Kiedy Bao Xinhua poznał Kunga Jinguo w swojej jednostce pracy w południowej części Pekinu, pod granicą z Dahongmen, Wielką Czerwoną Bramą, miał dopiero czternaście lat. Kung był tylko kilka lat starszy, co jednak nie przeszkadzało mu w kierowaniu komórką rewolucyjną, istniejącą w sąsiedniej jednostce pracy. Spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę jego rodowód. Kiedy jako mały chłopiec dobrowolnie stawił się na komisariacie policji w dzielnicy Zhejiang, miał status sanwu, czyli „trzech niedostatków”, bez rodziny, bez jednostki pracy, bez dowodu tożsamości. Policja osadziła go w aktualnej jednostce, lecz on, nawet tam uchodził za outsidera i często nazywano go indywidualistą, co nawet we współczesnych, tak bardzo zmienionych Chinach, nadal wyrażało ostrą krytykę. Upierał się przy swoim bez względu na to, co mówili inni, i ani na chwilę nie zbaczał z wytyczonego przez siebie kursu. Był taki samotny, że nawet nie miał własnego cienia — mówili o nim ludzie z jednostki pracy, a on nie zważał na to i jak zwykle wychodził poza jej mury, odwiedzał sąsiedztwo i włóczył się po całym mieście. Wszyscy łącznie z nim samym wiedzieli, że był dzieckiem ulicy. To jednak wychodziło mu na dobre. Już za młodu był znanym podżegaczem w świecie podziemnej polityki Pekinu i właśnie wtedy po raz pierwszy odwiedził jednostkę pracy Bao Xinhua.
— Jednostka pracy jest współczesnym odpowiednikiem starochińskich kompleksów rodzinno — przemysłowych — mówił do grupy ludzi, która zjawiła się, żeby go wysłuchać — ma ona charakter duchowy, społeczny oraz ekonomiczny, jest próbą implantowania starych zwyczajów na gruncie nowej rzeczywistości. Wszystkim dookoła najwyraźniej odpowiada ten stan rzeczy, bo każdy przecież wolałby umierać w swoim własnym łóżku, a nie na bruku. To oczywiste, że każdy potrzebuje swojego miejsca, ale czy te otoczone murami fabryki przypominają choć trochę dawne wielopokoleniowe kompleksy mieszkalne? Otóż nie. Są to więzienia, wzniesione początkowo z myślą o organizacji naszej pracy na rzecz Długiej Wojny. Teraz, kiedy mija już pięćdziesiąt lat od zakończenia walk, nadal pozostajemy jej niewolnikami. Żebyśmy jeszcze pracowali dla Chin… Niestety, robimy to wyłącznie dla skorumpowanych i zepsutych gubernatorów wojskowych, nawet nie dla cesarza, o którym chyba już wszyscy dawno zapomnieli, ale dla generałów i watażków, którym wydaje się, że będziemy na nich pracować bez końca i nigdy nie zauważymy, jak bardzo zmienił się świat.
Mówimy, że pochodzimy z tej samej jednostki, jakbyśmy mówili, że pochodzimy z tej samej rodziny albo że jesteśmy dla siebie braćmi i siostrami, co poniekąd jest dobre. Nigdy jednak nie wychylamy się poza mury naszych jednostek i nie dostrzegamy reszty świata.
Wielu słuchających kiwało głowami. Ich własna jednostka pracy nie należała do najbogatszych, stanowili ją w większości imigranci z południa, którzy często trafiali tu niemal całkowicie zagłodzeni.
Powojenny Pekin doświadczył wielu zmian. Teraz, w roku 29, według rewolucjonistów, (posługiwali się tym samym systemem datowania co międzynarodowe organizacje naukowe, czym wyrażali solidarność z ich ideami), cała konstrukcja zaczęła się rozpadać. Dynastia Qing została obalona na półmetku Długiej Wojny, kiedy sytuacja była najcięższa, a sam cesarz, który miał wówczas sześć czy siedem lat, dosłownie rozpłynął się w powietrzu i dziś większość Chińczyków uważała go za zmarłego. Piąty Kongres Talentu Wojskowego nadal kontrolował konfucjańskich biurokratów i trzymał ster władzy. Była to jednak wyschnięta i pomarszczona dłoń starca, martwa ręka przeszłości. Tymczasem w całych Chinach wybuchały nowe rewolty. Powodów do buntu była cała gama, czasem impuls stanowiły obce ideologie, lecz najczęściej były to wewnętrzne rebelie, organizowane przez Chińczyków Hanów, którzy pragnęli raz na zawsze pozbyć się dynastii Qing i wyzwolić się od generalicji i wojskowych watażków. Bractwo Białego Lotosu, Rewolucja Małp, Szanghajski Ruch Rewolucyjny i inne. Ośrodki te przyciągały do siebie lokalnych rebeliantów przeróżnych narodowości i przynależności etnicznych, zarówno z zachodu, jak i z południa: z Tybetu, z Mongolii, z Xinzing, wszyscy chcieli się wyzwolić spod uścisku ciężkiej ręki Pekinu. Nikt już nie miał wątpliwości, że choć Pekin mógł teoretycznie wystawić do walki ogromną armię, cieszącą się nadal sporym autorytetem społecznym głównie z racji ofiarnej walki w czasie Długiej Wojny, to jednak jej dowództwo miało poważne problemy i chyliło się ku upadkowi. W Chinach znów ruszyło Wielkie Przedsięwzięcie, dynastyczna sukcesja i tylko jedno pytanie pozostawało wciąż bez odpowiedzi: kto tym razem stanie u steru? Czy ktokolwiek lub cokolwiek zdoła zjednoczyć Chiny?
W jednostce pracy, do której należał Bao, Kung entuzjastycznie wypowiadał się o Szkole Rewolucyjnych Zmian Ligi Wszystkich Narodów, którą pod koniec Długiej Wojny założył Zhu Tuanjie-kexue („jednoczcie się w imię nauki”), półkrwi Japończyk o imieniu rodowym Isao. Jeszcze przed nadejściem rewolucji Zhu Isao, bo tak go najczęściej nazywano, był chińskim gubernatorem jednej z japońskich prowincji, który po wybuchu rewolucji ułożył się z japońskimi siłami niepodległościowymi i nakazał wymarsz wojsk chińskich z okupowanych terenów Kiusiu i powrót do Chin. Odbyło się to bez rozlewu krwi. Wraz ze swoją armią wylądował w Mandżurii, w mieście portowym Tangshan, które obwołał międzynarodowym miastem pokoju — pośrodku Długiej Wojny i do tego w sercu ojczystych ziem władców dynastii Qing! W oficjalnym obwieszczeniu Pekin uznał Zhu za Japończyka i zdrajcę i zapowiedział, że kiedy tylko nadejdzie odpowiednia pora, jego bunt zostanie krwawo stłumiony. Tak się jednak złożyło, że kiedy wojna dobiegła końca i nadeszły posępne dni powojennego głodu i ubóstwa, miasto Tangshan pozostało niezdobyte. Mało tego, podobne rewolty zaczęły wybuchać w innych miastach Chin, szczególnie w dużych miastach portowych leżących na wybrzeżu, aż do wysokości Kantonu. Ponadto Zhu publikował niezliczoną liczbę teoretycznych wywodów, w których bronił działalności ruchu i wyjaśniał nowatorską organizację miasta Tangshan, które działało na zasadzie wspólnego przedsiębiorstwa, należącego do wszystkich ludzi, żyjących w obrębie jego obwarowanych granic.
Kung rozmawiał o tym wszystkim z ludźmi w jednostce pracy Bao, tłumaczył im teorię Zhu o tworzeniu wartości wspólnotowej i wyjaśniał, co ona oznacza dla przeciętnego Chińczyka, który od dawien dawna okradany był z owoców swojej pracy.
— Zhu zwracał szczególną uwagę na to, co działo się wokół nas, z naukową precyzją opisał rządzącą nami ekonomię, politykę, metody sprawowania władzy i kumulacji majątku, po czym stworzył nowy model społeczeństwa, w którym całą dotychczasową wiedzę wykorzystał w służbie ludziom, żyjącym zarówno w małych społeczeństwach, jak i w całych Chinach albo w każdym innym państwie.
Podczas przerwy obiadowej Kung wdał się w rozmowę z Bao i zapytał go o imię. Bao miał na imię Xinhua (Nowe Chiny), a Kung nosił imię Jianguo („buduj naród”), po czym obaj już wiedzieli, że są dziećmi Piątego Zgromadzenia, które zachęcało do nadawania noworodkom imion o patriotycznym zabarwieniu, aby zrekompensować własne bankructwo moralne i nieludzką wręcz ofiarę, jaką naród chiński musiał złożyć w czasie powojennych klęsk głodu. Wszyscy urodzeni mniej więcej przed dwudziestoma laty nosili imiona takie jak Huidi („przeciwstaw się islamowi”) albo Zhandou („nie ustawaj w walce”), mimo że w tamtym czasie mijało jakieś trzydzieści lat od zakończenia wojny. Szczególnie ucierpiały na tym imiona żeńskie, gdyż rodzice, starając się zachować w nich tradycyjne elementy, łączyli je ze sloganowym hurra-patriotyzmem, przez co wśród rówieśniczek Bao zdarzały się kobiety o imionach Wonny Wojownik, Wdzięczna Armia, Publiczne Pachnidło albo Kochająca Naród Orchidea.
Niektóre z imion szczerze ich rozbawiły. Później mężczyźni rozmawiali jeszcze o rodzicach Bao i o braku rodziców Kunga, po czym Kung wbił swój wzrok w Bao i rzekł:
— Musisz jednak przyznać, że słowo „Bao” samo w sobie jest bardzo ważnym pojęciem. To zadośćuczynienie, spłata, oddanie czci rodzicom i przodkom, trzymanie w garści i przetrwanie, to dobre imię.
Bao tylko skinął głową. Był całkowicie zaabsorbowany spojrzeniem tego ciemnookiego mężczyzny, tak pełnego życia, tak radosnego i tak bardzo ciekawego świata. Było w nim coś, co przyciągało Bao, przyciągało go na tyle mocno, że był aż skłonny pomyśleć, iż spotkanie z nim to kwestia yuanfen, „więzi z przeznaczenia”, czegoś, co musiało się zdarzyć, jako część jego yuan, czyli „losu”. Być może miało to uchronić go przed niuyuan, „złym losem”, gdyż w tej chwili jego własna praca wydała mu się błaha, zniewalająca i otępiająca. Czuł, że zabija w nim duszę i zamyka w więzieniu, z którego nie sposób uciec i które już za życia staje się grobem. Jednocześnie miał wrażenie, jakby znał Kunga od zawsze.
Od tej chwili Bao stał się nieodłącznym towarzyszem Kunga i chodził za nim po całym Pekinie jak młodszy brat. Przez niego też zaczął wagarować z jednostki pracy, innymi słowy, został rewolucjonistą. Kung zabierał go na spotkania wszystkich komórek rewolucyjnych, do których należał, i dostarczył mu książki i pamflety autorstwa Zhu Isao. Dbał o jego edukację tak samo jak o wykształcenie wszystkich innych, którzy do niego trafiali. Ani rodzice Bao, ani jego jednostka pracy nie mogli go powstrzymać. Należał teraz do nowej jednostki — do jednostki pracy tych, którzy zamierzają naprawić świat.
W tym czasie Pekin przeżywał okres skrajnego ubóstwa. Trzy miliony ludzi, które ściągnęły tu w czasie wojny, nadal żyły w dzielnicach nędzy na zewnątrz głównej bramy miejskiej. Wojenne jednostki pracy rozrosły się daleko na zachód i nadal wyglądały jak rząd szarych fortec ponad nowymi, szerokimi ulicami. W ciągu Dwunastu Ciężkich Lat wycięto w Pekinie wszystkie drzewa, więc teraz miasto było niemal całkowicie pozbawione zieleni. Nowe drzewa sadzono za stalowymi palisadami, a nocami czuwała nad nimi straż, co jednak nie zawsze zdawało egzamin. Biedni, starzy strażnicy budzili się czasem nad ranem, widząc nienaruszoną palisadę, a za nią puste miejsce po drzewie, które albo ucinano tuż przy ziemi i przeznaczano na opał, albo wyrywano z korzeniami, aby później sprzedać w całości. Niektórzy stróżowie płakali za młodymi drzewkami, inni popełniali samobójstwo. Nieprzyjemna jesień obwieszczała miastu rychłe nadejście kolejnej, trudnej zimy. Ulewne deszcze wypłukiwały z terenów zachodnich pokłady lessów, które w postaci gęstego, żółtego błota zalewały łyse, betonowe miasto. W pokojach było ciepło dzięki ogrzewaczom przestrzeni, lecz system energetyczny miał częste przerwy w dostawie ki, które czasem ciągnęły się tygodniami, a wtedy wszyscy cierpieli tak samo, oczywiście oprócz urzędników rządowych, którzy dysponowali własnymi generatorami. Ludzie próbowali zatrzymać jak najwięcej ciepła, wypychając płaszcze starymi gazetami. I kiedy tak chodzili ulicami w tych zdeformowanych, szarych okryciach lub wykonywali wszelką pracę, jaka wpadła im w ręce, wyglądali na postawnych i przysadzistych, jakby nieustannie im się powodziło — tak jednak nie było.
Wielu Chińczyków już wtedy dojrzało do zmian. Kung był tak samo chudy i głodny jak wszyscy pozostali, lecz za to miał w sobie ogromny zasób energii i nie wyglądało na to, aby potrzebował dużo snu czy jedzenia. Ciągle tylko czytał i rozmawiał, czytał i rozmawiał, albo wsiadał na motocykl i jechał na kolejne spotkanie, gdzie zagrzewał następną grupę ludzi do jednoczenia się i przyłączania do ruchu rewolucyjnego, zainicjowanego przez Zhu Isao, w celu wprowadzenia w Chinach wielkich zmian.
— Posłuchajcie mnie — mówił poważnym tonem do publiczności — możemy zmienić Chiny, jesteśmy w końcu Chińczykami, prawda? Jeśli nam się uda, wówczas zmienimy cały świat, bo wszystko zaczyna się od Chin, rozumiecie? Jest nas najwięcej na całej Ziemi. Przez te wszystkie lata kolonializmu i imperializmu dynastii Qing większość światowego majątku spłynęła do nas, w szczególności złoto i srebro. Poprzednie dynastie gromadziły majątek poprzez handel. Następnie podbiliśmy Nowy Świat i zabraliśmy srebro i złoto jego mieszkańców, po czym znów przywieźliśmy je do Chin. Dziś nie pozostało z tego nic. Dziś jesteśmy biedni nie z powodu braku środków, lecz z racji złej organizacji naszego społeczeństwa, rozumiecie? Długa Wojna przyniosła nam ogromne cierpienie, lecz tak samo cierpiały inne narody, biorące w niej udział. Reszta świata podniosła się już z upadku, a my nadal klęczymy, mimo że to my wygraliśmy wojnę. To wszystko jest efektem złej organizacji! Złoto i srebro spoczywa ukryte w skarbcach biurokratów. Zwykli ludzie głodują i zamarzają na ulicach, podczas gdy oni siedzą w swoich ciepłych i zasobnych kryjówkach. To się nigdy nie zmieni, chyba że sami ośmielimy się to zmienić!
Następnie przeszedł do wyjaśnienia teorii społecznych Zhu, jak to przez wiele dynastii z rzędu w Chinach i na całym świecie panował system wyzysku: ziemie dawały obfity plon, wieśniacy mieli z czego opłacać podatki, więc system się przyjmował. Ostatecznie jednak nastał kryzys. System zrodził zbyt wielu rządzących, ziemie wyjałowiły się, a rolnicy nie byli w stanie produkować wystarczająco dużo żywności, aby móc opłacić podatki. Kiedy więc pojawiła się alternatywa śmierci głodowej bądź rewolty, zbuntowali się, co zresztą często się zdarzało nawet przed wojną.
— Nauczono nas czcić pamięć o naszych przodkach, tymczasem tkanina pokoleń rozciąga się w obie strony i tylko dzięki geniuszowi drzemiącemu w ludziach możemy rozpoczynać dziś walkę o przyszłe pokolenia, możemy oddać swoje życia dla dobra naszych dzieci i dzieci naszych dzieci. W taki sposób powinniśmy czcić swoją rodzinę! W czasie dynastii Ming i we wczesnym okresie Qing było u nas kilka takich rewolt, również na świecie podobne powstania nie były rzadkością. Ostatecznie jednak sytuacja załamała się i wszyscy zaczęli walczyć przeciwko wszystkim.
Nawet Chiny, najbogatszy kraj na Ziemi, zostały zdewastowane. Prace jednak trwały dalej, a dziś to my musimy je kontynuować, aby położyć kres tyranii możnowładców i ustanowić nowy porządek, w którym światowe bogactwo rozdzielone będzie sprawiedliwie pomiędzy wszystkich ludzi. Złoto i srebro pochodzą z ziemi, a Ziemia należy do nas wszystkich, tak jak woda czy powietrze. W dzisiejszym świecie nie ma już miejsca na hierarchie, które ciemiężyły nas tak długo. Musimy kontynuować walkę! Musimy też wiedzieć, że każda porażka, każda przegrana, będzie następnym ważnym krokiem na długiej drodze do zrealizowania naszego celu.
Oczywiście ktoś, kto tak jak Kung spędzał wiele godzin dziennie na wygłaszaniu podobnych przemówień, musiał prędzej czy później popaść w konflikt z władzą. Pekin jako stolica i największe miasto przemysłowe kraju, niezniszczone przez wojnę, dysponował większą liczbą dywizji policji wojskowej niż inne miasta. Władze potrafiły w każdej chwili zamknąć bramy miasta i przeprowadzić szczegółowe rewizje w wybranych domach — było to w końcu serce imperium. Jeśli tylko chcieli, mogli zrównać z ziemią całą dzielnicę, co zresztą nie raz się zdarzyło. Dzielnice nędzy, a czasem nawet legalne siedliska ludzkie były rozjeżdżane przez buldożery, a na ich miejscu wznoszono standardowe kompleksy jednostek pracy — wszystko po to, żeby pozbyć się malkontentów. Taki wichrzyciel jak Kung miał kłopoty wypisane na twarzy. W roku 31, kiedy miał siedemnaście lat, a Bao piętnaście, wyjechał z Pekinu w stronę południowych prowincji, aby zanieść dobrą nowinę masom, o co poprosił go sam Zhu i z czego cieszyła się cała ich komórka.
Bao postanowił pójść za nim. Kiedy wyjeżdżali, spakował do torby parę jedwabnych skarpet, parę niebieskich, filcowych butów ze skórzanymi podeszwami, watowaną kurtkę, stary płaszcz na podszewce, parę ocieplanych i parę zwykłych spodni, ściereczkę do rąk, parę bambusowych pałeczek, emaliowaną miseczkę, szczoteczkę do zębów i egzemplarz Analizy chińskiego imperializmu autorstwa Zhu Isao.
Upływały kolejne lata i Bao coraz więcej dowiadywał się o życiu, o ludziach i o swoim przyjacielu Kungu Jianguo. Zamieszki roku 33 przerodziły się w ogólnonarodowy bunt przeciwko Piątemu Zgromadzeniu Militarnemu i wkrótce całe państwo stanęło w obliczu wojny domowej. Wojsko nieustannie walczyło o kontrolę nad głównymi miastami, więc rewolucjoniści rozproszyli się po polach i wsiach, gdzie przetrwali dzięki porozumieniom zawartym z rolnikami, które dały im szerokie poparcie społeczności wiejskich. Zadawali sobie sporo trudu, aby bronić ich rodzin, upraw i zwierząt, przy czym nigdy ich nie wywłaszczali i nie zabierali im pożywienia, gdyż woleli głodować, niż okradać ludzi, którzy tak samo jak oni pragnęli wolności.
Każda bitwa stoczona w tej dziwnej, rozproszonej wojnie nosiła znamiona makabry. Wyglądało to jak niekończący się ciąg mordów na ludności cywilnej, odzianej we własne, zgrzebne ubrania — żadnych mundurów, żadnych oficjalnych bitew — kobiety, mężczyźni, dzieci, wieśniacy w polu, sklepikarze na progach swoich sklepów, zwierzęta. Armia była bezlitosna. A jednak mimo to rewolucja toczyła się dalej.
Kung został uznanym przywódcą wojskowej szkoły rewolucyjnej w Annanie, z siedzibą główną w delcie Brahmaputry i z odziałami w każdej komórce rewolucyjnej w kraju. Profesorowie i doradcy dokładali wszelkich starań, aby każde spotkanie z wrogiem było swego rodzaju lekcją, warsztatami w terenie. Kung wkrótce objął kierownictwo nad tymi działaniami, szczególnie gdy chodziło o walkę o miejskie i nabrzeżne jednostki pracy. Był niewyczerpanym źródłem pomysłów i energii.
Piąte Zgromadzenie Wojskowe porzuciło w końcu rząd centralny i rozpadło się na dziesiątki grup, dowodzonych przez lokalnych watażków. Był to spory krok w kierunku zwycięstwa, lecz teraz należało rozprawić się z każdym z watażków z osobna. Walka była nierówna i przenosiła się z jednej prowincji na drugą. Tu zasadzka, tam wysadzenie mostu. Kung kilka razy był celem nieudanych zamachów, przez co również życie Bao, jego towarzysza i asystenta, było w niebezpieczeństwie. Bao wielokrotnie próbował szukać zemsty na niedoszłych mordercach, tymczasem Kung pozostawał niewzruszony.
— Nie ma sensu — mówił — i tak w końcu wszyscy umrzemy — i cieszył się z tego faktu jak żaden z ludzi znanych Bao.
Tylko raz Bao widział poważnie rozzłoszczonego Kunga, lecz o dziwo, nawet w takiej sytuacji, nie stracił swojej radosnej promien-ności. Było to wtedy, gdy jeden z oficerów, niejaki Shi Fandi („przeciwstawiaj się imperializmowi”), został oskarżony przez trzech naocznych świadków o gwałt i morderstwo więźniarki z obozu, nad którym trzymał pieczę. Shi wyłonił się z celi, w której został zamknięty, krzycząc:
— Nie zabijajcie mnie! Nie zrobiłem nic złego! Moi ludzie doskonale wiedzą, że ja tylko chciałem ich chronić. Ta kryminalistka była najbrutalniejszym oprawcą w całej prowincji Sechuan! Wasz osąd jest niesprawiedliwy!
Kung wyszedł ze spiżarni, gdzie spędził poprzednią noc, a Shi odezwał się do niego:
— Dowódco, miej litość, nie każ mnie zabijać. Kung odparł:
— Shi Fandi, przede wszystkim, nie mów już nic więcej. Kiedy mężczyzna dopuszcza się takiego czynu, wówczas wybija jego godzina, powinien się zamknąć i robić dobrą minę do złej gry, to wszystko, na co może sobie pozwolić w oczekiwaniu na kolejne przyjście na świat. Zgwałciłeś i zamordowałeś więźniarkę, troje ludzi było świadkami popełnienia przez ciebie tego najgorszego z możliwych przestępstw. Doniesiono mi również, że nie był to pierwszy raz. Jeśli pozwolimy ci żyć, a ty dalej będziesz robił takie rzeczy, ludzie znienawidzą ciebie i całą naszą sprawę, a na to nie możemy sobie pozwolić. Nie rozmawiajmy o tym już więcej. Obiecuję ci, że twoja rodzina otrzyma odpowiednią opiekę i pomoc. Bądź mężczyzną honoru. Shi odpowiedział mu gorzkim tonem:
— Nie raz proponowano mi dziesięć tysięcy taeli za odebranie ci życia i za każdym razem odrzucałem oferty.
Kung machnął ręką.
— Spełniłeś tylko swój obowiązek. Myślisz, że cię to jakoś wyróżnia? Mówisz, jakbyś, chcąc zrobić coś dobrego, musiał za każdym razem zmagać się ze swoim charakterem. Twój charakter nie jest żadną wymówką! Mam dość twojego charakteru. Ja również mam gniewną duszę, ale tutaj walka toczy się o Chiny! O człowieczeństwo! W takich chwilach trzeba zapomnieć o swoim charakterze i robić to, co do ciebie należy! — po czym odwrócił się, a Shiego odprowadzono z powrotem do celi.
Po tym wydarzeniu Kung wpadł w posępny nastrój. Nie był skruszony z powodu potępienia Shiego, lecz smutny.
— To było konieczne, chociaż nic nam nie dało. Tacy ludzie często się zdarzają i chyba nigdy nie wymrą doszczętnie i być może właśnie przez takich jak on Chiny nigdy nie odmienia swego losu — zaczął cytować Zhu — „Rozlegle terytoria, obfite bogactwa naturalne, wspaniały naród — czy mając tak doskonałą podstawę, będziemy już zawsze tylko kręcić się w kółko, zamknięci w pułapce koliska narodzin i śmierci?”.
Bao nie znał odpowiedzi, nigdy wcześniej nie słyszał, żeby jego przyjaciel mówił coś bardziej pesymistycznego, choć teraz jego słowa brzmiały w uszach Bao znajomo. Kung miewał różne nastroje. W końcu jednak zawsze jeden z nich brał górę nad pozostałymi. Kung westchnął i wstał.
— Życie toczy się dalej. Dalej i dalej! A my możemy jedynie próbować. Przecież czymś musimy wypełnić swój aktualny żywot, dlaczego nie przeznaczyć go na walkę o dobro?
Jak się później okazało, to właśnie związki rolnicze miały decydujący wpływ na dalszy rozwój wydarzeń. Kung i Bao urządzali nocne spotkania w setkach miast i wsi, na których tysiące żołnierzy rewolucji przekazywało ludziom analizy i plany Zhu. Większość ludności wiejskiej była nadal niepiśmienna, toteż informacje musiały krążyć drogą ustną — lecz czy w istocie istnieje szybsza i pewniejsza metoda komunikacji?
W tym czasie Bao nauczył się już niemal wszystkiego o życiu na wsi. Dowiedział się, że Długa Wojna zabrała z terenów wiejskich większość mężczyzn i mnóstwo młodych kobiet. Gdziekolwiek by się nie poszło, spotykało się starców, a liczba ludności na tych terenach była nadal mniejsza od stanu sprzed wojny. Niektóre wioski stały całkiem puste, inne zajmowały rodziny zbielałych szkieletów. Również przez to praca przy zasiewach i zbiorach była utrudniona, mimo że młodzi ludzie, którzy zostali przy życiu, pracowali nieustannie, aby zapewnić odpowiednią ilość pożywienia dla miejscowej ludności oraz przygotować zbiory, przeznaczone na opłacenie podatku. Starsze kobiety pracowały tak samo ciężko jak i inni, w miarę możliwości pomagały we wszystkich zajęciach, zachowując przy tym cesarską powagę i godność charakterystyczną dla szanujących się gospodyń chińskich. Najczęściej było tak, że jedynymi osobami, które potrafiły czytać i znały się na rachunkach, były babcie i prababcie, wywodzące się z bardziej zamożnych rodzin. Teraz uczyły młodszą ciżbę obsługi krosien, radzenia sobie z władzą w Pekinie i czytania. Właśnie z tego powodu to one jako pierwsze padały ofiarami najazdów lokalnych watażków, zaraz przed młodymi mężczyznami, którzy mogliby zasilić oddziały zbrojne.
Według systemu konfucjańskiego, rolnicy stanowili drugą z najwyżej cenionych klas społecznych, zaraz po badaczach i naukowcach, którzy opracowywali system, lecz przed rzemieślnikami i kupcami. Intelektualiści związani z Zhu organizowali więc rolników w odległych wsiach, a rzemieślnicy i handlowcy siedzieli w miastach, w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń. Wynika z tego, że już Konfucjusz zidentyfikował klasy rewolucjonistów. Z pewnością rolnicy przewyższali liczebnością mieszkańców miast i kiedy ich armie zdążyły się zorganizować i rozpocząć marsz, wówczas wojskowe relikty Długiej Wojny niewiele mogły zrobić, jako że same były zdziesiątkowane i niechętne do mordowania tysięcy swoich rodaków, wycofały się więc do największych miast i przygotowywały do obrony jak przed muzułmanami.
Kiedy nastał impas, Kung zdecydowanie opowiadał się przeciwko zmasowanym szturmom i proponował w zamian bardziej subtelne sposoby na pokonanie pozostałości po armiach, stacjonujących w dużych miastach. Niektóre udało się odciąć od dostaw żywności, w innych zniszczono lotniska lub blokowano porty — imano się najstarszych taktyk oblężniczych, które unowocześniano o broń z okresu Długiej Wojny. Najwyraźniej szykowała się kolejna długa wojna, tym razem domowa, której nikt tak naprawdę w Chinach nie chciał. Nawet najmłodsze dzieci żyły w cieniu Długiej Wojny i zdawały sobie sprawę, że następny taki konflikt byłby ostateczną katastrofą.
W miastach kontrolowanych przez watażków Kung spotykał się z członkami Bractwa Białego Lotosu i innych rewolucyjnych grup. Prawie w każdej jednostce pracy można było spotkać sympatyków rewolucji i wielu z nich dołączało do ruchu Zhu. W rzeczywistości nie spotykało się zwykłych ludzi, którzy popieraliby stary reżim. Jak to możliwe? Wydarzyło się zbyt dużo złego. Teraz należało już tylko zebrać wszystkich rozczarowanych i namówić ich do poparcia konkretnego ruchu oporu i opowiedzenia się za jedną strategią zmian. Kung okazał się najskuteczniejszym przywódcą w tym zakresie.
— W takich czasach jak te — mówił — każdy z nas staje się intelektualistą. W tak ciężkiej sytuacji musimy być twardzi. Na tym właśnie polega świetność naszych czasów — w końcu wyrwały nas z długiego snu.
Niektóre z tych rozmów i spotkań organizacyjnych były niebezpiecznymi wypadami na teren wroga. Kung wspiął się zbyt wysoko w hierarchii ruchu na rzecz Nowych Chin, aby czuć się bezpiecznie podczas takich misji. Stał się zbyt popularny, a za jego głowę wyznaczono wysoką nagrodę.
Pewnego razu, trzydziestego drugiego tygodnia roku 35 postanowili razem z Bao złożyć tajną wizytę w ich starej dzielnicy w Pekinie, gdzie przewieziono ich w ciężarówce wypełnionej kapustą i wysadzono w okolicy Wielkiej Czerwonej Bramy.
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tam teraz inaczej. Dzielnica w najbliższym sąsiedztwie bramy została zrównana z ziemią, pojawiły się też nowe nitki jezdni, nie było więc szans na odszukanie starego miejsca ich spotkań, gdyż żadne z tamtych zabudowań nie zachowało się. Na ich miejscu postawiono duży posterunek policji i kilka kompleksów jednostek pracy, ciągnących się równolegle do starego muru miejskiego, którego krótkie odcinki zachowały się po obu stronach bramy. Na rogach nowych ulic rosły wysokie drzewa, najprawdopodobniej sprowadzone z innych prowincji, otoczone żelazną palisadą z kolcami na szczycie, mimo to zieleń wyglądała wspaniale. Okna pokojów mieszkalnych w jednostkach pracy wychodziły teraz na ulice, co było kolejną pożądaną zmianą, gdyż dawniej jednostki otwierały się wyłącznie na wewnętrzne dziedzińce, a od świata zewnętrznego oddzielały je gładkie, lite ściany. Na ulicach roiło się od drobnych handlarzy, ciągnących za sobą wózki z towarami i od ulicznych sprzedawców książek.
— Wygląda to całkiem nieźle — przyznał Bao. Kung uśmiechnął się.
— Kiedyś bardziej mi się tutaj podobało. Chodźmy, zobaczymy, co nas tu czeka.
Spotkanie zaplanowano w starej jednostce pracy, mieszczącej się w kilku niewielkich budynkach na południe od nowej dzielnicy. Uliczki były tam ciasne jak za dawnych lat, budynki małe i z czerwonej cegły, wszędzie kurz i błoto i żadnej zieleni w zasięgu wzroku. Przechodzili tamtędy swobodnym krokiem, w okularach przeciwsłonecznych i czapkach pilotkach, jakie nosiła tutaj ponad połowa mężczyzn. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Kupili po misce makaronu i jedli, stojąc pośród przechodniów na rogu ulicy, obserwując dobrze znane im obrazki, które nie zmieniły się od ich wyjazdu przed kilkoma laty.
— Brakuje mi tego miejsca — powiedział Bao. Kung przyznał mu rację.
— Już za niedługo będziemy mogli się tu przeprowadzić. Będziemy mogli znów się rozkoszować Pekinem, sercem całego świata.
Najpierw jednak musieli doprowadzić do końca rewolucję. Zakradli się do jednego z zakładów tutejszej jednostki, gdzie już czekała na nich grupa brygadzistów, właściwie należałoby powiedzieć brygadzistek, gdyż w większości były to starsze i doświadczone kobiety. Żaden młody mężczyzna nie zdołałby zrobić na nich większego wrażenia opowieściami o wielkich zmianach, lecz Kung był znany i wszyscy słuchali go z wytężoną uwagą, zadając mnóstwo szczegółowych pytań. Kiedy skończył, podchodzili do niego, mówiąc, że jest dobrym człowiekiem i że powinien jak najszybciej wynieść się z miasta, dopóki go nie zaaresztowali, i że poprą jego sprawę, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Tak właśnie było z Kungiem: każdy, kto znajdował się w jego otoczeniu, czuł bijący od niego ogień i reagował w ludzki sposób. Jeśli podczas jednego spotkania potrafił zjednać sobie kobiety z pokolenia Długiej Wojny, to już chyba wszystko było możliwe. Kobiety te zamieszkiwały wiele wsi i miejskich jednostek pracy, podobnie jak w przypadku buddyjskich szkół i szpitali. Kung wiedział o nich niemal wszystko.
— Gangi wdówek i staruszek — jak sam je nazywał — to umysły, które budzą grozę. Są ponad tym światem, a jednocześnie znają go jak własną kieszeń, potrafią być naprawdę twarde i pozbawione wszelkich sentymentów. Często zdarzają się wśród nich wyśmienici naukowcy i przebiegli politycy, nie są to ludzie, którym chciałoby się wchodzić w drogę.
Czego sam nigdy nie robił, zamiast tego uczył się od nich i miał dla nich wielki szacunek. W każdej sytuacji Kung potrafił szybko zorientować się, w czyich rękach spoczywała władza.
— Kiedy te staruszki połączą swoje siły z nami, wtedy zwycięstwo będzie na wyciągnięcie ręki.
Kung wyprawił się do Tangshan, gdzie razem ze starym filozofem, Zhu Isao, omawiali szczegóły kampanii na rzecz Chin. Pod egidą Zhu poleciał też do Yingzhou, aby spotkać się z chińskimi i japońskimi przedstawicielami Ligi Yingzhou, a w Fangzhang rozmawiał z Trawankorczykami i z innymi narodami. Nie powrócił, zanim od wszystkich rozwijających się rządów nowego świata nie otrzymał obietnic wsparcia chińskiej rewolucji.
Wkrótce potem do Tangshan zawinęła wielka flota Hodenosaunee, która przywiozła ogromne ilości pożywienia i broni. W tym samym czasie podobne floty zbliżyły się do wielu innych miast portowych, których jeszcze nie kontrolowały siły rewolucji, rozpoczynając ich blokadę. Przez kilka kolejnych lat siły Nowych Chin odniosły wspaniałe zwycięstwa w Szanghaju, Kantonie, Hangzhou, Nanjing i w wielu wewnętrznych prowincjach Chin. Ostateczne uderzenie na Pekin przypominało bardziej triumfalny przejazd przez miasto, gdyż żołnierze starej armii rozproszyli się lub uciekli do ostatniej twierdzy w Gansu. Kung jechał razem z Zhu w ciężarówce na czele gigantycznej, zmotoryzowanej kawalkady, która wjechała do stolicy przez Wielką Czerwoną Bramę, nie napotykając po drodze żadnego oporu. Było to prawdziwe święto, tym bardziej, że wydarzyło się w dzień równonocy wiosennej znaczącej początek roku 36.
Nieco później tego samego tygodnia rewolucjoniści otworzyli bramy Zakazanego Miasta, które jak dotąd można było zwiedzać jedynie przez kilka lat w czasie wojny, po odejściu ostatniego cesarza, kiedy to służyło za miejski park i koszary. Przez ostatnie czterdzieści lat miasto było z powrotem zamknięte dla zwykłych ludzi, którzy teraz wlewali się do środka, aby wysłuchać słów Zhu i jego doradców, skierowanych do Chin i do całego świata. Bao był wśród nich, kiedy przechodzili przez bramę Wielkiej Harmonii, i zobaczył, że Kung rozgląda się nerwowo dookoła, jakby był czymś zaniepokojony. W końcu potrząsnął tylko głową, a jego twarz przybrała dziwny wyraz, który nie zmienił się nawet w chwili, gdy wchodził na podium, aby zająć miejsce obok Zhu i przemówić do rozentuzjazmowanego tłumu, który powoli wypełniał cały plac.
Zhu był w połowie zdania, kiedy padły strzały. Kung i Zhu padli na deski. Zapanował chaos. Bao przedarł się przez tłum, do kręgu ludzi pochylających się nad rannymi, leżącymi na prowizorycznej scenie. Były tam kobiety i mężczyźni, których znał i którzy teraz ustalali szybki plan ewakuacji poszkodowanych do najbliższego szpitala. Bao rozpoznał jednego z mężczyzn w kręgu, który pozwolił mu się zbliżyć do Kunga. Zabójca użył wojennego wynalazku — kul o miękkim czubku. Widok był wstrząsający. Na drewnianej scenie powiększała się kałuża lśniącej, gęstej krwi. Zhu dostał w ramię i w nogę, Kung, w klatkę piersiową. Jego twarz była szara, a w plecach miał ogromną postrzępioną dziurę. Umierał. Bao uklęknął przy przyjacielu, ujął jego prawą dłoń — i kilkakrotnie zawołał po imieniu. Kung otworzył oczy i spojrzał poprzez niego, Bao nie był pewny, czy Kung coś jeszcze widział.
— Kungu Jianguo! — krzyczał Bao, a słowa wydzierały się z jego krtani jak nigdy wcześniej.
— Bao Xinhua — wydusił z siebie Kung — działaj… dalej…
To były jego ostatnie słowa. Umarł jeszcze zanim zniesiono go ze sceny.
Wszystko to się wydarzyło, kiedy Bao był młody. Po zabójstwie Kunga, Bao jeszcze jakiś czas dochodził do siebie. Był na pogrzebie i nie uronił ani jednej łzy, gdyż uważał, że był ponad tym wszystkim, że był realistą, że liczyła się tylko wspólna sprawa, która będzie trwać. Był nieczuły na swój żal i tłumaczył sobie, że go nie dotyczy. Miał wrażenie, że to trochę dziwne, ale tak właśnie było. W końcu nie było to aż tak prawdziwe, nie mogło być. Na szczęście, najgorsze miał już za sobą.
Zaszył się w swojej bibliotece i nie przestawał czytać. Uczęszczał na zajęcia na uczelni w Pekinie, gdzie studiował historię i nauki polityczne. Objął również stanowiska na misjach dyplomatycznych dla nowego rządu, najpierw w Japonii, później w Yingzhou, Nsarze i w Birmie. Program Nowych Chin rozwijał się, aczkolwiek wszystko ciągnęło się powoli i bardzo opornie. Sytuacja poprawiała się, lecz nie pojawiły się żadne dramatyczne zmiany — było inaczej, lecz pod wieloma względami ciągle tak samo. Ludzie nadal walczyli, a korupcja nękała nowe instytucje — to była nieustająca walka. Wszystko następowało znacznie wolniej, niż się ludzie tego spodziewali, a jednak kolejne lata przynosiły ze sobą coś całkowicie nowego. Puls długotrwałej historii był znacznie wolniejszy od indywidualnego poczucia upływu czasu.
Po kilku latach spotkał na swojej drodze kobietę o imieniu Pan Xi-chun, dyplomatkę z Yingzhou na misji niestałej w Pekinie. Przydzielono im wspólne zadanie dotyczące Ligi Dahai, stowarzyszenia krajów otaczających Wielki Ocean. Rządy wysłały ich na konferencję odbywającą się na Hawajach, leżących pośrodku Dahai. Spędzili razem sporo czasu na piaszczystych plażach wyspy, a po powrocie do Pekinu byli już parą. Jej przodkowie wywodzili się z Japonii i z Chin, a pradziadkowie z Yingzhou i z Fangzhang. Kiedy misja Pan Xichun w Pekinie zakończyła się, a ona sama zdecydowała się wrócić do domu, Bao załatwił sobie pracę w chińskiej ambasadzie w Fangzhang i przeleciał nad Dahai ku spektakularnym, zielonym wybrzeżom i złotym wzgórzom Yingzhou.
Tam też Bao i Xichun pobrali się i żyli razem przez dwadzieścia lat, wychowując dwójkę dzieci: syna Zhao i córkę Anzi. Pan Xichun dostała pracę w jednym z ministerstw rządu Yingzhou, co wiązało się z jej częstymi wyjazdami na Long Island, do Qito i do wielu innych państw dookoła Dahai. Bao zostawał sam domu, pochłonięty pracą dla ambasady chińskiej, opieką nad dziećmi, pisaniem i nauczaniem historii na tamtejszej uczelni. Dobrze im się żyło w Fangzhang, najpiękniejszym ze wszystkich miast. Czasem, kiedy Bao rozmyślał nad swoją buntowniczą młodością, jawiła mu się ona jako sen, który śnił dawno temu. Czasami odwiedzali go znajomi naukowcy, z którymi rozmawiał o dawnych czasach. Napisał też kilka artykułów poświęconych tamtym wydarzeniom, lecz przeszłość oceniał z bardzo odległej perspektywy.
Pewnego dnia, pieszcząc Pan Xichun, wyczul niewielkiego guza na jej prawej piersi. To był rak. Zmarła po roku cierpienia. I znów zniknęła z jego życia, tak jak dotychczas zwykła to czynić, lecz tym razem na zawsze.
Bao musiał samotnie wychowywać dzieci. Zhao był już niemal dorosły i wkrótce dostał pracę za morzem w Aozhou, przez co widywali się bardzo rzadko. Dla dobra Anzi robił wszystko, co mógł, zatrudnił nawet stałą opiekunkę. Lecz najwyraźniej za bardzo się starał i za bardzo mu zależało, gdyż Anzi często się na niego złościła i wychodziła z domu, kiedy tylko miała okazję. W końcu wyszła za mąż i nie odwiedzała ojca prawie wcale. Bao był pewny, że w jej wychowaniu popełnił błąd, lecz nie wiedział jaki i kiedy.
Zaproponowano mu posadę w Pekinie. Zdecydował wrócić, lecz tym razem stolica wydawała mu się całkiem obca. Czuł się jak preta, błądzący po komnatach swojej przeszłości. Zatrzymał się w zachodniej dzielnicy miasta, w okolicy, która w żaden sposób nie przypominała miejsca, w którym dorastał. Teraz sam zabronił sobie wejścia do Zakazanego Miasta. Próbował czytać i pisać, myśląc, że jeżeli uda mu się spisać wszystkie wydarzenia, wówczas one więcej nie powrócą.
Po kilku latach starań dostał pracę w Pyinkayaing, w stolicy Birmy, gdzie dołączył do Agencji na Rzecz Życia w Zgodzie z Naturą, założonej przez Ligę Wszystkich Narodów, jako przedstawiciel Chin i dyplomata na misji stałej.
Pyinkayaing leżał przy wysuniętym najdalej na zachód kanale ujściowym Irawadi, tej wielkiej trasy rzecznej, po której toczyło się birmańskie życie i której cala delta została zurbanizowana na kształt ogromnego, nadmorskiego miasta albo raczej skupiska miast, ciągnących się w górę każdego ramienia delty aż do wysokości Henzady i dalej do Mandalaj. Tylko w Pyinkayaing można było podziwiać prawdziwy ogrom tego supermiasta. Kanały rzeczne biegły w stronę morza jak szerokie aleje pomiędzy drapaczami chmur, które stały niczym strome ściany głębokich wąwozów rzecznych, poprzecinanych niezliczoną liczbą ulic, alejek i mostów krzyżujących się na wielu poziomach.
Bao otrzymał apartament na sto sześćdziesiątym piętrze w jednym z wieżowców, stojących przy głównym kanale Irawadi, w pobliżu nadmorskiego bulwaru. Kiedy po raz pierwszy wyszedł na balkon, był zaskoczony i całe popołudnie spędził, podziwiając panoramę miasta: na południu rozlewało się morze, na zachodzie widniała Pagoda Złotej Skały, pozostałe kanały Irawadi uciekały na wschód, a w dole zalegały połacie dachów supermiasta. Kiedy zaś patrzył przed siebie, w oczach mieniły mu się miliony okien innych drapaczy chmur, ciągnących się wzdłuż brzegów rzek i wypełniających obszar całej delty. Wszystkie budynki zatopione były głęboko w aluwialne ziemie i stały na litym podłożu skalnym, a sławny system tam, śluz i falochronów zabezpieczał miasto przed wysoką falą na rzece, przed przypływami Oceanu Indyjskiego i tajfunami. Nawet powolne podnoszenie się poziomu morza nie stanowiło poważnego zagrożenia dla miasta, które w istocie było swoistym portem pełnym architektonicznych okrętów, zakotwiczonych na stałe w podłożu. W ostateczności, gdyby ludzie musieli opuścić niższe kondygnacje i przenieść się wyżej, wówczas byłoby to jedynie kolejne wyzwanie dla inżynierów — coś, co dostarczyłoby zajęcia na lata tutejszemu przemysłowi budowlanemu. Birmańczycy niczego się nie bali.
Spoglądając w dół na stare łajby i taksówki wodne, kreślące na niebiesko-brunatnej wodzie swoją delikatną, białą kaligrafię, Bao miał wrażenie, że dociera do niego jej przesłanie, że odczytuje je tuż na pograniczu świadomego poznania. Teraz rozumiał, dlaczego Birmańczycy spisali „historię birmańską”. Może tak właśnie było, może wszystko, co się dotąd wydarzyło, wydarzyło się po to, aby właśnie tutaj zderzyć się z całą resztą i stworzyć coś znacznie większego od poszczególnych elementów. Jak w przypadku kilwaterów, które zderzając się ze sobą, wystrzeliwują w górę ścianę spienionej wody na wysokość, której nie sięgnęłaby żadna pojedyncza fala.
Przez siedem kolejnych lat monumentalne miasto Pyinkayaing było domem Bao. Każdego dnia wsiadał do wagonika kolejki linowej i przedostawał się na drugą stronę rzeki, do biur ligi, gdzie zajmował się problematyką ludzkiej egzystencji w zgodzie z naturą, gdyż negatywne skutki zaniedbań w dziedzinie ekologii dawały się już we znaki mieszkańcom całego świata, powodując zniszczenia, od których nawet Birma mogła wkrótce ponieść straty, chyba że mieszkańcy zdecydują się przenieść Pyinkayaing na księżyc, co, biorąc pod uwagę ich energię i pewność siebie, nie było do końca wykluczone.
Z drugiej strony, nie byli potęgą na tyle długo, aby poznać dogłębnie zasady obrotu koła losu. Przez te wszystkie lata Bao odwiedził setki krajów i wiele z nich przypominało mu, że w wielowiekowej perspektywie cywilizacje rozkwitają i upadają, a większość z nich już nigdy się nie podnosi. Ognisko potęgi i władzy przemieszcza się po obliczu Ziemi jak samotny nieśmiertelny, podążający za słońcem. Dlaczegóż by Birma nie miała podzielić tego losu?
Bao podróżował teraz najnowszymi samolotami kosmicznymi, które wystrzeliwały w atmosferę jak pociski artyleryjskie z okresu Długiej Wojny, aby trzy godziny później wylądować po drugiej stronie globu. Latał również ogromnymi statkami powietrznymi, które nadal obsługiwały większość transkontynentalnego ruchu osobowego i ciężarowego, a swoją niewielką prędkość rekompensowały ponadprzeciętnym tonażem. Jak wielkie, niezatapialne okręty sunęły po powietrznym oceanie, wydając z siebie basowy szum. Obradował z urzędnikami niemal wszystkich państw na świecie i z wolna zaczęło do niego docierać, że problem życia w zgodzie z naturą dawał się w prosty sposób sprowadzić do liczb. Po Długiej Wojnie populacja Ziemi zaczęła się powiększać, sięgając aktualnie ośmiu miliardów, co jest liczbą znacznie przekraczającą naturalne możliwości planety. Tak przynajmniej twierdzi część naukowców, szczególnie ci bardziej konserwatywni, podzielający doktryny daoistyczne, popularne w Chinach i w Yingzhou.
Poza liczbą ludności problemem była również akumulacja dóbr i nierówna dystrybucja majątku. Przykładowo, dla mieszkańców Pyinkayaing nie było problemem zorganizowanie przyjęcia w Ingali czy w Fangzhang i wydanie przez jeden weekend równowartości dziesięcioletnich oszczędności szeregowego pracownika z Maghrebu, podczas gdy mieszkańcy Fi-ranii i kraju Inków nadal cierpieli na niedożywienie. Te rażące rozbieżności utrzymywały się pomimo sporych wysiłków Ligi Wszystkich Narodów oraz aktywności egalitarnych ruchów społecznych w Chinach, Trawanko-rze, Firanii i Yingzhou. W Chinach egalitaryzm zrodził się nie tylko z wizji Zhu Isao, lecz również z daoistycznych idei harmonii, na co Zhu zawsze zwracał uwagę. W Trawankorze jego źródłem była buddyjska idea współczucia, w Yingzhou wyrósł on z wyznawanej przez Hodenosaunee idei równości wszystkich ludzi, a w Firanii z wiary w równość człowieka w obliczu Boga. Idea ta istniała wszędzie na świecie, lecz świat nadal należał do mniejszości bogaczy. Majątek gromadzony byt przez wieki w niewielu rękach, a ci, którzy przyszli na świat w gronie starej arystokracji, żyli tak, aby zachować jej zwyczaje, według których królewskie przywileje należały się najbogatszym na Ziemi. Już nie grunt, lecz pieniądze stanowiły teraz gwarancję władzy. Pieniądze, które przepływały zgodnie z własną grawitacją i prawami kumulacji, które choć nie miały nic wspólnego z prawami natury, rządziły większością państw na Ziemi, bez względu na wyznawaną przez nie religię i filozofię miłości, bez względu na współczucie, miłosierdzie, równość, dobroć i tym podobne. Stary Zhu miał rację: zachowanie ludzi nadal opierało się na starych zasadach, precyzujących sposób przywłaszczania sobie pożywienia, ziemi, wody, nadmiaru majątku i owoców pracy ośmiu miliardów ludzi. Jeśli zasady te nie zostaną zmienione, nasza szansa na przetrwanie może zostać zaprzepaszczona, a Ziemię odziedziczą po nas mewy, mrówki i karaluchy.
Bao wciąż podróżował, debatował, pisał i rozmyślał. Ogromną część energii poświęcił pracy dla Agencji na Rzecz Życia w Zgodzie z Naturą i przez wiele lat koordynował działania w Starym i Nowym Świecie na rzecz ocalenia największych żyjących gatunków ssaków. Część z nich i tak była skazana na wyginięcie, a bez podjęcia odpowiednich kroków mogli stracić wszystkie, co byłoby antropogeniczną degradacją na ogromną skalę, przewyższającą inne globalne katastrofy, o których świadczyły najnowsze odkrycia paleontologiczne.
Podróżując nowym, ogromnym statkiem powietrznym, będącym kombinacją sterowca i samolotu, poduszkowca i katamaranu, który w zależności od panujących warunków i przenoszonego ładunku, ślizgał się po powierzchni wód lub unosił w powietrzu, Bao wracał z misji dyplomatycznych do Pyinkayaing. Wychodził z apartamentu na balkon, spoglądał w dół, na świat i w ligaturach kilwaterów, w białych smugach za samolotami i w głębokich dolinach ze szkła i ze stali dostrzegał szkic relacji człowieka z naturą. Oto świat, w którym żył i który zmieniał się z roku na rok. Kiedy był w Pekinie, próbował sobie przypomnieć swoją młodość, podobnie w Kwinanie w Aozhou, gdzie wybrał się w odwiedziny do syna, i w Fangzhang, gdzie chciał wspomnieć Pan Xihun, z którą przecież żył tam tyle lat, lecz niestety, pamięć za każdym razem zawodziła go. Z drugiej strony, nie do końca było to kwestią pamięci, gdyż w istocie pamiętał sporo wydarzeń z przeszłości. Chodziło raczej o uczucia, które wiązały się z tymi wydarzeniami i które z biegiem lat wyblakły i odeszły bezpowrotnie. Czuł, jak gdyby to wszystko przydarzyło się komuś innemu, jakby były to obrazy z przeszłych jego wcieleń.
Ktoś w lidze wpadł na pomysł, by zaprosić do Pyinkayaing samego Zhu Isao z serią wykładów dla pracowników ligi i wszystkich innych, którzy chcieliby go posłuchać. Bao zdziwił się, kiedy przeczytał o tym wzmiankę w prasie, gdyż spodziewał się, że stary Zhu już dawno nie żył — przecież minęło tyle lat, odkąd wspólnie zmienili Chiny, a już przecież wtedy Zhu był starcem. Okazało się to jednak młodzieńczą pomyłką ze strony Bao, którego poinformowano, że Zhu miał aktualnie około dziewięćdziesięciu lat, co oznaczało, że wówczas musiał mieć około siedemdziesiątki. Bao śmiał się ze swych błędnych kalkulacji i z wielkimi nadziejami zapisał się na kurs starego mistrza.
Zhu Isao okazał się być dziarskim staruszkiem o siwych włosach, niewielkiego wzrostu. Jego spojrzenie było nadal żywe i pełne blasku.
Kiedy Bao podszedł doń przed inauguracyjnym wykładem, Zhu uśmiechnął się przyjaźnie, uścisnął mu dioń i rzeki:
— Pamiętam cię. Byteś jednym z oficerów Kunga Jianguo, racja? Bao odwzajemnił silny uścisk i skłonił się pokornie, po czym usiadł na miejscu, czując wzbierające w nim gorąco. Starzec nadal nieznacznie utykał, w wyniku ran odniesionych tamtego okropnego dnia, lecz wyraźnie cieszył się ze spotkania z Bao.
Na pierwszym wykładzie opisał z grubsza plan całego kursu, który, zgodnie z jego założeniem, miał być serią konwersacji na temat historii, jej konstruowania, znaczenia oraz sposobu wykorzystania przy planowaniu działań na przyszłe, niełatwe zresztą dekady:
— Kiedy to w końcu będziemy zmuszeni nauczyć się, jak zasiedlać Ziemię.
Bao sporządzał notatki, wsłuchując się w słowa starca, który mówiąc, stukał palcami w drewniany pulpit, co zdarzało się wielu mówcom. Zhu wyjaśnił, iż na początku pragnie omówić powstałe na przestrzeni wieków teorie historii, a następnie zanalizować je nie tylko w kontekście danych wydarzeń:
— Co jest dość trudnym zadaniem, gdyż fakty zapamiętujemy na tyle, na ile są one dowodem na słuszność danych teorii.
Lecz również pod względem ich konstrukcji oraz tego, jaką przyszłość implikują.
— Gdyż przede wszystkim na tym polega ich przydatność. Jestem zdania, że w historii najważniejsze jest to, co możemy z niej wykorzystać w praktyce.
Tak więc plan na kilka miesięcy został ustalony i co trzeci dzień grupa słuchaczy spotykała się w sali na wysokim piętrze jednego z budynków ligi nad rzeką Irawadi: kilkunastu dyplomatów, miejscowi studenci i wielu młodych historyków z różnych zakątków świata, którzy przyjechali do Pyinkayaing specjalnie na kurs. Wszyscy siedzieli i słuchali Zhu, mimo iż on zachęcał do wejścia w dyskusję i zmienienia jej w szerszą debatę. Jednak większość zadowalała się słuchaniem myślącego na głos wykładowcy i podpuszczaniem go kolejnymi pytaniami.
— Ależ ja tu jestem również po to, żeby słuchać — stawiał się, lecz gdy prosili, żeby nie przestawał, mówił, że musi być jak Pao Ssu, który mawiał, że jest najlepszym z istniejących słuchaczy, gdyż potrafi słuchać poprzez mówienie.
Dyskutowali więc o teorii czterech cywilizacji, rozsławionej przez alkatalana, a następnie o teorii zderzeniowej autorstwa al-Lanzhou, o postępie wynikającym z konfliktu (teoria trafna pod wieloma względami, jako że ostatnimi czasy na świecie nie brakowało ani konfliktów, ani też nie sposób było narzekać na brak postępu) oraz o podobnych do niej teoriach koniunkcji, według których sprzężenie działań w dziedzinach pozornie niezależnych od siebie dawało w efekcie poważne konsekwencje. Zhu podał na to wiele przykładów, a o jednym mówił z uśmiechem — o wynalezieniu kawy i prasy drukarskiej mniej więcej w tym samym czasie w kalifatowym Iranie, co wywołało wręcz lawinowy rozwój literatury. Omawiali również teorię wiecznego powrotu, która łącząc w sobie elementy hinduskiej kosmologii i najnowszych osiągnięć fizyki teoretycznej, sugerowała, że wszechświat był tak wielki i tak stary, że wszystko, co było w nim możliwe, już nie tylko się wydarzyło, lecz wydarzyło się nieskończoną ilość razy (ta teoria miała ograniczone możliwości praktycznego zastosowania, poza próbą eksplikacji ludzkiego wrażenia, że to, co się nam przydarza, miało już kiedyś miejsce). Poruszyli również temat teorii cyklicznych, opartych najczęściej na zmienności pór roku i cykliczności procesów zachodzących w organizmach żywych.
Następnie Zhu wspomniał o „historii dharmy” czy „historii birmańskiej”, czyli każdej historii, która wierzyła w istnienie postępu w kierunku wyłaniającego się celu lub w realizację konkretnych planów na przyszłość. Ciekawym zagadnieniem była też „historia Bodhisattwów”, sugerująca istnienie kultur oświeconych, które jakimś sposobem osiągnęły wyższy stopień rozwoju od pozostałych, aby następnie zawrócić i wspierać ich rozwój — wczesne Chiny, Trawankor, Hodenosaunee, diaspora japońska, Iran — kultury te powszechnie uznaje się za reprezentantów tego wzorca.
— Choć wydaje się, że jest to kwestia indywidualnego bądź kulturowego osądu, który historykom poszukującym globalnego wzorca na nic się nie zda. Cóż nam pomoże nazywanie tego tautologią? Prawdę mówiąc, każda teoria nosi znamiona tautologii. Cała nasza rzeczywistość jest tautologiczna.
Któryś z słuchaczy zadał stare pytanie o „wielkiego człowieka” i o „ruch masowy” jako dwie zasadnicze siły, odpowiedzialne za zmiany. Zhu z miejsca uznał to za chybiony problem.
— Wszyscy jesteśmy wspaniałymi ludźmi, nieprawdaż?
— Może ty jesteś — mruknął pod nosem mężczyzna, siedzący obok Bao.
— …ważne jest to, na ile się sprawdzamy w życiu codziennym, kiedy nawyki już nie wystarczają i należy dokonywać wyboru. Właśnie wtedy — na krótką chwilę stajemy się wspaniałymi ludźmi, a wybory jakich dokonujemy w takich chwilach, które zresztą zdarzają się zbyt często, splatają się, tworząc to, co nazywamy historią. W tym sensie wydaje mi się zasadne wspieranie mas, jako że proces, o którym mówimy, może mieć również charakter zbiorowy.
Ponadto sformułowanie „wspaniały człowiek” winno zmuszać nas do zastanowienia się nad kwestią kobiet — czy ta definicja je uwzględnia? Czy też powinniśmy mówić o historii jako o opowieści o kobietach walczących o władzę polityczną, którą utraciły wraz z wprowadzeniem rolnictwa i rozpoczęciem procesu gromadzenia nadmiaru majątku? Czy stopniowy rozkład patriarchatu ma być najobszerniejszym rozdziałem historii? Wraz z, na przykład, opowieścią o niekończącej się walce z chorobami zakaźnymi? A więc o naszej walce z mikro — i makropasożytami, tak? Z wirusami i patriarchami? — Uśmiechnął się, po czym przeszedł do opisu zmagań ludzkości z Czterema Wielkimi Nierównościami, poruszając przy okazji wiele innych koncepcji, wyrosłych na gruncie dorobku naukowego Kang i al-Lanzhou.
Kolejne wykłady poświęcone były opisowi momentów fazowych przemian w historii globalnej, które Zhu uważał za szczególnie ważne: powstanie diaspory japońskiej, niepodległość Hodenosaunee, przejście od handlu lądowego do handlu morskiego, okres samarkandzkiej prosperity i tak dalej. Kilka sesji poświęcił również na omówienie najnowszych trendów rozwijających się wśród historyków i badaczy społecznych, które nazywał „historią animalistyczną”, czyli nauką o ludzkości z perspektywy biologii, gdzie na pierwszym planie nie było religii ani filozofii, lecz walka ssaków naczelnych o pożywienie i terytorium.
Dopiero po kilku tygodniach intensywnych dyskusji, Zhu powiedział słuchaczom:
— Teraz już jesteśmy gotowi zająć się tym, co mnie aktualnie interesuje najbardziej, a mianowicie nie treścią historii, lecz jej formą, już na pierwszy rzut oka zauważamy, że to, co nazywamy historią, ma co najmniej dwa znaczenia: pierwsze odnosi się do tego, co wydarzyło się w przeszłości, a czego tak naprawdę nikt z nas poznać nie zdoła, gdyż z biegiem czasu fakty zacierają się. Drugie zaś znaczenie odnosi się do wszystkich opowieści, które relacjonują nam to, co się wydarzyło w przeszłości. Są to oczywiście przeróżne historie, którym tacy ludzie jak Rabindra czy Biały Badacz nadali odpowiednie kategorie. Pierwszą kategorię stanowią sprawozdania naocznych świadków i kroniki wydarzeń, sporządzane ex post. Do tej kategorii zalicza się również dokumenty i protokoły. Wszystko to można nazwać ziarnem historii, które spoczywa w ziemi, lecz jeszcze nie wzeszło i nie zostało przerobione na mąkę, z której robi się wypieki — to surowe rozpoczęcia, zakończenia i przyczyny opowieści. Dopiero później, jak chleb z mąki pszennej, powstają z nich historie, które stawiają sobie za cel uporządkowanie i ujednolicenie materiałów źródłowych, historie, które nie tylko opisują, lecz przede wszystkim wyjaśniają fakty.
Jeszcze później pojawiają się opracowania, które trawią ten wypieczony chleb historii, usiłując odkryć jego recepturę i działanie i opisać jego związek z rzeczywistością i sposób wykorzystywania faktów przez człowieka. Tak oto powstają filozofie historii, epistemologie i inne. Wiele z tych przetrawiających opracowań wykorzystuje pionierskie metody badawcze Ibrahima al-Lanzhou, nawet jeśli odrzucają one uzyskane przez niego wyniki. Bez wątpienia warto wracać do tekstów al-Lanzhou, aby odczytywać je na nowo. Na przykład, w jednym z dzieł wykazuje, iż istnieją dwa rodzaje argumentów: argumenty wyrażone w sposób bezpośredni oraz te, nieuświadomione, wyrastające z głęboko zakorzenionych uprzedzeń ideologicznych. Te ostatnie można zidentyfikować na podstawie trybu fabularyzacji użytego w celu opowiedzenia danej historii. Schemat fabularyzacji używany przez al-Lanzhou, wywodzi się z typologii narracji stworzonej przez Rabindrę i jest to dość uproszczony schemat, lecz na szczęście, co zauważa sam al-Lanzhou, historycy to dość naiwni pisarze, ograniczający się zazwyczaj do jednego z kilku podstawowych schematów fabularyzacji Rabindry, w odróżnieniu od wielkich powieściopisazy, jak na przykład Cao Xueqina lub Murasakiego, którzy w jednym dziele potrafią połączyć wiele z nich. Zatem historia Thana Oo będzie tym, co niektórzy nazywają „historią birmańską”, lecz w tym przypadku jest to zbyt dosłowny termin, który wolę zastąpić „historią dharmy”, będącej rodzajem romansu, opisującego walkę ludzkości o wypracowanie pozytywnej dharmy, o poprawę ogólnej sytuacji bytowej poprzez stopniowy rozwój z pokolenia na pokolenie, poprzez krzewienie sprawiedliwości i zapobieganie niedostatkowi z nadzieją na ostateczne zwycięstwo, czyli na dotarcie na samą górę, aż do Źródła Potoku Kwitnącej Brzoskwini, co będzie równoznaczne z nastaniem ery wiecznego pokoju. Jest to świecka wersja hinduistycznej i buddyjskiej opowieści o podążaniu wznoszącą się, spiralną ścieżka ku nirwanie. Zatem historia birmańska czy opowieści Sambali czy też jakakolwiek inna historia teleologiczna, zakładająca stopniowy postęp, jest historią dharmy.
Przeciwieństwem tej metodologii jest ironiczno-satyryczne podejście, które nazywam historią entropową — termin zaczerpnięty z fizyki, używany przez nihilistów i często wykorzystywany w pewnych legendach i opowieściach o upadku. Ten tryb fabularyzacji zakłada ostateczną porażkę wszelkich starań człowieka lub też zwrócenie się jego działań przeciwko niemu samemu. Występuje tu również szczególna kombinacja rzeczywistości biologicznej człowieka z jego moralną słabością, kombinacja śmierci ze złem, która oznacza, iż jakikolwiek postęp ludzkości jest niemożliwy. Skrajne stanowisko w tej materii prezentuje Pięć Wielkich Pesymizmów czy też nihilizm Shu Shena albo antydharma rywala Buddy, Purana Kassapa. Ludzie ci twierdzą, że rzeczywistość jest chaosem pozbawionym przyczyn, a świadomość tego rodzi przeświadczenie, iż najlepiej byłoby się nigdy nie narodzić.
Te dwa tryby fabularyzacji prezentują punkty skrajne kontinuum narracji historycznej. Według pierwszego, jesteśmy panami świata, potrafiącymi przezwyciężyć śmierć, podczas gdy z drugiego wynika, iż jesteśmy niewolnikami świata i ze śmiercią nigdy nie wygramy. Zdawałoby się zatem, że są to jedyne możliwe tryby fabularyzacji, jednak pomiędzy tymi dwoma skrajnościami Rabindra umieszcza kolejne dwa, które nazywa komedią i tragedią. W porównaniu do dwóch poprzednich, absolutystycznych trybów, te reprezentują stanowiska mieszane i umiarkowane. Rabindra sugeruje, iż wiążą się one z ideą pojednania. W przypadku komedii następuje pojednanie ludzi czy, mówiąc ogólnie, społeczeństw. Splatanie się rodzin i plemion z klanami — tak najczęściej kończą się komedie i to czyni je komediami. Przykładem niech będzie małżeństwo przedstawiciela jednego klanu z kobietą z innego klanu i nadejście wiosny.
Tragedie zaś prezentują ponure pojednanie. Biały Badacz mówił, iż opowiadają one historię ludzkości, stającej twarzą w twarz z rzeczywistością, zmierzającą się zatem ze śmiercią, rozpadem i klęską. Bohaterowie tragiczni giną, a przy życiu pozostają ci, którzy później opowiedzą ich historię, przyczyniając się tym samym do podniesienia poziomu wiedzy o rzeczywistości i do pogłębienia świadomości, co samo w sobie jest ogromną wartością, mimo iż wiedza ta często miewa gorzki smak. — W tym momencie Zhu Isao przerwał wykład i rozejrzał się po sali, aż natknął się na wzrok Bao i skinął głową w jego stronę. Chociaż mogłoby się zdawać, że dyskusja dotyczyła tylko rzeczy abstrakcyjnych, zwykłych kształtów jakie można było nadać opowieściom, to jednak Bao poczuł, że w tej chwili serce w nim zamarto.
Zhu kontynuował wykład:
— Jestem zdania, iż jako historycy nie powinniśmy dać się zamknąć w jednym bądź drugim trybie fabularyzacji. Niestety, często tak się dzieje, gdyż jest to najprostsze rozwiązanie, które jednak w żaden sposób nie odzwierciedla tego, w jaki sposób dane wydarzenia przeżywany. Zamiast tego winniśmy snuć historię, której wzorzec będzie maksymalnie komplementarny z rzeczywistością. Niechaj przypomina on da-oistyczny symbol jin i jang, w którym ogniska tragedii i komedii będą znaczyć większe pola dharmy oraz nihilizmu. Ten prastary symbol to najdoskonalszy obraz wszystkich naszych opowieści razem wziętych, w którym ciemny punkt ludzkich komedii szpeci jasność dharmy, a jaskrawy płomień gorzkiej wiedzy wylania się z czarnej otchłani nicości.
Historię ironiczną możemy z miejsca odrzucić. To oczywiste, że jesteśmy źli, że rzeczy nie dzieją się po naszej myśli, lecz po co tracić czas na rozmyślanie o tym? Ironia to nic innego jak śmierć przechadzająca się wśród nas, jakież może nieść wyzwanie, skoro nie ma nic wspólnego z życiem?
Obawiam się jednak, że musimy również zrezygnować z najczystszej formy historii dharmy, z wykraczania poza świat, poza życie, z osiągania idealnego stanu istnienia. Takie rzeczy mogą owszem dziać się w bardo, jeżeli istnieje coś takiego jak bardo, lecz w naszym świecie wszystko jest ze sobą przemieszane. Jesteśmy zwierzętami, a nasz los to śmierć. Możemy więc jedynie stwierdzić, że obowiązkiem naszym jest tworzenie historii na podobieństwo dharmy, za sprawą zbiorowego aktu woli.
Co zatem zrobić z pozostałymi dwoma trybami fabularyzacji, tragedią i komedią? — Zhu zrobił pauzę i rozłożył ręce w geście zakłopotania. — Z pewnością nie brakuje nam ani jednego, ani drugiego. Być może budowanie właściwej historii polega na zapisaniu wszystkich przestrzeni symbolu jin-jang i stwierdzeniu, że dla jednostki, jest ona ostatecznie tragedią, a dla społeczeństwa komedią.
Zhu Isao miał osobiście zamiłowanie do komedii. Był osobą bardzo towarzyską i zapraszał Bao i innych uczestników wykładów, łącznie z ministrem zdrowia środowiska naturalnego ligi do pokojów oddanych do jego dyspozycji na czas pobytu w Pyinkayaing. W trakcie tych kameralnych spotkań Zhu bawił wszystkich swoim szczerym śmiechem i ciekawością świata. Bawiły go nawet jego własne badania. Z Pekinu kazał przysłać sobie całe mnóstwo książek, tak więc pokoje w jego tymczasowym mieszkaniu wyglądały teraz jak prawdziwe składy biblioteczne. Z racji rosnącego przekonania, iż historia winna być opowieścią wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na Ziemi, Zhu studiował teraz antologię biografii, którą traktował jak odrębny gatunek literacki i posiadał ze sobą wiele dzieł, będących przykładem tejże formy. To zamiłowanie wyjaśniało poniekąd olbrzymie liczbę woluminów poukładanych w wysokie, niestabilne stosy w całym mieszkaniu. Zhu wziął ogromny tom, tak ciężki, że ledwo mógł go podnieść jedną ręką:
— To jest tom pierwszy — powiedział z uśmiechem. — Niestety, nigdy nie odnalazłem reszty serii. Ta książka jest jak przedpokój w całej nienapisanej bibliotece.
Jak sam mówił, kładąc pieszczotliwie dłoń na jednym z wyższych stosów książek, pierwsze kolekcje żywotów na papierze pojawiły się w literaturze religijnej: żywotach chrześcijańskich świętych, muzułmańskich męczenników oraz w tekstach buddyjskich, opisujących życie z perspektywy długich sekwencji kolejnych inkarnacji. Były to utwory o wysoce spekulatywnym charakterze, co najwyraźniej bardzo podobało się Zhu:
— To historia dharmy w najczystszej postaci, rodzaj protopolityki, która może być niezwykle zabawna. Weźmy na przykład Dhu Hsiena, który dopasowuje daty śmierci i urodzin swoich bohaterów, przez co udaje mu się odtworzyć całe ciągi inkarnacji wybitnych postaci historycznych, twierdząc, że w każdym przypadku chodzi o jedną i tę samą duszę, o czym najczęściej świadczy zawód danej postaci. Ze względu na oczywiste trudności z dopasowaniem wszystkich dat, zmuszony był wprowadzić do sekwencji różne wstawki, a następnie podeprzeć całość teorią, według której po okresie wytężonej pracy następował okres odpoczynku. W ten sposób uzasadnił nagłe zmiany, pojawiające się w żywotach niektórych reinkarnujących bohaterów, którzy z generałów i geniuszy przechodzili w szewców czy podrzędnych portrecistów. Mimo to wszystkie daty się zgadzały! — Zhu uśmiechnął się szeroko.
Położył dłoń na innym stosie, gdzie znajdowały się kolejne dzieła z badanego przezeń gatunku: Czterdzieści sześć transmigracji Ganghadary, tybetański tekst Dwanaście objawień Padmasambhavy guru, który zaszczepił buddyzm w Tybecie. Była tam też Biografia Gyatso Rimpocze — żywoty od pierwszego do dziewiętnastego, która opisywała życie Da-lai Lamy aż po dzień dzisiejszy. Bao kiedyś spotkał tego mężczyznę, lecz nie zdawał sobie wówczas sprawy, że jego pełna biografia mogłaby zajmować tyle woluminów.
Zhu miał też ze sobą kopie Żywotów sławnych mężów Plutarcha oraz Biografie przykładnych kobiet Liu Xiang z mniej więcej tego samego okresu. Od razu przyznał, że książki te nie były aż tak ciekawe, jak kroniki reinkarnacji, które w niektórych przypadkach poświęcały bodaj tyle samo miejsca opisowi wędrówki bohaterów przez bardo i pięć lok, co i ich historii za życia w ludzkiej postaci. Bardzo podobała mu się Autobiografia Żyda Wiecznego Tułacza, Testamenty jati z Trivicum oraz przepiękny tom Dwustu pięćdziesięciu trzech podróżników i ordynarnie wyglądająca kolekcja najprawdopodobniej o zabarwieniu pornograficznym, zatytułowana Tantryczny złodziej na przestrzeni pięciu wieków. Zhu opowiadał swoim gościom o tych książkach z wielkim entuzjazmem. Według niego, właśnie na ich kartach ukryty był klucz do historii człowieka, zakładając, że coś takiego w ogóle istniało: historia będąca zbiorem żywotów.
— Jakby na to nie spojrzeć, wszystkie najważniejsze wydarzenia historyczne zdarzyły się w ludzkich umysłach. Moment zmiany, klinamen, jak go nazywali Grecy.
Moment ów stał się główną wytyczną, a może i obsesją samarkandzkiego antologisty Starego Czerwonego Tuszu, który w swoim kompendium reinkarnacji zgromadził opisy wielu żywotów, kierując się przy wyborze swoich bohaterów czymś w rodzaju klinamenu, tak że każdy ustęp jego kolekcji zawiera opis momentu, w którym reinkarnujący bohaterowie, przybierający imiona, zaczynające się zawsze tą samą literą, znajdują się na rozdrożu życia, po czym zmieniają kurs na inny, niż można by się tego po nich spodziewać.
— Podoba mi się ten mechanizm nadawania imion — wtrącił Bao, kartkując jeden z tomów omawianego zbioru.
— No cóż, w jednej z glos Stary Czerwony Tusz zwraca uwagę, że jest to tylko środek mnemotechniczny, zastosowany dla wygody czytelnika, podczas gdy w rzeczywistości dusze powracają na świat z całkowicie odmienioną fizjonomią, brak jest jakichkolwiek śladów powinowactwa, znamion czy podobieństwa imion. Autor nie chciałby, aby jego metoda przywodziła na myśl stare klechdy domowe.
Minister zdrowia środowiska naturalnego zapytał o stojący nie-’ opodal stos wyjątkowo cienkich woluminów, na co Zhu uśmiechnął się radośnie i wyjaśnił, że aby nie ograniczać się wyłącznie do tych niekończących się kompendiów wiedzy o reinkarnacji, wyrobił w sobie nawyk kupowania wszystkich książek, które ze względu na swoją tematykę powinny zachowywać jak najkrótszą formę. Nierzadko były to tak skromne dzieła, że ich tytuły z ledwością mieściły się na ich grzbietach. I tak były tam Sekrety udanego małżeństwa, Kilka dobrych powodów, aby pokładać nadzieję w przyszłości lub Dlaczego nie należy bać się duchów.
— Szczerze mówiąc, nawet jeszcze ich nie przeczytałem. Dla mnie istnieją jako same tytuły, które w zasadzie mówią wszystko. Równie dobrze mogłyby mieć w środku puste strony.
Nieco później Bao usiadł na balkonie obok Zhu i podziwiał pulsujące w dole miasto. Popijali razem zieloną herbatę i rozmawiali na różne tematy. Kiedy zaczęło się ściemniać, a Zhu coraz bardziej zatapiał się we własnych myślach, Bao zapytał go:
— Powiedz mi, czy często myślisz o Kungu Jianguo? Czy w ogóle jeszcze wspominasz tamte czasy?
— Rzadko — przyznał Zhu, wpatrując się prosto w jego oczy — a ty? Bao pokręcił głową.
— Nie wiem czemu, bo przecież nie są to aż tak bolesne wspomnienia. Mam jednak wrażenie, że było to tak dawno temu.
— To prawda, bardzo dawno.
— Zauważyłem, że nadal utykasz.
— Niestety, ale cóż mogę poradzić. Chodzę przez to trochę wolniej, ale grunt, że żyję. Kula została w środku, przez co teraz mam problemy z wykrywaczami metalu przy wejściach do stref strzeżonych — roześmiał się. — Ale rzeczywiście, to było tak dawno temu, tyle żywotów temu, że aż mi się wszystko myli. A tobie nie? — Uśmiechnął się.
Jedna z ostatnich sesji naukowych Zhu Isao była dyskusją nad celem uprawiania historii jako nauki oraz tym, w jaki sposób może być pomocna w obecnej, niełatwej sytuacji.
Zhu był bardzo ostrożny w tych kwestiach.
— Prawda jest taka, że historia może nam nic nie dać — powiedział. — Nawet jeśli zrozumiemy wszystko, co się wydarzyło w przeszłości, może się okazać, iż w niczym nam to nie pomoże, gdyż nadal jesteśmy uwikłani w teraźniejszość. Można by powiedzieć, że przeszłość zapośredniczyła teraźniejszość, zamknęła ją w swoich prawach, instytucjach i zwyczajach. Z drugiej strony, dobrze jest wiedzieć jak najwięcej, choćby i po to, aby móc obmyślić jak najlepszy plan na przyszłość. Pamiętamy omawiane wcześniej zjawiska rezydualności i emergencji? Każdy okres historyczny posiada elementy odziedziczone z dawnych kultur oraz elementy emergentne, czyli nowe jakości, które objawiają się dopiero z czasem — mając ich świadomość, dysponujemy potężnym narzędziem badawczym i jedynie historia jako nauka umożliwia nam dokonanie tego rozróżnienia, jeżeli w ogóle jest ono możliwe. Możemy zatem spojrzeć na świat, w którym żyjemy, i stwierdzić: oto prawa rezydualne, które przetrwały do dnia dzisiejszego od czasów Czterech Wielkich Nierówności i nadal nas zniewalają, a zatem należy się ich pozbyć. Z drugiej strony, możemy przyjrzeć się mniej znanym elementom naszych czasów, na przykład wspólnej własności ziemi w Chinach, i stwierdzić, że najprawdopodobniej jest to cecha emergentna, która dopiero w przyszłości zyska na wyrazistości, że dziś wydaje się pomocna i że w takim razie należy ją pielęgnować. Oczywiście istnieją też pozytywne elementy rezydualne, które od zawsze były przydatne człowiekowi i które należy zachowywać. Nie chodzi tu zatem o to, że nowe jest dobre, a stare złe. Należy umieć dokonywać rozróżnień. Im więcej rozumiemy, tym dokładniejsze możemy stworzyć kategorie.
Coraz bardziej skłonny jestem twierdzić, iż zagadnienie późnych cech emergentnych, poruszane przez fizyków w ich dyskusjach o układach złożonych i o wrażliwości kaskadowej, jest niezwykle ważną kwestią dla współczesnych historyków. Może późną cechą emergentna jest sprawiedliwość. Może potrafimy zidentyfikować moment, w którym rozpoczęło się jej wyłanianie, a może wyłoniła się już dawno temu, wśród ludów pierwotnych i dopiero teraz zyskuje na popularności, dzięki możliwościom materialnym okresu postkryzysowego? Ciężko powiedzieć — na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. — Na tym chciałbym zakończyć nasze spotkanie.
Jego ostatni wykład nosił tytuł Co jeszcze czeka na wyjaśnienie i składał się z pytań, na które Zhu nie znalazł odpowiedzi mimo długich lat wytężonej pracy naukowej. Do niewielu pytań dołączał szerszy komentarz, toteż Bao musiał szybko notować, aby spisać wszystkie padające zagadnienia:
Co jeszcze czeka na wyjaśnienie
Dlaczego od najdawniejszych czasów panuje niesprawiedliwy podział dóbr? Co powoduje nadejście i cofanie się epok lodowcowych? Czy Japonia uzyskałaby niepodległość, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności w postaci Długiej Wojny, trzęsienia ziemi i pożaru na Edo? Gdzie się podziało całe złoto Rzymu? Dlaczego władza demoralizuje? Czy możliwe było uchronienie rdzennych ludów Nowego Świata przed wyniszczającymi chorobami przywleczonymi ze Starego Świata? Kiedy po raz pierwszy ludzie przybyli do Nowego Świata? Dlaczego cywilizacje Yingzhou i kraju Inków znajdowały się na tak różnych etapach rozwoju? Czy Trawankor zainicjowałby nowożytną erę i zdominował Stary Świat, gdyby nie było Kerali? Czy istnieje życie pozagrobowe i wędrówka dusz? Czy ekspedycja polarna z pięćdziesiątego drugiego roku Długiej Wojny dotarła na biegun południowy? Co sprawia, że ludzie żyjący w bezpieczeństwie i dostatku pracują na rzecz zniewolenia biednych i głodujących? Czy Sarnowie przeżyliby, gdyby al-Alemand podbiło Skandistan? Czy świat powojenny cieszyłby się stabilniejszym pokojem, gdyby na konferencji szanghajskiej nie wyznaczono tak wysokich reparacji? Ilu ludzi może wykarmić Ziemia? W jaki sposób Hodenosaunee wypracowali swój sposób sprawowania rządów? Jaka choroba czy też kombinacja chorób wytępiła mieszkańców Firanii? Czy technologia napędza historię? Czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby rozwój nauki w Samarkandzie nie został zahamowany przez zarazę? Czy Fenicjanie przekroczyli Atlantyk i dotarli do Nowego Świata? Czy jakiekolwiek ssaki większe od lisów przeżyją kolejne stulecie? Czy Sfinks jest o tysiąc lat starszy od piramid? Czy istnieją bogowie? W jaki sposób możemy przywrócić do życia wymarłe gatunki zwierząt? Jak prowadzić przyzwoite życie? W jaki sposób przekazać naszym dzieciom i kolejnym pokoleniom świat w jak najlepszej kondycji?
Po ostatnim wykładzie odbyło się pożegnalne przyjęcie, po którym Zhu Isao wrócił do Pekinu i Bao już nigdy więcej go nie spotkał.
Po wyjeździe Zhu naukowcy jeszcze wiele lat pracowali nad sformułowaniem odpowiedzi na niektóre z jego ostatnich pytań. I jak w przypadku geologów przydatne okazało się stworzenie ram rozumowania, bazujących na zjawisku wędrowania płyt skorupy ziemskiej, tak i biurokratom, technokratom, naukowcom i dyplomatom Ligi Wszystkich Narodów pomogły teoretyczne rozważania Zhu Isao. Ponieważ dobrze jest mieć plan, jak powtarzał sam Isao.
Bao znów przemierzał świat. Spotykał się i rozmawiał z mnóstwem ludzi, starając się ułożyć elementy międzynarodowej układanki na ich odpowiednie miejsca i zacieśniać wątki i osnowy porozumień i traktatów, dzięki którym narody na całej planecie mogły żyć ze sobą w zgodzie. Jego działania obejmowały wiele dziedzin. Pracował nad reformą praw własności ziemskiej, usprawnieniem gospodarki leśnej, ochroną zwierząt i terenów wodonośnych, zabiegał o wsparcie dla instytucji panczajatu i o likwidację skumulowanych majątków, poprzez rozbijanie skostniałych lobby, będących reliktami Długiej Wojny i wielu wcześniejszych stuleci. Wszystko toczyło się niezmiernie wolno, a postęp dokonywał się małymi krokami. Bao zauważył jednak, że usprawnienie jednego wymiaru sytuacji na świecie często pomaga w rozwiązaniu innych problemów. I tak na przykład w Chinach czy w państwach muzułmańskich lokalne rządy panczajatu otworzyły drogę do władzy wielu ludziom, szczególnie gdy przyjęto prawo trawankorskie, zgodnie z którym co najmniej dwoje z pięciu członków panczajatu winno być kobietami. To z kolei pomogło załagodzić wiele sporów odnośnie ziem. Prawda była taka, że większość światowych problemów wynikało z faktu, iż zbyt wielu ludzi rywalizowało o dostęp do coraz bardziej ubogich zasobów naturalnych, wykorzystując do tego celu prymitywne technologie, a kolejnym pozytywnym efektem wzrostu znaczenia władzy panczajatów i kobiet był dramatyczny spadek wskaźnika urodzeń. Minimalny wskaźnik gwarantujący utrzymanie stałego wieku danej populacji wynosił 2,1 dziecka na kobietę, podczas gdy przed Długą Wojną osiągnął więcej niż 5, a w najbiedniejszych krajach nawet wartość 7 czy 8. Teraz, w każdym kraju, w którym kobiety korzystały z szerokiego spektrum praw, rozpowszechnianych przez Ligę Wszystkich Narodów, wskaźnik ten spadł poniżej 3, a jeszcze częściej poniżej 2, co w połączeniu z rozwojem rolnictwa i nowych technologii doskonale wróżyło na przyszłość. Następowało wyraźne spajanie wątku i osnowy międzynarodowych tkanin, była to wyjątkowa manifestacja późnych cech emergentnych, która napawała nadzieją jak jeszcze nigdy wcześniej. I mimo iż wszystko przebiegało strasznie wolno, wśród mieszkańców Ziemi zapanowało przeświadczenie, iż są w stanie utkać swoją własną historię dharmy Może nie wszyscy jeszcze wiedzieli jak, ale bez wątpienia część prac już została wykonana.
Kiedy kilka lat później Bao przeczytał w gazecie nekrolog Zhu Isao, z jego gardła wydarł się stłumiony krzyk. Upuścił bezwiednie prasę i resztę tamtego dnia spędził na balkonie, czując wewnątrz niewyrażalną pustkę. W gruncie rzeczy, nie było nad czym płakać, cała sytuacja skłaniała raczej do radości: wielki mistrz żył sto lat, przyczynił się do odmienienia oblicza Chin i całego świata. Jak się okazało, pod koniec życia staruszek bynajmniej nie odmawiał sobie rozrywek, podróżował po całym świecie i słuchał poprzez mówienie. Wszędzie, gdzie się pojawił, sprawiał wrażenie człowieka, który znał dokładnie swoje miejsce w świecie.
Bao nie miał swojego miejsca. Podziwiając z góry przeogromne miasto, patrząc na głębokie wąwozy drapaczy chmur, zdawał sobie sprawę, że żył w tym mieście już ponad dziesięć lat i nadal nic o nim nie wiedział. Ciągle wracał bądź wyjeżdżał i tylko patrzył na wszystko ze swojego balkonu, przyjmował pożywienie z tego samego otworu w ścianie, rozmawiał z kolegami z ligi, spędzał większość ranków i wieczorów na czytaniu. Miał już prawie sześćdziesiąt lat, lecz nadal nie wiedział, dokąd tak naprawdę zmierzał i jak powinien żyć. Wielkie miasto było jak maszyna lub jak okręt uwięziony na mieliźnie. Z jego strony Bao nie spodziewał się pomocy. Każdego dnia ciężko pracował, poszerzając naukowy dorobek Kunga i Isao i próbując zrozumieć historię i pracować nad nią w chwili, kiedy się zmieniała. Coraz bardziej wierzył, że gdy tylko uda mu się ją wyjaśnić, wówczas przestanie go tak bardzo dręczyć. Tak się jednak nie działo. Miał wrażenie, że wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek coś dla niego znaczyli, już dawno nie żyją.
Kiedy wszedł z powrotem do mieszkania na ekranie pulpitu czekała na niego wiadomość od Anzi, która prawie w ogóle do niego nie pisała. Okazało się, że urodziła córkę i zastanawiała się, czy Bao zechciałby odwiedzić ją i swoją wnuczkę. Bao wystukał na klawiaturze odpowiedź i spakował walizkę.
Anzi mieszkała wraz ze swoim mężem, Dengiem, nieopodal Shark Point, w zatłoczonej i pagórkowatej dzielnicy przy zatoce w Fangzhang. Ich córeczka miała na imię Fengyun, Bao uwielbiał brać ją na ręce i zabierać w wózku na spacery po parku w południowej części miasta, wychodzącej na Złotą Bramę. W twarzy dziecka było coś, co przypominało mu Pan Xichun — ta charakterystyczna linia policzków czy też to uparte spojrzenie… Tak, to oczywiste, że przekazujemy swym potomkom takie cechy. Przyglądał się jej, gdy spała, kiedy mgły przelewały się ponad nowym mostem, i wsłuchiwał się w słowa mistrza feng shui, kierowane do niewielkiej grupy uczniów, skupionych u jego stóp.
— Jak widzimy, jest to jedna z najpiękniejszych lokalizacji miejskich na całym świecie…
Było to według Bao prawdą. Nawet w Pyinkayaing nie było takich widoków. Piękno birmańskiej stolicy ograniczało się do zaskakujących form architektonicznych, bez których cała przestrzeń wyglądałaby jak delta każdej innej rzeki, w odróżnieniu od tego cudownego miejsca, które tak ukochał w swym poprzednim życiu.
— …ależ skąd! Tylko jakiś fanatyczny geomanta ulokowałby miasto po drugiej stronie cieśniny. Oprócz czysto praktycznych względów, związanych z rozkładem ulic, miejsce to posiada swoje naturalne ki, jego smocze arterie są za bardzo odsłonięte na działanie mgieł i wiatru, toteż dobrze, aby był tam park.
Rzeczywiście, na przeciwległym półwyspie znajdował się przepiękny park pełen zieleni i łagodnie falujących wzgórz, wyrastających sponad wody, oświetlonych promieniami słońca, które przebijały spoza chmur. Był to tak intensywny i wspaniały widok, że aż Bao wyjął dziecko z wózka, uniósł do góry i pokazał mu wszystkie cztery strony świata. W jednej chwili obraz zaszedł mgłą, jakby Bao również stał się dzieckiem. Kształty zlały się ze sobą, a pierzaste masy lśniących barw dryfowały w powietrzu, jasne i błyszczące, lecz odarte ze znaczenia, białe i błękitne w górze, żółte u dołu — czuł, że sam spogląda poprzez oczy dziecka, dziecka które w tym samym momencie rozpłakało się. Wsadził je z powrotem do wózka i zabrał do domu, gdzie dostało mu się od Anzi za to, że pozwolił Fengyun zmarznąć.
— A do tego jeszcze ma mokro! Trzeba zmienić jej pieluchę!
— Wiem, zajmę się tym.
— Nie trzeba. Sama to zrobię. Ty nie umiesz.
— Umiem lepiej, niż ci się wydaje. Swego czasu sam zmieniałem ci pieluchy.
Syknęła z dezaprobatą, jak gdyby mówiąc to, naruszył jej prywatność. Wziął ze stołu książkę i zdenerwowany wyszedł na spacer. Coś między nimi nadal było nie tak.
Dźwięki wielkiego miasta zlewały się w basowy szum, drapacze chmur wyrastające z zatokowych wysp wyglądały jak wysokie góry południowych Chin, a na stokach góry Tamalpi roiło się od masywnych budowli, jednak większość miasta leżała skupiona ciasno wokół wzgórz na stałym lądzie, gros tamtejszych budynków było w ludzkiej skali, dwu lub trzypiętrowe domy z dachami w starym stylu, o wywiniętych do góry rogach dachów, niczym w mieście pagód. Kiedyś tak bardzo kochał to miasto, miasto, w którym spędził lata swojego małżeństwa.
Teraz czuł się tu jak preta, jak pierwszy lepszy głodny duch. Poprzez wzgórza doszedł nad ocean i po chwili znalazł się w dzielnicy, w której kiedyś mieszkał z Pan. Przemierzał kolejne ulice, nie myśląc, dokąd tak naprawdę się kierował, i oto stanął tuż przed swoim starym domem.
Był to zwykły blok mieszkalny, pomalowany jasnożółtą farbą. Mieszkali na piętrze, tam, gdzie najbardziej wiato, dokładnie tak jak teraz. Wpatrywał się uporczywie w fasadę bloku, lecz nie czuł nic. Nawet skupił się na swoim wnętrzu i próbował coś poczuć — nic z tego. Jedyne, co czuł, to zdziwienie, że właściwie nic nie czuje — mało zadowalający wniosek, biorąc pod uwagę taką bliską konfrontację ze swą własną przeszłością. Taka jednak była rzeczywistość. Każde z ich dzieci miało osobną sypialnię, a on z Pan spali w salonie na rozkładanym futonie. Tuż przy ich stopach stal niewielki piec zajmujący większą część aneksu kuchennego. Cale to mieszkanie było zwykłą klitką, mieszkali jednak tam we czworo: mąż, żona, syn i córka, i przez chwilę wydawało się, że tak już będzie zawsze — zamknięci w ciasnym mieszkaniu w Fangzhang, spędzający każdy dzień i każdy tydzień w ten sam sposób. Rutyna, która miała wiecznie trwać. Stąd też brała się potęga bezmyślności, potęga ludzkiej niepamięci, dzięki której upływający czas nie pozostawiał w nas po sobie śladu.
Ruszył dalej, na południe, w stronę bramy. Szedł ruchliwą promenadą ponad brzegiem oceanu, gdzie co rusz z piskiem mijały go tramwaje. Kiedy doszedł do parku wychodzącego na cieśninę, zorientował się, że wrócił tam, gdzie przed kilkoma godzinami byt ze swoją wnuczką. Rozejrzał się dokoła — nic się przez ten czas nie zmieniło, kształty i znaczenia pozostały takie same, żadnych dryfujących barw, żadnych żółci na powierzchni oceanu. To poprzednie doświadczenie tego miejsca było bardzo dziwne, wstrząsnął nim dreszcz na samą myśl o nim.
Usiadł na murku nad zatoką. Z kieszeni płaszcza wyjął książkę, tomik wierszy przełożonych z sanskrytu. Otworzył go na chybił trafił i zaczął czytać: „Ten czterowiersz autorstwa Kalidasa, zatytułowany Sakuntala, jest przez wielu badaczy sanskrytu uważny za najpiękniejszy wiersz w tym języku”:
ramyani viksya madhurans ca nisamya sabdan
paryutsuki bhavati yat sukhito pi jantuh
tac cetasa smarati nunam abodhapurvam
bhavasthirani jananantarasauhrdani
Nawet szczęśliwiec czasem coś spostrzeże
Lub w jego uchu zabrzmi dźwięk dotkliwy
Wnet jego serce przepełnia się tęsknotą
Której smaku dotąd nie znał
I w pamięci obraz staje
Miejsc odległych, ukochanych ludzi
Których spotkał w swym poprzednim życiu
Ich ślad w nim pozostał i czeka na zbadanie
Spojrzał w niebo, rozejrzał się dokoła. Znajdował się w niesamowitym miejscu, tuż przed bramą, otwierającą się na ocean. Może powinienem tu zostać. Może ten dzień jest ważną wskazówką. Może to jest właśnie mój dom. Bez względu na to, czy jestem zgłodniałym duchem, czy nie. Może każdy z nas w końcu stanie się zgłodniałym duchem, bez względu na to, jakie prowadził życie — więc może to jest właśnie mój dom, pomyślał.
Wstał i ruszył z powrotem do domu córki. Tam na pulpicie czekał na niego list od znajomego, który mieszkał w gospodarstwie uczelni Fangzhang, leżącym sto li w głąb lądu, w dużej dolinie centralnej. Był to jego kolega jeszcze z czasów pekińskich, który dowiedziawszy się, że Bao jest z wizytą w okolicy, zaprosił go na swoją uczelnię na serię wykładów z chińskiej rewolucji, ze stosunków międzynarodowych, działań ligi, czy z czegokolwiek, co uznałby za wskazane, jako że dla tamtejszych studentów Bao sam w sobie był chodzącą historią — nie tylko zresztą z racji znajomości z Kungiem.
— Chodzącą historią, a może żyjącą skamieliną — parsknął — jak ta ryba latimeria, która ponoć wymarła siedemdziesiąt milionów lat temu, a niedawno złapano ją w sieci u wybrzeży Madagaskaru.
Do znajomego wysłał wiadomość, potwierdzającą przyjazd, a do Pyinkayaing prośbę o przedłużenie urlopu.
Uczelniane gospodarstwo rolne, które na jakiś czas również zamieniło się w ośrodek nauki, mieściło się na zachodnim krańcu miasta Putatoi, na zachód od Północnej Rzeki Lung, przy strumieniu Puta, który wypływał z nabrzeżnego pasma wzgórz w postaci wartkiego nurtu, oddzielonego od doliny niewysokim, aluwialnym nasypem, porośniętym z obu stron szpalerem dębów. Resztę doliny przeznaczono pod uprawy ryżu, nawadniane przez dwie większe rzeki, wypływające z sąsiednich gór i rozgałęziające się na dole w skomplikowany system irygacyjny. Płaskie dno doliny podzielone było w szachownicę kaskadowych tarasów, zalanych wodą, przy czym każdy z kwadratów leżał o pięść wyżej od pozostałych. Pomiędzy nimi meandrowały rowy irygacyjne — główne arterie systemu zapobiegającego erozji gruntu, przez co krajobraz przypominał nieco Annam albo Kampucheę, albo inne tropikalne rejony Azji, z tą jedną różnicą, iż tam, gdzie grunt nie był sztucznie nawadniany, panowała zaskakująca susza. Po zachodniej stronie ciągnęły się trawiaste i spalone słońcem wzgórza, a za nimi kolejne nadmorskie pasma górskie, oddzielające zatokę od doliny centralnej, daleko na wschodzie zaś bieliły się ośnieżone szczyty Złotych Gór — niczym odległe Himalaje.
Putatoi leżało w niewielkim skupisku drzew pośród tych rozległych połaci zieleni i żółci. Była to wioska w japońskim stylu. Nad przecinającym ją strumieniem stały stłoczone domy i sklepy, a nieco dalej na północ, wokół centrum, niewielkie skupiska wiejskich chat. Po widokach Pyinkayaing wszystko tutaj wydawało się małe i proste, senne, zielone i nudne, Lecz Bao właśnie to się podobało.
Studenci tutejszej uczelni pochodzili głównie z gospodarstw w dolinie i kształcili się na wykwalifikowanych hodowców ryżu i zarządców sadów. Pytania, jakie padały podczas zajęć z historii Chin, które prowadził z nimi Bao, zdradzały ich zaskakującą niewiedzę. Lecz przecież byli to młodzi ludzie, pełni życia i radości, którzy nie przejmowali się wydarzeniami powojennymi ani rolą, jaką odegrał w nich Bao. I to również mu się podobało.
Prowadził też seminarium dla niewielkiej grupy starszych studentów, specjalizujących się wyłącznie w historii, i ci wykazywali większe zainteresowanie jego osobą. Oczywiście pytali o Zhu Isao, o Kunga Jianguo i o chińską rewolucję. Bao udzielał im odpowiedzi, jakby zagadnienia te były częścią jego wieloletnich i wnikliwych badań, popartych kilkoma publikacjami w fachowej prasie, nie zarzucał ich swoimi osobistymi wspomnieniami i częściej odczuwał raczej ich brak. Kiedy mówił, przyglądali mu się i słuchali go z uwagą.
— Musicie zrozumieć jedną rzecz — mówił do nich — że Długiej Wojny nikt nie wygrał, że wszyscy przegrali, a my do dzisiaj się z niej podnosimy. Dobrze zapamiętajcie to, czego was nauczono: że wojna trwała sześćdziesiąt siedem lat, to jest dwie trzecie wieku, i pochłonęła miliard ludzkich istnień. Spróbujcie pomyśleć o tym w ten sposób: ostatnio rozmawiałem ze znajomym biologiem, pracującym nad zagadnieniami populacyjnymi, który postanowił oszacować liczbę wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na Ziemi — ktoś na sali roześmiał się — co, nie słyszeliście o tym projekcie? Ostatecznie udało się ustalić, że od pojawienia się gatunku ludzkiego na Ziemi żyło już około czterdziestu miliardów ludzi, że w dotychczasowej historii świata wzięło udział czterdzieści miliardów bohaterów, z których co czterdziesty zginął w czasie Długiej Wojny — przyznacie, że to ogromny odsetek.
Tak więc świat popadł w nieład. Zbyt długo żyliśmy w cieniu wojny, aby pamiętać, jak wygląda rzeczywistość w pełnym słońcu. Nauka rozwija się coraz szybciej, lecz postęp ten niejednokrotnie dokonuje się naszym kosztem. Środowisko naturalne cierpi z racji przeludnienia i agresywnej eksploatacji złóż i jeśli znów doszłoby do międzynarodowego konfliktu, wszystko, co wypracowaliśmy, zostałoby zaprzepaszczone. Zapewne nie tylko rządy waszych państw, lecz również i wy zdajecie sobie sprawę, że nauka jest w stanie wyprodukować bomby o niespotykanej dotąd sile rażenia. Mówią, że wystarczyłaby jedna taka bomba na miasto… a więc i ta smętna groźba wisi nad nami. Jeżeli któreś z państw spróbuje użyć takiej broni, reszta zrobi to samo.
Świadomość tych niebezpieczeństw była podstawą zawiązania Ligi Wszystkich Narodów, która postawiła sobie za cel stworzenie globalnego systemu do rozwiązywania problemów natury globalnej. Prace organizacyjne rozpoczęły się wkrótce po ustanowieniu przez Ligę roku 1, wprowadzono standaryzację miar i wykonano inne zabiegi służące tak zwanemu unaukowieniu świata, czyli przeprowadzeniu gruntownej modernizacji i realizacji programu Hodenosaunee — proces ten ma wiele nazw, a jego efektem jest charakter naszych czasów.
— W islamie coś takiego nigdy by nie przeszło — zauważył jeden ze studentów.
— To prawda, muzułmanie zawsze mieli problem z pogodzeniem wiary i nauki. Widzimy jednak, jak głębokie zmiany zaszły w Nsarze i na większości terenów Firanii, Firanii zjednoczonej, której narody zgodziły się na istnienie wielu różnych modeli bycia dobrym muzułmaninem. Jeżeli twój islam jest formą sufizmu, będącego w istocie buddyzmem, ukrytym pod inną nazwą, a ty sam mówisz, że to podejście jest dobre, wówczas nie potępisz buddystów żyjących w sąsiedniej dolinie. Tak już jest na całym świecie, wszystkie wątki powoli splatają się w jeden wzór, rozumiecie — Liga musiała powstać, inaczej byśmy nie przetrwali.
Kiedy kurs dobiegał końca, grono historyków zaproponowało mu objęcie stałej posady na uczelni, na co Bao zgodził się po długim namyśle. Lubit tych ludzi, cenił ich pracę. Większość wysiłków uczelni nastawiona była na produkcję żywności oraz na jak najsprawniejsze dopasowanie człowieka do systemów, panujących w przyrodzie. Historia stanowiła tylko niewielką część całości, lecz tutejsi jej nauczyciele byli bardzo przyjaźnie nastawieni do Bao, szczególnie jedna wykładowczyni językoznawstwa, kobieta mniej więcej w jego wieku, która od początku wizyty była mu najbliższa. Zazwyczaj wspólnie jadali lunch, a z czasem te ich południowe spotkania przy kawie stały się zwyczajem. Miata na imię Gao Qingnian.
Bao przeprowadził się do chaty na niewielkim osiedlu, na którym mieszkała Gao, i wynajął świeżo oddany do użytku budynek, sąsiadujący z gospodarstwem Gao. Chaty zbudowane były w japońskim stylu, miały cienkie ściany i duże okna, i stłoczone były wokół wspólnego ogrodu. była to miła i zaciszna okolica.
Nad ranem Bao podlewał i pielęgnował swój ogródek warzywny, który urządził sobie w rogu centralnego ogrodu i przez prześwit między chatami spoglądał na wijący się po dnie doliny szpaler dębów i zielone tarasy ryżowe ponad nimi. Na horyzoncie, jakieś sto li na południe od wielkiej delty, stał samotny szczyt góry Miwok, na północy i wschodzie ryżowe pola układały się w kaskadowe płaty zieleni, na zachodzie rysowało się nadmorskie pasmo górskie, a Złote Góry leżały w oddali na wschodzie. Bao wsiadał na stary rower i jechał na uczelnię, gdzie przy drewnianym stole, nad strumieniem, pod rozłożystymi koronami dębów spotykał się ze swoimi seminarzystami. Raz na jakiś czas wypożyczał łódź z napędem śmigłowym z lotniska, leżącego na zachód od miasta, i płynął w dół wielkiej delty, do Fangzhang, w odwiedziny do Anzi i jej rodziny. Chociaż między nim a córką stale utrzymywała się napięta atmosfera, to jednak duża częstotliwość wizyt sprawiła, że w końcu wszyscy się przyzwyczaili, a rodzinne spotkania stały się przyjemnym rytuałem. Rodziny nie traktował jako części wspomnień o przeszłości, które nosił w sobie, oni byli dla niego rzeczywistą kategorią tu i teraz. Czasem Bao mówił do Gao:
— Wiesz co, jutro chyba wybiorę się do Fangzhang, pojeździć z córką na rowerze.
— Bawcie się dobrze — odpowiadała mu Gao.
Większość czasu spędzał w Putatoi, na wykładach i seminariach. Lubił swoich studentów, lubił patrzeć na ich młode twarze. Lubił też ludzi, którzy mieszkali w chatach, wokół ich wspólnego ogrodu. Byli to głównie ludzie związani z rolnictwem, pracownicy uczelnianych laboratoriów agronomicznych, pól eksperymentalnych i właściciele pól ryżowych i sadów. Tym właśnie zajmowali się ludzie, mieszkający w dolinie.
Wszyscy sąsiedzi dzielili się z nim radami, co do prowadzenia jego małego ogródka, i nierzadko ich wskazówki były ze sobą sprzeczne, co nie wróżyło najlepiej, biorąc pod uwagę fakt, że byli to światowi eksperci w tej dziedzinie, a na świecie wkrótce mogło zabraknąć dla nich pożywienia. Z tego też płynęła dla niego nauka, niepokoiło go to i cieszyło zarazem. Lubił tę pracę, lubił brudzić się ziemią, pielić grządki, obserwować dojrzewające warzywa i spoglądać wzdłuż falistych linii tarasów na stokach góry Miwok. Młode małżeństwa w mieście najmowały Bao do opieki nad swoimi dziećmi. Sąsiedzi chętnie zapraszali go do siebie, a on spędzał z nimi popołudnia i wieczory, rozmawiając o życiu całego miasteczka lub grając w kręgle na trawie z grupą studentów, którzy lubili taką rozrywkę.
Po niedługim czasie ten ustalony porządek tutejszego życia stał się dla niego jedynym porządkiem, jaki kiedykolwiek znał. Jednego ranka, opiekując się małą dziewczynką chorą na ospę, siedział przy niej, kiedy leżała apatycznie w kąpieli z owsianki i ze stoickim spokojem pstrykała co rusz palcem w wodę. Wówczas w jednej chwili poczuł, jak przepełniła go nagła fala radości tylko dlatego, że był jedynym takim starym wdowcem, najmowanym do opieki nad dziećmi. Starą latimerią. Drugi taki jak on był w Pekinie i mieszkał w dziurze w murze nieopodal Wielkiej Czerwonej Bramy, naprawiał ludziom buty i pilnował dzieci, bawiące się na ulicy.
Głębokie poczucie samotności, które zwykło go dopadać jeszcze długo po śmierci Pan, teraz przestało go dręczyć. Teraz już nie mieszkał z towarzyszami swojego losu: z Pao, z Kungiem ani z Zhu Isao, mieszkał pośród ludzi, z którymi zżył się przez przypadek, lecz mimo to stali się oni jego społecznością. Może zawsze tak było, że rzeczy działy się bez żadnego zrządzenia losu — może po prostu człowiek zżywał się z tymi, z którymi obcował na co dzień, bez względu na całą historię i wydarzenia na świecie? Z perspektywy jednostki, najważniejsze zawsze są lokalne znajomości: wioska, pluton, jednostka pracy, klasztor, medresa, zawija, gospodarstwo, blok mieszkalny, statek, dzielnica — te miejsca wyznaczają granice naszego świata, w skład którego wchodzi jeszcze kilkadziesiąt gadających głów, zestawionych razem, niczym aktorzy na scenie. Z pewnością w każdej z kast znalazłyby się wszystkie typy bohaterów z japońskiego teatru Noh lub z teatru lalek. Bao grał teraz rolę starego wdowca, opiekuna dzieci, podupadłego poety na państwowym wikcie, który popijał wino nad strumieniem i wyśpiewywał nostalgiczne pieśni do księżyca w pełni lub dreptał po swoim marnym ogródku ze szlauchem w dłoni. To go bawiło i sprawiało mu przyjemność. Lubił swoich sąsiadów i podobała mu się jego własna rola wśród nich.
Czas upływał. Nadal prowadził na uczelni kilka grup studentów i kompletował nową grupę chętnych na jego seminarium pod dębami.
— Historia — mówił do nich — to twardy orzech do zgryzienia. Nie sposób łatwo jej sobie wyobrazić. Ziemia obiega słońce przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, nieprzerwanie. Mięły już tysiące takich lat. W tym czasie jeden gatunek małp zaczął coraz intensywniej zajmować się otoczeniem, wytwarzać nowe przedmioty i powiększać swoją liczebność, aż w końcu podporządkował sobie całą planetę za pomocą słów i znaczeń. W niedługim czasie większość materii nieożywionej i ożywionej na planecie została zaprzęgnięta na użytek przedstawicieli tego gatunku, który w końcu stanął przed pytaniem, czego, poza zwykłym przetrwaniem, tak naprawdę chcą dokonać. Zaczęli więc opowiadać sobie historie o tym, co doprowadziło do obecnej sytuacji, co się wydarzyło i co to oznaczało.
Bao westchnął. Studenci bacznie śledzili każdy jego ruch.
— Według Zhu Isao, historia to indywidualna tragedia i społeczna komedia. Na przestrzeni wielkich cyklów historycznych wyłaniają się możliwości pojednania między narodami — oto oblicze komedii, lecz jednocześnie każdego z nasz czeka tragiczny koniec. Czy nie zgodzicie się ze mną, że bez względu na wszelkie rozważania śmierć oznacza ostateczny koniec i porażkę?
Studenci przyglądali mu się w napięciu, gotowi z miejsca przyznać rację, a jakże inaczej, byli tam przecież sami młodzi ludzie, w wieku dwudziestu, dwudziestu pięciu lat, którzy nadal uważali się za nieśmiertelnych, podczas gdy on zbliżał się już do siedemdziesiątki. Taka widocznie jest ewolucyjna rola starszych wobec młodzieży, podsumował w myśli Bao: dawać młodym coś w rodzaju psychicznej tarczy chroniącej ich przed rzeczywistością, poddawać ich sugestii, w wyniku której mogą ignorować fakt, że kiedyś zestarzeją się i umrą, i że mogą umrzeć nagle — bardzo przydatna funkcja! Spełnianie jej może być też rozrywką dla starszych, którzy dzieląc się swoją śmiertelnością, sami uczą się doceniać wartość życia.
Uśmiechnął się na myśl o nieugruntowanym spokoju ich dusz i rzekł:
— W porządku, przyznajemy, że to katastrofa, ale przecież życie toczy się dalej! Wszyscy pracują wytrwale nad własnymi wątkami w wielkiej tkaninie narodów. Zhu Isao zwykł mówić, a powtarzał to też mój stary towarzysz Kung Jianguo, że każde pokolenie w końcu zbiera się w sobie i buntuje przeciwko zastałemu porządkowi rzeczy, aby uczynić go jeszcze bardziej sprawiedliwym — wiadomo, że jest to działanie z góry skazane na porażkę, ale pod wieloma względami odnosi skutek i zawsze przyczynia się do postępu, choćby i przez dostarczanie gorzkiej wiedzy o rzeczywistości, co w dłuższej perspektywie również okazuje się sukcesem. W ten sposób życie toczy się dalej.
Głos zabrała młoda kobieta z Aozhu, która, podobnie jak inni studenci z wielu zakątków świata, przyjechała tu, aby studiować rolnictwo razem z najstarszymi adeptami tej sztuki:
— Ale czy rzeczywiście śmierć to taka katastrofa, skoro i tak wszyscy reinkarnujemy?
Bao poczuł, że musi wziąć głębszy wdech. Jak większość naukowo wykształconych ludzi, nie wierzył w reinkarnację. Traktował ją jak jedną z wielu istniejących opowieści, relikt starych religii. A z drugiej strony, w jaki sposób wyjaśnić to dręczące poczucie kosmicznej samotności z powodu utraty swoich odwiecznych towarzyszy? Jak wytłumaczyć to, co się z nim działo przy Złotej Bramie, kiedy pokazywał swojej wnuczce cztery strony świata?
Tak długo się nad tym zastanawiał, że aż studenci zaczęli nerwowo spoglądać po sobie. Po chwili odezwał się:
— Zróbmy taki eksperyment. Wyobraźmy sobie, że nie ma bardo, nie ma nieba ani piekła, nie ma życia po śmierci i nie istnieje żadna kontynuacja naszej świadomości ani duszy. Wyobraźmy sobie, że wszystko, czym jesteśmy, wyraża się poprzez nasze ciało, które, gdy przychodzi pora, poddaje się i umiera. Wówczas my raz na zawsze umieramy razem z nim.
Młoda kobieta i pozostali studenci wbili w niego wzrok. Mówił dalej:
— Teraz z kolei zastanówmy się, jakie znaczenie może mieć dla nas reinkarnacja. Potrzebujemy jej, to prawda. Wszyscy jej potrzebujemy, więc może istnieje jakiś sposób uzmysłowienia sobie jej zasady, tak abyśmy mogli ją zrozumieć, mimo iż jesteśmy skłonni przyznać, że śmierć naszego ja jest ostatecznym faktem.
— Ale jak to ze sobą pogodzić? — zapytała kobieta.
— Spróbujmy od początku. Najpierw jesteśmy dziećmi. Odradzamy się w postaci całkiem nowej istoty, która jednak jest mieszanką dwóch wcześniej zrodzonych istot, przekazujących swoje cechy poprzez splecione, drabiniaste struktury, które rekombinują i żyją w ciałach swoich potomków.
— Ale to nie ma nic wspólnego ze świadomością.
— Zgadza się. Świadomość reinkarnuje inaczej, kiedy, na przykład, ludzie będą nas wspominać w przyszłości, kiedy będą używać naszego języka i nieświadomie budować swoje życie na naszym i wcielać w nie rekombinacje naszych wartości i zwyczajów. Po śmierci żyjemy więc w myślach i mowie naszych potomków. Nawet jeśli wszystko zmieni się nie do poznania, tak że podobne pozostaną tylko pewne biologiczne nawyki, to i tak pozostaną one najprawdziwsze na świecie — być może nawet bardziej prawdziwe niż nasza świadomość, bardziej zakorzenione w rzeczywistości. Pamiętajcie bowiem, co dosłownie oznacza reinkarnacja: „powrót do nowego ciała”.
— Z częścią atomów naszych ciał rzeczywiście może się tak dziać — zauważył jeden z młodszych studentów.
— To prawda. W perspektywie wieczności atomy, które przez jakiś czas budowały nasze ciała, będą krążyć w przyrodzie i z czasem wejdą w skład nowego życia, na tej, a być może i na innej planecie, w sąsiedniej galaktyce. A więc reinkarnujemy poprzez dyfuzję ze wszechświatem.
— Ale to nadal nie ma nic wspólnego z naszą świadomością — powtórzyła młoda kobieta.
— Ani z naszą świadomością, ani z naszym ja, ani z ego, ani ze strumieniem świadomości, których żaden tekst czy obraz oddać nie zdoła.
— Ale ja bym nie chciała, aby moja świadomość ustała.
— Nikt by tego nie chciał, a jednak taka jest rzeczywistość, nie da się jej zmienić naszymi pragnieniami.
— Budda mówi, że winniśmy się pozbyć naszych pragnień — wtrącił młody mężczyzna.
— Ależ to z kolei samo w sobie jest pragnieniem! — odpowiedziała mu kobieta.
— A więc w istocie nigdy się nie pozbędziemy pragnień — podsumował Bao. — To, co sugeruje Budda jest nieosiągalne. Pragnienie jest życiem, które usiłuje przetrwać. Wszystkie żywe stworzenia odczuwają pragnienie, bakterie pragną, życie opiera się na poczuciu braku.
Młodsi studenci zamyślili się nad tymi słowami. To właśnie ten wiek, pomyślał Bao, wspominając dawne czasy. Jest w życiu taki czas, kiedy jest się młodym i wszystko wydaje się możliwe, kiedy pragnie się wszystkiego, kiedy wręcz pęka się z pożądania i gdy kocha się przez całą noc, gdyż tak bardzo pragnie się posiadać. Po czym mówił dalej:
— Inną linią obrony reinkarnacji byłoby myślenie o naszym gatunku jak o żywym organizmie — organizm żyje i zachowuje zbiorową samoświadomość w postaci języka, historii czy drabiniastych struktur organizujących nasze mózgi — to, co się dzieje z poszczególnymi komórkami organizmu, nie ma większego znaczenia, a ich śmierć jest w istocie niezbędna do stworzenia miejsca dla nowych komórek. Jeśli będziemy myśleć o tym w ten sposób, to może uda nam się wzniecić w nas większe poczucie solidarności i odpowiedzialności wobec innych. To chyba jasne, że jeśli jedna część ciała cierpi, a inna, zawiadująca ustami, śmieje się i oznajmia, że wszystko jest w porządku, przy czym porywa ją opętany taniec, niczym wymarłych chrześcijan, kiedy odpadały z nich ostatnie piaty ciała — wówczas wiemy, że organizm ten, ta zbiorowa istota, jest niespełna rozumu i nie potrafi zmierzyć się ze swoją chorobą. Patrząc na to z tej perspektywy, może w końcu więcej ludzi zrozumie, że organizm winien utrzymywać w zdrowiu całe swoje ciało, a nie tylko wybrane części. Młoda kobieta potrząsała głową.
— Ale to nie ma związku z reinkarnacją, reinkarnacja oznacza co innego.
Bao wzruszył ramionami i dał za wygraną.
— Wiem. Wydaje mi się, że wiem, co masz na myśli. Też uważam, że coś w nas powinno być nieśmiertelne. Czasem sam miewam dziwne stany. Kiedyś przy Złotej Bramie… Skąd jednak mielibyśmy o tym wiedzieć? Reinkarnacja to opowieść, którą snujemy przez całe swoje życie, ostatecznie jednak to opowieść ta staje się reinkarnacją.
Z czasem Bao zrozumiał, że nauczanie również było jedną z form reinkarnacji. W ciągu tych lat przez uczelnię przewinęło się wiele pokoleń młodych ludzi — wszyscy w tym samym wieku, wszyscy uczęszczający na te same zajęcia i na nowe wcielenia jego zajęć pod dębami. Bao spodobał się ten sposób myślenia i odtąd każde pierwsze zajęcia z nową grupą studentów zaczynał od słów: — No proszę, znów się spotykamy.
Młodzi ludzie udzielali zawsze tej samej, milczącej odpowiedzi, nie wiedząc, co powinni przez to rozumieć.
Oprócz wielu innych rzeczy dowiedział się też, że nauczanie było najbardziej rygorystyczną formą zdobywania wiedzy. Nauczył się uczyć od swoich studentów o wiele więcej, niż sam im przekazywał — jak w wypadku wielu innych rzeczy, prawda o nich bywa przeciwieństwem tego, co o nich myślimy. Uczelnie więc istnieją po to, aby skupiać w jednym miejscu młodych łudzi, zdolnych nauczyć wybrane grono starszych tego, co sami wiedzą o życiu, a o czym starsi mogli już dawno zapomnieć bądź po prostu nie wiedzieć. Bao więc pokochał swoich studentów i uczył się od nich wytrwale. Większość z nich, jak się okazywało, wierzyła w reinkarnację. Wiarę tę wynieśli z domów, nawet jeśli nie mieli wykształcenia religijnego. Transmigracja dusz była częścią ich kultury i jej temat regularnie wychodził w trakcie uczelnianych dyskusji. Z czasem studenci sami zaczęli poszerzać jego prywatną listę sposobów na uzmysłowienie sobie reinkarnacji, sposobów na zrozumienie tego, że naprawdę możemy odradzać się w nowych wcieleniach, że dotychczasowe etapy w naszym życiu to kolejne odsłony walki z karmicznymi więzami, że co rano budzimy się na nowo w swojej świadomości, że każdego dnia reinkarnujemy w nowe życie.
Bao lubił wszystkie te sposoby. Lecz tylko ten ostatni próbował wcielić w swój codzienny żywot, przywiązując większą wagę do porannych chwil w ogrodzie, przyglądając mu się i ciesząc się jego pięknem, jakby nigdy wcześniej go nie dostrzegał. W czasie zajęć stara! się mówić o historii w całkiem nowy sposób. Przemyśliwal wszystko na nowo i nie pozwalał sobie na mówienie czegoś, co już wcześniej mówił — było to niełatwe lecz zarazem interesujące. Pewnego dnia (było to zimą i padał deszcz) w sali wykładowej powiedział do swoich uczniów:
— Najtrudniej jest uchwycić nam życie codzienne. To ono prawie nigdy nie jest opisane ani nawet zapamiętane przez swoich twórców — to, co robicie każdego dnia, wykonując codzienne czynności, to co czujecie, dokonując drobnych wariacji na temat codziennych zajęć, wciąż tych samych, z dnia na dzień i z roku na rok. Wszystko z wolna staje się kwestią powtórzeń, innymi słowy, nie dzieje się nic, co można by przypisać istniejącym kategoriom fabularyzacji, drachmy czy chaosu, a nawet tragedii czy komedii. To po prostu… nawyk.
Jeden z młodzieńców, o gęstych, czarnych brwiach, który pilnie śledzi! jego stówa, odpowiedział mu tonem niezgody:
— Przecież nic dwa razy się nie zdarza!
Tę odpowiedź musiał również dobrze zapamiętać. Była to niepodważalna prawda: nic dwa razy się nie zdarza!
W końcu przyszedł ten jedyny, szczególny dzień: pierwszy dzień wiosny, Dzień Pierwszy roku 87 święto, pierwszy dzień nowego życia, nowy rok starego świata. Bao i Gao wstali wcześnie i razem z innymi wyszli do ogrodu, aby ukryć farbowane jajka i słodycze w trawie w ogrodzie i na łące nad brzegiem strumienia. Panował tu zwyczaj, zgodnie z którym w pierwszy dzień nowego roku starsi ukrywali w trawie jajka, malowane poprzedniego dnia, oraz słodycze zawinięte w kolorowe sreberka. Następnie, o umówionej porze, wypuszczano z domów dzieci, które z koszykami w dłoni wychodziły na poranne łowy. Młodzież wyrywała się do przodu i zachłannie upychała znaleziska w koszykach, dzieci, jak zaczarowane, podążały chwiejnym krokiem od jednego znaleziska do drugiego. Bao nauczył się kochać te poranki, a zwłaszcza ten ostatni etap poszukiwań, wzdłuż strumienia, gdzie zbierali się po odnalezieniu wszystkich jajek i słodyczy. Spacerował wśród wysokich i wilgotnych traw, czasem nawet nie zakładał okularów, przez co kwiaty i ich żywe barwy zlewały się ze sztucznymi kolorami jaj i sreberek od łakoci. Okoliczna łąka oraz brzeg strumienia jawiły mu się niczym obraz, sen — halucynacyjna łąka i brzeg rzeki, ich kolory jeszcze bardziej nieprzebrane i niezwykłe, wręcz niespotykane w środowisku naturalnym, otoczone wszechobecną, pulsującą zielenią.
Po raz kolejny wyszedł więc na spacer, jak zwykł czynić to od lat, niebo rozpościerało się ponad nim jak kolejne farbowane jajo, powietrze było rześkie, a źdźbła traw uginały się pod ciężarem rosy. Czuł na stopach wilgoć. Granatowe, zielonkawe, żółte i różowe paczuszki z łakociami łyskały w trawie jeszcze jaśniej i wyraźniej niż zeszłego roku, zamyślił się. Strumień Puta wyraźnie przybrał i szemrał radośnie na przepławkach dla łososi. Na drugim brzegu zatrzymały się zajęczyca i jelonek i w bezruchu przyglądały mu się, gdy przechodził obok.
W końcu doszedł do miejsca zbiórki. Usiadł na trawie i przyglądał się dzieciom, które pokrzykując, śmiejąc się i nawołując, wyławiały kolorowe jajka z traw. Zamyślił się: skoro wszystkie te dzieciaki są szczęśliwe, to może jednak wszystko będzie dobrze.
Tak czy inaczej teraz trwała ta radosna chwila. Dorośli stali w kręgu, popijając zieloną herbatę i kawę, jedząc ciastka i jajka na twardo, ściskając się nawzajem i życząc sobie szczęśliwego nowego roku. Bao siedział na przyniesionym dla niego krześle i spoglądał w twarze ludzi.
Jedna z trzylatek, którą Bao opiekował się czasem, przechodziła obok całkowicie zapatrzona w zawartość swego wiklinowego koszyka.
— Patrz — powiedziała, kiedy go ujrzała — jajko!
Wyciągnęła z koszyka czerwone jajko i podsunęła mu je energiczne pod nos. Odchylił ostrożnie głowę. Jak wiele dzieci z sąsiedztwa, ta dziewczynka przyszła prawdopodobnie na świat jako wcielenie jakiegoś szaleńca, więc można było się spodziewać, że rozbije jajko na jego czole tylko po to, żeby się przekonać, jak to jest.
Tym razem jednak była spokojna i trzymała jajko w wyciągniętej ręce, tak by oboje mogli mu się przyjrzeć. Jajko długo moczono w roztworze barwnika z octem, przez co było tak jaskrawo czerwone, jak żywo błękitne było niebo. Czerwona obłość na tle błękitnej plamy, czerwień i błękit razem.
— Piękne! — powiedział Bao, odsuwając głowę, aby móc wyraźniej je zobaczyć. — Czerwone jajko oznacza szczęście.
— Jajko!
— Zgadza się, to też jest czerwone!
— To dla ciebie — powiedziała, wkładając mu je w dłoń.
— Dziękuję. Dziewczynka poszła dalej. Bao przyglądał się jajku: jego czerwień była bardziej intensywna niż barwnik, którego użył do farbowania, a skorupka była nakrapiana, lecz przeważała na niej głęboka czerwień.
Śniadanie na trawie powoli dobiegało końca, dzieci siedziały dookoła, żując swoje skarby, a dorośli znosili do domów papierowe talerze. Panował spokój. Przez moment Bao zatęsknił za Kungiem — szkoda, że nie mogli razem podziwiać tego widoku. Tak długo walczył o taki właśnie spokój, walczył pełen gniewu i radości, że sprawiedliwym wydawało się, aby mógł na niego choć popatrzeć. I cóż mu po sprawiedliwości! Nic. Może wkrótce w wiosce znajdzie się kolejny Kung, może to ta mała dziewczynka, tak niespodziewanie poważna i skupiona. Przecież każdy z nich wielokrotnie się odradzał, cala ich kasta: w każdej grupie byli jacyś Ka i Ba, jak w antologii Starego Czerwonego Tuszu. Ka zawsze narzekał na krakanie kruka, koci kaszel i krzyk kojota, kra, kra — brzmiał jego fundamentalny głos sprzeciwu, a z kolei Ba to banalny bek bawołu, muzyka pługu rozcinającego ziemię, beczenie przepełnione nadzieją i obawą. Ba tęskniący za nieobecnym Ka, tak wyraźnie odczuwający jego brak, choć jeszcze częściej zaprzątnięty codziennym życiem, lecz zawsze robiący wszystko, co w jego mocy, aby pod nieobecność Ka świat toczył się prawidłowym rytmem. Działajmy dalej! Świat został odmieniony przez Kungów, lecz tacy jak Bao musieli dbać, by zmiany były trwałe i owocne. Każdy z nich odgrywał własną rolę, podejmował kroki, jakich wymagała od nich dharma, której żaden z nich do końca nie rozumiał.
Teraz jego zadaniem było nauczanie młodych. Trzecie zajęcia z tą konkretną grupą, wreszcie zaczęli docierać do sedna sprawy. Z niecierpliwością oczekiwał kolejnego spotkania ze studentami.
Zabrał czerwone jajko z powrotem do chaty i położył je na biurku. Spakował wszystkie papiery do naramiennej torby, pożegnał się z Gao, wsiadł na rower i pojechał na uczelnię. Ścieżka rowerowa biegła wzdłuż strumienia Puta. Nowe liście na gałęziach drzew rzucały ocień na drogę, tak że na asfalcie pozostała jeszcze wilgoć po porannej rosie. Kwiaty, które wyrastały z traw, wyglądały jak barwione jajka, wszystko nasycone było żywą barwą. Niebo nad doliną było wyjątkowo czyste i niebieskie jak sam kobalt, a wody strumienia niczym płynny nefryt, stare dęby, większe od niejednej chaty, zwieszały swe korony ponad wartkim nurtem.
Zaparkował rower przed wejściem do uczelni, lecz spostrzegłszy grupę makaków japońskich siedzącą na najbliższym drzewie, przykuł go łańcuchem do stojaka. Tutejsze makaki lubiły porywać rowery i rozpędzać je w dół brzegu, prosto do wody. Zawsze brały się do tego parami lub trójkami. Rower Bao już nieraz wylądował w wodzie, więc od jakiegoś czasu używał kłódki i łańcucha.
Poszedł w dół strumienia, w stronę drewnianego stołu, gdzie umawiał się ze studentami na wiosenne seminaria. Jeszcze nigdy zieleń traw i młodych liści nie wydawała mu się tak soczysta — zakręciło mu się od niej w głowie. W pamięci stanął mu obraz dziewczynki, jej czerwonego jajka i spokoju, który towarzyszył ich spotkaniu, ludzi robiących to, co robił każdy pierwszego dnia roku. Te zajęcia również będą takie same. Zawsze przecież było tak samo. Wszyscy już zebrali się pod wielkim dębem wokół okrągłego stołu, po czym on zasiadał i zaczynał opowiadać to, czego nauczył się przez całe życie, usiłował im przekazać choćby i najmniejszą część swojego doświadczenia. Mówił:
— Chodźcie i siadajcie. Mam dziś dla was kilka opowieści o tym, jak to ludzie się realizują.
Lecz dobrze wiedział, że był tam również po to, aby uczyć się samemu, i dopiero teraz pod nefrytem i szmaragdem świeżych liści spostrzegł młodą i uderzająco piękną kobietę, która dołączyła do ich grupy. Była to nowa studentka z Trawankoru, miała śniadą cerę, czarne włosy i gęste brwi ponad dużymi oczami, które łysnęly, kiedy spoglądała nań z przeciwnej strony stołu. Jej spojrzenie było ostre, przesycone sceptycyzmem. Od razu wiedział, że dziewczyna nie wierzyła swoim nauczycielom, że im nie ufała, że nie była jeszcze gotowa, aby dać wiarę jego słowom. Będzie musiał od niej jeszcze sporo się nauczyć.
Uśmiechnął się i odczekał, aż ucichnie gwar.
— Widzę, że nasza grupa powoli się rozrasta — powiedział, wskazując uprzejmym skinieniem głowy na młodą kobietę. — Możesz się nam przedstawić?
— Witam wszystkich — powiedziała — mam na imię Kali.