądowały na Orkadach, okazało się, że jest to kraina pagórkowata, porośnięta trawą i niemal całkowicie pozbawiona drzew, poza ich niewielkimi skupiskami wokół wiejskich domów z wyblakłego wapienia, o kominach wyrastających z obu krańców każdej budowli — rozwiązanie typowe dla starożytnego budownictwa, którego repliki z szarego kamienia stały na łąkach tuż nieopodal ich wersji współczesnych. Ponadto Orkadianie wcale nie byli pałąkowatymi rudzielcami o piegowatych twarzach półgłówków, jakich Budur spodziewała się spotkać, naczytawszy się tych wszystkich opowieści o białych niewolnikach w pałacach osmańskich sułtanów. Byli to raczej krzepcy rybacy, umazani smarem i pokrzykujący do siebie w swoim narzeczu. Mieli ogorzałe twarze i włosy jasne jak słoma, a czasem czarne lub brązowe, rozmawiali ze sobą i nawoływali się jak ciżba w pierwszej lepszej rybackiej wsi na nsareńskim wybrzeżu. W kontaktach z Firańczykami byli śmiali i energiczni. Nic ich nie peszyło i zachowywali się tak, jakby to oni byli najnormalniejsi na świecie, a przybysze z Firanii byli egzotycznymi gośćmi. Tak tu właśnie było, dla tych ludzi Orkady były całym światem.
Kiedy Budur i Idelba jechały przez okolicę w wozie z napędem silnikowym, powoli zaczęło do nich docierać, dlaczego tak się działo. Przez ostatnie trzy tysiące lat przez Orkady przewinął się niemal cały świat, toteż tutejsi mieszkańcy mieli powody, by sądzić, iż od zawsze żyli w centrum wydarzeń, niczym na ruchliwym skrzyżowaniu. Każda kultura, która przeszła przez te ziemie, a na przestrzeni wieków było ich co najmniej dziesięć, budowała się tu z piaskowca, gładzonego przez morskie fale na poręczne płyty, belki i szerokie, równe bloki, które doskonale nadawały się do budowy ścian, a w połączeniu z cementem tworzyły konstrukcję nie do ruszenia. Najstarsi mieszkańcy wykorzystywali kamień nawet do budowy ram swoich łóżek i szafek kuchennych, tak więc teraz w niewielkich skupiskach traw na zachodnim wybrzeżu można było spoglądać z góry na rozkład kamiennych domów należących do ludzi, którzy żyli w nich ponoć pięć tysięcy lat temu. Z ich wnętrz usunięto, gromadzący się piach i odkryto przed zwiedzającymi narzędzia i elementy wyposażenia, tak jak je zostawili pierwotni użytkownicy. Zapadnięte pokoje przypominały Budur pomieszczenia w zawiji. Przez cały ten czas nic się nie zmieniło, pomyślała.
Idelba kiwała głową nad szacowanym wiekiem osady i nad metodami określania wieku innych przedmiotów i zastanawiała się na głos nad pewną geochronologią, która zrodziła się w jej głowie i którą, według niej, dało się zwięźle opisać. Po chwili jednak ucichła jak wszystko dookoła i tylko stała, spoglądając na piękne i opustoszałe wnętrza domów starszyzny. To wszystko, co wywodzi się z nas i opiera się próbie czasu, pomyślała.
Z powrotem w Kirkwall, w jedynym miasteczku na wyspie, szły po brukowanej ulicy w stronę zabudowań zgnieżdżonych wokół kolejnej niewielkiej świątyni buddyjskiej, stojącej na tylach katedry starożytnych autochtonów. Budowla nie wyglądała na specjalnie okazałą, w porównaniu z gigantycznymi szkieletami z marmuru, które zostawili daleko za sobą na kontynencie, posiadała jednak oryginalny dach i była kompletna. Znajdująca się za katedrą świątynia prezentowała się bardzo skromnie, ot cztery wąskie budynki rozlokowane wokół skalnego ogrodu, który według Budur, urządzony był w chińskim stylu.
Tam też Hanea i Ganagweh przywitały Idelbę. Budur była zszokowana ich widokiem, a one śmiały się w głos z jej zdziwionej miny.
— A nie mówiłam, że się wkrótce spotkamy?
— To prawda, wspominałaś coś, ale że tutaj?
— Właśnie tutaj żyje najliczniejsza społeczność Hodenosaunee w całej Firanii — powiedziała Hanea — właśnie stąd dotarliśmy do Nsary i prawdę mówiąc, lubimy tu czasem wracać.
Najpierw oprowadzono je po całym kompleksie, a następnie zaproszono na herbatę do pokoju wychodzącego na podwórze. Idelba i Hanea wyszły gdzieś razem, zostawiając skonsternowaną Budur sam na sam z Ganagweh.
— Matka mówiła, że muszą porozmawiać z godzinkę albo dwie — powiedziała jej Ganagweh — wiesz, o czym rozmawiają?
— Nie — odpowiedziała Budur — a ty?
— Ja też do końca nie wiem, to znaczy domyślam się, że ma to jakiś związek z działalnością Idelby na rzecz zacieśnienia kontaktów dyplomatycznych pomiędzy naszymi państwami… wiem, wiem, brzmi to dość banalnie…
— Nie szkodzi — improwizowała Budur — ciotka żywo się tym interesuje. To ciekawe… spotkałyśmy się po raz pierwszy na wykładzie Kirany Fawwaz…
— Tak, a później ty niespodziewanie pojawiłaś się w świątyni w Nsarze, najwyraźniej nasze ścieżki się łączą. — Dziewczyna uśmiechała się w sposób, którego Budur nie potrafiła zinterpretować. — Chodźmy na spacer. Ich rozmowa może jeszcze trochę potrwać, w końcu uzbierało się kilka rzeczy.
— Wszystko, co do niej docierało, było nowe i świeże, nie odzywała się zatem zbyt wiele i cały dzień spędziła, spacerując po Kirkwail z Gana-gweh, niezwykle energiczną dziewczyną, wysoką, stanowczą i zdecydowaną, dla której niestraszne były wąskie ulice Kirkwail i tędzy rybacy z Orkadów. Minęły ostatni przystanek tramwajowy i zeszły w dół na szeroką plażę, okalającą wielką zatokę, gdzie niegdyś znajdowała się ruchliwa baza wojskowa. Kiedy doszły do kilku ogromnych głazów, Ganagweh zatrzymała się, zdjęła z siebie ubranie i krzycząc i piszcząc, wbiegła do wody i rzuciła się do tyłu na spieniony grzbiet nadchodzącej fali. Jej połyskliwa, ciemna skóra lśniła w słońcu, kiedy z powrotem na brzegu strzepywała z siebie słone krople i pryskała Budur, zachęcając ją, aby sama dała nura.
— Dobrze ci to zrobi! Nie jest taka zimna, może w końcu się obudzisz!
Była to jedna z tych rzeczy, do których zrobienia z pewnością namawiałaby ją Yasmina. Budur jednak nieśmiało odmówiła, spoglądając z wyraźnym skrępowaniem na tę wilgotną i piękną istotę, stojącą w słońcu tuż obok niej. Podeszła do brzegu, dotknęła tafli wody i ucieszyła się, że nie dała się namówić na kąpiel, gdyż woda była lodowata. Mimo to rzeczywiście poczuła, jakby w tej chwili powtórnie się obudziła, energiczny, słony wiatr muskał jej twarz i rozwiewał na boki czarne, mokre włosy Ganagweh, strącając pojedyncze krople na Budur. Ganagweh, śmiejąc się, wciągała ubranie na mokre ciało. W drodze powrotnej dziewczęta minęły grupkę dzieci o mlecznobiałej cerze i każde z nich bacznie im się przyglądało.
— Chodźmy sprawdzić, jak się mają nasze staruszki — powiedziała Ganagweh. — Kto by uwierzył, że to akurat babcie wzięły w swoje ręce sprawy całego świata?
— Rzeczywiście — powiedziała Budur, zastanawiając się, co tak naprawdę działo się na świecie.
W trakcie lotu powrotnego do Nsary Budur zadała to pytanie Idelbie, która, słysząc je, potrząsnęła tylko głową. Nie cnciata o tym rozmawiać, była zajęta zapisywaniem jakichś rzeczy w swoim notesie.
— Nie teraz — powiedziała.
Z powrotem w Nsarze Budur jak zwykle uczyła się i pracowała.
Za podpowiedzią Kirany zaczęła wgłębiać się w historię południowo-wschodniej Azji i z lektur dowiedziała się, w jaki sposób doszło tam do przemieszania się kultur, hinduskiej, buddyjskiej i muzułmańskiej w wyniku czego zrodził się nowy, energiczny i żywotny organizm społeczny, który z powodzeniem przetrwał wojnę, a obecnie, czerpiąc z ogromnych bogactw naturalnych Birmy, Półwyspu Malajskiego, Sumatry, Borneo i Mindanao, stał się wielonarodowościową grupą, zjednoczoną przeciwko odśrodkowej władzy Chin i skutecznie uwalniającą się spod jej wpływów. Już jakiś czas temu ludzie ci pojawili się nie tylko w Aozhou, na tej wielkiej, spalonej słońcem wyspie kontynentalnej na dalekim południu, lecz również za oceanami, w kraju Inków i po drugiej stronie, na Madagaskarze i w południowej Afryce. W ten sposób powstawało coś na kształt zrębów nowej kultury południowej, która miała już nawet swoje własne miasta jak Pyinkayaing, Dżakarta i Kwi-nana na zachodnim wybrzeżu Aozhou, która wiodła wśród nich prym, prowadząc ożywiony handel z Trawankorem i wyrastając na nową potęgę. Jej mieszkańcy jak w amoku wznosili coraz większe budowle i coraz wyższe stalowe drapacze chmur, liczące ponad sto pięter. Wojna odcisnęła się piętnem na tych aglomeracjach, lecz nie zdołała ich zniszczyć, więc kiedy światowe rządy zapragnęły w końcu spotkać się i opracować trwały i sprawiedliwy system reparacji wojennych, przyjeżdżały do Pyinkayaing.
Kiedy sytuacja stawała się coraz bardziej obłędna, organizowano jeszcze więcej spotkań — wszystko po to, by nie dopuścić do nawrotu wojny — tyle udało się ustalić. Sojusz pokonanych nie był zadowolony. Poza tym nie do końca było wiadomo, czy Chińczycy, czy państwa Yingzhou, które później niż reszta przyłączyły się do konfliktu, będą w ogóle brać pod uwagę możliwość dostosowywania się do muzułmańskich standardów i zwyczajów. Na jednym ze swoich wykładów Kirana mimochodem stwierdziła, że najprawdopodobniej islam już dawno wylądował na śmietniku historii, z tym że jeszcze nie jest tego świadomy. Im więcej Budur czytała, tym mniej była pewna, czy taki los jej wiary byłby rzeczywiście złem dla świata. Stare religie przecież wymarły, a jeśli jakieś imperium próbowało podbić cały świat i przegrywało w decydującym starciu, wtedy najczęściej rozpadało się w pył.
W swoich pracach Kirana wyjaśniała to bardzo przejrzyście. Budur wypożyczała je z klasztornej biblioteki i czytała z zafascynowaniem. Niektóre wydrukowano niemal dwadzieścia lat wcześniej, jeszcze w trakcie wojny, kiedy Kirana była młodą dziewczyną. Z każdym przeczytanym zdaniem słyszała w głowie jej głos, to było jak stenopis z jej wykładu, lecz może nieco bardziej rozwinięty. Pisała na wiele tematów zarówno teoretycznych, jak i praktycznych. Całe woluminy jej zapisków z Afryki dotyczyły problemów z publiczną służbą zdrowia i praw kobiet. Budur otworzyła przypadkowo jeden z tomów i zaczęła czytać wykład skierowany do akuszerek w Sudanie:
Jeżeli rodzice dziewczynki nalegają i żadnym sposobem nie da się im tego wyperswadować, należy pamiętać, iż wolno odciąć tylko jedną trzecią łechtaczki, dwie trzecie należy pozostawiać nietknięte. Ktoś, kto dopuszcza się napaści na dziewczynę z nożem w ręce i wycina jej całą łechtaczkę, postępuje wbrew słowom Proroka. Mężczyźni i kobiety to istoty równe w obliczu Boga, lecz gdy kobieta zostaje pozbawiona łechtaczki, jest wtedy niczym eunuch. Staje się oziębła i leniwa, wygasa w niej pożądanie, ciekawość świata i temperament, jest niczym błoto czy kawał szarego kartonu, bez wyrazu, bez iskry, bez wytyczonych celów, niczym kałuża z mętną wodą, pozbawiona życia. Jej dzieci będą nieszczęśliwe i jej mąż będzie smutny, a ona sama niczego dobrego w życiu nie doświadczy. Zatem ci z was, którzy kiedykolwiek staną przed koniecznością wykonania żeńskiego obrzezania, niech pamiętają: jedna trzecia do odcięcia, dwie trzecie zostaje! Jedna trzecia do odcięcia, dwie trzecie zostaje!
Z lekkim zaniepokojeniem Budur przerzuciła kilka stron. Po chwili otrząsnęła się i zaczęła czytać inny akapit:
Miałam zaszczyt uczestniczyć w powrocie Raizy Tarami z jej podróży do Nowego Świata, gdzie bratam udział w konferencji poświęconej sprawom kobiet, która odbywała się na Long Island w Yingzhou zaraz po zakończeniu wojny. Uczestnicy konferencji, którzy przybyli tam z całego świata, byli zaskoczeni, widząc kobietę z Nsary wykazującą się pełną świadomością i szczegółową wiedzą z zakresu omawianych zagadnień. Wszyscy spodziewali się prymitywnej istoty, żyjącej za murami haremu, pogrążonej w niewiedzy i zakrytej czadorem, lecz Raiza taka nie była, prezentowała ten sam poziom co jej siostry z Chin, Birmy, Yingzhou i Trawankoru, a prawdę mówiąc, może nawet i wyższy, gdyż trudne warunki panujące w domu zmusiły ją do przeprowadzania teoretycznych dociekań, które często wybiegały daleko w przód.
Godnie nas tam więc reprezentowała, a w drodze powrotnej do Firanii ostatecznie dotarło do niej, że to czador byt największą przeszkodą na drodze rozwoju muzułmańskich kobiet, gdyż oznaczał on ich utożsamianie się z całym panującym systemem. Należało zerwać czador, żeby reakcjonistyczny system padł. Tak też kiedy jej statek zawinął do portu w Nsarze, na spotkanie jej wyszły koleżanki z instytutu, a ona stanęła przed nimi z odsłoniętą twarzą. Jej najbliższe współpracowniczki od razu zdjęły swoje czadory. Wokół było słychać coraz głośniejsze oznaki dezaprobaty, a po chwili rozległy się krzyki i zaczęły przepychanki. Coraz więcej kobiet w tłumie zrywało z siebie czadory i ciskało je na ziemię na znak solidarności z tymi, które pierwsze się na to zdobyły. To była cudowna chwila. Po tym wydarzeniu czador zaczął znikać z Nsary w oszałamiającym tempie. Wystarczyło kilka lat, żeby zrywanie czadorów rozprzestrzeniło się na cały kraj. W ten sposób usunięto pierwszą cegłę z muru, wznoszonego przez reakcjonistów, a o Nsarze zrobiło się głośno, jako o liderze tych przemian, a ja miałam dużo szczęścia, mogąc osobiście w nich uczestniczyć.
Budur wzięła głęboki wdech i zaznaczyła ten akapit, zamierzając przeczytać go swoim niewidomym żołnierzom. Mijały kolejne tygodnie, a ona czytała dalej i brnęła przez kolejne tomy esejów i wykładów Kira-ny, co było dość wyczerpującym doświadczeniem, jako że kobieta nigdy się nie wahała przed otwartym atakiem i obszerną krytyką wszystkiego, co jej nie pasowało. A do tego, jakie miała życie? Budur wstydziła się zarówno swojego dzieciństwa i młodości spędzonych w izolacji, jak i tego, że mając dwadzieścia trzy lata, już prawie dwadzieścia cztery, niczego w życiu nie dokonała. Zanim Kirana Fawwaz osiągnęła ten wiek, zdążyła już kilka lat spędzić w Afryce, walcząc na froncie i pracując w szpitalach polowych. Miała do odrobienia tyle straconego czasu!
Budur czytała też lektury, których Kirana im nie zadawała. O chińsko-muzułmańskich kulturach, zajmujących niegdyś centralną Azję, które przez wiele stuleci próbowały pogodzić zwaśnione cywilizacje. Ludzie ci uwiecznieni byli na starych i zniszczonych fotografiach w niektórych książkach: Chińczyk z wyglądu, z wyznania muzułmanin, używający języka chińskiego, lecz przestrzegający prawa islamu. Aż trudno uwierzyć, że tacy ludzie kiedyś istnieli. Chińczycy zgładzili większość z nich podczas wojny, a pozostałych wygnali za Dahai na pustynie i do dżungli Yingzhou, a także do państwa Inków, gdzie zaprzęgano ich do pracy w kopalniach i na plantacjach. Traktowano ich jak niewolników, mimo iż Chiny oficjalnie wyrzekły się niewolnictwa, nazywając je arabskim atawizmem. Jakkolwiek by tego nie nazwać, efekt był taki, że z północno-zachodnich prowincji Chin muzułmanie zniknęli prawie całkowicie. Najgorsze było to, że mogło to się zdarzyć praktycznie wszędzie.
Budur nabierała coraz silniejszego przekonania, że za którykolwiek rozdział historii by się nie wzięła, będzie on przygnębiający, obrzydliwy, przerażający i okropny, chyba że czytała o historii Nowego Świata, gdzie Hodenosaunee i Nawaho udało się stworzyć cywilizację zdolną oprzeć się Chińczykom, nadchodzącym z zachodu, i Firańczykom, uderzającym od wschodu. Oczywiście nie ominęły ich też katastrofy, jak na przykład plagi i zarazy, które nawiedzały ich w dwunastym i trzynastym wieku, siejąc ogromne spustoszenie wśród tamtejszej ludności, która zdziesiątkowana musiała ukrywać się w centralnej części wyspy. Mimo iż zostało ich wówczas niewielu, udało im się przetrwać i dostosować do nowych warunków. Nadal pozostawali otwarci na zagraniczne wpływy i wplatali w swoje ligi kolejnych, nowych członków. Chętnie przechodzili na buddyzm, sprzymierzając się z Ligą Trawankorską, leżącą po drugiej stronie świata, której zresztą pomagali się kształtować, służąc własnym przykładem i doświadczeniem. Krótko mówiąc, znów rośli w siłę, choć żyli w ukryciu, w swoich dzikich twierdzach z dala od obu wybrzeży i od całego Starego Świata. Być może właśnie to im pomogło. Przejmowali od innych to, co użyteczne, resztę odrzucali i od zawsze powierzali władzę swoim kobietom. Teraz, kiedy Długa Wojna obróciła w ruinę Stary Świat, oni nagle stali się nowym gigantem o transoceanicznym zasięgu, reprezentowanym przez pięknych i smukłych ludzi, takich jak Hanea czy Ganagweh, które przechadzały się po ulicach Nsary w długich futrach lub płaszczach z impregnowanej skóry i kaleczyły język firański z właściwą sobie przyjazną powagą. Z tego, co Budur zdążyła się zorientować, wynikało, że Kirana nie poświęciła im zbyt dużo miejsca w swoich pracach, natomiast Idelba stale utrzymywała z nimi kontakt, a ostatnio nawet zaczęła wymieniać się z nimi tajemniczymi paczkami, które Budur zgodziła się przewozić tramwajem do świątyni Hanei i Ganagweh na północnym wybrzeżu. Odbyła dla Idelby cztery takie kursy, sama nie pytając o nic, a od ciotki uzyskując zdawkowe informacje. Po raz kolejny, podobnie jak w Turi, Budur miała wrażenie, że Idelba wie o rzeczach, o których reszta ludzi nie ma najmniejszego pojęcia; doprawdy wiodła skomplikowane życie. Czasem przy ich bramie pojawiali się mężczyźni. Niektórzy adorowali ją w romantyczny sposób, a jeden walił kiedyś pięścią w zamknięte drzwi i krzyczał pijanym głosem: „Melbo! Kocham cię! Wyjdź proszę!”, a następnie śpiewał dla niej piosenki w języku, którego Budur nie rozpoznawała, i pastwił się nad swoją gitarą. Idelba wówczas zamykała się w pokoju, a po godzinie wychodziła, udając, że nic się nie stało. Innym razem znikała na wiele dni z rzędu, po czym wracała, czasem ze zmarszczonym groźnie czołem, czasem wesoła, a czasem wzburzona — jednym słowem, miała bardzo skomplikowane życie, a do tego w większości prowadziła je w tajemnicy.
— Zgadza się — odpowiedziała Kirana na pytanie Budur o Hodenosaunee, których grupa przechodziła właśnie obok ogródka kawiarnianego, gdzie kobiety spędzały popołudnie — oni rzeczywiście mogą być nadzieją dla ludzkości. Sądzę jednak, że nie rozumiemy ich jeszcze na tyle dobrze, aby stwierdzić to z całą pewnością. Kiedy proces przejmowania przez nich władzy nad światem dobiegnie końca, wtedy będziemy mogli powiedzieć więcej.
— Przez tę całą historię zrobiłaś się bardzo cyniczna — zauważyła Budur. Kolano Kirany znów ciasno przylgnęło do uda Budur, która pozwalała na to, lecz jednocześnie w żaden znaczący sposób nie zareagowała. — Albo, mówiąc dokładniej, to, co widziałaś w trakcie swoich podróży i czego doświadczyłaś w całej swojej karierze naukowej, zrobiło z ciebie pesymistkę.
— Wcale nie — odrzekła Kirana, zapalając papierosa i wskazując na niego, po czym dodała mimochodem: — widzisz, jak nas uzależnili od tego zielska? Tak czy inaczej nie jestem pesymistką, raczej realistką, pełną nadziei, ha, ha! Przeciwności widać wszędzie, jeśli tylko ma się odwagę spojrzeć. — Wykrzywiła twarz, zaciągając się papierosem. — Wybacz, znów mam skurcze. O, już! Dotychczasowa historia przypomina mi nieco menstruację: w załomach codziennego życia ukryte jest jajo wszelkiej możliwości, hordy mikroskopijnych barbarzyńców próbują wtargnąć do środka i odnaleźć je, lecz nie udaje im się to, więc walczą między sobą. Ostatecznie wszyscy tracą szansę w obfitej, krwawej jatce i wszystko zaczyna się od nowa.
Budur roześmiała się, wstrząśnięta i rozbawiona zarazem. Nigdy wcześniej sobie tego tak nie wyobrażała. Kirana uśmiechnęła się przebiegle, widząc jej reakcję.
— Czerwone jajo — powiedziała — krew i życie — jej kolano jeszcze mocniej przywarło do nogi Budur. — Pytanie brzmi, czy hordom plemników kiedykolwiek uda się odnaleźć jajo? Czy jednemu z nich uda się wyrwać do przodu, zapłodnić je i uczynić świat brzemiennym? Czy kiedyś w końcu narodzi się prawdziwa cywilizacja? Czy też historia skazana jest na pozostanie bezpłodną starą panną!
Kobiety roześmiały się w głos, lecz tylko Budur z wyraźnym skrępowaniem.
— No cóż, chyba musi sobie najpierw znaleźć odpowiedniego partnera — odrzekła nieśmiałe.
— Zgadza się — powiedziała Kirana z emfazą, a kąciki jej ust uniosły się nieznacznie. — Może Marsjan?
Budur przypomniała sobie „praktyki pocałunków” prowadzone przez kuzynkę Yasminę. Kobiety zakochane w kobietach, kobiety kochające się z kobietami. Było to dość powszechne w zawiji, jak i pewnie wszędzie indziej. W końcu zarówno w Nsarze, jak i na całym świecie było o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. Na ulicach Nsary czy w kawiarniach trudno było uświadczyć trzydziesto-, czterdziestoletnich mężczyzn, a ci, których się widywało, sprawiali wrażenie nawiedzonych lub co najmniej podejrzanych, bujających w obłokach palonego opium i świadomych swojej udanej ucieczki przed przeznaczeniem. To wszystko jednak na nic. Całe pokolenie mężczyzn zostało unicestwione, więc teraz wszędzie widywało się pary kobiet. Chodziły za rękę, mieszkały wspólnie w zawijach i w piętrowych domach bez wind. Od czasu do czasu Budur słyszała ich odgłosy w zawiji, w łaźni, w toalecie i na korytarzach, kiedy późną nocą wracały z miasta. Było to częścią ich życia, bez względu na to, co mówili ludzie. Ze dwa razy Budur sama uczestniczyła w haremowych zabawach, urządzanych przez Yasminę. Yasmina lubiła czytać na głos romantyczne powieści, słuchać audycji i tęsknych piosenek, które na falach radiowych płynęły do niej prosto z Wenecji. Później spacerowała po dziedzińcu, śpiewała w świetle księżyca i wyobrażała sobie, że w tych chwilach podgląda ją z ukrycia mężczyzna, który za chwilę przeskoczy przez mur i porwie ją w ramiona. Niestety, w okolicy nie było mężczyzny. Spróbujmy poćwiczyć razem, jak to jest, szeptała matowym głosem do ucha Budur, żebyśmy wiedziały, co robić, kiedy… Zawsze wypowiadała te same słowa, a potem całowała namiętnie usta Budur i przywierała do niej swoim ciałem, a zanim Budur zdążyła się otrząsnąć, już czuła, jak namiętność przelewała się w jej usta, niczym energia ki, przekazywana wprawną dłonią uzdrowiciela. Odwzajemniając pocałunek, zastanawiała się: czy kiedy spotkam się z mężczyzną, moje serce też będzie tak mocno bić? Czy to możliwe?
Kuzynka Rima miała jeszcze większą wprawę. Nie była jednak tak namiętna jak Yasmina i, podobnie jak Idelba, raz była zamężna, a później zamieszkała w zawiji w Rzymie. Zwykle stała z boku i patrzyła na nie swoim chłodnym wzrokiem: nie, nie tak. Spójrz, musisz stanąć albo usiąść okrakiem nad nogą mężczyzny, którego całujesz, i mocno przycisnąć swoją kość łonową do jego uda. To sprawi, że on oszaleje. W ten sposób zamyka się obieg i ki zaczyna płynąć w was obojgu, jak w dynamie. Kiedy same spróbowały, nie miały już żadnych wątpliwości. W takich chwilach Yasmina oblewała się rumieńcem i zawodziła mało przekonującym tonem, że nie, że tak nie wolno, że to jest złe, na co Rima tylko parskała śmiechem i mówiła, że w haremach na całym świecie to zupełnie normalne. Oto, jak głupi są mężczyźni, oto, jakimi prawami od zawsze rządził się świat.
Teraz więc, w odmętach nocy, w tej nsareńskiej kafejce, Budur odwzajemniła dotyk Kirany, przyciskając do niej swoje kolano, w znany jej sposób, który był zarazem przyjazny i neutralny w swojej wymowie. Od tamtego czasu po wykładach zawsze starała się wychodzić z sali razem z innymi studentami i unikać spojrzenia Kirany, kiedy ta patrzyła jej prosto w oczy. Za to w każdej innej chwili wodziła za nią wzrokiem, sama nie wiedząc dlaczego. Może dlatego, że nie była pewna, jak wpłynęłoby to na jej studia i na jej życie, gdyby zareagowała wówczas bardziej pozytywnie i zaangażowała się w to, czymkolwiek mogłoby to być, poza pocałunkami i pieszczotami. Seks w postaci, którą znała, był tylko najbardziej bezpośrednim elementem relacji, a co z całą resztą? Nie była pewna, czy chce się wiązać ze starszą i tak emocjonalną kobietą, która była jej nauczycielką i nadal w pewnym sensie obcą osobą. Z drugiej strony, świat pozostałby na zawsze nieznany, gdybyśmy się w nic nie angażowali.
Kirana i Budur stały obok siebie na przyjęciu, odbywającym się na zatłoczonym patio, z którego roztaczał się widok na rzekę Liwaya, tuż przed miejscem, gdzie jej koryto przechodziło w szerokie estuarium. Ich ramiona ledwo się stykały, niby przypadkiem, jak gdyby tłum gromadzący się wokół możnego patrona sztuk i filozofa Tahara Labida był tak duży, że po prostu musiały stać tak, a nie inaczej, aby móc spijać nektar płynący z jego ust. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że był on potwornym gadułą i samochwałą, człowiekiem, który powtarzał twoje imię za każdym razem, kiedy w trakcie rozmowy się do ciebie zwracał. Zaiste odpychające, jak gdyby próbował tobą zawładnąć lub po prostu usiłował, przy całym swoim solipsyzmie, zapamiętać, z kim prowadził dialog i do tego nigdy nie zauważał, że właśnie przez to ludzie mieli ochotę uciekać przed nim, jak najdalej się dało.
Po niejakiej chwili Kiraną wstrząsnął dreszcz, być może wywołany samouwielbieniem mówcy, które zbyt dobrze przypominało jej ją samą, aby mogła się odprężyć, więc poprowadziła Budur na stronę. Ujęła jej dłoń, całą wyblakłą i spękaną od ciągłego sprzątania, i rzekła:
— Powinnaś używać gumowych rękawic. Myślę, że w laboratorium mogliby zrobić jedną parę dla ciebie.
— Już je dostałam i nawet ich używam, ale czasami trudno w nich chwytać.
— Mimo wszystko…
Ta szorstka uwaga odnośnie stanu dłoni Budur padła z ust wielkiej intelektualistki i nauczycielki, w chwili gdy otoczył ją wianuszek słuchaczy, pytających ją o opinię na temat pewnej chińskiej feministki. Budur wsłuchiwała się w jej wyczerpującą wypowiedź, śledząc ruch jej warg, Kirana mówiła o początkach feminizmu, wywodzącego się od chińskich muzułmanów, a w szczególności od Kang Tongbi, która za namową męża, chińsko-muzułmańskiego uczonego Ibrahima Ibn Hassam, stworzyła podwaliny feminizmu, który następnie rozwijany był w głębi Chin przez wiele pokoleń chińskich kobiet, żyjących w późnym okresie dynastii Qing. Większość z ich dokonań była oczywiście kwestionowana przez imperialnych urzędników, dopóki nie nadeszła Długa Wojna, która wszystkie dotychczasowe kodeksy postępowania rozpuściła w czystym racjonalizmie wojny totalnej. Żeńskie oddziały wojskowe i grupy pracownicze zakładów przemysłowych na całym świecie wypracowały sobie na tyle silną pozycję, że nawet najgorliwsze starania urzędników nie będą już w stanie ich jej pozbawić. Kirana potrafiła wyrecytować z pamięci listę żądań z okresu wojennego, sporządzoną przez Chińską Radę Żeńskich Pracowników Przemysłowych, i teraz właśnie to zrobiła:
— Równe prawa dla mężczyzn i kobiet, promocja edukacji wśród kobiet i budowa ośrodków temu służących, poprawa pozycji kobiet w rodzinie, monogamia, swoboda zamążpójścia, otwarcie możliwości rozwoju zawodowego, prawny zakaz konkubinatu, kupowania i sprzedawania kobiet i ich okaleczania, naprawa sytuacji politycznej kobiet, reforma prostytucji. — Brzmiało to jak najdziwniejsza na świecie pieśń, mantra lub modlitwa. — Zwróćmy uwagę, że chińskie feministki uważały się za bardziej dyskryminowane niż kobiety z Trawankoru czy z Yingzhou. Z kolei trawankorskie feministki twierdziły, że wszystkiego nauczyły się od sikhów, którzy swą wiedzę czerpali z Koranu. My tymczasem skupiamy się na kontekście chińskim. Widzicie więc sami, że w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z indywidualnym procesem stawania na własne nogi, w którym wszyscy uważają, że w innych krajach na pewno jest lepiej niż we własnym, dlatego należy nieustannie walczyć, aby dorównać światowym wzorcom… — Kirana mówiła bez najmniejszego zająknięcia, splatając w genialny sposób najważniejsze wątki trzech ostatnich stuleci. Budur zaciskała w pięści swoje białe i wyschnięte dłonie, myśląc: ona cię pragnie, ona pragnie, aby twoje dłonie były zadbane, ponieważ jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, dłonie te będą ją pieściły.
Budur oddaliła się samotnie, czując zamęt w głowie. Na jednym z tarasów dostrzegła Hasana, więc weszła na górę, aby dołączyć do grupy jego znajomych, wśród których znajdował się Naser Szah i czcigodna staruszka z wykładów Kirany, która rozglądała się dokoła, jakby brakowało jej nieodłącznej robótki ręcznej. Okazało się, że byli rodzeństwem, a ona gospodynią tego przyjęcia. Nazywała się Zainab Szach i była kobietą dość szorstką w obejściu, jak zorientowała się Budur, kiedy w końcu ją przedstawiono. Hasan natomiast był przyjacielem rodziny i łączyło ich to, że znali Kiranę od lat i wielokrotnie uczestniczyli w jej zajęciach, o czym Budur dowiedziała się od Nasera, kiedy wkoło wywiązały się ożywione rozmowy.
— Martwi mnie to, że brak mu charakteru i wykazuje się strasznie wąskim horyzontem intelektualnym, co z niego za prawnik…
— Dlatego właśnie pracuje przy wypełnianiu wniosków…
— Pracuje? Dla kogo? Przecież on pracował dla duchowieństwa.
— W każdym razie marny z niego pisarz.
— Tradycyjnie Koran przeznaczony był do recytowania i słuchania w języku arabskim, jest jak muzyka, a on jest cudownym poetą. Musisz kiedyś z nami pójść do meczetu i posłuchać.
— Nigdzie nie pójdę. To miejsce dla ludzi, którzy mają ambicje twierdzić, że są lepsi od innych, bo wyznają wiarę w Allaha. Wyrzekam się czegoś takiego, moim meczetem jest cały świat.
— Religia jest jak domek z kart, wystarczy dotknąć pewnych faktów, aby cała konstrukcja legia w gruzach.
— Bystra uwaga, ale całkowicie nieprawdziwa, jak zresztą większość twoich aforyzmów.
Budur zostawiła Nasera i Hasana i podeszła do długiego stołu, zastawionego przekąskami i kieliszkami z białym i czerwonym winem. Podsłuchiwała toczące się dokoła rozmowy i spróbowała marynowanego śledzia z krakersami.
— Słyszałem, że rada ministrów musiała się płaszczyć przed własną armią, aby powstrzymać ją przed wtargnięciem do skarbca, więc ostatecznie wyszło na to samo…
— …sześć loka, odpowiada różnym częściom mózgu, odpowiedzialnym za różne rodzaje rozumowania. Poziom zwierząt to móżdżek, poziom zgłodniałych duchów to układ limbiczny, plan ludzkiej egzystencji to płaty odpowiedzialne za mowę, plan asurów to kora piatów czołowych, a plan boski to most łączący dwie półkule mózgu, który w momencie aktywacji daje nam wgląd w wyższą rzeczywistość. To naprawdę zdumiewające, potrafić rozwiązywać najtrudniejsze problemy jedynie za pomocą introspekcji…
— Ale to dopiero pięć, czym zatem jest piekło?
— Piekło to ludzie.
— …jestem pewny, że nie mają aż tylu partnerów.
— Kontrolują oceany, mogą więc się u nas zjawić, kiedy tylko będą chcieli, my natomiast musimy prosić ich o zgodę na wejście na ich tereny, więc…
— Więc powinniśmy dziękować naszej szczęśliwej gwieździe. Przecież chcemy, żeby nasi generałowie byli możliwie najsłabsi.
— Racja, ale bez przesady. Żeby się później nie okazało, że wpadliśmy z deszczu pod rynnę.
— …to dość popularne twierdzenie, że wiara w reinkarnację obiega cały świat, przechodząc z jednej kultury do drugiej i znajdując swoje miejsce wśród tych najbardziej uciemiężonych.
— A może wiara ta wędruje razem z tymi kilkoma duszami, które wciąż odradzają się na nowo, myślałeś kiedyś o tym w ten sposób?
— …niczym kolejne roczniki studentów. Jest w tym coś z wewnętrznego przymusu. Niczym wymiana przyjaciół czy coś w tym rodzaju. Smutne, ale w końcu studenci muszą swoje wycierpieć, więc trudno im tak naprawdę współczuć…
— Cała historia potoczyłaby się inaczej, gdyby…
— No właśnie, gdyby co?
— Gdybyśmy podbili Yingzhou, kiedy była ku temu okazja.
— On jest prawdziwym artystą, nie tak łatwo jest pracować z zapachami, każdy z nas ma własne skojarzenia, a jednak jemu udaje się dotrzeć do tych, które drzemią najgłębiej. To przecież węch, ze wszystkich zmysłów, najsilniej związany jest z pamięcią. On to znakomicie wykorzystuje. To przejście od wanilii przez kordyt do jaśminu… oczywiście to tylko zapachy podstawowe, a każda woń, jak sądzę, jest mieszanką wielu innych. Cóż za postęp, doprawdy, porywające…
W pobliżu stołu z napojami stał znajomy Hasana o imieniu Tristan i grał na dziwnie nastrojonej lutni oud. Delikatnie trącał struny, wydobywając z instrumentu monotonne brzmienie prostych akordów i śpiewał w jednym ze starożytnych języków Franków. Budur popijała białe wino z kieliszka i obserwowała jego grę, starając się nie słuchać tych wszystkich rozmów, które trwały dookoła. Muzyka zaciekawiła ją, glos mężczyzny unosił się miarowo w powietrzu, a jego czarne wąsy okalały mu usta. Przez chwilę spojrzeli sobie w oczy, on uśmiechnął się ukradkiem. Pieśń dobiegła końca i rozległy się niemrawe oklaski, po czym muzyka otoczyła grupa ludzi, chcących zadać mu pytanie. Budur podeszła bliżej, aby móc wysłuchać odpowiedzi. Po chwili przyłączył się do nich Hasan, tak więc teraz Budur stała obok niego. Tristan odpowiadał krótkimi, urwanymi zdaniami, jakby się czegoś wstydził. Nie chciał rozmawiać o swojej muzyce i może dlatego od razu spodobał się Budur. Z tego, co mówił, wynikało, że pieśni pochodziły z Francji, z Nawarry i z Prowansji, z trzeciego i czwartego wieku. Ludzie prosili, aby jeszcze zagrał, lecz on tylko wzruszył ramionami i odłożył oud do futerału. Nie wytłumaczył się ze swojej decyzji, ale Budur pomyślała, że chodziło po prostu o zbyt duży gwar panujący na przyjęciu. Do stolika z napojami zbliżał się Tahar wraz z otaczającym go wianuszkiem rozmówców.
— Przecież ci powtarzam, Vika, cała rzecz polega to na tym…
— …to wszystko zaczęło się w Samarkandzie…
— Ale żeby aż tak wszystkich rozczarować? — Właśnie tamtego dnia, wszystko się zaczęło…
— Czy ty, Vika, nie cierpisz przypadkiem na chwilową utratę słuchu? — Ale posłuchaj mnie…
Budur odłączyła się od tłumu i czując zmęczenie przyjęciem i gośćmi, wyszła. Na przystanku przeczytała rozkład jazdy. Następny tramwaj odchodził dopiero za niecałe dwie godziny, więc postanowiła pójść piechotą, wzdłuż rzeki. Zanim dotarła do centrum miasta, poczuła, że sam spacer sprawiał jej ogromną przyjemność, więc poszła dalej, w stronę mola, i minąwszy sklepy rybne, wyszła na otwartą, wietrzną przestrzeń, gdzie molo przechodziło w asfaltową drogę, trzeszczącą ponad zielonymi głazami, które wyrastały z chlupoczącej wokół nich, oleistej wody. Zapatrzyła się w niebo i w jednej chwili poczuła przypływ radości, jakby nagle obudziła się w niej natura dziecka. Była to radość, przy której wszelkie zmartwienia bladły i oddalały się, niczym cienie chmur na granatowej tafli oceanu. I pomyśleć, że mogła spędzić całe swoje życie i nigdy nie ujrzeć oceanu!
Pewnej nocy w zawiji przyszła do niej Idelba.
— Budur, pamiętaj, że nie wolno ci z nikim rozmawiać o tym, co ci opowiedziałam o alactinie, i o tym, co oznaczałoby jego rozszczepienie.
— Oczywiście, ciociu, ale dlaczego znów mi o tym mówisz?
— No cóż… Wszystko wskazuje na to, że zostaliśmy objęci pewnego rodzaju nadzorem. Najwyraźniej inicjatywa pochodzi od jakiejś komórki rządowej, wydziału bezpieczeństwa czy czegoś w tym rodzaju. Nie do końca wiadomo, ale tak czy inaczej, musimy być bardzo ostrożni.
— Dlaczego nie pójdziecie z tym na policję?
— No cóż… — Idelba mówiła o wiele ciszej i wolniej — policja jest częścią wojska. Tak jest od czasu wojny i jak dotąd się to nie zmieniło, więc wolimy nie ściągać na siebie żadnej zbędnej uwagi.
Budur wskazała ręką dookoła.
— Ale tutaj chyba nic nam nie grozi? Żadna kobieta w zawiji nie zdradziłaby przecież swojej współlokatorki, prawda?
Idelba wbiła w nią wzrok, upewniając się, czy dziewczyna mówi poważnie.
— Nie bądź naiwna — odezwała się po chwili, już nie tak delikatnym tonem jak wcześniej, po czym klepnęła Budur w kolano i poszła do toalety.
Nie była to jedyna chmura, która w owym czasie przysłoniła radość Budur. W całym Dar al-Islam wiadomości prasowe emanowały niepokojem, a do tego szalała inflacja. Zbrojne przewroty w Skandistanie, nad Wełtawą, w al-Alemand i w Tyrolu, bardzo blisko Turi, zaalarmowały cały świat w stopniu nieproporcjonalnym do wielkości zagrożenia, które ponoć zdradzało odradzającą się agresję muzułmanów. Zaczęto oskarżać cały islam o łamanie zobowiązań, narzuconych mu na powojennej konferencji w Szanghaju, jak gdyby islam byt jednorodną i niepodzielną bryłą — śmieszny pomysł, nawet w obliczu wojny. Chiny, Indie i Yingzhou wzywały do nałożenia sankcji i embarga. Skutki tych gróźb dało się wyczuć w Firanii niemal od razu: podskoczyła cena ryżu, później ziemniaków, syropu klonowego i kawy. Zaczęło się gromadzenie zapasów, stare wojenne zwyczaje znów zagościły w codziennym życiu i kiedy trwał niepohamowany wzrost cen, podstawowe artykuły spożywcze znikały ze sklepowych półek chwilę po dostawie. To samo działo się w przypadku innych dóbr. Ciułanie zapasów było bardzo zaraźliwe, upośledzało ludzką mentalność, odbierało nadzieję i wiarę w zdolność systemu do zapewnienia ludziom godziwego bytu, a jako że system rzeczywiście załamał się pod koniec wojny, niektórzy gromadzili zapasy już po pierwszej wzmiance o ewentualnym zagrożeniu. Przyrządzanie posiłków w zawiji stało się prawdziwym egzaminem z pomysłowości. Kobiety często jadły zupę ziemniaczaną przyprawianą na różne sposoby, aby zachować jako taki smak, jednak jeszcze częściej musiały ją porządnie rozcieńczać wodą, aby każda osoba przy stole dostała choć jedną czarkę gorącego płynu.
Tylko życie kawiarniane zdawało się toczyć dawnym rytmem, choć czasem dało się wyczuć odmianę w tonie głosu bywalców lokali. Ich oczy wydawały się bardziej błyszczące, śmiech donośniejszy, a pijaństwo coraz bardziej powszechne. Również opium stało się towarem deficytowym, podlegającym chomikowaniu. Ludzie chodzili po ulicach, pchając przed sobą taczki pełne papierowych pieniędzy, lub wyjmowali z portfela banknoty o nominale pięciu bilionów drachm, które niedawno przyjechały z Rzymu, i śmiali się, że to za mało, żeby móc zapłacić za filiżankę kawy. W gruncie rzeczy, nie było w tym nic śmiesznego. Z każdym tygodniem ceny były coraz wyższe i nic nie wskazywało, aby coś miało się zmienić. Ludzie śmiali się ze swojej bezsilności. Budur chodziła teraz do kawiarni rzadziej niż zwykle. Chciała zaoszczędzić trochę pieniędzy i uniknąć kolejnego spotkania sam na sam z Kiraną. Czasami chodziła z Pilalim do innego rodzaju knajp, w których pojawiała się nieco bardziej obszarpana klientela. Pilali i jego kompani, wśród których pojawiał się czasem Hasan ze swoim przyjacielem Tristanem, najwyraźniej gustowali w takich niewybrednych miejscach, odwiedzanych regularnie przez dalekomorskich marynarzy i przybrzeżnych rybaków. Całą zimę, podczas której gęste mgły unosiły się nad ulicami miasta niczym pozbawiony grawitacji deszcz, Budur spędziła, wsłuchując się w opowieści o Yingzhou i o burzliwych wodach Atlantyku, najbardziej śmiercionośnego oceanu na świecie.
— Jesteśmy całkowicie zdani na łaskę innych — powiedziała gorzkim tonem Zainab Szach, robiąc na drutach przy stoliku w kawiarni, w której niegdyś spędzały razem więcej czasu — jesteśmy w podobnej sytuacji co Japonia, kiedy podbili ją Chińczycy.
— Musimy wychylić ten kielich goryczy — powiedziała Kirana. W przygaszonym świetle jej twarz wyglądała na pogodną i nieustraszoną.
— Do dna — rzekł Naser i usiadł w kącie, patrząc w deszcz za oknem. Strzepnął popiół z papierosa. — Nie powiem, żeby było mi przykro.
— W Iranie też się niczym nie przejmują — próbowała go pocieszyć Kirana — i posuwają się do przodu wielkimi krokami w wielu dziedzinach nauki. Językoznawstwo, archeologia, fizyka, mechanika — mają od tego najlepszych ludzi.
Naser pokiwał głową, odwracając wzrok od okna. Budur dowiedziała się, że przeznaczył swój majątek na finansowanie takich właśnie działań, majątek wygnańca, który uciekał z niewyjaśnionych przyczyn — następny skomplikowany żywot.
Na zewnątrz rozszalała się ulewa. Pogoda zdawała się uzupełniać ich sytuację. Wiatr i deszcz uderzał w wielkie okna kawiarni Sułtanka i strugi wody sunęły w oszalałym tempie po taflach szklą, popędzane silnymi podmuchami wiatru. Stary żołnierz wpatrywał się w dym. Splecione smugi, białe i brązowe, zawijały się i meandrowały coraz wyżej. Pilali kiedyś zadał sobie trud opisania dynamiki owego leniwego ruchu oraz procesu powstawania deltowych strug deszczu na powierzchni szklą. Burzowe światło padło srebrną smugą na mokrą ulicę. Budur była szczęśliwa. Świat był piękny. Była taka głodna, że mleko, które dodała do kawy, było dla niej treściwym pokarmem. Światło pioruna było dla niej pokarmem. Pomyślała sobie: ta chwila jest piękna. Starzy Persowie są piękni, ich perski akcent cudowny. Odrzućmy przeszłość i przyszłość. Pers Omar Chajjam doskonale to rozumiał i między innymi dlatego tak bardzo nienawidzili go mułłowie:
Napełnijmy czary!
Kłopotem najmniejszym jest to, że czas ucieka.
Warto jutrzejszym dniem się martwić?
Nie myśl też o wczoraj.
Jeśli możesz, ciesz się słodkim dniem dzisiejszym.[14]
Kiedy wszyscy wyszli, Budur została przy stole z Kiraną i przyglądała się, jak kobieta zapisuje coś w brązowym notesie. Podniosła wzrok, była zadowolona, że Budur na nią patrzy. Przerwała pisanie, odpaliła papierosa i przez chwilę rozmawiały o Yingzhou i o Hodenosaunee. Wywód Kirany był, jak zwykle, meandryczny i fascynujący. Wynikało z niego, że to właśnie wczesny etap rozwoju cywilizacyjnego ludu Hodenosaunee, w momencie odkrycia go przez Stary Świat, zadecydował o jego przetrwaniu. Hodenosaunee byli zbieraczami i myśliwymi, ludźmi, którzy jako jednostki wykazywali się większą inteligencją niż mieszkańcy bardziej rozwiniętych cywilizacji, odróżniając się elastycznością od Inków, żyjących w niewoli surowej teokracji. Gdyby nie ich podatność na choroby przywleczone ze Starego Świata, Hodenosaunee już dawno by go podbili. Teraz mają okazję do nadrobienia straconego czasu.
Rozmawiały o Nsarze, o wojsku, o duchowieństwie, o medresie i klasztorze, o dzieciństwie Budur i o pobycie Kirany w Afryce.
Kiedy zamknięto kawiarnię, poszły do zawiji Kirany, do jej pokoju i gabinetu na poddaszu. Za zamkniętymi drzwiami rzuciły się na siebie, przewróciły na kanapę, całowały, tuliły i obejmowały. Kirana chwytała Budur tak mocno, że dziewczyna myślała, że pękną jej żebra. Jej ciało przeszło jeszcze jedną próbę, kiedy wygiął je w łuk silny, orgiastyczny skurcz.
Kiedy obie wyciszyły się, Kirana nadal trzymała głowę Budur w ramionach i uśmiechała się o wiele spokojniej niż zwykle.
— Teraz czas na ciebie.
— Ale ja już doszłam, ocierałam się o twoją łydkę.
— Znam o wiele milszy sposób.
— Nie, naprawdę nie trzeba, już sobie zrobiłam dobrze. W tym momencie, z lekkim przerażeniem Budur zdała sobie sprawę, że Kirana nie zamierza pozwolić jej się dotknąć.
Po tym wydarzeniu Budur czuła się dziwnie, przychodząc na zajęcia Kirany, zarówno w sali, jak i później w kawiarni. Ki-rana zachowywała się wobec niej tak jak zawsze, pewnie dla zachowania pozorów. Budur czuła, że to odrażające i smutne. W kafejce siadała teraz po przeciwnej stronie stołu i rzadko patrzyła jej w oczy. Kirana akceptowała to i wpuszczała się w rozmowę, toczącą się po jej stronie stolika. Dyskutowała jak zwykle zawzięcie, lecz jej mowa wydawała się teraz Budur nieco wymuszona i apodyktyczna, aczkolwiek nie traciła nic ze swej błyskotliwości.
Budur odwróciła się do Hasana, który opowiadał właśnie o Wyspach Cukrowych, leżących pomiędzy Yingzhou a krajem Inków, gdzie każdego dnia paliłby opium i wylegiwał się na mlecznobiałych plażach lub pływał w turkusowych wodach, ciepłych niczym kąpiel w łaźni.
— Czyż to nie byłoby wspaniałe? — zapytał Hasan.
— Może w przyszłym życiu — rzuciła Budur.
— W twoim przyszłym życiu — parsknął Hasan, łypiąc na nią swoim przekrwionym okiem i mierząc ją sardonicznym spojrzeniem — no proszę, jak pięknie, że tak myślisz.
— Nigdy nic do końca nie wiadomo — odpowiedziała mu Budur.
— Racja. Może zrobimy sobie mały spacer i odwiedzimy Madame Sururi. Dowiemy się, kim byliśmy w poprzednich życiach i porozmawiamy z naszymi przodkami, którzy nadal błądzą po bardo. Połowa wdów z Nsary robi takie rzeczy. Z pewnością jest to bardzo pocieszające. Jeśli się w to wierzy — ruchem dłoni wskazał na szklaną płytę, pod którą szli przechodnie w czarnych płaszczach i skuleni pod parasolami — wiem, że to głupie, ale większość z nas nie potrafi nawet prawidłowo przeżyć tego jednego życia, które ma. Jedno życie. Budur miała pewne problemy z zaakceptowaniem tej myśli, mimo iż zarówno nauka, jak i wszystko dookoła, jasno wskazywały, że dysponujemy tylko jednym życiem i niczym innym poza nim. Kiedy Budur była małą dziewczynką, jej matka zwykła mawiać: „bądź grzeczna, bo wrócisz na świat jako ślimak”, a na pogrzebach odmawiano modlitwy w intencji przyszłego żywota zmarłego, w których błagano Allaha o ofiarowanie jej lub jemu kolejnej szansy na poprawę. Teraz wszystko to negowano, kolejne żywoty, piekło i niebo, a nawet Boga — całą tę czczą gadaninę, te zabobony dawnych pokoleń, zatopionych w niewiedzy i układających mity, aby nadać rzeczom sens. Teraz żyli w świecie materialnym, który ewoluował w aktualną postać wskutek działań przypadku i praw fizyki. Ludzie zmagają się przez całe życie i umierają — oto, co zdołali nam objawić naukowcy w swoich pracach. Budur nigdy nie przeżyła niczego, co świadczyłoby, że jest inaczej. Widocznie więc tak było. Taka była rzeczywistość i należało się do niej dostosować albo żyć ułudą. Każdy człowiek musi sam się dostosować do samotności w kosmosie, do nakby, do głodu i niepokoju, do kawy i opium, do świadomości końca.
— Czy ja dobrze słyszałam, że sugerowaliście wizytę u Madame Sururi? — zapytała Kirana przez stół. — Świetny pomysł! Chodźmy! Będzie to niczym zajęcia z historii w terenie, niczym wizyta w miejscu, gdzie od setek lat ludzie żyją w niezmieniony sposób.
— Z tego co słyszałem, ta kobieta jest zabawną starą szarlatanką.
— Był u niej jeden mój znajomy i mówił, że się świetnie bawił.
Spędzili tu już stanowczo za dużo czasu, patrząc na te same popielniczki i czarne kółka od filiżanek z kawą, odciśnięte na blacie stołu, na te same delty strug deszczu na szybach. Założyli więc płaszcze, pozabierali parasole i udali się na przystanek tramwajowy linii numer cztery, jadącej w górę rzeki, w stronę ubogich dzielnic graniczących ze starą stocznią. Na rogach niewielkich zabudowań mieściły się małe maghrebskie sklepiki, a pomiędzy szwalnią i pralnią znajdował się ukryty przesmyk, prowadzący do pokoi ponad sklepami. Drzwi otworzyły się w chwili, gdy zapukali. Zaproszono ich do szerokiego przejścia, a stamtąd dalej do ciemnego pokoju, w którym stało kilka sof i okrągłych stolików — wnętrze wyglądało na zaadoptowany salon w starym i przestronnym mieszkaniu.
Trzech starych mężczyzn i osiem lub dziesięć kobiet siedziało na krzesłach. Byli zwróceni twarzami w stronę kobiety o kruczoczarnych włosach, która była młodsza, niż się Budur spodziewała, lecz nie wyglądała też dziecinnie. Nosiła cygańską szatę, na oczach miała grube cienie, a usta pociągnięte szminką i do tego mnóstwo taniej, sztucznej biżuterii. Do swoich wyznawców mówiła niskim, powolnym i skupionym głosem. Zrobiła przerwę i ruchem dłoni wskazała na wolne krzesła z tylu pokoju, lecz nie odezwała się ani słowem.
— Za każdym razem, kiedy dusza przyobleka się w ciało — kontynuowała, kiedy już wszyscy zasiedli — jest tak, jak gdyby boski wojownik wkraczał na arenę życia, aby stoczyć bój z niewiedzą i z niegodziwością, aby objawić przed innymi swą wewnętrzną boskość i ustanowić rządy boskiej prawdy tu, na Ziemi i w ramach jej możliwości. Następnie, pod koniec wędrówki w danym wcieleniu, dusza powraca do swojego rejonu w bardo. W sprzyjających warunkach potrafię nawiązać kontakt z tymi rejonami.
— Jak długo dusza pozostaje w bardo, zanim znów powróci na świat? — zapytała jedna z trzech kobiet.
— To zależy od wielu czynników — odpowiedziała Madame Sururi. — Nie ma ujednoliconego schematu ewolucji wysoko rozwiniętych dusz. Niektóre najpierw są minerałem, a inne wywodzą się z królestwa zwierząt. Czasem też wszystko zaczyna się od końca i wtedy kosmiczni bogowie przybierają ludzką postać — pokiwała głową, jakby dobrze znany był jej ten fenomen — istnieje wiele różnych dróg.
— A więc to prawda, że mogliśmy być kiedyś zwierzętami?
— Owszem, to możliwe. Jeśli chodzi o ewolucję naszych dusz, to byliśmy już chyba wszystkim, łącznie ze skałami i roślinnością. To oczywiste, że nie sposób zmienić zbyt wiele w trakcie jednego życia, lecz w perspektywie wielu wcieleń można dokonać ogromnych przemian. Na przykład Budda ujawnił, że był kiedyś kozą, lecz jako że urzeczywistnił Boga w sobie, nie miało to najmniejszego znaczenia.
Kirana zdusiła nagłe parsknięcie i poprawiła się na krześle, aby zatuszować swoją reakcję. Madame Sururi nie zwracała na nią uwagi i mówiła dalej:
— Budda widział wszystkie swoje wcielenia. Niektórzy z nas również obdarzeni są tego rodzaju widzeniem, lecz on wiedział doskonale, że przeszłość nie jest ważna. Cel jest przed nami, a nie za naszymi plecami. Ludziom uduchowionym często mówię, że przeszłość to marność. I powtórzę to, ponieważ przeszłość nigdy nie da nam tego, czego pragniemy. Pragniemy urzeczywistnienia Boga oraz bliskości z tymi, których kochamy, a to zależy całkowicie od naszego wewnętrznego wołania. Musimy w końcu stwierdzić: „Nie mam przeszłości, rozpoczynam tu i teraz, z bożą łaską i własnymi aspiracjami”.
Według Budur brzmiało to dość przekonywująco i w dziwny sposób trafiało prosto w jej serce. Czuła jednak wyraźnie, że w Kiranie wzbierał sceptycyzm i emanował od niej jak gorączka. I rzeczywiście, w pokoju robiło się coraz goręcej, jak gdyby ktoś ustawił na podłodze wiatrak ze spiralą ki i włączył go na wysokie obroty. A może to efekt wewnętrznego skrępowania Budur? Wyciągnęła rękę i ujęła dłoń Kirany, miała wrażenie, że kobieta jasnowidz mówi dość ciekawie, a reakcja Kirany nie do końca była uzasadniona.
Podstarzała wdowa, mająca na sobie ozdobną broszę, jakie rozdawano im w środkowych dekadach wojny, zapytała:
— Kiedy dusza odnajduje ciało, w które zamierza wejść, czy wie, jakie życie ją czeka?
— Może dostrzegać jedynie pewne możliwości. Bóg wie wszystko, lecz zakrywa przed nami przyszłość, Bóg nie korzysta ciągle ze swej ostatecznej wiedzy, gdyby tak było, cała gra nie miałaby sensu.
Kirana siedziała z szeroko otwartymi ustami, co wyglądało, jakby za chwilę miała coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili Budur szturchnęła ją lekko.
— A czy dusza zapamiętuje szczegóły swoich poprzednich doświadczeń, czy też wszystko zapomina?
— Dusza nie musi wszystkiego pamiętać. To tak, jakby specjalnie zapamiętywać, co się jadło danego dnia lub jak smakowało jadło przygotowane dla ciebie przez twojego ucznia. Jeśli wiem, że uczeń był dla mnie miły i że mnie nakarmił, to w zupełności wystarczy, nie muszę znać przepisów na dania, którymi mnie częstował. Liczy się wrażenie z całego zdarzenia. W ten sposób dusza zapamiętuje różne rzeczy.
— Czasem z moją… z moją koleżanką medytujemy, wpatrując się sobie nawzajem w oczy, i kiedy tak trwamy w tym spojrzeniu, twarz drugiej osoby zaczyna się zmieniać. Czasem nawet zmienia się kolor włosów. Zastanawiam się, co to może znaczyć?
— To oznacza, że widzicie swoje poprzednie wcielenia. Aczkolwiek takie praktyki nie są wskazane. Załóżmy, że uda ci się spojrzeć dwa czy trzy żywoty wstecz i zobaczysz na przykład, że byłeś dzikim tygrysem? Co dobrego da ci ta wiedza? Powtarzam, przeszłość to marność.
— Czy twoi uczniowie… czy ktokolwiek z nas, tutaj zgromadzonych, znał się z innymi w poprzednich wcieleniach?
— Tak. Zwykle podróżujemy w grupach i często na siebie wpadamy. Na przykład w tym pomieszczeniu znajduje się dwóch uczniów, którzy w tym wcieleniu są bliskimi przyjaciółmi i kiedy zaczęłam nad nimi medytować, okazało się, że w poprzednim wcieleniu byli biologicznymi siostrami, które żyły ze sobą bardzo blisko. Natomiast w jeszcze wcześniejszym żywocie, byli matką i synem. Tak to właśnie działa. Nic nie skryje się przed moim trzecim okiem. Kiedy choć raz ustanowi się więź duchowa między duszami, wtedy kontakt nigdy się nie urwie, a uczucie z nim związane tak naprawdę nigdy się nie zmieni.
— Czy możesz nam powiedzieć… czy mogłabyś nam powiedzieć, kim kiedyś byliśmy? Lub kto z nas związany jest tą więzią?
— Mówiąc to, nie wskazywałam na te dwie konkretne osoby, które siedzą wśród nas, lecz na tych dwojga, którzy są moimi prawdziwymi uczniami, udzieliłam im wewnętrznego przekazu, tak że teraz, w głębi swoich dusz oni już wiedzą. Oto moi prawdziwi uczniowie, oto ja ich przyjęłam, a oni mnie wybrali, osiągną spełnienie i całkowitą realizację już w tym wcieleniu bądź w przyszłym, lub w przeciągu kilku następnych. Niektórym uczniom zabiera to dwadzieścia inkarnacji, a czasem i więcej, wszystko z powodu bardzo słabego startu. Ci, którzy przyszli do mnie w swoim pierwszym czy drugim ludzkim wcieleniu, mogą zmagać się jeszcze przez setki żywotów, nim osiągną swój cel. Pierwsza i druga ludzka inkarnacja jest nadal pół człowiekiem, pół zwierzęciem. Wewnętrzna bestia nadal okazuje się czynnikiem dominującym. Jakżesz oni mieliby osiągnąć urzeczywistnienie Boga w sobie? Nawet w Nsareńskim Ośrodku Rozwoju Duchowego, nawet pośród nas są uczniowie, którzy mają za sobą dopiero sześć czy siedem inkarnacji, na ulicach miast zaś widuję często Afrykańczyków czy przybyszów z innych zamorskich krajów, którzy ewidentnie przejawiają naturę bardziej zwierzęcą niż ludzką. Cóż mógłby guru począć z takimi duszami? Mógłby jedynie pomóc osiągnąć im wszystko.
— Czy możesz… czy mogłabyś nawiązać łączność z duszami, które odeszły? Czy to odpowiedni czas?
Madame Sururi odwzajemniła spojrzenie zadającej pytanie i odpowiedziała spokojnym i stonowanym głosem:
— Ależ one cały czas do was mówią, czyż nie? Nie możemy ich dziś tak publicznie przywoływać. Duchy nie lubią, kiedy się je eksponuje. Poza tym mamy dziś gości, którzy nie są jeszcze gotowi. A ja już jestem zmęczona. Mieliście okazję posłuchać, jak wspaniale jest mówić na głos słowa, które w duszy i w umyśle oznaczają to samo. Udajmy się teraz do jadalni i cieszmy się darami, które złożyliście. Posilimy się, wiedząc, że ci, których kochamy, mówią do nas z głębi naszych serc.
Przybysze z kawiarni porozumieli się jednym spojrzeniem i zdecydowali się wyjść, podczas gdy pozostali udali się do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie zamierzali popełnić zbrodnię kosztowania czyjegoś jadła, nie wyznając przy tym jego religii. Złożyli niewielką ofiarę w postaci kilku metalowych monet, które kobieta jasnowidz przyjęła z godnością, ignorując napięte spojrzenie Kirany i odwzajemniając je czystym obliczem, bez śladu poczucia winy czy zażenowania.
Następny tramwaj mieli dopiero za połowę wachty, więc postanowili wracać na piechotę przez nadrzeczne dzielnice robotnicze, odgrywając przed sobą fragmenty rozmowy z medium i potykając się ze śmiechu. Kirana nie przestawała się śmiać, parskać i wyć, więc pewnie było ją słychać na drugim brzegu:
— Nic nie ucieknie przed moim trzecim okiem! Ale teraz wam nie powiem! Co za niewiarygodne bzdury!!!
Albo:
— Już wam wszystko powiedziałam moim wewnętrznym głosem, a teraz coś zjedzmy!
— Dwoje z moich uczniów było kiedyś siostrami, to znaczy siostrami kozami. Tylko taką wiedzę daje nam przeszłość! Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!
— Daj już spokój! — powiedziała ostrym tonem Budur. — Kobieta zarabia w ten sposób na życie. — Po czym zwróciła się do Kirany — ona mówi ludziom to, co chcą usłyszeć i za to jej płacą, czym to się różni, od twojej pracy? Ona przynajmniej sprawia, że czują się lepiej.
— Naprawdę?!
— Daje im coś w zamian za jedzenie. Mówi im, co chcą usłyszeć. Ty za to mówisz ludziom to, czego nie chcą słyszeć, nawet jeśli byś ich nakarmiła. Czy to jest o wiele lepsze?
— Oczywiście — powiedziała Kirana, chichocząc — cholernie sprytnie to ujęłaś! No więc proponuję taki układ! — krzyczała na całe gardło. — Ja ci powiem coś, czego nie chciałabyś usłyszeć, a ty w zamian mnie nakarmisz!
Po tych słowach nawet Budur szczerze się roześmiała. I poszły już dalej razem, trzymając się pod rękę i śmiejąc w głos. Weszli do centrum miasta. Przestrzeń wypełniła się gwarem przechodniów i piskiem tramwajowych kół. Budur przyglądała się uważnie twarzom ludzi, wspominała obszarpane, fałszywe guru, chciwe i apodyktyczne. Kirana miała prawo się śmiać. Wszystkie mity, to tylko stare baśnie. Jedyna reinkarnacja jaka mogłaby nas czekać to możliwość obudzenia się kolejnego ranka. Nikt inny nigdy nie był tobą — ani tym tobą sprzed roku, ani tym, którym możesz być za dziesięć lat lub nawet jutro. Wszystko jest kwestią chwili obecnej, tej minimalnej, niewyobrażalnie małej cząstki czasu, która natychmiast staje się przeszłością. Pamięć bywa wybiórcza, tandetny, ciemny pokój w obszarpanej dzielnicy, rozświetlony blaskiem odległej błyskawicy. Kiedyś była dziewczyną z haremu dobrego kupca, lecz jakież miało to teraz znaczenie? Teraz była wolną kobietą, żyjącą w Nsarze, spacerującą nocami po mieście z grupą roześmianych intelektualistów — było tylko to i nic więcej. Sama się śmiała na myśl o tym, wydając z siebie dzikie, bolesne i brutalnie brzmiące okrzyki pełne radości graniczącej z wściekłością. Właśnie to zafundowała jej Kirana w zamian za jej jadło.
W zawiji, w której mieszkały Budur i Idelba, pojawiły się trzy nowe kobiety. Trzy zwykłe kobiety, które przyniosły ze sobą zwykłe historie. Od razu wzięły się do pracy w kuchni, co było całkiem normalne w takich przypadkach, lecz Budur czuła się skrępowana, kiedy patrzyły na nią w sposób, w jaki nie spoglądały na siebie. Nadal nie mogła uwierzyć, że tak młode dziewczyny jak te mogłyby ją zdradzić, poza tym dwie z nich były dla niej bardzo miłe. W ich towarzystwie czuła się nieco sztywniej, niż by sama tego chciała, lecz nie zdarzało się, aby była dla nich nieuprzejma, przed czym przestrzegała ją Idelba, mówiąc, iż zdradzało to podejrzliwość. Był to dość wyrafinowany sposób prowadzenia towarzyskiej gry, do której Budur była całkowicie nieprzygotowana… a może nie do końca całkowicie? Przypominało jej to trochę pozy, jakie musiała przybierać przed swoim ojcem i matką… bolesne wspomnienia. Teraz pragnęła, żeby wszystko było nowe, chciała być sobą, tak przed wszystkimi, twarzą w twarz, jak mawiali Irańczycy. Niestety, życie często oznaczało zgodę na przywdziewanie różnorakich masek. Na zajęciach u Kirany musiała być swobodna, a w kawiarniach nie mogła zwracać na nią większej uwagi, nawet jeśli siedziały ciasno obok siebie. Tym bardziej więc musiała zachowywać się po ludzku w stosunku do szpiegów.
Tymczasem w laboratorium po przeciwnej stronie placu trwały wytężone prace. Idelba i Pilali prawie codziennie wracali do domów późno w nocy, a do tego Idelba z dnia na dzień robiła się coraz poważniejsza, usiłując, jak zdawało się Budur, zatuszować swój niepokój bagatelizowaniem całej sytuacji.
— To tylko fizyka — odpowiadała na pytania Budur — próbuję rozwiązać pewne zagadnienie. Sama wiesz, jak fascynujące może być teoretyzowanie. Ale to przecież tylko teoria, nie to, co prawdziwe problemy. — Wyglądało na to, że każdy na świecie przywdziewał maski, nawet Idelba, która wcale nie była w tym dobra, choć w jej sytuacji można by się spodziewać czegoś zupełnie innego. Teraz już Budur nie miała wątpliwości, że Idelba brała udział w grze o najwyższą stawkę.
— Czy chodzi o bombę? — zapytała niskim głosem Budur, kiedy pewnej nocy zamykały razem opustoszały budynek laboratorium.
Idelba bardzo krótko się wahała.
— Całkiem możliwe — wyszeptała, rozglądając się nerwowo dookoła. — Jest taka możliwość, więc proszę cię, z nikim o tym więcej nie rozmawiaj.
Przez kilka następnych miesięcy Idelba tak dużo pracowała i tak mało jadła, jak i zresztą pozostałe kobiety w zawiji, że w końcu zaniemogła i musiała położyć się do łóżka, co potwornie ją frustrowało, więc próbowała pracować, mimo iż słaniała się na nogach. W końcu przeniosła swoje papiery do łóżka i odtąd, jeśli nie spała, z jej posłania dobiegało nieustanne skrobanie pióra wiecznego i stukanie suwaka logarytmicznego.
Kilka dni później, wczesnym popołudniem, kiedy Budur była w za-wiji, zadzwonił telefon i zawołano po Idelbę, która zwlokła się na dół do korytarza, zawinięta w nocną koszulę. Po skończonej rozmowie wpadła z hukiem do kuchni i oznajmiła Budur, że chce z nią porozmawiać w swoim pokoju.
Budur poszła za nią, zdziwiona nieco szybkimi ruchami ciotki. Kiedy weszły do pokoju, kobieta zamknęła drzwi na zasuwę i zaczęła zbierać na jedno miejsce wszystkie papiery, notatniki i bruliony, które ułożyła w jeden stos i wcisnęła do lnianej torby na książki.
— Możesz to dla mnie gdzieś schować? — zapytała z napięciem. — Myślę, że nie powinnaś wychodzić teraz na ulicę, zatrzymają cię i przeszukają… to musi być gdzieś w zawiji, ale nie w naszych pokojach, bo je pierwsze przeszukają Zresztą, pewnie będą szukać wszędzie. Nie potrafię ci nic podpowiedzieć — jej głos był niski, lecz ton zdradzał szaleństwo. Budur nigdy dotąd jej taką nie widziała.
— Kto taki?
— Nieważne, pośpiesz się, to policja, już tu jadą, ruszaj! Dzwonek na dole dzwonił i dzwonił.
— Niczym się nie przejmuj! — rzuciła Budur i zbiegła na dół do swojego pokoju. Rozejrzała się dokoła. Rewizja pokoju, rewizja domu. Rozglądała się dalej, przeglądając w myślach obrazy najróżniejszych kątów w budynku zawiji i zastanawiając się, czy Idelba miałaby coś przeciwko, gdyby Budur udało się jakimś sposobem zniszczyć zawartość tej torby — nie żeby obmyśliła już na to sposób, nie wiedziała przecież, jak ważne są zawarte tam informacje — może by się dało podrzeć wszystko i spuścić w toalecie?
Na korytarzu pojawili się ludzie, same kobiece głosy. Policja pewnie wysłała żeński oddział funkcjonariuszy, aby nie łamać zakazu wstępu mężczyzn do zawiji. A może to tylko działanie na postrach? Na zewnątrz było już słychać głosy mężczyzn, kłócących się ze starszyzną zawiji; kobiety tłoczyły się w korytarzu; rozległo się głośne pukanie do drzwi pokoju Budur; przyszli do niej od razu, pewnie do Idelby też. Zawiesiła torbę na szyi, weszła na łóżko, jedną nogę postawiła na solidnej, żelaznej ramie ponad wezgłowiem i przywierając do ściany stanęła na jednej nodze, sięgając dłonią sufitu. Jeszcze raz energicznie się wyprężyła, stanęła na palcach i tanecznym gestem wypchnęła jeden kaseton sufitowy na drugą stronę. Potem już tylko wcisnęła kolano w róg ściany, chwyciła za krawędź powstałego nad nią otworu, podciągnęła się do góry i jednym zwinnym ruchem znalazła się na zakurzonym szczycie ściany działowej o szerokości mniej więcej dwóch stóp. Przykucnęła i po cichu umieściła kaseton z powrotem na miejscu, zamykając za sobą prześwit.
Budynek starego muzeum miał bardzo wysokie sufity, a w niektórych pomieszczeniach zamontowano szklane świetliki, które przykrywała gruba warstwa kurzu, zasłaniająca niemal cale światło. Siedząc tak w półmroku na krawędzi ściany, Budur miała widok z góry na podwieszane sufity kilku rzędów pokoi, otwarte przestrzenie korytarzy i grube linie właściwych ścian nośnych i działowych, które rozchodziły się we wszystkich kierunkach. Nie była to najlepsza kryjówka, znajdą ją od razu, wystarczy, że spojrzą do góry, idąc korytarzem.
Ściany działowe wieńczyły grube, koślawe belki, przybite do drewnianych ram, które po obu stronach obite były płytą gipsową. Na każdą ścianę przypadały więc dwie warstwy płyty. Gdyby tylko dało się choć trochę podnieść jedną z belek…
Przerzuciła torbę na plecy, ciężar ciała przeniosła na kolana i dłonie, i ruszyła na czworaka, rozglądając się za prześwitem i unikając okolicy korytarzy, skąd każdy z łatwością mógłby ją dostrzec. Z tej perspektywy cały układ pomieszczeń w zawiji wyglądał jak niechlujna prowizorka, sklecona naprędce i bez rozmysłu. W końcu znalazła się w miejscu, gdzie zbiegały się trzy ściany. Belka jednej z nich była przycięta nieco krócej. Prześwit był za mały, żeby przepchnąć przezeń całą torbę, udało się jej jednak wpakować tam papiery luzem, a całość przykryć pustą torbą. Jeśli będą dociekliwi, to nawet ta kryjówka nie pomoże, choć było to najlepsze miejsce, jakie teraz przychodziło jej do głowy i prawdę mówiąc, była z niego całkiem zadowolona. Jeśli jednak znajdą ją tutaj, wszystko przepadnie. Zaczęła więc czołgać się dalej, najciszej jak tylko potrafiła. Zza pleców, z okolic jej pokoju, dobiegały głosy. Wystarczy, że wejdą na łóżko i uchylą kaseton… Nie słyszała natomiast, aby ktokolwiek korzystał w tej chwili z łazienki na tyłach domu. Poczołgała się więc w jej kierunku, rozcinając po drodze kolano o wystający gwóźdź. Uniosła jeden panel w suficie łaźni i zajrzała do środka. Pusto. Odsunęła panel na bok, usiadła na belce, zsunęła się w dół, próbując zawisnąć na rękach, i spadła, uderzając o kamienną posadzkę. Na ścianie została brunatna smuga kurzu zmieszanego z krwią. Jej kolana i piszczele były czarne, a dłonie znaczyły wszystko, czego się dotknęła, niczym krwawa dłoń Kaina. Zaczęła obmywać się przy umywalce, zdarła z siebie dżelabę i wcisnęła ją do kosza z brudną bielizną, z szafki wyciągnęła czyste ręczniki, jeden z nich zmoczyła, aby zetrzeć ze ściany ślady krwi. Na górze został odsunięty panel. W łaźni nie było krzeseł, a z ziemi nie sięgała sufitu, więc ukradkiem wychyliła głowę na korytarz. Słychać było donośne głosy, między innymi zawzięcie protestującej Idelby, nikogo jednak nie było w zasięgu wzroku, więc przebiegła do sąsiedniego pokoju, zabrała krzesło, wróciła do łaźni, delikatnie stanęła na oparciu i szarpnęła za panel, przytrzaskując sobie palce. Uniosła panel drugą ręką, wyswobodziła dłoń i opuściła panel z powrotem na miejsce, krzesło zachwiało się i wysunęło spod niej, uderzając z łoskotem o sąsiednią ścianę, lecz jej tym razem udało się zeskoczyć miękko na ziemię. Wstała. Jeszcze jeden szybki rzut oka na korytarz, głosy były coraz bliżej, biegiem odniosła krzesło do drugiego pokoju i wróciła do pryszniców, gdzie odkręciła wodę i weszła do kabiny. Kiedy namydliła się, poczuła ostre pieczenie w miejscu zranienia. Długo i pieczołowicie szorowała obdarte kolana, wsłuchując się w głosy za drzwiami łaźni. W jednej chwili zmylą z siebie mydło i zdążyła jeszcze owinąć się dużym ręcznikiem, kiedy do środka weszły kobiety. Dwie z nich nosiły mundury z okresu wojny i wyglądały jak żołnierze, których dawno temu Budur widziała na stacji kolejowej w Turi. Jej mina nie mogła wyrażać większego zdziwienia, aż przycisnęła mocniej do siebie ręcznik.
— Czy ty jesteś Budur Radwan? — zapytała jedna z policjantek.
— Tak. Czego chcecie?
— Chcemy z tobą porozmawiać. Gdzie byłaś przed chwilą i co robiłaś?
— Gdzie byłam? A jak myślisz, przecież widzisz, gdzie byłam! O co tu chodzi? Czego ode mnie chcecie? Dlaczego tak mnie nachodzicie?
— Chcemy zamienić z tobą kilka słów.
— To może poczekajcie, aż się ubiorę, to wtedy porozmawiamy. Chyba nie zrobiłam nic złego i chyba mogę się ubrać, zanim zacznę rozmawiać ze swoją rodaczką?
— Jesteśmy w Nsarze — odparła jedna z nich. — A ty jesteś z Turi, czyż nie?
— To prawda, ale wszyscy żyjemy w Firanii! Tu, w zawiji, o ile mi wiadomo, mieszkają same porządne muzułmańskie kobiety!
. — Ubieraj się! — powiedziała umundurowana kobieta. — Mamy do ciebie parę pytań odnośnie tutejszych wydarzeń. Chodzi o zagrożenie bezpieczeństwa państwa. Gdzie masz swoje ubrania?
— Są w moim pokoju — odpowiedziała, prześlizgując się obok nich w drzwiach i zastanawiając się, pod którą dżelabą najlepiej ukryje krwawiące kolano. Jej krew była gorąca, lecz oddech spokojny. Czuła spokój i opanowanie, mimo to rósł w niej gniew, niewzruszony jak ciężki głaz wyrastający z dna zatoki, który zakotwiczał ją w jej własnym wnętrzu.
Pomimo szczegółowej rewizji domu, nie udało się odnaleźć papierów Idelby, a po przesłuchaniach kobiet, policjantki wyszły z zawiji wzburzone i skonsternowane. Zawija wystosowała później pozew do sądu przeciwko policji za naruszenie ich prywatności bez stosownego nakazu i tylko obowiązujące prawo stanu wojennego o nie-jawności przewodów sądowych udaremniło wybuch wielkiego skandalu w prasie. Sąd poparł decyzję policji o przeprowadzeniu rewizji, lecz jednocześnie zagwarantował zawiji prawo do prywatności. Po tych wydarzeniach wszystko pozornie wróciło do normy. Idelba już nigdy nie mówiła o swojej pracy ani nie pracowała w laboratoriach, które dotąd zajmowała, nie spędzała też już więcej czasu z Pilalim.
Budur wróciła do starej rutyny: domowych obowiązków, pracy, wizyt w kawiarni Sułtanka. Lubiła tam przesiadywać, zwrócona twarzą do dużego okna, wychodzącego na doki, las drewnianych masztów i stalowe superkonstrukcje. Wpatrywała się w światło latarni morskiej na końcu mola, podczas gdy rozmowy przyjaciół toczyły się nieprzerwanie wokół niej. Przy ich stole bardzo często gościli Hasan i Tristan, którzy siedzieli obok siebie jak dwa skałoczepy, odsłonięte przez odpływ i eksponujące w blasku księżyca swoje mokre skorupy. Dzięki swojej poezji i oratorskiej swadzie Hasan osiągnął pozycję, z którą, chcąc nie chcąc, należało się liczyć, i cala miejska awangarda, mniej lub bardziej entuzjastycznie, zgadzała się z tym faktem. Hasan zwykł mawiać o swojej reputacji z szelmowskim uśmieszkiem, przez co próbował umniejszać swoją wartość. W podobnie diabelski sposób uśmiechał się też, gdy przez chwilę okazywał swą wielkość w pełnej krasie. Budur lubiła go, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że pod pewnym względem był on bardzo niemiłą osobą. O wiele bardziej interesował ją Tristan i jego muzyka, nie tylko pieśni, jakich miała okazję posłuchać na przyjęciu na patio, lecz również większe i dłuższe formy, odgrywane przez zespoły, składające się nawet z dwustu muzyków, którym czasem przewodził sam kompozytor na kundun, anatolijskim instrumencie w postaci pudełka z naciągiem strunowym i metalowymi sztabkami z boku, którymi zmieniało się brzmienie poszczególnych strun. Opanowanie gry na kundun wyglądało na diabelsko trudne wyzwanie. Tristan rozpisywał poszczególne partie każdego z instrumentów, notował każdy akord i każdą zmianę dynamiki i zapisywał każdy pojedynczy dźwięk. Podobnie jak w swoich pieśniach, również i w większych kompozycjach przejawiał zainteresowanie prymitywnymi tonacjami wymarłych chrześcijan. Były to w większości proste, harmoniczne współbrzmienia, posiadające jednak możliwość rozwinięcia się w bardziej wyrafinowane tonalności, które w strategicznych momentach utworu mogły powracać do swych pita-gorejskich pierwowzorów, w których lubowali się chrześcijanie, układając swoje chorały i pieśni liturgiczne. Zapisywanie każdej poszczególnej nuty i nakazanie członkom zespołu granie tylko i wyłącznie tego, co napisane na papierze, uchodziło powszechnie za akt zaawansowanej megalomanii. Muzyka zespołowa, choć posiadała ściśle ukształtowaną strukturę, wywodzącą się w linii prostej od tradycyjnych indyjskich rag, dopuszczała też element improwizacji przy wykonywaniu poszczególnych detali i wariacji, pozwalała tworzyć się na żywo, co czyniło ją jeszcze bardziej fascynującą, kiedy muzyk na przykład grał jednocześnie w ramach i poza tradycyjnymi prawami raga. Nikt nie zgodziłby się na szalone wymagania Tristana, gdyby nie efekt końcowy, którym, jak wszyscy zgodnie twierdzili, była przepiękna i znakomita muzyka. Tristan oczywiście tłumaczył, że dziwaczna procedura wcale nie była jego pomysłem, w ten sposób muzykę tworzyła dawna cywilizacja. On tylko podążał tymi zapomnianymi ścieżkami. A w swoich snach i muzycznych zadumach wskazywał dobrą drogę zgłodniałym duchom dawnych muzyków. Stare, frankijskie utwory, które miał nadzieję wskrzesić, wywodziły się w większości z muzyki religijnej i dziękczynnej. Musiały zatem zostać odczytane i wykorzystane zgodnie ze swoim przeznaczeniem, jako muzyka świętych. Choć prawda była taka, że w hipereste-tycznych kręgach miejskiej awangardy to muzyka sama w sobie była święta, tak samo zresztą jak i inne sztuki, przez co wszelki jej opis stawał się zbędny.
Prawdą było również to, że traktowanie sztuki jak świętości często zaczynało się od palenia opium i picia laudanum. Niektórzy używali bardzo silnych destylatów opium, wynalezionych w czasie wojny, które Palili, lub nawet wstrzykiwali sobie nawzajem. Praktycy mówili, że to właśnie ten specyficzny stan snu na jawie czynił muzykę Tristana tak fascynującą, nawet dla tych, którzy nie gustowali w prostackich przygrywkach dawnych cywilizacji. Opium wywoływało stan głębokiego zanurzenia w zmysłowej warstwie melodycznych brzmień, pozwalało się rozpłynąć w prostych harmoniach, które wibrowały między odurzonym zespołem i odurzoną publiką. Jeśli koncert łączono z występem mistrza eterycznych woni, wówczas cale przedstawienie mogło być naprawdę mistycznym przeżyciem. Niektórzy oczywiście podchodzili do tego bardziej sceptycznie. Kirana stwierdziła kiedyś:
— Oni wszyscy są tam na takim haju, że mogliby przez godzinę ciągnąć jedną nutę, wąchać się pod pachami i nadal być weseli jak szczygły!
Tristan najpierw przewodził ceremoniom opiumowym, zanim brał się za przewodzenie zespołowi swoich muzyków, więc podczas takich wieczorów panowała wśród nich niemal okultystyczna atmosfera, jak gdyby Tristan był starym sufickum mistrzem albo jednym z aktorów grających Hossejna, w sztukach o męczeństwie Hossejna, na których opiumowa publiczność pojawiała się tuż po wejściu w krainę snów, aby móc patrzeć, jak Hossejn owija się w swój całun i jak umiera od ciosów Szemra. Publiczność ryczała, nie z powodu morderstwa, popełnionego na scenie, lecz z powodu świadomego wyboru męczeństwa. Po spektaklu w niektórych krajach szyickich osoba grająca Szemra musiała uciekać ile sił i niejeden nieszczęśnik zginał z rąk wzburzonego tłumu. Tristan dobitnie i z powagą kiwał głową, właśnie taki stan zanurzenia w sztukę próbował wywoływać u swojej publiczności.
Oczywiście wszystko odbywało się na płaszczyźnie świeckiej, w imię muzyki, nie w imię Boga. Tristan był bardziej Persem niż Irańczykiem lub, jak sam zwykł mawiać, o wiele bardziej czuł się Chajjamem niż jakimkolwiek mułłą, mistykiem o zoroastriańskim rysie, obmyślającym tajemne rytuały ku czci Ahury Mazdy i oddającym cześć słońcu, które w mglistej i deszczowej Nsarze znajdował częściej w głębi swego serca niż na niebie. Prostował ścieżki wymarłych chrześcijan, palił opium, czcił słońce. Dla swojej muzyki robił wiele różnych i szalonych rzeczy, lecz także pracował każdego dnia długo i wytrwale nad umieszczeniem na papierze każdej poszczególnej nuty, która nie miałyby żadnego sensu, gdyby powstająca z niej muzyka nie była dobra; ona jednak była dobra, była czymś bardzo ważnym, była to muzyka ich życia, muzyka Nsary z tamtych lat.
Tristan opowiadał o całym zapleczu teoretycznym swojego zamiłowania, lecz czynił to w kalamburowy i lakoniczny sposób, wypowiadając pojedyncze aforyzmy, które później krążyły w towarzystwie jako „najnowsze perełki Tristana”. Najczęściej jednak tylko wzruszał ramionami, uśmiechał się i podawał dalej fajkę, gdyż najwięcej mówiła sama muzyka. Komponował w całości oryginalne dzieła, których następnie wysłuchiwali wszyscy intelektualiści w mieście i dyskutowali o ich znaczeniu przez długie noce. Tahar Labid mógł rozwodzić się nad nimi bez końca, zwracając się do Tristana z udawaną, aczkolwiek przesadzoną agresją: „Zgadza się! Czyż to nie sam Tristan Ahura?”. I nie czekając na odpowiedź, mówił dalej, jak gdyby Tristan był jakimś erudytą-idiotą, nie raczącym udzielać odpowiedzi, lub jakby w ogóle nie wiedział, co oznaczała jego własna muzyka. Uśmiechał się do Tahara, a jego twarz była tajemnicza jak oblicze sfinksa. Siedział na swoim miejscu przy oknie, jakby było to jego naturalne miejsce bytowania, spokojny i odprężony, wpatrywał się w mokry bruk za oknem lub obrzucał rozmówcę rozbawionym spojrzeniem.
— Dlaczego ty mi nigdy nic nie odpowiadasz?! — wykrzyknął kiedyś Tahar.
Tristan wydął wówczas usta i odgwizdał mu swoją odpowiedź.
— Daj spokój! — powiedział Tahar, czerwieniąc się ze złości. — Powiedz coś, bo sobie w końcu pomyślimy, że nie masz już w głowie żadnych pomysłów.
Na co Tristan aż podniósł się z miejsca:
— Nie bądź niegrzeczny! Oczywiście, że w mojej głowie nie ma żadnych pomysłów, za kogo ty mnie masz?
W tej chwili usiadła obok niego Budur, a on, minimalnym ruchem podbródka i wydęciem ust zaprosił ją do pomieszczenia na tyłach kawiarni, gdzie zwykle zbierali się palacze opium. Już wcześniej postanowiła się do nich przyłączyć, jeśli tylko zostałaby zaproszona. Chciała się przekonać, jak odbierze muzykę Tristana, będąc pod wpływem, i jak odbierze sam narkotyk, chciała posłużyć się muzyką jak ceremoniałem uwalniającym ją spod lęku przed dymem, jaki doskwierał jej jeszcze w Turi.
Pomieszczenie było niewielkie i zacienione. Fajka wodna używana do palenia opium, hukka, była większa od tej do nargilli i stała na niskim stoliku pośród poduszek rozrzuconych po podłodze. Tristan odkroił kawałek od czarnego kęsa opium i włożył go do metalowego cybucha. Następnie podpalił go srebrną zapalniczką, a ktoś inny w tym czasie zasysał dym. Fajka miała tylko jeden ustnik, palacze podawali go sobie w koło z rąk do rąk, zaciągając się i kaszląc. Czarna substancja w cybuchu topiła się i bulgotała, spalając się białym, gęstym dymem, który pachniał jak palony cukier. Budur postanowiła zaciągnąć się bardzo płytko, żeby nie zakrztusić się, lecz kiedy ustnik trafił w jej ręce i wzięła przez niego delikatny wdech, już pierwszy smak dymu sprawił, że rozkaszlała się jak wściekły demon. Nie wierzyła, że coś, co znalazło się w niej na tak krótką chwilę, mogło tak silnie podziałać.
Druga fala była znacznie głębsza. Jej ciało wypełniała krew, coraz więcej krwi, która rozdymała ją jak balon, chcąc wytrysnąć na zewnątrz przez gorącą i napiętą skórę. Budur wibrowała w rytm swojego pulsu i cały świat pulsował razem z nią. Wszystko w dziwny sposób wyrywało się z tła i rozprężało w swojej własnej formie. Ciemne ściany pulsowały, ujawniając z każdym uderzeniem serca coraz bardziej intensywną barwę. Powierzchnia przedmiotów wirowała od skręcającego się spiralnie napięcia i ciśnienia, co sprawiało, że przedmioty wyglądały dokładnie tak, jak mówiła o nich Idelba, jak pęki skomasowanej energii. Budur podniosła się na nogi razem z pozostałymi i ruszyła chwiejnym krokiem ulicami miasta, prosto do sali koncertowej, mieszczącej się w starym pałacu. Znalazła się w długiej i wąskiej przestrzeni, przypominającej kształtem postawioną na boku talię kart. Muzycy powoli zajmowali miejsca, a ich instrumenty lśniły niczym egzotyczna broń. Zaczęli grać, podążając za gestem i spojrzeniem Tristana. Chór śpiewał pieśń w starożytnej, pitagorejskiej skali, jakże czystej i słodkiej, a ponad nią unosił się meandrujący dyszkant. Następnie Tristan wszedł na swojej lutni oud, a za nim pozostałe instrumenty strunowe, od sopranów po basy, wkradały się w linię melodyczną i burzyły proste harmonie, powołując do życia całkiem nowy świat, całą Azję dźwięków i skomplikowanych, ciemnych brzmień. Oto sączyła się już rzeczywistość, która powoli i mozolnie opanowywała stary, zachodni cantus planus. Tristan śpiewał pieśń o Firanii, pomyślała nagle Budur, to jego własna interpretacja muzyczna historii miejsca, w którym przyszło im żyć. Irańczycy — późni przybysze, Frankowie, Celtowie i inni z odległych, mrocznych czasów… każdy w swoim czasie ustępuje miejsca następnemu. Tym razem nie połączono koncertu z feerią zapachów. Przed muzykami paliło się jednak kadzidło, którego sandałowo-jaśminowa woń rozchodziła się po sali wraz z kolejnymi taktami utworu. Kiedy aromat dotarł do Budur, poczuła, jak zaśpiewał on w jej wnętrzu skomplikowany rondel, harmonizujący z rytmem jej pulsu i z dobiegającą zewsząd muzyką. Muzyka była kolejnym, naturalnym językiem ciała, mową, którą doskonale rozumiała, w momencie gdy brzmiała, choć nie potrafiła jej zapamiętać ani opisać słowami.
Seks również był takim językiem, o czym przekonała się nieco później tej samej nocy, kiedy w zapuszczonym mieszkaniu Tristana poszła z nim do łóżka. Mieszkanie znajdowało się po drugiej stronie rzeki, w dzielnicy ciągnącej się wzdłuż południowego nabrzeża. Było to chłodne i wilgotne poddasze, urządzone w stylu pracowni artystycznej, w której nie sprzątano chyba od śmierci żony samego artysty, czyli niemal od końca wojny. To był wypadek w fabryce, jak dowiedziała się od innych, nieszczęśliwy splot nieuwagi człowieka i defektu maszyny. Nadal jednak stało tam szerokie łóżko, a pościel na nim była całkiem świeża, co od razu zrodziło w Budur pewne podejrzenia. Mimo to nieustannie okazywała Tristanowi swoje zainteresowanie, była dla niego mila, a poczucie własnej godności w dziwny sposób dodawało jej otuchy. Tristan byt kochankiem ze snów, grał na jej ciele jak na swojej lutni oud, pieszcząc ją leniwie i drażniąc się z nią, przez co jej rozkosz nieustannie balansowała na granicy sprzeciwu i uległości, a cale doświadczenie stawało się jeszcze bardziej podniecające i rozchodziło się w niej falami, jak piekące, wewnętrzne ukłucie ostrego haka. Było to coś zupełnie innego niż rażąca bezpośredniość Kirany. Budur zastanawiała się, co Tristan chciał przez to osiągnąć, lecz już pierwszej nocy zdała sobie sprawę, że nie dowie się tego z jego ust, gdyż był on wobec niej tak samo oszczędny w słowach, jak i wobec Tahara. Będzie musiała zatem poznawać go drogą intuicji, słuchać jego muzyki i śledzić jego spojrzenia, które bardzo dużo mówiły o jego nastrojach i ich zmienności, a co za tym idzie, być może również o jego charakterze. Podobało jej się to, więc przez jakiś czas dość często zjawiała się w jego domu. Wcześniej jednak odwiedziła w zawiji zaprzyjaźnioną pielęgniarkę, która pomogła jej zdobyć wszystkie niezbędne środki zapobiegawcze. I tak wychodziła nocami do kawiarni i wykorzystywała każdą, nadarzającą się okazję, aby spotkać się z Tristanem.
Wkrótce jednak przekonała się, że rozmowa z człowiekiem, który potrafił tylko wydawać z siebie pieśni, może być denerwująca. Czuła się, jakby próbowała żyć pod jednym dachem z egzotycznym ptakiem. Jego zachowanie przypominało jej dystans, z jakim obnosił się jej Ojciec, oraz jej własne bezpłodne próby badania odległej, równie niemej przeszłości. Kiedy sytuacja w mieście pogarszała się, a na banknotach co tydzień przybywało kolejne zero, organizowanie tak licznego zespołu, jakiego wymagały najnowsze kompozycje Tristana, stawało się coraz trudniejsze. A to miejscowy panczajat, zarządzający pałacem, nie chciał wynająć sali, a to część muzyków zajęta była normalną pracą, na zajęciach, w dokach i w sklepikach z kapeluszami i płaszczami przeciwdeszczowymi. W takich chwilach Tristan mógł już tylko dalej brzdąkać na swym oud, chwytać za ołówek i zapisywać niekończące się ciągi znaków w starej indyjskiej notacji, o której mówiono, że była starsza od sanskrytu. Przyznał się przed Budur, że w czasie wojny zapomniał zasad tego systemu i że obecnie stosował swój własny, którego musiał uczyć swoich muzyków. Miała wrażenie, że jego muzyka stawała się coraz bardziej posępna, słyszała w niej melodie płynące wprost ze wzburzonego serca, opłakujące wojenne zniszczenia i straty, jakie przynosił ze sobą każdy dzień i każda chwila, nawet teraz, gdy w ich uszach rozbrzmiewały te żałosne tony. Budur doskonale je rozumiała, dlatego nadal, od czasu do czasu, spotykała się z Tristanem. Obserwowała drgnięcia koniuszków jego wąsów i na tej podstawie oceniała, czy interesowało go to, co mówią inni lub ona sama, obserwowała jego pożółkłe palce, które same wyczuwały ciąg dalszy odgrywanych melodii lub pośpiesznie nanosiły na papier jeden rzewny lament za drugim. Usłyszała kiedyś śpiewaczkę i stwierdziła, że spodoba mu się jej głos, więc zabrała go na występ i rzeczywiście, spodobało mu się. Przez całą drogę powrotną nucił pod nosem swoje melodie, wystawiał głowę przez okno w tramwaju i wpatrywał się w ciemne miejskie ulice i ludzi sunących od latarni do latarni, ponad lśniącym wilgocią brukiem, skuleni pod parasolami lub owinięci w poncza.
— Tu jest jak w lesie — odezwał się, unosząc nieznacznie wąsy. — Tam wysoko, w twoich górach, są takie miejsca, gdzie schodzące lawiny pokładają na bok szeroki pas drzew i kiedy śnieg topnieje, drzewa nadal pozostają pochylone. — Wskazał dłonią na ludzi stłoczonych na przystanku — coś takiego przydarzyło się właśnie nam.
Mijały dni i tygodnie, a Budur z niesłabnącym zainteresowaniem pochłaniała kolejne lektury. Czytała w zawiji, w instytucie, w parkach, na końcu mola i w szpitalu dla niewidomych żołnierzy. Tymczasem, wraz z imigrantami ze Środkowego Zachodu przybyły banknoty o nominale dziesięciu bilionów piastrów, podczas gdy oni nadal byli przy dziesięciu miliardach drachm. Jeden mieszkaniec Nsary wypchał pieniędzmi swój dom od podłogi do sufitu, a potem zamienił cały zestaw za jednego prosiaka. W zawiji z rosnącym trudem przygotowywali posiłek, który wystarczyłby dla wszystkich. Kobiety uprawiały własne warzywa na dachu i co rusz przeklinały gęste chmury kłębiące się nad miastem. Żywiły się kozim mlekiem, jajkami i ogórkami marynowanymi w wielkich kadziach z octem, jadły też dynie, które przyrządzały na wszystkie możliwe sposoby, i zupę ziemniaczaną, jeszcze bardziej rozwodnioną niż mleko.
Pewnego dnia Budur przyłapała trzech szpiegów na przeszukiwaniu szafki nad jej łóżkiem. Wezwała policję i bez zbędnego namysłu kazała wydalić trzy kobiety z zawiji, jako zwykłe złodziejki, pomijając milczeniem niewygodny kontekst szpiegostwa i zachodząc w głowę, co takiego posiadała, oprócz własnych pomysłów, co warto byłoby ukraść.
— Będą miały sporo kłopotów — stwierdziła Budur, kiedy już zabrano z domu trzy podejrzane dziewczyny — nawet jeśli ich prawdziwym mocodawcom uda się wyciągnąć je z więzienia.
— To prawda — przyznała Idelba — jak sama widziałaś, miałam zamiar potrzymać je tu jeszcze trochę, ale skoro same dały się przyłapać, nie mogłyśmy ich potraktować inaczej. Prawda jest taka, że i tak nas nie stać na ich utrzymanie, więc niech zajmie się nimi ten, kto je do nas przysłał. — Idełba miała ponurą minę. Nie chciała o tym wszystkim myśleć ani się zastanawiać, na co skazały te trzy dziewczyny. Teraz był to ich problem. Budur zauważyła, że przez ostatnie dwa lata, odkąd przyjechały do Nsary, Idełba stała się o wiele twardsza. — Tu nie chodzi tylko o moją pracę — tłumaczyła, widząc minę Budur — to tajemnica. Chodzi przede wszystkim o kłopoty, z którymi borykamy się na co dzień. Przecież nikt nie będzie chciał nas wysadzać w powietrze, jeśli wcześniej umrzemy z głodu. Koniec wojny był tragiczny w skutkach, nie tylko dla nas, jako przegranych, ale dla wszystkich, ot co. Świat został wytrącony z równowagi i niewiele potrzeba, aby całkowicie runął w gruzy. Każdy z nas musi wziąć się w garść, w przeciwnym razie… sama nie wiem…
— Ciągle zajmujesz się tą muzyką Franków — powiedziała Budur do Tristana, kiedy siedzieli razem w kawiarni. — A czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, jakimi byli ludźmi?
— Ależ owszem — odpowiedział, zadowolony z jej pytania — myślę o nich cały czas. Uważam, że byli podobni do nas. Dużo walczyli, mieli własne klasztory, medresy i maszyny poruszane siłą rzek. Ich statki były małe, lecz potrafili żeglować pod wiatr. Myślę, że mieliby szanse stać się pierwszą potęgą morską na świecie.
— Nie ma szans — rzekł Tahar. — W porównaniu z chińską flotą ich jednostki to miniaturowe dawy. Daj spokój, Tristan, przecież dobrze o tym wiesz!
Tristan wzruszył ramionami.
— Posługiwali się dziesięcioma lub piętnastoma językami, tworzyli trzydzieści, czterdzieści księstw, zgadza się? — wtrącił Naser. — Byli zbyt podzieleni, aby móc kogokolwiek pokonać.
— Prowadzili jednak wspólne działania w celu przejęcia Jeruzalem — zauważył Tristan. — To dało im niezbędną wprawę na polu walki. Myśleli, że są narodem wybranym przez Boga.
— Ludy prymitywne często tak myślą.
— To prawda — uśmiechnął się Tristan, pochylając się na bok, aby spojrzeć przez okno wychodzące na sąsiedni meczet — byli tacy sami jak wy czy ja. Gdyby nadal żyli, byłoby więcej takich jak my.
— Nie ma na świecie drugich takich jak my — powiedział smutnym tonem Naser. — Sądzę, że Frankowie byli całkiem inni.
Tristan znów wzruszył ramionami.
— Możecie mówić o nich, co tylko chcecie, nie ma to najmniejszego znaczenia. Możecie powiedzieć, że zniewolono by ich jak Afrykańczyków albo że oni zniewoliliby resztę świata, albo że za ich sprawą nastałby złoty wiek, lub że wznieciliby wojny jeszcze krwawsze od Długiej Wojny — wszyscy przy stole kiwali głowami, słysząc te nieprawdopodobne scenariusze — to wszystko nie ma znaczenia. Nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę, więc możecie mówić, co chcecie. Frankowie są takim naszym dżinem.
— To zabawne, że dziś patrzymy na nich z góry — zabrała głos Kira-na — i to tylko dlatego, że oni umarli, a nam udało się przeżyć. Gdzieś w podświadomości uważamy pewnie, że to wszystko ich wina. Niemoc fizyczna, upadek moralny albo złe nawyki.
— Swoją dumą obrazili Boga.
— Byli tacy bladzi dlatego, że byli słabi, albo na odwrót. Przecież już Muzaffar udowodnił, że im ciemniejsza skóra, tym silniejszy człowiek. Czarni Afrykanie są najsilniejsi, a ludy Złotej Ordy najsłabsze. Z jego doświadczeń wynikało, że Frankowie byli dziedzicznie nieudolni. Przegrali w wielkiej grze ewolucyjnej o przetrwanie najsilniejszych.
Kirana potrząsnęła głową.
— Prawdziwym powodem była najprawdopodobniej jakaś silna mutacja zarazy, która uśmiercając wszystkich swoich żywicieli, doprowadziła do samounicestwienia. To samo mogło przytrafić się Chińczykom albo nam.
— Wśród mieszkańców okolic Morza Śródziemnego bardzo często występuje anemia. Może właśnie ona uczyniła ich bardziej podatnymi…
— Nie. Równie dobrze mogło to spotkać nas.
— Może tak byłoby lepiej — powiedział Tristan. — Oni wierzyli w boga litościwego, ich Chrystus był miłością i współczuciem.
— Trudno o tym mówić po tym, czego dopuścili się w Syrii.
— Albo w Al-Andalus…
— Było to w nich uśpione, lecz w każdej chwili gotowe się ujawnić. Podczas gdy w nas czyha uśpiony dżihad.
— Byli więc tacy sami jak my, powiadasz. Tristan uśmiechnął się.
— Być może. Oni są dla nas niczym białe plamy na mapie, ruiny pod naszymi stopami, puste zwierciadła i chmury na niebie, które przyjmują kształt tygrysów.
— Bezużyteczna gadanina — zwróciła uwagę Kirana. — Co by było, gdyby to czy tamto się zdarzyło. Co by było, gdyby Złota Orda sforsowała Korytarz Gansu na początku Długiej Wojny, co by było, gdyby Japończycy po odbiciu swoich ojczystych wysp zaatakowali Chiny, co by było, gdyby dynastia Ming nie rozwiązała swojej floty skarbów albo gdybyśmy to my odkryli i podbili Yingzhou, co by było, gdyby Aleksander Wielki nie umarł tak młodo? Domysły można ciągnąć w nieskończoność. Każde z tych wydarzeń miałoby globalne konsekwencje, a jednak rozmowa o nich jest bezużyteczna. Ci historycy, którzy do podtrzymania swoich teorii używają niezaistniałych faktów, są po prostu śmieszni, ponieważ nikt nie wie, dlaczego rzeczy dzieją się tak, a nie inaczej. Rozumiecie, co chcę powiedzieć? Cokolwiek może brać się z czegokolwiek. Nawet prawdziwa historia nic nam nie mówi, ponieważ nie znamy jej wrażliwości, nie wiadomo, czy z braku jednego gwoździa może upaść cała cywilizacja, czy też może nasze najpotężniejsze działania są jak płatki róż rzucane w fale powodzi, albo coś pomiędzy, może jedno i drugie? Tego właśnie nie wiemy i żadnym gdybaniem wiedzy tej nie zdobędziemy.
— Dlaczego więc ludzie tak bardzo lubią gdybać? Kirana wzruszyła ramionami i zaciągnęła się papierosem.
— Może chodzi o tworzenie nowych opowieści?
I rzeczywiście już po chwili posypały się kolejne historie, gdyż, pomimo ich bezużyteczności w oczach Kirany ludzie nadal lubowali się rozpatrywaniem tego, co mogło się zdarzyć: co by było, gdyby flotę marokańską, zaginioną w 924 roku, zwiało na Wyspy Cukrowe i z powrotem, co by było, gdyby Kerala Trawankoru nie podbił tylu azjatyckich ziem, gdyby nie pociągnął linii kolejowych, nie wprowadził swojego systemu prawnego? Co by było, gdyby w ogóle nie istniały.wyspy Nowego Świata, a Birma przegrała wojnę z Syjamem? Kirana tylko potrząsała głową.
— Może lepiej byłoby się skoncentrować na przyszłości?
— I ty, historyk, mówisz coś takiego? Przecież przyszłości nie da się odgadnąć!
— Zgadza się, ale istnieje ona na zasadzie projektu, który musimy zrealizować. Wraz z nadejściem trawankorskiego oświecenia zaczęliśmy nosić w sobie przekonanie, że przyszłość jest czymś, co możemy tworzyć. Ta nowa świadomość, świadomość czasów, które nadejdą, jest niezwykle istotna, dzięki niej możemy snuć własną nić w gobelinie, który rozwija się przed nami od wieków i będzie robił to dalej, stulecia po nas. Jesteśmy w połowie pracy krosien — oto teraźniejszość. W wyniku naszych czynów nić układa się w danym kierunku, a wzór na gobelinie zmienia się. Jeżeli zaczniemy się starać, aby wzór ten był miły dla nas i dla tych, którzy przyjdą po nas, wtedy możemy powiedzieć, że udało nam się pojąć historię.
I co z tego, że siedziało się przy stole z takimi ludźmi i dyskutowało na takie tematy, skoro później człowiek musiał wstać i wyjść na mokrą i skąpaną w mglistym świetle ulicę, wciąż głodny i bez pieniędzy, za które dałoby się cokolwiek kupić. Budur ciężko pracowała w zawiji. Dla nowych, równie głodnych dziewcząt organizowała lekcje języka perskiego i firańskiego, gdyż większość z nich używała berberskiego, arabskiego, andaluzyjskiego, skandistańskiego lub tureckiego. Nocami jak zwykle odwiedzała kawiarnie i kafejki, czasem zaglądała też do palarni opium. Zdobyła pracę jako tłumacz przysięgły w jednej z agencji rządowych i jednocześnie kontynuowała studia archeologiczne. Kiedy Idelba znów się rozchorowała, zaniepokojona Bul-dur zaczęła spędzać z nią więcej czasu. Lekarze mówili, że cierpiała na wyczerpanie nerwowe, coś w rodzaju psychicznego znużenia, jakie obserwowano u żołnierzy zbyt długo przebywających na froncie. Według Budur, ciotka przede wszystkim osłabła fizycznie. Działo się z nią coś niedobrego, coś, czego lekarze nie potrafili nazwać. Choroba bez przyczyny — Budur bala się nawet o tym myśleć; a może przyczyna była ukryta? — Ta myśl przerażała jeszcze bardziej.
Coraz więcej pracowała dla zawiji. Przejąwszy po Idelbie większość obowiązków, miała coraz mniej czasu na czytanie. Poza tym, chciała robić coś więcej, nie tylko czytać czy nawet pisać opracowania. Czytanie zaczęło przyprawiać ją o drżenie rąk, a zwykłe przerabianie stosów książek i artykułów i przetwarzanie ich w nowy tekst wydawało jej się osobliwą praktyką — to tak jak gdyby stać się destylarnią i rektyfikować wciąż nowe pomysły. Historia jak brandy. Budur zapragnęła czegoś bardziej konkretnego.
Nocami wychodziła w miasto i bawiła w kafejkach, a po północy przesiadywała zwykle w szerszym gronie przed hukką, w pokojach wypełnionych opiumowym dymem, zasłuchana w oud Tristana (teraz byli już tylko przyjaciółmi), a czasem pogrążona w opiumowym śnie, w którym przemieszczała się po zamglonych korytarzach myśli, nie wchodząc po drodze do żadnego konkretnego pomieszczenia. Raz popadła w głęboką zadumę nad ibrahimską teorią zderzeniową, opisującą postęp w historii ludzkości, która, jeśli wierzyć geologom, przypominała zasadę powstawania kontynentów — nowe fuzje, tak jak w Samarkandzie, w mogolskich Indiach czy w przypadku Hodenosaunee, którzy od zachodu ścierali się z Chinami, a od wschodu z islamem, albo taka Birma… Tak… wszystko stawało się jasne, niczym przypadkowe płytki kolorowych skał wirujące na posadzkach w Hagii Sofii i układające się w sklepieniach w nieskończone sploty arabesek — całkiem częsty efekt wizualny po zażyciu opium — lecz przecież tym właśnie była historia — halucynacyjnym wzorem projektowanym na przypadkowy zbiór wydarzeń. Czy tylko dlatego należałoby nie dawać wiary w olśnienie? Historia jak opiumowy sen.
Do zadymionego pokoju na tyłach kafejki wpadła Halali z zawiji i rozglądała się nerwowo dookoła. Kiedy Budur zauważyła ją, wiedziała od razu, że chodzi o Idelbę. Halali podeszła bliżej:
— Znowu się jej pogorszyło.
Budur wyszła za kobietą, potykając się po drodze i czując ciężar opium w całym ciele. Spanikowana, próbowała stłumić efekt odurzenia, lecz to tylko pogłębiło utrzymujące się halucynacje. Nigdy wcześniej Nsara nie wyglądała tak obrzydliwie jak tamtej nocy. Krople deszczu odbijały się z łoskotem od powierzchni ulic, świetlne zawijasy uciekały spod jej stóp, a po bokach, jak szczury, przepływały ludzkie kształty…
Idelbę zabrano z zawiji do najbliższego szpitala, skomplikowanego gmaszyska wzniesionego jeszcze w czasie wojny na szczycie północnego wzgórza, tuż ponad portem. Budur z trudem pokonywała kolejne metry wysokości, grzęznąc w gęstej, burzowej chmurze. W budynku słychać było deszcz bębniący o cienkie poszycie dachu, a w pulsującym żółtobiałym świetle wszyscy pacjenci wyglądali jak blade trupy, niczym mięso armatnie — tak w czasie wojny mówiono o żołnierzach wysyłanych na pierwszą linię frontu.
Idelba wyglądała nie gorzej od pozostałych. Budur pospieszyła w jej stronę.
— Ma problemy z oddychaniem — powiedziała siedząca obok pielęgniarka, podnosząc wzrok znad gazety. Budur pomyślała: ci ludzie pracują w piekle. Była przerażona.
— Posłuchaj mnie — powiedziała spokojnie Idelba. — Proszę nas zostawić same na dziesięć minut. — Kiedy pielęgniarka oddaliła się, Idelba znów zwróciła się do Budur niskim głosem — jeśli umrę, będziesz musiała pomóc Pilaliemu.
— Ależ ciociu! Przecież ty nie umierasz.
— Cisza! Spisywanie tego wszystkiego mogłoby być zbyt ryzykowne, a przekazanie tylko jednej osobie może nie wystarczyć, jeśli komuś również coś się stanie. Musisz przekonać Pilaliego, aby udał się do Isfahanu i opisał wyniki naszych badań Abdulowi Zoroushowi, informacja musi dotrzeć też do Anandy w Trawankorze i do Chena w Chinach. Ci ludzie mają istotny wpływ na środowiska rządowe w swoich krajach. Hanea zajmie się wszystkim od swojej strony. Przypomnij Pilaliemu, że to, co postanowiliśmy, jest jedynym i najlepszym rozwiązaniem. Wkrótce sama zobaczysz, że fizycy atomowi na całym świecie zrozumieją teoretyczne możliwości płynące z procesu rozszczepienia atomu alactinu oraz jego ewentualne zastosowanie w praktyce. Świadomość istnienia tej możliwości będzie dla nich najlepszą motywacją do działań w celu utrwalenia pokoju na świecie. Naukowcy mogą wywierać wpływ na rządy swoich krajów, naświetlając im zaistniałą sytuację i przejmując kontrolę nad dalszym kierunkiem rozwoju newralgicznych dziedzin nauki. Muszą utrzymać i utrwalić pokój, w przeciwnym razie rozpocznie się wyścig ku zagładzie.
— Tak… — powiedziała Budur, zastanawiając się, czy to rzeczywiście było możliwe. Na samą myśl o ciężarze, który miał spocząć na jej barkach, robiło jej się słabo. — Ciociu, proszę cię, nie przemęczaj się, wszystko będzie dobrze.
— Też mam taką nadzieję — skinęła głową Idelba.
— Tej nocy długo jeszcze walczyła z dolegliwościami i dopiero o świcie poczuła się lepiej. Wtedy też Budur zaczęła z wolna wynurzać się z opiumowego delirium, które wymazało z jej pamięci większą część ciągnącej się eonami nocy. Pamiętała jednak dokładnie, o co poprosiła ją Ideiba. Wstał świt — ciemny jak podczas zaćmienia słońca, które nie chciało przeminąć.
Idelba zmarła w następnym roku.
Na pogrzebie kłębił się prawdziwy tłum. Przyszli ludzie z zawiji, z medresy, z instytutu i z buddyjskiego klasztoru, swoich przedstawicieli wysłała również ambasada Hodenosaunee, miejscowy panczajat, rada państwa i wiele innych organizacji rozsianych po całej Nsarze. Wśród nich zabrakło kogoś z Turi. Budur stała pośród starszyzny z zawiji i z nieobecnym wzrokiem przyjmowała kondolencje, ściskając dłoń za dłonią i obejmując się ze wszystkimi z długiej kolejki. Nieco później, w czasie żałobnego czuwania, podeszła do niej Hanea.
— My też ją kochałyśmy — powiedziała z kamiennym uśmiechem na twarzy — możesz być pewna, że zrobimy wszystko, aby dotrzymać danych jej obietnic.
Kilka dni później, jak co tydzień, Budur poszła czytać niewidomym żołnierzom. Weszła na oddział, usiadła i w zadumie przyglądała się słuchaczom. Coś jest nie tak, może i czuję się teraz bezradnie, ale przecież całkowicie bezradna nie jestem. Następnie opowiedziała o śmierci ciotki i próbowała nawet czytać im prace Idelby, które w niczym nie przypominały tekstów Kirany. Nawet niektóre pojedyncze zdania były dla nich niezrozumiałe, poza tym, większość naukowych tekstów, traktujących o zachowaniu niewidzialnych cząstek, stanowiły tabele pełne liczb. Szybko zrezygnowała z tej lektury i sięgnęła po inną książkę.
— Oto jedna z ulubionych książek mojej cioci. Jest to zbiór autobiograficznych pism, wybranych spośród dzieł Abu Ali Ibn Sina, wczesne go naukowca i filozofa, którego bardzo wysoko ceniła. Z tego co o nim czytałam wynika, że mieli z ciocią wiele wspólnego. Oboje odznaczali się ogromną ciekawością świata. Ibn Sina najpierw opanował geometrię euklidesową, a dopiero potem wziął się za zrozumienie całej reszty. Ideiba zrobiła dokładnie tak samo. Ibn Sina jako młody człowiek popadł w wir naukowych dociekań, który zawładnął nim na ponad dwa lata. Przeczytam wam, co sam sądził o tamtym okresie:
W tamtym czasie nie przespałem w całości żadnej nocy i na nic innego poza nauką nie poświęcałem czasu. Stworzyłem specjalną kartotekę, w której umieściłem wszystkie, badane przeze mnie dowody wraz z sylogistycznymi założeniami, specyficzną klasyfikacją i wszystkim, co mogło z danego zestawu wynikać. Badałem przeróżne warunki, jakim mogły podlegać przyjęte przeze mnie założenia, i w każdym z przypadków dochodziłem do konkretnych i ostatecznych wniosków. Kiedy morzył mnie sen lub gdy czułem, że słabnę, sięgałem po czarę wina i wraz z nim wracały mi siły. Kiedy zaś zdarzyło mi się usnąć, we śnie rozważałem dalej te same problemy. Wiele dręczących mnie pytań znalazło swoje odpowiedzi we śnie. W ten sposób pracowałem nieprzerwanie, aż w końcu cała wiedza zapuściła we mnie korzenie i zrozumiałem ją na tyle, na ile tylko pozwalały mi możliwości ludzkiego poznania. Wszystko, czego się wówczas dowiedziałem, pozostało we mnie niezmienione po dziś dzień i przez te wszystkie lata niewiele dodałem do tego od siebie.
— Taką właśnie osobą była moja ciotka — powiedziała Budur. Odłożyła książkę i sięgnęła po następną, wychodząc z założenia, że na jeden dzień wystarczy literatury inspirowanej Idelbą, a poza tym wcale jej to nie poprawiało samopoczucia. Książka, którą wyciągnęła z torby, nosiła tytuł Opowieści nsareńskiego żeglarza i zawierała prawdziwe historie o tutejszych ludziach morza, o rybakach i ich przygodach pachnących rybami i wielkim niebezpieczeństwem, lecz również morskim powietrzem, falami i wiatrem. Żołnierzom już wcześniej spodobały się fragmenty tego dzieła.
Tym razem przeczytała im historię zatytułowaną Wietrzny ramadan, której akcja działa się we wczesnej erze żaglowców, kiedy to przeciwne wiatry uniemożliwiały wejście do portu flocie zbożowej, przez co statki musiały zakotwiczyć w pewnej odległości od lądu. Kiedy zapadł zmrok, wiatr zmienił kierunek i znad Atlantyku nadeszła potężna burza, która ludziom na morzu odcięła drogę powrotną na ląd, a tym na lądzie pozwalała jedynie przemierzać nerwowym krokiem zatopiony w mroku brzeg. Autor sprawozdania miał żonę, zajmującą się trojgiem półsierotek, których ojciec był jednym z kapitanów zagrożonej floty. Nie mogąc już dłużej przyglądać się nerwowej zabawie dzieci, autor wyszedł na nabrzeże, gdzie dołączył do innych ludzi, podziwiających z trwogą potęgę żywiołu. Rano na plaży widać było linię wysokiego stanu wody, w postaci wstęg napęczniałego ziarna zalegających na piasku, i wszyscy już wiedzieli, że stało się najgorsze.
— Ani jeden statek nie przetrwał nawałnicy i przez cały dzień morze wyrzucało na plażę martwe ciała marynarzy, a jako że był to piątek, muezin jak zwykle udał się na minaret, aby odśpiewać zawołanie na modlitwę. Wtedy miejscowy idiota zatrzymał go, krzycząc gniewnie: „Któż w takiej chwili mógłby chwalić Pana?”.
Budur zamilkła. W pokoju zapadła głęboka cisza. Niektórzy mężczyźni kiwali głowami, jak gdyby mówili: no cóż, tak bywa, też mógłbym tak powiedzieć. Inni wyciągali ręce, jakby chcieli wyrwać jej z rąk książkę albo czynili gesty wypraszające ją z pokoju. Gdyby mieli wzrok, pewnie odprowadziliby ją teraz do drzwi. W tej sytuacji jednak nikt nie wiedział, jak się zachować.
Powiedziała im coś niewyraźnym głosem, wstała i opuściła szpital. Poszła w dół rzeki przez miasto, w stronę doków, a później na koniec mola. Wspaniałe, błękitne morze chlupotało pomiędzy głazami, rozpylając w powietrzu czystą, słoną mgłę. Budur usiadła na kamieniu wygrzanym w popołudniowym słońcu i patrzyła, jak nad Nsarę nadciągają chmury. Przepełniał ja żal, tak jak basen morza wypełniała słona woda, nadal jednak coś w tym gwarnym i zatłoczonym mieście dodawało jej otuchy. O, Nsaro, teraz jesteś moim jedynym, żyjącym krewnym, teraz ty będziesz moją ciotką, Nsaro.
Nadszedł czas spotkania z Pilalim. Był to niski, egocen — tryczny mężczyzna o marzycielskim usposobieniu i słabych zdolnościach komunikacyjnych, którego najwyraźniej obchodziła wyłącznie jego własna osoba. Budur miała wrażenie, że tylko zdolności z zakresu fizyki mogą rekompensować jego wyjątkowy brak wdzięku.
Jego głęboki żal z powodu śmierci Idelby bardzo ją zaskoczył. Budur często myślała, że na co dzień traktował ją jak część wyposażenia laboratorium, jak niechcianego, aczkolwiek niezbędnego współpracownika. Teraz, kiedy odeszła, siedział na ławce, na rybackim molu, gdzie zwykł przesiadywać z Idelbą w czasie słonecznej pogody. Westchnął i rzekł:
— Tak przyjemnie się z nią rozmawiało o tych wszystkich rzeczach. Idelba była wyśmienitym fizykiem. Coś ci powiem, gdyby urodziła się mężczyzną, wszystko potoczyłoby się inaczej. Myślę, że mogłaby wówczas odmienić świat. Oczywiście było sporo rzeczy, na których się nie znała, ale za to miała wyjątkowy dar rozumienia mechanizmów pewnych zjawisk. Kiedy nasza praca utykała w martwym punkcie, ona przypuszczała zmasowany atak i potrafiła przebić głową mur, aby dojść do rozwiązania. I kiedy ja już się poddawałem, ona walczyła dalej i zawsze potrafiła znaleźć jakiś nowy, sprytny sposób na uporanie się z przeciwnościami. Jeśli mur nie walił się od jej uderzeń, wtedy próbowała obejść go dookoła — to było wspaniałe. Była naprawdę cudownym człowiekiem. — Pilali miał poważny wyraz twarzy i z emfazą wypowiadał słowo „człowiek”, nie „kobieta”, jak gdyby Idelba już wcześniej nauczyła go, do czego zdolne są kobiety, a był przecież na tyle bystry, aby jej naukę zapamiętać. Nigdy również nie popełniał błędu wysuwania tez o wyjątkowości tego czy owego, gdyż żaden szanujący się fizyk nie traktował wyjątku jako kategorii ostatecznej. Rozmawiał teraz z Budur niemal tak samo jak z Idelbą albo ze swoimi kolegami, z tym że był nieco bardziej uważny i skoncentrowany na osiągnięciu choćby pozoru ludzkiej normalności, co chwilami nawet mu się udawało. Pozostał tym samym, roztargnionym i nieeleganckim młodzieńcem, lecz z czasem Budur polubiła go.
Tak się złożyło, że Pilali również zaczął się nią bliżej interesować i przez kilka kolejnych miesięcy zalecał się do niej na swój osobliwy sposób. Przychodził pod zawiję, poznawał tamtejszą rodzinę Budur, słuchał, kiedy opowiadała o swoich problemach ze studiami historycznymi, a sam, czasami nawet zbyt obszernie, opowiadał o trudnościach, z jakimi borykał się na polu fizyki oraz w pracy w instytucie. Podzielał jej upodobanie do nocnego życia i najwyraźniej nie przejmował się grzechami młodości, jakie Budur zdążyła popełnić w czasie swojego pobytu w Nsarze. Nie zwracał na to uwagi, koncentrował się na sprawach związanych z umysłem, nawet wówczas kiedy siedział w kawiarni, sącząc brandy i notując coś zawzięcie na serwetkach, co było jego kolejnym osobliwym nawykiem. Potrafili godzinami rozmawiać o historii. To pod wpływem jego głębokiego sceptycyzmu i materializmu dokonał się w jej ostateczny zwrot w działalności naukowej. Porzuciła historyczne dociekania na rzecz archeologii, zostawiła teksty i zajęła się artefaktami. Przyjęła część jego argumentacji, zgadzając się, że teksty zawsze były tylko odzwierciedleniem pewnych wrażeń człowieka, podczas gdy przedmioty charakteryzowała niezmienna rzeczywistość. Oczywiście przedmioty pociągały za sobą ludzkie wrażenia i zazębiały się z nimi, tworząc gęstą sieć argumentów, którą każdy student przeszłości musiał umieć zaprezentować, chcąc czegokolwiek dowieść. Budur znalazła sporą pociechę, mogąc rozpoczynać badania od narzędzi i budowli, a nie od słów z przeszłości. Była już zmęczona destylowaniem brandy.
Zaczęła świadomie rozwijać w sobie tę dociekliwość wobec świata rzeczywistego, którą Idelba tak bardzo sobie ceniła, i robiła to przede wszystkim w celu uczczenia jej pamięci. Za bardzo tęskniła za Idelbą, by móc tak po prostu o tym myśleć. Musiała zasłaniać się takimi jak ten i innymi sposobami składania jej hołdu i przywoływania jej obecności, na przykład przez przejmowanie jej nawyków. Czasami miała wrażenie, jak gdyby sama była kimś w rodzaju Madame Sururi. Wielokrotnie miała okazję się przekonać, że zmarłych ludzi można lepiej i dogłębniej poznać niż żyjących, jako że nie ma ich już przy nas i nie mogą w żaden sposób wpływać na nasze ich rozumienie.
Podążając tym tokiem myśli, Budur zaczęła stawiać sobie nowe pytania, które łączyły jej pracę z dziedziną Idelby. Zaczęła zastanawiać się nad zmianami, które z upływem czasu zachodziły w materiałach używanych, w zamierzchłej przeszłości, zmianami fizycznymi, chemicznymi i energetycznymi, a przede wszystkim, zmianami spowodowanymi rozpadem ki, które były niczym tykający zegar, zamknięty wewnątrz badanej materii. Zapytała o to Pilaliego, a on od razu opowiedział jej o zmianach, jakie z upływem czasu zachodzą w niektórych cząstkach, zarówno w sercach atomów, jak i na ich powłokach. I tak, na przykład — po śmierci danego organizmu zawarty w jego tkankach cykloorganikum czternaście rozpada się, przechodząc powoli w cykloorganikum dwanaście. Proces ten zaczyna się około pięćdziesięciu lat po śmierci organizmu i trwa mniej więcej sto tysięcy lat. Do tego czasu cały cykloorganikum czternaście obecny w danej materii powraca do formy cykloorga-nikum dwanaście i wewnętrzny zegar staje.
To by w zupełności wystarczyło do oszacowania wieku wszelkiej ludzkiej działalności, pomyślała Budur. Razem z Pilalim rozpoczęła więc pracę nad tą metodą, wciągając w projekt wielu innych naukowców z instytutu. Pomysł wkrótce został podłapany i rozbudowany przez kolejny zespół nsareńskich naukowców, który powiększał się z miesiąca na miesiąc, aż w końcu rozrósł się na cały świat, jak to zresztą często bywa w świecie nauki. Nigdy wcześniej Budur nie pracowała tak ciężko.
Z czasem Budur została archeologiem i oprócz innych rzeczy, zajmowała się opracowywaniem metod datowania materii, w czym pomagał jej Pilali. Ostatecznie zajęła miejsce Idelby jako jego partner, a on z kolei przesunął część swoich badań na inną dziedzinę, dostosowując się w ten sposób do jej działań. Jego metodą na zbliżenie się do kogoś była wspólna praca, więc mimo iż Budur była młodsza i zajmowała się inną dziedziną nauki, potrafił się do niej dopasować, nie przerywając własnych prac. Nadal oczywiście prowadził badania z zakresu fizyki atomowej, współpracując z wieloma uczonymi z instytutu i z kilkoma naukowcami z fabryki radiostacji na przedmieściach Nsary, której laboratorium łączyło teraz wysiłki z medresą i instytutem, tworząc wielkie centrum naukowe fizyki doświadczalnej.
Oczywiście we wszystko włączała się też armia. Pilali prowadził badania według projektów opracowanych przez Idelbę i choć nie pojawiały się żadne publikacje, opisujące możliwość wywołania reakcji łańcuchowej rozszczepienia alactinu, to z pewnością w Skandistanie, Toskanii czy w Iranie istniały grupy muzułmańskich fizyków, które możliwość tę dyskutowały w hermetycznym gronie. Spodziewano się również, że podobne dyskusje trwały w laboratoriach Chin, Trawankoru i Nowego Świata. W Nsarze przeprowadzano analizy wszystkich międzynarodowych publikacji z tej gałęzi fizyki, aby sprawdzić, co zostało w nich pominięte lub czy pojawiały się jakieś nowe doniesienia, których można było się spodziewać, albo też czy nagle milczenie nie wskazywało czasem na próby utajnienia pewnych kwestii przez rząd. Jak dotychczas nie odnotowano rażących przypadków cenzury czy nabierania wody w usta, lecz Pilali czuł, że było to jedynie kwestią czasu, a najprawdopodobniej już się odbywało półświadomie i bez ustalonego planu, zarówno pośród nich, jak i w innych krajach. Pilali był zdania, że z chwilą nastania kolejnego globalnego kryzysu politycznego, jeszcze przed rozpoczęciem walk, cała ta dziedzina badań zostanie zamknięta w tajnych laboratoriach wojskowych, a razem z nią całe pokolenie najznamienitszych fizyków zostanie pozbawione kontaktu ze swoimi współpracownikami rozsianymi po całym świecie.
Oczywiście kłopoty mogły się pojawić w każdej chwili. Mimo iż Chiny wygrały wojnę, to i tak leżały w ruinie niemal tak samo jak kraje pokonanej koalicji, a do tego najwyraźniej popadały w anarchię i znajdowały się na skraju wojny domowej. Tamtejszy rząd wojskowy, który zastąpił dynastę Qing, chylił się ku upadkowi.
— Z jednej strony to bardzo dobrze — powiedział Pilali Budur — bo tylko wojskowa biurokracja zdecydowałaby się podjąć próbę budowy tak niebezpiecznej broni, a z drugiej strony to niedobrze, gdyż wojskowe rządy nigdy nie poddają się bez walki.
— Żaden rząd nie poddaje się bez walki — poprawiła go Budur. — Pamiętasz, co mówiła Idelba? Najlepszą bronią przeciwko przejęciu tej wiedzy przez rządy światowe będzie jej jak najszybsze rozprzestrzenienie wśród fizyków na całym świecie. Kiedy wszyscy będą wiedzieć, że każdy może skonstruować tak potworną broń, wówczas nikt się nie odważy tego zrobić.
— Może i nie, ale pewnie tylko początkowo — odparł Pilali. — Z biegiem lat na pewno do tego dojdzie.
— Nie ma znaczenia — ciągnęła Budur, nie dając spokoju Pilaliemu i nakłaniając go do podjęcia kroków zasugerowanych przez Idelbę. On nie sprzeciwiał się, lecz nie robił też nic w kierunku urzeczywistnienia jej zamiarów. W końcu Budur musiała przyznać mu rację. Niełatwo było zdecydować się na konkretne rozwiązanie tego problemu, obydwoje piastowali teraz powierzoną im tajemnicę niczym para gołębi kukułcze jajo.
Tymczasem sytuacja w Nsarze pogarszała się. Po kilku nieurodzajnych latach z rzędu nastał w końcu jeden urodzajny sezon, co oddaliło bezpośrednią groźbę głodu. Gazety donosiły o rozruchach wśród głodującej ludności, o strajkach w fabrykach Ruhry, Renu i Rodanu, a nawet o buncie przeciwko reparacjom, który wybuchł w górach Małego Atlasu i był niełatwy do stłumienia, gdyż okazało się, że wojsko miało wśród buntowników swoich ludzi, którym bardziej zależało na zaognieniu konfliktu niż jego stłumieniu. Być może działo się tak w wyniku rosnącego poczucia solidarności z głodującymi, a może chodziło o pogłębienie destabilizacji, która uzasadniałaby wojskowy przewrót. Plotki o planowanym zamachu stanu brzmiały już wszędzie.
Aktualna sytuacja przypominała smutne rozgrywki, odbywające się pod koniec Długiej Wojny. Znów nasiliło się zjawisko gromadzenia wszelkich dóbr. Budur nie potrafiła się skupić na czytaniu, często dopadał ją obezwładniający smutek z powodu odejścia Idelby. Tym bardziej więc zaskoczył ją i ucieszył Pilali, przynosząc wieści o zbliżającej się konferencji w Isfahanie, międzynarodowym zjeździe fizyków atomowych, którzy spotykają się, by przedyskutować najnowsze osiągnięcia w swojej dziedzinie.
— W tym — powiedział, unosząc do góry wskazujący palec — palący problem alactinu.
Tegoroczną konferencję połączono z czwartym biennale naukowców z całego świata, które po raz pierwszy odbyło się poza granicami Ganono, wielkiego miasta portowego ludu Hodenosaunee. Oba wydarzenia określano mianem Konferencji na Long Island. Drugie biennale odbyło się w Pyinkayaing, trzecie w Pekinie, więc Konferencja w Isfahanie była pierwszą, która miała odbyć się na terenie Dar al-Is-lam, a jej program przewidywał również serię dyskusji panelowych, poświęconych archeologii. Pilaliemu udało się zdobyć od instytutu fundusze na wspólny wyjazd z Budur, która wraz z Idelbą była współautorką artykułów o metodach datowania materii przy wykorzystaniu cykloorganikum.
— Mam wrażenie, że to będzie wyśmienite miejsce, aby spokojnie porozmawiać o odkryciach twojej ciotki. Planowana jest też sesja w całości poświęcona jej pracy, którą zorganizowali Zoroush i Chen. Na miejscu będą też inni jej korespondenci. No to jak, jedziesz?
Bezpośredni pociąg do Iranu przejeżdżał przez Turi, rodzinne miasto Budur, i czy to z tego powodu, czy z jakiegoś innego, Pilali zarezerwował dla nich bilety na przelot statkiem powietrznym z Nsary do Isfahanu. Jednostka była niewielka, podobna do tej, którą Budur i Idelba leciały na Orkady. Teraz Budur siedziała przy oknie i patrzyła z góry na Firanię: Alpy, Rzym, Grecję, brązowe wyspy morza Egejskiego, dalej Anatolia i państwa Środkowego Zachodu. Płynęły kolejne godziny podróży, a Budur wciąż nie mogła wyjść z podziwu nad ogromem świata.
Nieco później przelecieli nad ośnieżonymi szczytami Zagrosu i zbliżali się do Isfahanu, leżącego w górnych partiach Zayandeh Rud, głębokiej doliny, którą płynęła całoroczna rzeka, uchodząca na słone rozlewiska na wschodzie. Kiedy nadlecieli nad lotnisko w Isfahanie, ujrzeli szeroki pas ruin okalających nowoczesne miasto. Isfahan leżał na trasie Jedwabnego Szlaku i był sukcesywnie burzony i odbudowywany przez Dżyngis-chana i Timura Chromego, w dwunastym wieku przez Afgańczyków, a podczas ostatniej wojny przez najeźdźców z Trawankoru.
Bez względu na swą historię nowe wcielenie miasta Isfahan tętniło życiem. Budowy trwały tam na każdym kroku, a kiedy jechali tramwajem do centrum, mieli wrażenie, jakby przedzierali się przez las dźwigów i żurawi, krzyżujących się pod ostrymi kątami ponad wyrastającymi konstrukcjami z betonu i stali. Abdul Soroush i inni irańscy naukowcy powitali gości z Nsary przy wejściu do wielkiej medresy w centrum miasta, następnie zaprowadzili ich do przestronnych kwater gościnnych przy tutejszym Instytucie Badań Naukowych, a później na obiad do restauracji w centrum.
Ponad Isfahanem stały góry Zagros, a przez południową część śródmieścia, która rozbudowywała się na ruinach najstarszego centrum miasta, przepływała rzeka. Miejscowi opowiadali, że należąca do instytutu kolekcja znalezisk archeologicznych stale się poszerzała o antyki i przedmioty codziennego użytku, pochodzące z minionych epok tego miejsca. Nowe miasto zaprojektowano wraz z siecią szerokich, trójpasmowych ulic, które rozchodziły się promieniście na północ od rzeki i nierzadko sięgały dużych wysokości u stóp jeszcze wyższych gór w oddali. Kiedy świeżo posadzone w tutejszych parkach drzewa osiągną swą właściwą wysokość, wtedy będzie tu naprawdę pięknie, lecz nawet teraz miasto robiło potężne wrażenie.
Mieszkańcy Isfahanu byli oczywiście dumni ze swojego miasta, z instytutu i ogólnie z całego Iranu, który podczas wojny tyle razy upadał, a teraz znów budował się na nowo, i to w całkowicie nowym duchu perskiej doczesności, jak to określali sami mieszkańcy, w którym liczne skupiska ultra-konserwatywnych szyitów tonęły w powodzi bardziej tolerancyjnych imigrantów, intelektualistów na uchodźstwie oraz tutejszych myślicieli, nazywających się Cyrusami, od imienia pierwszego, domniemanego króla Iranu. Ten nowy rodzaj irańskiego patriotyzmu szczególnie spodobał się gościom z Nsary, jako że był on sposobem na częściowe uniezależnienie się od islamu bez wyrzekania się go. Kiedy zasiedli razem do stołu, Cyrusowie od razu radośnie oznajmili, że według ich pojmowania aktualny rok to nie 1381 po hidżrze lecz 2561 rok ery króla królów, po czym jeden z nich wstał i wzniósł toast, recytując tekst anonimowego wiersza, odkryty pod starymi warstwami tynku na ścianie w nowej medresie.
Pradawny Iran i odwieczna Persja,
W ciasnym uścisku świata i czasu,
Swoją cudną perszczyznę składają na ołtarzu,
Język Hafeza, Firdowsiego, Chajjama,
Głos mego serca, mej duszy śpiewanie.
Ciebie miłością darze największą,
Raz jeszcze zabrzmij we mnie swą pieśnią, Iranie!
Wszyscy miejscowi wznieśli kielichy i z radością wypili toast, choć większość z nich była przyjezdnymi studentami z Afryki, Nowego Świata i Aozhou.
— Tak właśnie będzie kiedyś wyglądał cały świat, kiedy wszyscy ludzie na Ziemi będą całkowicie mobilni — powiedział Abdul Zoroush do Budur i Pilaliego, kiedy oprowadzał ich po rozległych terenach i nowoczesnych budynkach instytutu.
Później udali się na spacer wzdłuż rzeki, płynącej po południowej stronie naukowego kompleksu. Trwała właśnie budowa szerokiej promenady ze sklepami i kawiarenkami, z których roztaczał się widok na wysokie góry. Zoroush opowiadał, że projektowano ją na wzór bulwaru przy nsareńskim estuarium.
— Pragnęliśmy czegoś na miarę waszego pięknego miasta i mimo, że ogranicza nas ukształtowanie terenu, nadal pragniemy poczuć choć namiastkę tej waszej otwartości.
Konferencja rozpoczęła się nazajutrz i przez siedem dni z rzędu Budur nie robiła prawie nic innego, poza uczestniczeniem w różnorakich sesjach i dyskusjach powiązanych z tym, co wielu nazywało nową archeologią — prawdziwą nauką, będącą czymś więcej niż tylko hobbistycznym zajęciem antykwariuszy czy mglistym początkiem dla rozważań historyków. Tymczasem Pilali zniknął w budynku nauk fizycznych, na wykładach i sesjach ze swojej dziedziny. Najczęściej spotykali się dopiero wieczorami, podczas kolacji w licznym gronie naukowców z całego świata, przez co nie mieli czasu porozmawiać na osobności.
Wszystkie prezentacje z zakresu archeologii były dla Budur ekscytującą formą zdobywania wiedzy. Po jakimś czasie już nie tylko ona, ale i wszyscy inni zaczęli uświadamiać sobie, że właśnie teraz, na ich oczach, w erze powojennej odbudowy, dzięki odkryciom i nowatorskim metodologiom, przy orientacyjnie ustalonych ramach wczesnej historii świata, rodziła się nowa nauka i nowy sposób rozumienia najodleglejszej historii człowieka. Sale wykładowe pękały w szwach, a dyskusje toczyły się czasem do wieczora. Niektóre prezentacje odbywały się w korytarzach. Prelegenci stali przed planszami lub tablicami, ze wskaźnikiem lub kredą w ręce, gestykulowali, omawiając szczegóły specyficznych zagadnień, i odpowiadali na pytania stłoczonych słuchaczy. Budur najchętniej uczestniczyłaby we wszystkich wydarzeniach, lecz jako że nie było to możliwe, szybko opracowała własną metodę uczestnictwa w wykładach. Zajmowała miejsce z tylu sali lub za skupiskami ludzi na korytarzach, wyłapywała sedno prezentowanego problemu i już sprawdzała w programie konferencji, gdzie spędzi następną godzinę.
W jednej auli zatrzymała się na dłużej, chcąc posłuchać starszego mężczyzny z zachodniego Yingzhou, o chińskich lub japońskich korzeniach, który posługując się dziwaczną perszczyzną, opowiadał o kulturach Nowego Świata w momencie ich odkrywania. Zainteresowało ją to przede wszystkim ze względu na przyjaźń z Ganagweh i Haneą.
— Choć pod względem technologicznym i architektonicznym mieszkańcy Nowego Świata trwali przy najstarszych rozwiązaniach, w Yingzhou nie udomawiano zwierząt, natomiast w kraju Inków hodowano tylko lamy i świnki morskie, to i tak kultura Inków czy Azteków przypominała w pewnym sensie to, czego dziś dowiadujemy się o starożytnym Egipcie. Tak więc plemiona Yingzhou prowadziły podobny tryb życia co mieszkańcy Starego Świata przed powstaniem pierwszych miast, czyli około osiem tysięcy lat temu, podczas gdy południowe imperia Inków przypominały Stary Świat sprzed mniej więcej czterech tysięcy lat: to dość znaczna różnica, którą, jeśli pozwolicie, z przyjemnością wyjaśnię. Inkowie mieli pewną przewagę topograficzną i surowcową, przykładem niech będzie lama, zwierzę juczne o niewielkiej przydatności z perspektywy Starego Świata, a jednak Yingzhou nie miało nawet tego. Inkowie dysponowali zatem większymi zasobami siły, a jak wiemy od Mistrza Zorousha, w równaniach energetycznych, używanych do oceny stopnia rozwoju danej kultury, siła, jaką można wytoczyć naprzeciw potędze natury, jest zasadniczym czynnikiem decydującym o postępie.
Tak czy inaczej wysoki stopień prymitywizmu panujący na Ying-zhou, nie przeszkadzał rozwinięciu się tam struktur, które przypominają nieco organizację społeczności Starego Świata w fazie preagrarnej, lecz jednocześnie, co ciekawe, wykazują wiele cech nowoczesnych. Po pierwsze mieszkańcy Yingzhou opanowali podstawy rolnictwa, uprawiali kabaczki, kukurydzę, fasolę i inne, po drugie, stanowili niewielkie, samowystarczalne populacje zdolne do utrzymania się z bogactw naturalnych, których źródłem były lasy pełne zwierzyny i owoców wielu gatunków drzew liściastych. Ich gospodarkę można by nazwać przedkry-zysową, w odróżnieniu od tego, co możemy obserwować i rozważać dziś, jako technologicznie wygenerowaną fazę postkryzysu. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku indywidualna jednostka ludzka (mężczyzna lub kobieta) jest nośnikiem o wiele większej wartości niż w systemie gospodarki kryzysowej. Poza tym, hierarchiczny ucisk społeczny nie był tam na porządku dziennym. W tych sprzyjających warunkach materialnego dobrobytu spotykamy się z wyjątkowym egalitaryzmem ludu Hodenosaunee: władza w rękach kobiet i całkowite wyrzeczenie się niewolnictwa, zamiast którego stosowano politykę asymilacyj-ną, wplatającą podbite plemiona w poszerzającą się strukturę państwa.
Do momentu powstania Pierwszych Wielkich Imperiów, to jest jakieś cztery tysiące lat później, ustroju tego już nie było, a na jego miejscu pojawiła się surowa, spionizowana hierarchia z boskim królem na szczycie, z kastą duchowieństwa cieszącą się władzą absolutną, z permanentnym dozorem wojskowym i zniewalaniem pokonanych narodów. Te wczesne osiągnięcia, a może należałoby powiedzieć patologie cywilizacyjne zaczynamy zwalczać dopiero dziś, czyli jakieś cztery tysiące lat później, i to tylko w niektórych, sprawnie rozwijających się społecznościach światowych.
W międzyczasie oba te relikty cywilizacyjne niemal całkowicie zniknęły z powierzchni Ziemi, głównie z powodu chorób przywleczonych ze Starego Świata, które atakowały populacje, niemające z nimi wcześniej kontaktu. Ciekawym zjawiskiem jest to, że w pierwszej kolejności i niemal od razu upadły stany południowe, które doszczętnie zdewastowała chińska armia poszukiwaczy złota, a wkrótce potem głód i zarazy. Zdawałoby się, że ciało pozbawione głowy musi również umrzeć. Tymczasem na północy sytuacja przedstawiała się inaczej, przede wszystkim dlatego, że Hodenosaunee potrafili się bronić. Zaszywszy się w głębi lasów, nigdy do końca nie poddali się ani chińskim, ani muzułmańskim najazdom od strony Atlantyku. Poza tym byli mniej podatni na choroby Starego Świata, gdyż najprawdopodobniej zetknęli się z nimi wcześniej dzięki wędrownym mnichom japońskim, handlarzom, traperom i poszukiwaczom, którzy zarażali pojedyncze skupiska rdzennej ludności, lecz nie wywoływali epidemii na wielką skalę, przez co odgrywali rolę naturalnej szczepionki, dzięki której populacja Yingzhou przetrwała późniejszy, bardziej zmasowany najazd Azjatów. Ci z kolei nie przynieśli ze sobą tak wielkiego zniszczenia jak Chińczycy, lecz oczywiście zginęło wielu ludzi i wiele plemion wymarło.
Budur wyszła z sali, zastanawiając się nad terminem „społeczeństwo postkryzysowe”, którego w wygłodniałej Nsarze nigdy wcześniej nie słyszała. Zbliżała się pora kolejnej sesji, wielkie wydarzenie, którego Budur nie chciała przegapić, a które, jak się okazało, cieszyło się jak dotąd największą popularnością. Była to dyskusja plenarna, poświęcona kwestii wymarłych Franków i przyczyn tak katastrofalnej zarazy, która na nich spadła.
Ogromnym dorobkiem w tej dziedzinie mógł się poszczycić romski uczony, Istvan Romani, który przeprowadził wiele badań na peryferiach strefy zasięgu zarazy, w Madziaristanie i Mołdawii. Okres Długiej Wojny przyniósł ze sobą nowe badania, tym razem już nad samą chorobą, gdyż spodziewano się, że któraś ze stron wkrótce użyje jej jako broni. Według aktualnego stanu wiedzy choroba w pierwszych wiekach przenosiła się przez pchły żyjące na szczurach, które podróżowały na statkach i w karawanach. Wspólnie z chińskim uczonym o imieniu Jiang, Romani prowadził badania na cmentarzu miejscowych nestorian w mieście Issyk Kul, na południe od jeziora Balhasz w Turkiestanie. Udało im się zdobyć dowody na drastyczny skok wskaźnika śmiertelności na tamtych terenach około roku siedemsetnego. Powodem musiała być zaraza.
Najprawdopodobniej tutaj właśnie znajdowało się ognisko zapalne epidemii, która wzdłuż Jedwabnego Szlaku rozprzestrzeniała się na zachód do Saraju, ówczesnej stolicy chanatu Złotej Ordy. Jeden z ich chanów, o imieniu Janibeg, zdobył genueński port w Kaffie na Krymie, katapultując do obwarowanych miast martwe ciała ofiar zarazy. Genueńczycy pozbywali się zwłok, wrzucając je do wody, lecz to bynajmniej nie zatrzymało epidemii, która w szybkim tempie opanowała całą sieć genueńskich portów handlowych, łącznie z całym wybrzeżem Morza Śródziemnego. Plaga przenosiła się z portu do portu. Zimą przechodziła w stadium utajone, a na wiosnę znów atakowała, tym razem również w głębi lądu. Schemat ten powtarzał się przez ponad dwadzieścia lat. Wszystkie zachodnie półwyspy Starego Świata zostały wyniszczone, tak samo jak ziemie na północ od Morza Śródziemnego i dalej na wschód aż po Moskwę, Nowogród, Kopenhagę i porty nadbałtyckie. W tamtym czasie liczba ludności Firanii spadła o 70 procent w stosunku do stanu sprzed wybuchu epidemii. Następnie, w roku 777, który dla niektórych mułłów i sufickich mistyków miał szczególne znaczenie, uderzyła druga fala epidemii, przypuszczalnie tej samej choroby, która uśmierciła niemal wszystkich ocalałych z pierwszego ataku. Podróżnicy i marynarze odwiedzający w ósmym wieku tamte tereny donosili o widokach całkowicie opustoszałych ziem.
Inni prelegenci starali się udowodnić w swoich prezentacjach, że przyczyną drugiej fali epidemii nie była, jak w pierwszym przypadku, dżuma, lecz wąglik. Jeszcze inni byli całkiem przeciwnego zdania i twierdzili, że najnowsze badania nad pierwszą chorobą wykazują znacznie częstsze występowanie czarnych krost, czyli znamion wąglikowych, niż obrzęku węzłów pachwinowych, wskazujących na dżumę, według nich, dopiero druga fala była epidemią dżumy. Na tej samej sesji wyjaśniono, że zaraza miała w istocie trzy postacie: obrzękową, po-socznicową i płucną, z tym że zapalenie piuc wywoływane odmianą płucną okazało się najbardziej zakaźne, najszybciej się rozprzestrzeniało, a do tego było śmiertelne. Forma posocznicowa była jeszcze groźniejsza. W gruncie rzeczy wszystkie te choroby doczekały się najbardziej szczegółowych opisów w niefortunnym dla nauki okresie Długiej Wojny.
Dlaczego jednak zaraza ta, jakąkolwiek chorobą bądź kombinacją chorób by nie była, okazała się tak śmiertelna w skutkach akurat dla mieszkańców Firanii? W sympozjum brali udział kolejni prelegenci, którzy wysuwali teorię za teorią. Budur robiła notatki, z których pod koniec dnia, najczęściej przy kolacji, zdawała sprawę Piialiemu. Ten wszystko notował na serwetkach:
W latach siedemdziesiątych ósmego wieku mikroorganizm zarazy mutuje w formę o wirulencji podobnej do gruźlicy lub tyfusu.
W ósmym wieku miasta Toskanii cierpią na przeludnienie, zawodzi kanalizacja, wskaźnik zachorowań skacze.
Nagle wyludnienie wywołane pierwszą falą epidemii. Po nim seria katastrofalnych powodzi, które niszczą zbiory i sprowadzają głód.
Pod koniec pierwszej fali epidemii w północnej Francji odnotowano ekstremalnie zakaźną odmianę mikroorganizmu zarazy.
Jasna karnacja Franków i Celtów pozbawiona jest pigmentu, zwiększającego odporność na choroby i odpowiedzialnego za powstawanie piegów.
Cykl plam słonecznych wywołuje anomalie pogodowe i co dwanaście lat sprowadza coraz groźniejszą formę epidemii…
— Plamy słoneczne? — przerwał jej Pilali.
— Tak mówił tamten człowiek — wzruszyła ramionami Budur.
— Tak… no więc, co to mogło być? — zastanowił się Pilali, spoglądając na swoją serwetkę — mikroorganizm zarazy albo jakiś inny mikroorganizm lub też swoista cecha tamtejszych ludów albo ich zwyczaje, a może gleby lub pogoda, lub plamy na słońcu… — uśmiechnął się pod nosem — to chyba wszystko nam wyjaśnia. Myślę, że powinni uwzględnić również promieniowanie kosmiczne. Czy w tamtym czasie nie zaobserwowano jakiejś eksplozji supernowej?
Budur nie mogła powstrzymać śmiechu.
— Nie, chyba trochę wcześniej. Tak czy inaczej musisz przyznać, że warto jest szukać wyjaśnienia.
— Tak samo jak i warto robić inne rzeczy, gdyż na razie wszystko wskazuje, że do rozwiązania tej kwestii jeszcze daleka droga przed nami.
Prezentacje toczyły się dalej. Poruszano najrozmaitsze zagadnienia, od historii powszechnej sprzed Długiej Wojny, przez wszystkie wcześniejsze epoki, aż po szczątki i przedmioty najwcześniejszych ludzi. Wykład poświęcony pierwszym istotom ludzkim skłonił wszystkich do zastanowienia się nad jedną z poważniejszych kwestii, stawianych przez ich dziedzinę, nad kwestią początków ludzkości.
Archeologia jako dyscyplina wywodziła się w dużej mierze z Chin, gdzie szybko przyswoili ją sobie ludzie Nawaho, którzy prowadzili wspólne badania z Chińczykami. Po powrocie do Yingzhou planowali wykorzystać zdobytą wiedzę w celu dowiedzenia się czegoś o dawnych ludach zamieszkujących wyschnięty zachód ich kontynentu, które nazywali kulturą Anasazi. Pewien uczony z plemienia Nawaho o imieniu Anan, wraz z ze swoimi kolegami, jako pierwszy podjął się próby opisu globalnej migracji ludzkości oraz jej najwcześniejszej historii. Naukowcy twierdzili, że plemiona Yingzhou eksploatowały złoża cyny na Żółtej Wyspie, na największym z wielkich jezior, jeziorze Manitoba, a następnie, drogą morską transportowali surowiec przez ocean do wszystkich kultur azjatyckich i afrykańskich, gdzie nadal trwała epoka brązu. Grupa Anana twierdziła, że na Nowym Świecie cywilizacja narodziła się wraz z Inkami, Aztekami i plemionami z Yingzhou, a ściślej mówiąc, z ich najstarszymi przodkami, zamieszkującymi pustynie zachodu jeszcze przed nastaniem kultury Anasazi. Te wielkie, pradawne imperia wykorzystywały swoją trzcinowo-balsową flotę do wymiany towarowej z praprzodkami dzisiejszych Azjatów, którym oferowano cynę w zamian za przyprawy i sadzonki roślin rolniczych. Ci wcześni handlarze z Yingzhou przyczynili się też do powstania cywilizacji śródziemnomorskich, starszych nawet od kultury starożytnej Grecji: starożytnych Egipcjan oraz środkowo-zachodnich państw Sumerów i Asyryjczyków.
Tak oto wyglądało stanowisko archeologów Nawaho, w rzeczy samej jasno wyłożone i szczegółowo udokumentowane znaleziskami z niemal całego świata. Z drugiej jednak strony, w Azji, Firanii i Afryce ciągle pojawiały się nowe dowody, wskazujące na nieprawdziwość ich teorii. Wyniki cykloorganicznego datowania reliktów ludzkości znalezionych w Nowym Świecie wskazywały na okres sprzed dwudziestu tysięcy lat. Początkowo wszyscy przyznali, że były to najstarsze ze znanych pozostałości po człowieku, starsze nawet od najstarszych cywilizacji Starego Świata, Chińczyków, Egipcjan czy ludów Środkowego Zachodu. Przy takim stanie wiedzy teoria Nawaho wydawała się bardzo prawdopodobna, lecz teraz, kiedy wojna się skończyła, naukowcy rozpoczęli badania Starego Świata przy użyciu niedostępnych nigdy wcześniej technik, które pojawiły wraz z narodzinami współczesnej archeologii. Badacze znaleźli mnóstwo śladów ludzkiej bytności z okresów znacznie starszych niż te, o których dotychczas wiedziano. Doskonale zachowane malowidła naścienne odkryte w jaskiniach na południe od Nsary datowano na czterdzieści tysięcy lat, a szkielety ze środkowego zachodu okazały się mieć ponad sto tysięcy lat. Badacze z miasta Ingal w południowej Afryce donosili o odkryciu szczątków ludzkich lub raczej ewolucyjnych przodków człowieka, które pochodziły sprzed kilkuset tysięcy lat. W przypadku tych znalezisk nie sprawdzało się datowanie cykloorganiczne, więc zastosowano inne metody datowania, które według naukowców były równie precyzyjne.
Jak dotąd jeszcze nikt na świecie nie wysunął takiego twierdzenia, jakie zaryzykowali afrykańscy naukowcy. Większość seminarzystów odniosła się doń sceptycznie, inni dopytywali się o rodzaj zastosowanych technik datowania, a jeszcze inni z miejsca odrzucali takie pomysły jako rażące oznaki kontynentalnego czy też rasowego patriotyzmu. Reakcja ta naturalnie rozgniewała naukowców z Afryki i cale popołudniowe spotkanie przybrało nerwowy charakter, który mimowolnie przywodził ludziom na myśl atmosferę ostatniej wojny. Niezwykle ważną umiejętnością było utrzymanie dyskursu naukowego, dotyczącego faktów wolnych od religii, polityki i różnic rasowych.
— Myślę, że we wszystkim można się doszukać oznak patriotyzmu — zagadnęła Budur Pilaliego tamtej nocy. — Patriotyzm archeologiczny to czysty absurd, ale wszystko wskazuje na to, że właśnie taki był początek archeologii w Yingzhou. Pewnie jest coś takiego w człowieku, jak nieświadoma stronniczość na rzecz miejsca własnego pochodzenia. Dopóki nie uporamy się z problemem datowania znalezisk, dopóty kwestia zastąpienia jednego modelu innym pozostaje otwarta.
— Metody datowania z pewnością zostaną udoskonalone — powiedział Pilali.
— Owszem, ale do tego czasu wszystko pozostanie niejasne.
— I tak jest zawsze.
Dni upływały na niezliczonych spotkaniach. Budur wstawała o świcie, udawała się do jadalni medresy na lekkie śniadanie, a potem, aż do kolacji, a czasem i późnego wieczora uczestniczyła w różnorakich prezentacjach i rozmowach. Raz zaskoczył ją poranny wykład młodej kobiety, opowiadającej o odkryciu czegoś, co opisywała jako zapomnianą gałąź muzułmańskiego feminizmu. Był to nurt myślowy, który zasilił renesans samarkandzki, po czym popadł w zapomnienie. Najprawdopodobniej stworzyły go kobiety z miasta Qom, które sprzeniewierzyły się rządom mułłów i poprowadziły swoje rodziny na północny wschód, w stronę warownego miasta Derbent w Baktrii, gdzie mieszkańcy nadal prowadzili szczęśliwy transoksański żywot, mimo iż od podbicia ich miasta przez Aleksandra Wielkiego upłynęło ponad tysiąc lat. Muzułmańskie buntowniczki osiedliły się z rodzinami w Derbencie i wkrótce zdołały wypracować taki styl życia, w którym każdy był nie tylko równy w obliczu Allaha, ale i w obliczu drugiego człowieka. Aleksander pewnie stworzyłby coś podobnego, sam przecież był niegdyś gorliwym uczniem królowej Krety. Wszyscy mieszkańcy Derbentu żyli w zgodzie i dostatku jeszcze przez wiele lat, być może dlatego, że koncentrowali uwagę na własnych sprawach i nigdy nie próbowali w jakikolwiek sposób narzucać się światu. Oczywiście nie zatrzymali wszystkiego dla siebie i często dzielili się wiedzą z ludźmi, z którymi handlowali w pobliskiej Samarkandzie, a tamci, czerpiąc z ich doświadczenia, rozpoczynali odrodzenie świata na własną rękę. Młoda badaczka twierdziła, że wszystko to dało się wyczytać z ruin i wykopalisk.
Budur zaczęła spisywać źródła bibliograficzne do wykładu i sporządzając notatkę, uświadomiła sobie, że archeologia również może wyrażać pragnienia, a nawet stawiać wymagania wobec przyszłości. Wyszła na korytarz. Zapyta o to Kiranę, a sama będzie musiała ów problem zbadać. Kto wie, co ludzie tak naprawdę robili w przeszłości? Na świecie wydarzyło się tyle rzeczy, o których nikt nigdy nie napisał ani słowa i o których nikt dzisiaj nie pamięta, wszystko albo prawie wszystko mogło się zdarzyć. Kirana wspomniała kiedyś o pewnej ludzkiej cesze, która skłaniała nas do myślenia, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Ta myśl dodawała nam odwagi do wprowadzania własnego państwa na drogę postępu. Podobnie rzecz miała się z kobietami, które od zawsze żywiły przekonanie, że wszystkim innym kobietom na świecie powodziło się znacznie lepiej niż im i to przekonanie również dodawało im sił do walki o zmiany. Takie tendencje przejawiały się też na inne sposoby. Ludzie zawsze wyobrażali sobie dobro absolutne jako coś istniejącego poza otaczającą ich rzeczywistością, jak na przykład w opowieściach o cudownych miejscach, które wkrótce po odkryciu znikały w tajemniczy sposób. Chińczycy nazywali je historiami ze Źródła Potoku Kwitnącej Brzoskwini, lecz trudno powiedzieć, ile w nich historii, ile przypowieści, a ile proroctwa. Prawdopodobnie dopiero przyszłe pokolenia będą mogły o tym zawyrokować.
Budur odwiedziła jeszcze inne sesje, lecz na każdej z nich wyczuwała podobną, coraz silniejszą atmosferę ludzkiego trudu, bezustannych eksperymentów i zmagań. Ludzie wypowiadali setki tysięcy słów, aby porozumieć się co do spójnego sposobu koegzystencji. Imitacja Potali wielkości dwóch trzecich oryginału wybudowana przed granicą Pekinu, starożytny kompleks świątynny, najprawdopodobniej greckiego pochodzenia, odnaleziony w puszczach Amazonii i Syjamu, Stolica Inków założona wysoko w górach, szkielety pramieszkańców Firanii, które pod względem kształtu czaszki niezupełnie przypominały współczesną postać człowieka; koliste budowle z mamucich ciosów, kalendarzowa struktura kolistych konstrukcji kamiennych z Brytanii, nienaruszony grobowiec egipskiego faraona, świetnie zachowane szczątki średniowiecznej francuskiej wioski, wrak z półwyspu Ta Snu, ląd lodowcowy wokół bieguna północnego, wczesna ceramika inkaska malowana w południowojapońskie wzory, majska legenda o „wielkim nadejściu” boga Itzamna, który nosił to samo imię co współczesna mu sintoistyczna bogini matka; megalityczne budowle w in-kaskich dorzeczach, przypominające kształtem megality z Maghrebu, sta-rogreckie ruiny z Anatolii, będące najprawdopodobniej pozostałościami po Troi, opisanej przez Homera w Iliadzie; gigantyczne kształty geometryczne na równinach inkaskich, które w całości widać tylko z powietrza, nadmorska wioska na Orkadach, gdzie zabrała ją Idelba, kompletne grecko-rzymskie miasto w okolicach Efezu na wybrzeżu anatolijskim… Te i wiele innych odkryć prezentowali pasjonaci i znawcy z całego świata. Każdy dzień wypełniały niekończące się rozmowy. Budur wszystko notowała w brulionie i dopytywała się o reprinty szerszych opracowań i esejów, jeśli były dostępne w perskim lub arabskim. Szczególnie zaciekawiła ją sesja poświęcona metodom datowania. Naukowcy zajmujący się tą dziedziną wielokrotnie wyrażali podziw dla pionierskich prac jej ciotki. Obecnie testowali alternatywne metody datowania materii, na przykład prężnie rozwijającą się dendrochronologię, polegającą na porównywaniu zmian zachodzących z czasem w słojach drzew. Inna metoda wymagała badań nad luminescencją ki z przedmiotów ceramicznych, wypalanych w odpowiednio wysokiej temperaturze. Nadal jednak wszystkie pomysły wymagały dopracowania i żaden z naukowców nie był w pełni zadowolony z aktualnego stanu umiejętności ocenienia wieku przedmiotów, które wykopywali z ziemi.
Jednego dnia grupa archeologów, wykorzystująca naukowe osiągnięcia Idelby, zaprowadziła Budur przez dziedziniec medresy na drugą stronę kompleksu, gdzie znajomi fizycy Idelby zorganizowali memoriał jej imienia. Było kilka przemówień, naświetlenie różnych aspektów dorobku naukowego oraz prezentacja nowych prac, bazujących na jej osiągnięciach. Później wszystkich zaproszono na skromne przyjęcie, gdzie chwilą ciszy uczczono pamięć wielkiej badaczki.
Budur przechadzała się pomiędzy ludźmi, przyjmując kondolencje i wyrazy uznania dla dokonań ciotki. Wszyscy mężczyźni na przyjęciu, a była ich tam większość, okazywali Budur wiele troski. Budur była dumna, a czule słowa i spojrzenia były niezwykle krzepiące, choć i one czasem wywoływały chwilowy, bolesny skurcz: stracili nieocenioną koleżankę, Budur zaś ostatnią, liczącą się dla niej krewną. Nie potrafiła więc skupiać się wyłącznie na dokonaniach naukowych Idelby.
Poproszono ją o zabranie głosu przed całym zgromadzeniem. Poczuła ściśnięcie w żołądku, ale po chwili wzięła się w garść i ruszyła w stronę mównicy, myśląc o swoich niewidomych żołnierzach, którzy byli dla niej pewnym uziemieniem, kotwicą, punktem odniesienia, wobec którego mogła ocenić prawdziwy smutek. W porównaniu z nimi to, co działo się teraz dookoła niej, było prawdziwym świętowaniem, więc uśmiechnęła się do tych wszystkich ludzi, którzy przyszli oddać cześć Idelbie. Teraz jeszcze tylko musiała coś powiedzieć. Wchodząc na katedrę, pomyślała, że spróbuje rzec to, co z pewnością padłoby z ust Idelby, albo choć sparafrazuje jej słowa. W tego typu reinkarnację była w stanie uwierzyć.
Spojrzała na tłum fizyków. Czuła spokój i opanowanie.
— Wszyscy wiemy — mówiła — czym dla Idelby była fizyka atomowa, którą zajmujecie się dziś na co dzień. Wiemy też, jak bardzo zależało jej, aby wyniki tej pracy wykorzystać dla dobra ludzkości i w żadnym innym celu. Myślę, że najlepszym sposobem upamiętnienia jej osoby będzie powołanie stowarzyszenia naukowców, czuwających nad właściwym rozpowszechnianiem i zastosowaniem posiadanej wiedzy. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję porozmawiać o tym szerzej. Taka organizacja powinna zrodzić się z myśli o intencjach Idelby, z jej przeświadczenia, że jeśli w grę wchodzi dobro człowieka, to na nikogo nie można liczyć tak jak na naukowców, gdyż większość problemów po drodze będzie właśnie natury naukowej.
Na widowni zapadła cisza i zapanował bezruch. Twarze zgromadzonych przypominały twarze niewidomych żołnierzy, malował się na nich ból i pragnienie, desperacka nadzieja i żal. Bez wątpienia wielu z obecnych udzielało się w wojskowych projektach swoich rządów, zwłaszcza pod koniec wojny, kiedy wyścig zbrojeń nabrał szaleńczego tempa, a sytuacja na świecie coraz bardziej się komplikowała. Całkiem niewykluczone, że byli tu również wynalazcy pocisków z gazem bojowym, od których stracili wzrok weterani Budur.
— Oczywiście zdajemy sobie sprawę — ciągnęła dalej ostrożnym tonem — że jak dotychczas nie zawsze tak było. Naukowcy nie zawsze robili to, czego wymagało od nich dobro ludzkości. Przez swoją wizję nauki Idelba pokazuje nam, że możemy ją nie tylko czynić coraz bardziej naukową, lecz przede wszystkim sukcesywnie ją udoskonalać. Jest to jeden spośród wielu czynników definiujących naukę i odróżniających ją od innych działalności człowieka. Dla mnie właśnie przez to wszelka działalność naukowa jest czymś w rodzaju modlitwy, jest formą oddania czci światu. To praca, która wymaga od nas oddania i poświęcenia — pamiętajmy o tym, kiedy wspominać będziemy Idelbę i kiedy będziemy myśleć o zastosowaniu wyników naszych prac. Dziękuję.
Po wystąpieniu do Budur podeszło wiele osób, pragnących wyrazić podziękowania i uznanie, mimo iż właściwej adresatki ich słów nie było już wśród nich. Kiedy uroczystość dobiegała końca, niektórzy badacze udali się do pobliskiej restauracji, a później już tylko garstka z nich zdecydowała się zostać na kawę i baklawę. Budur poczuła się przez chwilę jak w jednej z kafejek w deszczowej Nsarze.
Ostatecznie około północy zostało ich tam nie więcej niż tuzin, a kelnerzy mieli takie miny, jakby chcieli już zamykać. Wtedy Pilali rozejrzał się po pomieszczeniu i odwzajemnił spojrzenie Abdula Sorousha, po czym zwrócił się do Budur:
— Oto doktor Chen — powiedział, wskazując na siedzącego przy drugim końcu stołu Chińczyka o siwych włosach, który przywitał się z nią ukradkowym skinieniem głowy. — Przywiózł nam wyniki prac swojego zespołu nad alactinem, który, jak zapewne ci wiadomo, był jednym z ważniejszych zagadnień, jakimi zajmowała się Idelba. Doktor Chen pragnie podzielić się swoimi spostrzeżeniami ze wszystkimi uczestnikami konferencji. Chińczycy podzielają nasze zdanie w kwestii możliwości rozbicia atomu alactinu i wykorzystania go do budowy bomby. Wykonali dalsze obliczenia, które sprawdziliśmy razem z Mistrzem Anandą — kolejnym siwym mężczyzną, siedzącym obok Chena, który również skłonił się Budur. — Z obliczeń wynika, że rodzaj alactinu niezbędny do wywołania wybuchowej reakcji łańcuchowej występuje w przyrodzie niezwykle rzadko. Należałoby najpierw zgromadzić odpowiednią ilość alactinu w formie naturalnej, a następnie poddać go specjalnej obróbce przemysłowej, lecz ta procedura istnieje dziś tylko w sferze teorii. Jeśli natomiast udałoby się ją urzeczywistnić w praktyce, wówczas wyprodukowanie minimalnej ilości materiału niezbędnego do skonstruowania jednej bomby pochłonęłoby całą moc przemysłową średniego państwa.
— Naprawdę? — zdziwiła się Budur.
Wszyscy dookoła pokiwali głowami, a na ich twarzach pojawił się wyraz ulgi, a nawet zadowolenia. Tłumacz doktora Chena powiedział do niego coś po chińsku, po czym naukowiec skinął głową i odpowiedział w swoim języku. Tłumacz odezwał się po persku:
— Doktor Chen chciałby podzielić się własnym spostrzeżeniem. Według niego żadne państwo na świecie, pomimo najszczerszych chęci, nie będzie w stanie wyprodukować takiego materiału jeszcze przez wiele lat. Jesteśmy więc chwilowo bezpieczni.
— Rozumiem — powiedziała Budur i ukłoniła się w stronę starego Chińczyka. — Jak zapewne ci wiadomo, moja ciotka bardzo się tym przejmowała i z pewnością ucieszyłyby ją wasze wyliczenia. Mimo to sądzę, że i tak opowiadałyby się za stworzeniem międzynarodowej grupy naukowców, być może fizyków atomowych, którzy czuwaliby, aby ludzkość nigdy nie stanęła przed groźbą urzeczywistnienia rozważanych możliwości. Po tym, co wycierpieliśmy w czasie wojny, nie sądzę, abyśmy byli gotowi na przyjęcie superbomby — mogłoby się to skończyć globalnym szaleństwem.
— Racja — powiedział Pilali, po czym słowa Budur zostały przetłumaczone na chiński. Następnie znów zabrał głos doktor Chen, a później jego tłumacz.
— Szanowny profesor mówi, iż jego zdaniem powołanie komitetu naukowców w celu skoordynowania, czy, czy zaradzenia…
Doktor Chen wtrącił jeszcze jedną uwagę.
— Mówi, że sterowanie światowymi rządami poprzez mówienie im o istniejących możliwościach i udzielanie cennych rad… mówi, że da się to osiągnąć w sposób dyskretny… zwłaszcza teraz w… w powojennej atmosferze wyczerpania. Mówi, że rządy zaakceptują taki komitet, gdyż początkowo nie zorientują się, co oznacza jego istnienie. Kiedyś jednak zrozumieją, lecz do tego czasu nie będą w stanie… rozmontować siatki całej organizacji. W ten sposób naukowcy będą mogli zagrać… jedną z głównych ról na arenie polityki światowej. Oto jego słowa.
Zgromadzeni wokół stołu kiwali głowami w zadumie, inni przyjmowali słowa z ostrożnością, a jeszcze inni byli zaniepokojeni, jedno było pewne: większość badań naukowych finansowały rządy ich państw.
Głos zabrał Pilali.
— Przynajmniej powinniśmy spróbować, to jedyny sposób, aby oddać hołd Idelbie. Poza tym myślę, że może się udać i na pewno nam nie zaszkodzi.
Wszyscy znów pokiwali głowami, a kiedy tłumacz skończył przekład, Chen również pokiwał głową. Następnie Budur wyszła ze śmiałą propozycją:
— Można by to po prostu przedstawić jako inicjatywę naukowców, którzy prowadzą swoje badania i chcą, no wiecie, skoordynować działania, na rzecz udoskonalania nauki. Na początek trzeba zająć się czymś prostym i nieszkodliwym, jak na przykład matematycznym ujednoliceniem miar wagi i długości lub kalendarzem słonecznym, który odzwierciedlałby ruch Ziemi wokół słońca. Przecież my się nawet nie zgadzamy co do aktualnej daty. Każdy z nas przybył tu w innym roku, a do tego nasi gospodarze wskrzesili już następny system. W tym momencie istniejemy w wielu datach jednocześnie. Przecież nie zgadzamy się nawet co do długości roku. Żyjemy w różnych historiach, mimo że to wciąż jest ten sam świat, o czym boleśnie przekonała nas wojna. Myślę, że wy, badacze, powinniście spotkać się z matematykami i astronomami i stworzyć wspólny i precyzyjny kalendarz, którym zaczniecie posługiwać się w waszej pracy naukowej. Myślę, że to może zrodzić głębsze poczucie więzi między narodami.
— Ale kiedy byśmy zaczęli? — zapytał ktoś z tłumu.
Budur wzruszyła ramionami, nie zastanawiała się wcześniej nad tą stroną przedsięwzięcia. Co powiedziałaby Idelba?
— A dlaczego nie teraz? Nazwijmy tę konferencję rokiem zerowym. Mamy przecież wiosnę. Rozpocznijmy więc rok od równonocy wiosennej, tak jak w większości kalendarzy, i liczmy dni kolejnych lat, pomijając podziały na miesiące i tygodnie siedmio — i dziesięciodniowe. Dzień dwieście pięćdziesiąty siódmy roku pierwszego, w przód i w tył od daty zerowej, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, w razie potrzeby dodać dni przestępne i robić wszystko, żeby zsynchronizować się z naturą. Kiedy na całym świecie ujednolicimy podstawowe wielkości i wprowadzimy międzynarodowe standardy miar, a rządy zaczną naciskać na nas, abyśmy pracowali dla wybranych przez nie części ludzkości, powiemy im, przykro nam, nauka nie działa w ten sposób, to system dla wszystkich ludzi, a my tylko dbamy, żeby działał, jak należy.
Doktor Chen uważnie przyglądał się przemawiającej Budur. Kiedy skończyła, skinął głową i powiedział coś po chińsku.
Odezwał się tłumacz:
— Mówi, że to dobre pomysły. Mówi, wypróbujmy je i przekonajmy się.
Po tej nocy Budur nie przestała uczęszczać na sesje i nadal sporządzała obszerne notatki. Teraz jednak rozpraszała ją myśl o kuluarowych rozmowach fizyków, o których wiedziała, że trwają w budynku po drugiej stronie medresy. Pilali o wszystkim ją informował, ą jej notatki zamieniały się czasem w listę rzeczy do zrobienia. W słonecznym Isfahanie, w mieście antycznym, a zarazem całkiem nowym, niczym w ogrodzie świeżo posadzonym na starych ruinach, łatwo było zapomnieć o głodzie panującym w Firanii, w Afryce i w Chinach, właściwie na całym globie. Na papierze wszystko wydawało się do uratowania.
Jednego ranka jej uwagę przykuła prezentacja wizualna, zatytułowana Odkrycie tybetańskiej wioski w nienaruszonym stanie — zaledwie kilka plansz fotograficznych rozstawionych w korytarzu pośród wielu innych tego typu atrakcji. Główny opis u dołu planszy był w języku perskim, niżej znajdowały się zwięzłe tłumaczenia na chiński, tamilski, arabski i algonkiński — była to „wielka piątka” języków obowiązujących na konferencji. Autorką i prezenterką plansz była duża, młoda kobieta o płaskiej twarzy, która z wyraźną tremą odpowiadała na pytania padające ze skromnej, kilkuosobowej widowni przechodniów, którzy przystanęli, aby wysłuchać jej wprowadzenia. Dziewczyna sama była Tybetanką i kiedy padały pytania, korzystała z pomocy irańskiego tłumacza. Budur do końca nie była pewna, czy dziewczyna mówiła po chińsku czy po tybetańsku.
Tak czy inaczej z odpowiedzi na czyjeś pytanie wynikało, że po zejściu lawiny i po skalnym obrywie cała tybetańska wioska znalazła się pod ziemią, niczym zamknięta w gigantycznej lodówce za skał i lodu, dzięki czemu wszystko w jej wnętrzu zachowało się w nienaruszonym stanie. Odkryto zamarznięte ciała mieszkańców i wszystko, co do nich należało: meble, ubrania, jedzenie, a nawet dwie odręczne notatki, które sporządzili, zanim zabrakło powietrza.
Na widok miniaturowych zdjęć odkopanej wioski Budur poczuła się nieswojo. Coś zasmyrało ją w nosie, tuż ponad podniebieniem, poczuła, że zaraz kichnie, zwymiotuje albo się rozpłacze. W tych zwłokach było coś okropnego, leżały tak w niezmienionej pozie przez tyle stuleci. Zaskoczeni przez śmierć i zmuszeni oczekiwać jej nadejścia. Niektórzy z nich zdążyli napisać krótkie listy pożegnalne. Spojrzała na fotografie tych listów, pismo odręczne, staranne i wyraźne, wyglądało na sanskryt, poniżej znajdował się prosty, arabski przekład.
Zostaliśmy pogrzebani przez lawinę i nie możemy się wydostać.
Kenpo nadal próbuje się przebić, ale już wiemy, że to nic nie da.
Nie zostało nam zbyt wiele czasu, zaczyna brakować powietrza.
W tym domu znajdują się Kenpo, Iwang, Sidpa, Zasep, Dagyap, Tenga i Baram.
Puntsok wyszedł tuż przed zejściem lawiny, nie wiemy, co się z nim stało.
„Wszelka egzystencja jest jak odbicie w zwierciadle, brak jej substancji, jest jak fantom wyobraźni. Wkrótce nowa forma będzie nam dana”. Chwała niech będzie Buddzie Współczującemu.
Zdjęcia przypominały Budur obrazy wojennych katastrof, śmierci, która przychodziła znienacka, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu, a jednak zmieniając wszystko bezpowrotnie. Zakręciło jej się w głowie, wysoki hol medresy zawirował, niemal poczuła falę uderzeniową schodzącej lawiny, masy śniegu i skal, wpadające przez dach, unieruchamiające jej rodzinę, przyjaciół i ją samą. Ale czy tak właśnie nie było? Tak właśnie było.
Budur stała przed planszą jak zahipnotyzowana, a po chwili z transu wyrwał ją zdyszany Pilali.
— Obawiam się, że musimy jak najszybciej wracać do Nsary. Dowództwo armii próbuje zawiesić rząd i przejąć władzę w Nsarze.
Następnego dnia polecieli z powrotem. Pilali całą drogę narzekał na powolne tempo statku powietrznego i denerwował się, dlaczego jednostek wojskowych nie wykorzystuje się do transportu publicznego. Zastanawiał się też, czy po wylądowaniu nie trafią prosto do aresztu, jako intelektualiści, odwiedzający obcą potęgę w czasie stanu wyjątkowego.
Kiedy wylądowali na lotnisku poza granicami Nsary, nikt ich nie zaaresztował, co więcej, gdy oglądali miasto przez szyby tramwaju, nie dostrzegli jakichkolwiek zmian.
Dopiero kiedy wysiedli i ruszyli przez dzielnicę, w której stała medresa, różnice zaczęły rzucać się w oczy. W dokach panowała cisza. W proteście przeciwko zamachowi stanu pracownicy stoczni i rybacy zamknęli dojście do nabrzeża. W tym samym czasie żołnierze zajęli stanowiska na dźwigach i wieżach, z dołu przyglądały im się grupy mężczyzn i kobiet, przyczajonych za rogami budynków.
Pilali i Budur weszli do instytutu fizyki w kompleksie medresy i odwiedzili kolegów Pilaliego, aby zasięgnąć informacji. Dowództwo wojskowe rozwiązało nsareńską radę stanu i miejskie panczajaty i ogłosiło stan wyjątkowy. Nazwali to prawem szarii i mieli za sobą kilku mułłów, którzy zaświadczali o religijnej prawomocności całego zajścia. Nie wychodziło im to jednak najlepiej. Większość z nich wywodziła się ze skrajnych środowisk reakcjonistycznych i nie miała najmniejszego pojęcia o sytuacji w Nsarze od czasu zakończenia wojny. Tacy jak oni zasilali zastępy „wielkich wygranych” albo, jak zawsze nazywał ich Hasan: „wielkich wygranych, którzy przegrali z powodu żydów, sikhów, Ormian, Romów i wszystkich innych, których tak bardzo nienawidzą”. Zwykły motłoch, krzyczący: wygralibyśmy, gdybyśmy tylko tak sromotnie nie przegrali. Żeby znaleźć ludzi o podobnych poglądach trzeba by ich szukać w Emiratach Alpejskich albo od razu w Afganistanie.
Nikt zatem nie nabrał się na podejrzany kamuflaż. Co więcej, sytuacja bytowa w mieście poprawiła się ostatnio, w związku z czym przewrót okazał się chybiony w czasie. W gruncie rzeczy był on całkowicie bezsensowny, a rozpoczął się tylko dlatego, że oficerowie zatrudnieni na sztywne stawki podczas długiego okresu hiperinflacji doszli do wniosku, że wszyscy dookoła są tak samo zdesperowani jak oni. Ludzie jednak mieli dosyć wojska i zgodnie popierali miejscowe panczajaty, a niektórzy nawet radę stanu. Budur była przekonana, że zrodziły się szanse na stworzenie ruchu oporu na miarę zwycięstwa.
Kirana prezentowała bardziej pesymistyczne stanowisko. Jak się okazało, była obecnie w szpitalu, dokąd Budur pobiegła, kiedy tylko się o tym dowiedziała. Wpadła do budynku, czując suchość w gardle i strach w żołądku. To tylko badania, rzekła zbywającym tonem Kirana. Później Budur dowiedziała się, że chodziło o krew i o płuca. Nie zważając na swój stan, wykonywała ze szpitalnego łóżka dziesiątki telefonów dziennie, do wszystkich zawiji w mieście, sprawdzając stan przygotowań i załatwiając ostatnie sprawy.
— Mają broń, więc mogą nas pokonać, nie zamierzamy jednak im tego ułatwiać.
Wśród tłumów zgromadzonych na placu centralnym, na nabrzeżnym bulwarze, w dokach i na dziedzińcu wielkiego meczetu stało wielu studentów z instytutu i medresy, którzy krzyczeli, śpiewali, a czasem rzucali kamieniami. Kirana nie była z nich dumna i resztę dnia spędziła przy telefonie, konsultując szczegóły organizowanego wiecu:
— …zobaczysz, oni znów wam naciągną czador na twarz, chcą cofnąć czas i uczynić z was zwierzęta domowe. Musicie wyjść na ulice jak największymi grupami! Tylko to może wystraszyć przywódców przewrotu. — Ciągle mówiła „wy”, nigdy „my” zauważyła Budur, jakby odcinała się od nich, niczym w pośmiertnym przemówieniu, choć jednocześnie najwyraźniej bawiły ją te wszystkie zajęcia. Cieszyła ją także wizyta Budur.
— Wybrali sobie najgorszy moment — powiedziała tonem złośliwej satysfakcji. Nie tylko coraz rzadziej zdarzały się teraz przerwy w dostawach żywności, lecz również były one coraz mniej dotkliwe, gdyż właśnie rozpoczynała się wiosna i od czasu do czasu wiecznie zachmurzone niebo nad Nsarą rozstępowało się i oczyszczało, a słońce grzało przez kilka coraz dłuższych dni z rzędu, budząc do życia zieleń w ogrodach i w pęknięciach chodników. Niebo wisiało ponad nimi jakby wyłożone lapisem, a kiedy na nabrzeżu handlowym zebrał się dwudziestotysięczny tłum, pochód ruszył Bulwarem Sułtanki Katimy w stronę Meczetu Rybaków. Na trasie powiększał się o kolejne tysiące ludzi, którzy przyłączali się doń spontanicznie i maszerowali wspólnie, do momentu gdy wojsko otaczające całą dzielnicę nie wystrzeliło w tłum pocisków z gazem pieprzowym. Ludzie rozpierzchli się, biegli szerokimi przecznicami, przechodzącymi przez medyny i ciągnącymi się wzdłuż brzegów rzeki Lawiji, co sprawiało wrażenie, jakby w całym mieście odbywały się zamieszki. Kiedy opatrzono i zabrano do szpitala poszkodowanych przez gaz, na miejscu zjawił się tłum dwukrotnie większy niż za pierwszym razem.
Jednego dnia doszło do dwóch czy trzech takich starć, aż w końcu ogromny plac przed meczetem i starym pałacem wypełnił się ludźmi, którzy stali naprzeciw zasieków z drutu kolczastego, rozciągniętych wokół pałacu, śpiewali pieśni, wykrzykiwali slogany, wysłuchiwali przemówień i recytowali sury Koranu, mówiące o prawach zwykłych ludzi wobec władców. Tłum nie opuszczał placu ani na chwilę, nie zdarzało się nawet, aby rzedł. Ludzie chodzili do domów na posiłki i za potrzebą, lecz na miejscu zostawali młodzi, którzy bawili na placu przez całe noce. Nad ranem, w świetle coraz dłuższych dni pojawiały się z powrotem niezliczone tłumy. Przez pierwszy wiosenny miesiąc całe miasto zamarło w bezruchu, jak w czasie najsurowszego ramadanu.
Któregoś dnia studenci zawieźli Kiranę na plac na wózku inwalidzkim. Widok tłumów wyraźnie ją ucieszył.
— To się musi udać — powiedziała — liczby mówią same za siebie!
Przeprowadzono ją przez tłum, w stronę podium skleconego naprędce z drewnianych palet ładunkowych. Weszła, wspierając się na ramieniu któregoś z mężczyzn, po czym rozpoczęła przemowę, jak zwykle z klasą, w swoim stylu i z werwą, pomimo fizycznej niedyspozycji. Złapała za mikrofon i rzekła:
— Wraz z Mahometem nastała era praworządności, a odbieranie człowiekowi należnych mu praw było równoznaczne z obrazą Stwórcy. Wszyscy ludzie są w takim samym stopniu dziećmi Allaha i żaden nie powinien uginać karku przed drugim. Ta prawda dociera do nas dziś, kiedy zapomniano już o dawnych zwyczajach. A jednak postęp historyczny dokonuje się nadal i nadal precyzowane są pryncypia islamu i stawiany fundament sprawiedliwości. Oto zjawiliśmy się tu, aby kontynuować to dzieło!
Walka z tendencyjnymi interpretacjami Koranu dotyczy w szczególności kobiet, które więziono w domach i pod czadorami i skazywano na analfabetyzm, przez co cały islam pogrążył się w niewiedzy. Jakże mamy mieć mądrych i sprawnych mężczyzn, skoro przez pierwsze lata swojego życia uczą się wszystkiego od osób pozbawionych dostępu do wiedzy?
I oto walczyliśmy w Długiej Wojnie i przegraliśmy, to była nasza Nakba i ani Ormianie, ani Birmanie, ani żydzi, ani Hodenosaunee, ani nawet Afrykanie nie są winni tej klęski. Również islam nie jest winny, gdyż jest on sam sobie głosem miłości Boga, jest jednolitym głosem całej ludzkości. Jedyną przyczyną jest nieprawidłowe obchodzenie się z islamem na przestrzeni wieków i wypaczenie go do granic rozpoznawalności!
Zmagamy się z rzeczywistością naszego miasta od chwili zakończenia wojny i widzę, jak wielkie poczyniliśmy postępy. Byliśmy świadkami i współtwórcami tych wspaniałych osiągnięć, pomimo panującego głodu, niedostatku i ciągłego deszczu.
Generałom wydaje się, że mogą to wszystko zatrzymać, że mogą cofnąć czas i udawać, że nie przegrali wojny i nie zmusili nas biedą do wynalazczości. Jakby czas mógł rzeczywiście biec wstecz! Nic takiego się nie zdarzy! Stworzyliśmy nowy świat na starej ziemi i Allah dba o niego poprzez czyny ludzi, szczerze kochających islam i wierzących w jego szanse na przetrwanie w przyszłym świecie.
Zebraliśmy się tu, aby toczyć walkę z opresją, wzniecać bunt, rewoltę i rewolucję, aby odebrać władzę wojsku, policji i mułłom i oddać ją w ręce ludu. Każde zwycięstwo czyni nas silniejszymi, dwa kroki w przód, jeden wstecz, to nieustanna walka. Jednak z każdym krokiem do przodu jesteśmy coraz dalej i nie dopuścimy, aby ktoś nas z tej drogi zawrócił! Jeśli sądzą, że im się to uda, rząd będzie musiał odwołać cały naród i wybrać sobie nowy. Nie sądzę jednak, aby kiedykolwiek do tego doszło!
Jej słowa zostały dobrze przyjęte. Tłum pęczniał, a Budur cieszyła się na widok tych wszystkich prostych kobiet, pracujących w kuchniach i w przetwórniach, dla których czador i harem nigdy nie były osobistym problemem, lecz które za to doskonale znały smak wojennego cierpienia i powojennego kryzysu. W rzeczy samej ludzie ci tworzyli najbardziej obdarty i wygłodniały tłum, jaki Budur dotąd widziała. Miała wrażenie, jakby stali tam i spali na stojąco. Liczyło się jednak to, że przyszli i trwali razem, zapełniali miejskie place i ulice i rezygnowali z pracy. W piątki zwracali twarze w stronę Mekki dopiero w chwili, gdy znaleźli się wśród nich duchowni wspierający rewolucję — nikt by przecież nie posłuchał policjanta, nawołującego z minaretu. Tutaj byli sami swoi, tacy jak Mahomet za życia. Nadszedł piątek i wybrany duchowny odśpiewał Księgę Otwierającą z Koranu, znaną doskonale wszystkim, nawet sporej grupie buddystów i Hodenosaunee, którzy razem rozpoczęli wielokrotną recytacją Al-Fatihy:
W Imię Boga Miłosiernego i Litościwego! Chwała Bogu, Panu światów, Miłosiernemu i Litościwemu, Królowi Dnia Sądu.
Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc. Prowadź nas drogą prostą, Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; Nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.
Następnego ranka ten sam duchowny, zaraz po obudzeniu się, zajął miejsce na podwyższonym siedzisku i rozpoczął dzień od recytacji przez mikrofon wiersza Ghaleba, którym budził wszystkich zgromadzonych i zwoływał ich ponownie na plac:
Wkrótce historią się stanę,
Lecz ciebie spotka to samo,
Więc może nie będę samotny w bardo.
Ludzie nie wiedzą, gdzie żyją
Przeszłość się splata z przyszłością
Wypuść te ptaki z klatki!
Po cóż ci one?
To opowieści, którym nie dasz wiary.
Lecz ty w nie uwierz.
Póki żyjesz, one znaczą.
Gdy umierasz, znaczą.
Dla tych, co po tobie przyjdą, pełne są znaczenia,
Więc ty w nie uwierz.
W swoich historiach Rumi widział wszystkie światy Jako jeden i ten sam, który poznał i Miłością obwołał. Nie muzułmanin, nie żyd, nie hindus, nie buddysta, Lecz Przyjaciel, tym samym powietrzem oddychająca istota, Ze swoją historią bodhisattwy, którą niedługo urzeczywistnimy w bardo.
Tego ranka w zawiji obudził Budur telefon. Dzwonił jeden z niewidomych żołnierzy. Chcieli się koniecznie się spotkać i porozmawiać.
Budur wsiadła do tramwaju i pełna obaw pojechała do szpitala. Czyżby się pogniewali, że ostatnio ich nie odwiedzała? A może zmartwiło ich to, jak się rozstali ostatnim razem?
Kiedy przybyła na miejsce, rozmawiał z nią najstarszy weteran, który mówił w imieniu większości. Żołnierze chcieli wziąć udział w demonstracji przeciwko przewrotowi wojskowemu, chcieli też, żeby to ona ich poprowadziła. Podobną chęć wyraziło mniej więcej dwie trzecie pacjentów całego oddziału.
Była to jedna z tych próśb, której nie wolno odrzucić. Budur zgodziła się i drżąc ze strachu i niepewności, wyprowadziła żołnierzy przez główną bramę szpitala.
Przybyło ich zbyt wielu na transport tramwajem, więc poszli drogą wzdłuż rzeki, a później nadmorskim bulwarem. Każdy trzymał dłoń na ramieniu idącego przodem. W zamkniętym budynku szpitala ich widok nie był niczym niezwykłym, lecz teraz w pełnym słońcu i na świeżym powietrzu prezentowali wstrząsający obrazek — trzystu dwudziestu siedmiu okaleczonych i brzydkich weteranów maszerowało zgodnie słonecznym bulwarem.
Manifestacja kalekich żołnierzy oczywiście przyciągała mnóstwo gapiów, niektórzy przechodnie dołączali po drodze i szli razem z nimi, aż do wielkiego placu. Obecny tam tłum rozstąpił się, aby wpuścić weteranów na czoło pochodu, kierującego się w stronę starego pałacu. Żołnierze pogrupowali się według swoich stopni i ściszonym głosem próbowali się odliczyć, w czym Budur musiała im trochę pomóc. Potem już tylko stali w milczeniu, a każdy z nich trzymał prawą rękę na lewym ramieniu sąsiada, i wsłuchiwali się tak w głos dobiegający z głośników. Tłoczący się za nimi tłum powiększał się z minuty na minutę.
Wojskowe statki powietrzne przelatywały nisko nad miastem i dobiegał z nich mechaniczny, wielokrotnie wzmocniony głos, nakazujący wszystkim opuszczenie ulic i placów i rozejście się do domów, gdyż wprowadzono właśnie godzinę policyjną. Najwyraźniej dowództwo wojskowe podjęło tę decyzję, nie wiedząc, że na placu przebywają niewidomi żołnierze. Jeden z okaleczonych weteranów zawołał:
— No i co oni z nami zrobią? Zagazują nas?
Niestety, wszystko było możliwe, poza tym gaz pieprzowy już został użyty przy sali posiedzeń rady stanowej, w okolicach koszar policyjnych i w dokach. Pod koniec tego pełnego napięć tygodnia wielu ludzi opowiadało, jak to przeciwko niewidomym żołnierzom został użyty gaz łzawiący, jak to weterani stali niewzruszeni i przyjmowali na siebie ostrzał, gdyż nie mieli już więcej łez do uronienia. Stali, trzymając ręce na ramionach swoich sąsiadów, i recytowali Fatihę:
W imię Allana Miłosiernego i Litościwego! W imię Allaha Miłosiernego i Litościwego!
Budur nie widziała, żeby na pałacowym placu policja użyła gazu, za to słyszała miarowy głos żołnierzy, którzy godzinami intonowali modlitwy. Nie była tam nieprzerwanie przez cały tydzień, a jej grupa nie była jedyną, która zdecydowała się opuścić szpital i przyłączyć do protestujących. Było więc całkiem możliwe, że podobny incydent rzeczywiście się zdarzył. Oczywiście jakiś czas później wszyscy wierzyli, że tak właśnie było.
Tak czy inaczej cały ten tydzień ludzie spędzili na recytacjach obszernych fragmentów Rumiego, Firdowsiego, Nasreddina i firańskiego poety, Alego, oraz młodego Ghaleba, miejscowego poety sufickiego z Nsary, który zginął ostatniego dnia wojny. Budur często odwiedzała Kiranę w żeńskim szpitalu w Nsarze i dzieliła się z nią najnowszymi informacjami o wydarzeniach na placach, ulicach i w całym mieście, pulsującym w rytmie serc swoich mieszkańców, którzy wylegli na ulice i nie zamierzali odejść. Nawet kiedy znów zaczęło padać, nikt nie ruszył się z miejsca. Kirana pochłaniała zachłannie każde jej słowo, bardzo chciała tam teraz być i walczyć razem z ludźmi. Konieczność pobytu w szpitalu w takiej chwili doprowadzała ją do białej gorączki. Musiała być poważnie chora, w przeciwnym razie nie dałaby się tam zatrzymać. Była wychudła, miała ziemistą cerę i czarne kręgi pod oczami, jak szop pracz z Yingzhou.
— No i utknęłam — mówiła — akurat teraz, kiedy robi się ciekawie. Akurat teraz, kiedy jej długi i cięty język mógł się naprawdę przydać, przyczyniając się do tworzenia historii i komentowania jej na bieżąco. Niestety, nie było jej dane. Teraz mogła jedynie leżeć w szpitalnym łóżku i walczyć z chorobą. Tylko raz Budur ośmieliła się zapytać ją, jak się czuje. Na co ta odpowiedziała:
— Toczą mnie termity.
Nawet jednak w tym stanie pozostawała w pobliżu centrum wydarzeń. Delegacja przywódców opozycji wraz z przedstawicielkami miejskich zawiji spotkała się z adiutantami generałów celem omówienia warunków protestu i rozpoczęcia negocjacji. Ci sami ludzie często odwiedzali Kiranę i konsultowali z nią całą strategię. Po mieście zaczęły krążyć plotki, że wojskowi dobili targu z mieszkańcami. Kirana leżała w łóżku i słuchała. Jej oczy płonęły. Potrząsnęła nerwowo głową, mówiąc:
— Nie bądźcie naiwni — sardoniczny uśmiech zniekształcił jej wyniszczone oblicze — oni grają na zwlokę. Wychodzą z założenia, że jeśli uda im się wytrzymać wystarczająco długo, to protesty w końcu ucichną, a oni będą mogli przejść do robienia interesów. I chyba mają rację, w końcu mają broń.
Wkrótce do portu w Nsarze zawinęła parowa flota Hodenosaunee. To Hanea, pomyślała Budur, widząc czterdzieści ogromnych niszczycieli, najeżonych lufami dział, z których każde mogło miotać pociski na odległość stu li w głąb lądu. Wykorzystując częstotliwość popularnej nsareńskej stacji radiowej, wystosowali swój apel do wszystkich mieszkańców posiadających odbiorniki radiowe i choć rząd przejął miejscową radiostację, to nie zdołał zatrzymać ich transmisji. Ci, do których dotarł przekaz, przekazywali go dalej ustnie: Hodenosaunee chcieli rozmawiać z prawowitym rządem, z tym, z którym dotychczas prowadzili interesy, nie zamierzali natomiast negocjować z generałami, którzy złamali postanowienia Konwencji Szanghajskiej, uzurpując sobie prawo do rządu, który został powołany zgodnie z konstytucją, a to było bardzo poważnym wykroczeniem. Ogłosili, że nie wycofają się z portu do momentu ponownego zebrania się rady stanu, powołanej do życia na mocy powojennych porozumień, oraz że nie będą handlować z rządem, któremu przewodniczą generałowie. W zeszłym roku to właśnie zboże od Hodenosaunee uratowało mieszkańców Nsary od śmierci głodowej, zatem wstrzymanie handlu było bardzo poważnym wyzwaniem.
Przez trzy kolejne dni sprawa pozostawała nierozwiązana. W tym czasie plotki rozchodziły się wśród ludzi z prędkością znikania towarów deficytowych z półek sklepowych. Mówiono, że dowództwo floty prowadzi negocjacje z juntą wojskową, że rozpoczęto rozmieszczanie min, że przygotowywany jest oddział amfibii i że negocjacje załamują się…
Czwartego dnia przywódcy przewrotu jakby zapadli się pod ziemię, a flota z Yingzhou skurczyła się o kilka jednostek. Wszyscy mówili, że ge-neralicja została odtransportowana na Wyspy Cukru lub Malediwy, w zamian za poddanie się bez walki. Reszta oficerów, pozbawiona dowództwa, musiała odesłać swoje oddziały z powrotem do koszar i tam oczekiwać rozkazów od prawowitej rady stanu. Przewrót został odwołany.
Wśród ludzi zgromadzonych na ulicach wybuchła euforia, wszyscy śmiali się, krzyczeli, gwizdali, śpiewali i obejmowali się nawet z nieznajomymi. Budur również dala się ponieść tej radosnej fali, po czym odprowadziła swoich żołnierzy z powrotem na oddział i udała się do żeńskiego szpitala, odwiedzić Kiranę, aby opowiedzieć o wszystkim, co widziała. Kiedy w chwili zwycięstwa ujrzała ją taką zmarnowaną, poczuła ukłucie w żołądku. Kirana słuchała wieści i kiwała głową.
— Mieliśmy szczęście, że przyszli nam z pomocą, zobaczysz, to jeszcze nam wyjdzie na dobre. Choć z drugiej strony, nieźle się wpakowaliśmy. Teraz będziemy mogli się przekonać, jak to jest być częścią ich ligi i jakimi ludźmi oni naprawdę są.
Inni jej przyjaciele chcieli od razu wsadzić ją na wózek i powieźć na wiec, aby mogła wystąpić z przemówieniem, lecz Kirana odmówiła:
— Powiedzcie ludziom, żeby wracali do pracy, powiedzcie im, żeby rozpalili piece w piekarniach i zaczęli wypiekać chleb.
Ciemność. Cisza. Z próżni dobiegł głos:
— Kirana? Jesteś tu? Kuo? Kyu? Kenpo?
— Czego?
— Jesteś?
— Jestem.
— Znów jesteśmy w bardo.
— Nie ma czegoś takiego jak bardo.
— Owszem jest. Właśnie w nim jesteśmy, chyba nie zaprzeczysz? Ciągle tu wracamy.
(Czarna ciemność, świdrująca cisza.)
— Daj spokój, nie możesz ciągle. Pojawiamy się tu regularnie i regularnie stąd wychodzimy, tak jak każdy. Tym właśnie jest dharma. Staramy się piąć do góry i udaje nam się robić postępy.
Odgłos ryczącego tygrysa.
— Naprawdę! Oto Idelba i Pilali i nawet Madame Sururi.
— A więc ona miała rację.
— Tak.
— To śmieszne.
— Tak czy inaczej, jesteśmy w bardo i za chwilę nasza jati zostanie zesłana z powrotem na ziemię. Naprawdę nie wiem, co bym bez was wszystkich zrobił. Myślę, że zabiłaby mnie samotność.
— I tak przecież nie żyjesz.
— Owszem, ale dzięki wam samotność nie jest aż tak dotkliwa. Tak wiele razem dokonaliśmy, nie wierzysz? Spójrz, co się stało, chyba nie zaprzeczysz temu?
— Stało się i tyle.
— Jasne, że się stało! Tak jak sama mówiłaś, przed nami tysiące pracowitych żywotów, grunt, że to działa.
— Przestań mówić ogólnikami, przecież to wszystko może jeszcze zostać zniweczone.
— Owszem, ale po to właśnie wracamy, aby podjąć się kolejnej próby. Każde pokolenie musi stoczyć własną bitwę. Jeszcze kilka razy zakręci się kolisko samsary. No już! Z życiem! Do boju!
— Jakby można było odmówić.
— Nie zaczynaj znowu, nie odmówiłabyś, nawet gdybyś mogła. Przecież to ty zawsze pierwsza prowadzisz nas tutaj, zawsze jesteś gotowa do walki.
— Jestem już zmęczona. Skąd ty na to wszystko bierzesz siły? Zresztą ty też mnie męczysz. Z tą swoją nadzieją w obliczu totalnej klęski. Czasem mam wrażenie, że przydałoby ci się poczuć jej’ smak. Czasem mam wrażenie, że sama muszę przyjmować na siebie to, co najgorsze.
— Przestań. Kiedy świat zacznie się dla nas kręcić, znów będziesz sobą. Idelba, Pilali, Madame Sururi, jesteście gotowi?
— Jesteśmy gotowi.
— A ty, Kirano?
— Niech ci będzie… spróbujemy jeszcze raz.