Czasami może zdarzyć się pomyłka. Kiedy reinkarnująca dusza wejdzie w zajęte łono, wtedy w ciele jednego dziecka rezydują dwie dusze i rozpoczyna się walka. Matki od razu mogą wyczuć ten szczególny przypadek po tym, że dziecko rzuca się wewnątrz i siłuje, a kiedy w końcu przychodzi na świat, szok z tym związany uspokaja je tylko na jakiś czas, w którym uczy się oddychać i przyzwyczaja się do nowego życia. Kiedy kończy się ten etap, na nowo rozpoczyna się walka dwóch dusz o panowanie nad jednym ciałem. Najczęściej objawia się to kolką.
Dziecko z kolką płacze i krzyczy jak najęte, napina się i skręca z bólu przez większość dnia. Nie powinno to nikogo dziwić, wszak wewnątrz trwa walka dwóch dusz. Przez wiele tygodni dziecko płacze bez przerwy, a jego wnętrzności rozrywa konflikt. Nic mu nie przynosi ulgi. Nie jest to jednak stan, który utrzymuje się w nieskończoność, to zbyt duże cierpienie jak na jedno młode ciało. W większości przypadków kukułcza dusza przepędza duszę pierwotną i wtedy ciało uspokaja się. Czasem też pierwotnej duszy udaje się wypędzić przybłędę i wtedy na powrót dziecko staje się sobą. Bardzo rzadko zdarza się też tak, że żadna z dusz nie jest na tyle silna, aby wygnać z ciała tę drugą, wtedy po jakimś czasie kolka ustaje, lecz dziecko wyrasta na osobę wewnętrznie podzieloną, zdezorientowaną, nieobliczalną, zawodną i skłonną do szaleństwa.
Kokila urodziła się o północy. Dai wyciągnęła ją i rzekła:
— To dziewczynka, biedactwo.
Jej matka, Zaneeta, przytuliła małą istotkę do piersi, mówiąc:
— I tak będziemy cię kochać.
Miała dopiero tydzień, kiedy dostała ataku kolki. Wypluwała matczyne mleko i płakała bez przerwy przez kolejne noce. Zaneeta bardzo szybko zapomniała, jak pogodne było jej nowe dziecię, łagodny pędrak ssący pierś, kwilący i z zaciekawieniem przyglądający się światu. Męczone kolką dziecko wrzeszczało, płakało, jęczało i skręcało się z bólu. Od samego patrzenia czuło się ból. Zaneeta była bezradna. Trzymała córkę na rękach, podkładała dłonie pod jej brzuch, który aż marszczył się od kurczących się mięśni, i opuszczała dziecko głową w dół, opierając je o swoje biodra. Pozycja ta najwyraźniej służyła Kokili, gdyż zmuszała ją do utrzymywania główki w poziomie, a tym samym uciszała ją. Nie zawsze jednak to działało, a jeśli już, to nigdy na dłużej. Wkrótce znów zaczynały się bolesne ukłucia, płacz i krzyk. Zaneeta była bliska załamania nerwowego. Musiała nakarmić męża, Radżitiego, i dwie starsze córki. Kiedy urodziła trzecią córkę z rzędu, popadła w niełaskę u męża. Do tego jeszcze niemowlę było nieznośne. Zaneeta próbowała spać z Kokilą w ogrodach dla kobiet, lecz kobiety mające wówczas menstruację, mimo że szczerze współczuły, to nie tolerowały hałasu. Każda z nich lubiła wychodzić z domu z dziewczętami, jednak nie było to miejsce dla niemowląt. Zaneeta musiała więc spać z Kokilą na zewnątrz, pod ścianą rodzinnego domu, gdzie ich łkanie i łzy przeplatały się wzajemnie.
Sytuacja ta utrzymywała się przez kilka miesięcy, a kiedy ból ustał, dziecko przybrało zupełnie nowy wyraz twarzy. Insef, dai, która odbierała poród, zbadała dziecku tętno, tęczówki i urynę, po czym stwierdziła, że ciało dziewczynki zostało rzeczywiście przejęte przez inną duszę. Nie było to jednak aż tak istotne, gdyż wielu dzieciom się to przytrafiało i często wychodziło to na dobre, gdyż, jak to bywało w przypadku kolki, silniejsza dusza wypierała słabszą.
Kiedy wewnętrzny konflikt ustał, Zaneeta zaczęła się niepokoić o Kokilę, która przez cały okres niemowlęctwa i dzieciństwa mierzyła swoją matkę i resztę świata czarnym i dzikim wzrokiem, jakby nie była do końca pewna, gdzie się znajduje i co tu robi. Była zdezorientowaną i gniewną dziewczynką, lecz mimo to potrafiła sprytnie manipulować innymi. Skora do pieszczot i wrzasków, była nad wyraz piękna i zwinna, a zanim skończyła pięć lat jej pomoc w domu była nie do przecenienia. Do tego czasu Zaneeta urodziła jeszcze dwoje dzieci. Pierwszy był syn, słońce ich życia, przyszedł na świat dzięki Ganesi i Kartikowi. W ich domu było wówczas tyle obowiązków, że matka w końcu doceniła samowystarczalność Kokili i chłonność jej umysłu.
Nowo narodzony syn był oczywiście w centrum zainteresowania całego domu, a Kokilą jedynie najzaradniejszą z córek, zaabsorbowaną sprawami swojego dzieciństwa i młodości. Zaneeta nie zdążyła poznać jej tak dobrze jak swego męża i syna, których naturę znała na wylot.
Przez kilka lat Kokilą swobodnie realizowała swoje dziecięce pomysły. Insef często mówiła, że dzieciństwo to najlepszy okres w życiu kobiety, ponieważ dziewczynka jest niejako wolna od mężczyzn, może swobodnie pomagać w domu i w polu. Dai była starą kobietą i cynicznie odnosiła się do miłości i małżeństwa — zbyt często widziała, że ich owoce nie przynoszą nikomu nic dobrego. Kokila musiała być jej posłuszna, tak jak i innym, lecz prawdę mówiąc, nie wyglądało na to, aby kogokolwiek słuchała. Każdemu przyglądała się tym zaskoczonym i bacznym wzrokiem, jaki mają leśne zwierzęta, kiedy niespodziewanie natknie się na nie w buszu. Była małomówna, a wypełnianie domowych obowiązków najwyraźniej sprawiało jej przyjemność. W milczącym skupieniu pomagała ojcu i nie interesowała się innymi dziećmi w wiosce, oprócz jednej dziewczynki, którą, jako niemowlę, znaleziono porzuconą w ogrodzie dla kobiet. Insef nazwała ją Bihari i wychowywała na drugą dai w wiosce. Kokila często przychodziła do chaty dai, aby zabrać ze sobą Bihari na poranny obchód po domostwie. Nie rozmawiała z nią więcej niż z innymi ludźmi, za to pokazywała różne rzeczy dokoła, a przede wszystkim chciało jej się nosić dziecko przez cały czas, co za każdym razem zaskakiwało Zaneetę, jako że podrzutek we wsi to nic niezwykłego. Ich przyjaźń była jednym z wielu sekretów Kokili.
Przed porą monsunową Kokila, podobnie jak cala reszta mieszkańców wioski musiała ciężko pracować przez kilka miesięcy z rzędu. Dziewczynka budziła się nad ranem, dokładała do ognia, przechodziła przez chłodną wioskę, gdzie powietrze o tej porze było jeszcze wolne od kurzu, i zabierała Bihari z chaty akuszerki mieszkającej w lesie. Szła w dół rzeki, do wychodka, po czym podmywała się i wracała przez wioskę po dzbany na wodę, z którymi udawała się w górę rzeki. Mijała zatoczki pralnicze, gdzie już zaczynały zbierać się kobiety i kierowała się w stronę wodopoju. Napełniała wodą dwa duże i ciężkie dzbany i zanosiła je z powrotem do domu, robiąc po drodze kilka przystanków na odpoczynek. Później szła do lasu zbierać chrust. To wszystko zajmowało czasem cały poranek. Następnie wracała na pola, leżące na zachód od wioski, gdzie jej ojciec i jego bracia mieli ziemię, i siała z nimi pszenicę i owies. Zasiew trwał kilka tygodni, tak aby zboża mogły dojrzewać w trakcie długiego miesiąca zbiorów. Rząd zasiany w tym tygodniu był słaby, same małe kiełki, lecz Kokila nie zastanawiała się nad tym i rzucała ziarna w świeżo zaoraną ziemię. Następnie w skwarze dnia siedziała z innymi kobietami i dziewczętami, ucierając ziarna zbóż z wodą na ciasto, z którego lepiła ciapaty i niektóre z nich gotowała. Później szła do krowy. Kilkoma rytmicznymi szarpnięciami palcem w krowim odbycie wywołała potok łajna, które jeszcze ciepłe zbierała rękami, rozklepywała na równomierne porcje wiązką słomy i odkładała do wyschnięcia na kamienno-torfowy mur, graniczący z polem jej ojca. Kilka wysuszonych brykietów krowiego łajna brała ze sobą i zanosiła do domu. Jeden brykiet od razu podrzucała do ognia, po czym szła nad rzekę umyć ręce i przeprać brudną odzież, sari, dhoti i chusty. Później, w słabnącym świetle dnia, kiedy upał i kurz w powietrzu nadawały wszystkiemu złocistą poświatę, szła z powrotem do domu, do paleniska w centralnym pomieszczeniu, aby upiec ciapaty i dal bhat na stojącym obok glinianym piecyku.
Wkrótce po zachodzie słońca do domu wracał Radżit. Zaneeta i dziewczęta od progu otaczały go troskliwą opieką. Zjadłszy dal bhat i ciapaty, mógł w końcu odpocząć i opowiedzieć Zaneecie, co mu się przydarzyło danego dnia, o ile oczywiście nie poszło najgorzej, bo jeśli tak było, to nic nie opowiadał. Zwykle jednak mówił o interesach związanych z obrotem ziemią i bydłem. Rodziny we wsi używały pastwisk drugiego gatunku jako zabezpieczenia dla nowych zwierząt i odwrotnie. Ich ojciec pośredniczył w handlu cielętami, koźlętami oraz prawem do wypasu bydła, głównie między Yelapurem i Sivapurem. Stale też zajmował się wydawaniem za mąż swoich córek, co nie było dobrym interesem, gdyż miał ich po prostu za dużo. Kiedy tylko mógł, kompletował im posagi i wydawał za mąż bez wahania. Nie miał innego wyjścia.
Wieczór się kończył, na noc rozwijali na podłodze materace plecione z sitowia i kładli się spać przy palenisku, jeśli było zimno, a jeśli było gorąco, to dym uchodzący przez otwór w dachu chronił ich przed moskitami.
Jednego wieczoru tuż po obiedzie, na kilka dni przed świętem Durga Pudża, znaczącym koniec żniw, Radżit oznajmił Zaneecie, że pojawiła się możliwość wydania za mąż Kokili, która była następna w kolejce, za mężczyznę z Dharwaru, wioski po drugiej stronie Sivapuru, w której odbywał się targ. Potencjalny przyszły mąż Kokili był Lingayatem, tak jak rodzina Radżitiego i większość mieszkańców Yelapuru. Był trzecim synem przywódcy Dharwaru, wiecznie pokłócony z ojcem, co uniemożliwiło mu zażądanie obfitego wiana. Kokila podejrzewała, że w Sivapurze nie miał się po prostu z kim ożenić, ale i tak była bardzo podekscytowana. Zaneeta wyglądała na zadowoloną, powiedziała, że przyjrzy się kandydatowi podczas obchodów święta Durga Pudża.
Rytm codziennego życia w dużej mierze zależał od nadchodzącego święta. Każde że nich miało odrębny charakter i atmosferę, która ubarwiała rzeczywistość poprzedzających je dni. Święto Karety Kryszny odbywało się w porze monsunowej. Jego radosne barwy kontrastowały z szarym niebem. Chłopcy dęli w trąby z palmowych liści, jakby chcąc swoim oddechem odegnać deszcz. Czasem można było naprawdę oszaleć od tych dźwięków, od których trąby szybko obracały się z powrotem w palmowe liście. Pod koniec pory monsunowej przychodziło święto Tańczącego Kryszny, wtedy też odbywał się jarmark. Na kolorowych straganach można było kupić dużo niepotrzebnych rzeczy, sitary, bębenki, jedwabie, haftowane nakrycia głowy, a nawet krzesła, stoły i szafy. W końcu przychodził czas Id, święta ludzi wolnych od ziemi i jej bogów. Wtedy też do Sivapuru przyjeżdżali okoliczni muzułmanie, aby podziwiać paradę słoni.
Następne było święto Durga Pudża, jego nastrój zwiastował żniwa, moment kulminacyjny całego roku. Wtedy też czczono boginię matkę i wszystkie jej dzieła.
W pierwszy dzień święta wszystkie kobiety zbierały się i wspólnie ucierały cynobrową pastę bindi, popijając przy tym ognisty czang wyrobu wiejskiej dai. Potem rozchodziły się, umalowane i roześmiane, podążały za muzułmańskimi bębniarzami na czole parady, wykrzykując:
— Za zwycięstwo Matki Durgi!
Gliniany posąg skośnookiej bogini, złocony i ozdobiony barwnymi szatami, wyglądał prawie jak tybetański oryginał. Wokół niego stały podobnie przybrane statuetki Lakszmi, Saraswati i ich synów, Ganeśi i Katika. Później do slupów ofiarnych, znajdujących się przed posągami, przywiązano dwie kozy i ucięto im łby, które krwawiły, leżąc w prochu ziemi ze wzrokiem wbitym w niebo.
Ofiara z bawołu była jeszcze większym wydarzeniem. Wtedy ze wsi Bhadrapur przyjeżdżał kaptan z wielkim bułatem zaostrzonym specjalnie na tę okazję. Jeśli za pierwszym uderzeniem ostrze nie pokonało całej drogi przez gruby kark bawołu, bogini była niezadowolona i nie przyjmowała ofiary. Przed uroczystością chłopcy spędzali cały ranek, nacierając kark zwierzęcia roztopionym masłem ghee, aby go zmiękczyć.
Tym razem potężny cios kapłana był udany. Rozkrzyczani uczestnicy nabożeństwa wykrwawili ciało ofiary, a z krwi i piachu lepili małe kulki, którymi obrzucali się wzajemnie, piszcząc i nawołując.
Godzinę albo dwie później, nastrój zmienił się całkowicie. Jeden ze starszych mężczyzn zaczął śpiewać.
— Świat jest pełen bólu, a jego źródło w przeszłych czynach.
Kobiety wówczas wstały i odchodziły, gdyż słuchanie, jak mężczyźni rozmawiali ze Wspaniałą Matką, mogło być dla nich niebezpieczne. Kobiety musiały udawać zranione demony, o których opowiadała ich pieśń:
— Kim jest ta, przechadzająca się wśród pól jak Śmierć, ta, co napada i walczy jak Śmierć? Matka swego dziecka nie uśmierci, z jej własnej krwi powstałego, z radości tworzenia. Lecz tam oto ten, który kładzie kres, spogląda tu i tam…
Kiedy zapadał zmierzch, kobiety poszły do domów, przywdziały swoje najlepsze sari, po czym wróciły i ustawiły się w dwóch rzędach, a chłopcy i mężczyźni zawołali:
— Wspaniała Bogini zwyciężyła!
Rozbrzmiała muzyka, szalona i beztroska, tłum ruszył do tańca, a inni zgromadzeni rozmawiali ze sobą wokół wielkiego ogniska, wszyscy wyglądali pięknie i strasznie zarazem, kiedy ich odświętne szaty lśniły w ognistej łunie.
Po jakimś czasie przyszli ludzie z Dharwaru i rozpoczęły się dzikie tańce. Ojciec Kokili złapał ją za rękę, wyprowadził z rzędu i przedstawił rodzicom wybranka. Jego rodzina najwyraźniej zdążyła pogodzić się jeszcze przed świętem, aby móc godnie dopełnić obrządku. Ojca poznała już wcześniej, był przywódcą Dharwaru, miał na imię Shastri. Matki nigdy wcześniej nie widziała, gdyż jej mąż zawsze nakazywał jej zasłaniać twarz, choć w rzeczywistości nie byli aż tak zamożni, aby było to konieczne.
Matka spojrzała na Kokilę ostrym, aczkolwiek przyjaznym wzrokiem. Pasta bindi spływała kobiecie spomiędzy brwi, a jej twarz była spocona w tę gorącą noc. Wyglądała na przyzwoitą teściową. Następnie przyprowadzono wybranka, Gopala, trzeciego syna Shastriego. Kokila skłoniła się sztywno, patrząc na niego z ukosa i nie wiedząc, co tak naprawdę czuje. Miał chudą twarz, wyglądał na energicznego młodzieńca, może lekko skrępowanego — ale tego Kokila nie była pewna. Była wyższa od niego, ale to się mogło jeszcze zmienić.
Po chwili odprowadzono ich z powrotem do ich własnych grup, nie zdążyli zamienić ze sobą ani słowa, nie mieli nic oprócz jednego, nerwowego spojrzenia. Od tamtej chwili nie widziała Gopala przez następne trzy lata. Cały czas wiedziała jednak, że są sobie pisani, i uważała, że tak jest dobrze, że wyjaśniła się kwestia jej zamążpójścia, a ojciec mógł nareszcie przestać się martwić i zacząć traktować ją bez zbędnego pod-denerwowania.
Z czasem Kokila dowiedziała się od plotkujących kobiet nieco więcej na temat rodziny, do której miała dołączyć. Okazało się, że Shastri nie należał do najpopularniejszych przywódców. Ludzie zarzucali mu, że niedawno skazał na banicję kowala z Dharwaru za to, że odwiedził brata, mieszkającego w górach, nie pytając o zgodę przywódcy. Shastri wydał wyrok samowolnie, bez zwoływania panczajatu, Rady Pięciu, która mogłaby rozważyć decyzję o zastosowaniu takiej kary. Poza tym, od momentu odziedziczenia godności przywódcy po swoim zmarłym ojcu, nigdy jeszcze nie zwołał panczajatu. W końcu ludzie zaczęli szemrać za plecami, bo nikomu się nie podobały poczynania Shastriego i jego najstarszego syna, z którym wspólnie zarządzali Dharwarem, niczym bezlitośni zamindarowie, ściągający ogromny haracz z własnych ziem!
Kokila przyjmowała te opowieści bez emocji i nadal większość czasu spędzała z Bihari, która poznawała właśnie zioła, jakich akuszerka używała w lecznictwie. Kiedy razem wychodziły do lasu po chrust, Bihari uważnie przeczesywała runo w poszukiwaniu roślin, które zabierała ze sobą do domu. Słodkogórz rósł na nasłonecznionych polanach, kokoryczka w wilgotnym cieniu, rycynus między korzeniami drzewa saal i tak dalej. Po powrocie do chaty Kokila pomagała miażdżyć suszone zioła albo przygotowywać je na inne sposoby, używając spirytusu i różnych rodzajów oleju. Wspólnie szykowały medykamenty, których Insef używała w akuszerstwie, aby wywoływać skurcze, rozluźniać macicę, uśmierzać ból, otwierać szyjkę macicy lub powstrzymywać krwawienie. Obie dostały od Insef długie listy roślin i części zwierząt, których chciała, aby nauczyły się na pamięć.
— Jestem już stara — zwykła mawiać — mam już trzydzieści sześć lat. Moja matka zmarła w trzydziestym roku życia. Jej matka przekazała jej całą swą wiedzę o tradycyjnej medycynie naturalnej, którą sama posiadła od dai z wioski w południowej prowincji Dravida, gdzie własnością zarządzały kobiety, ona nauczyła moją babkę wszystkiego, o czym wiedzą Dravidanki. Ich wiedza przekazywana jest od zarania przez kolejne pokolenia dai, a wywodzi się od Saraswati, samej bogini nauki, więc nie wolno nam pozwolić, by popadła w zapomnienie. Musicie posiąść tę wiedzę i przekazać ją córkom, aby porody były jak najlżejsze i jak najwięcej niemowląt przeżywało.
Ludzie mówili, że Insef miała wija w głowie (było to wyrażenie używane najczęściej w odniesieniu do ekscentryków, choć matki często sprawdzały uszy swoim dzieciom, jeśli leżało się na trawie. Czasem nawet przepłukiwały im uszy olejem, gdyż wije nienawidzą oleju), czasem mówiła tak szybko, że chyba nikt na świecie nie potrafił mówić szybciej. Trajkotała głównie do siebie, lecz Kokila lubiła jej słuchać.
Insef nie musiała specjalnie przekonywać Bihari o ważności tych spraw. Bihari była żywą i słodką dziewczyną, miała bystry wzrok, który przydawał się w lesie, i doskonalą pamięć do roślin, a do tego była zawsze radosna i dla wszystkich miała dobre słowo. Może była aż nadto wesoła i atrakcyjna, gdyż w tym samym roku, w którym Kokila miał wyjść za Gopala, Shardul, jego starszy brat i najstarszy syn Shastriego, który wkrótce miał zostać jej szwagrem, jednym z tych mężczyzn w rodzinie jej męża, którzy mogli jej rozkazywać, zaczął przyglądać się bliżej Bihari. Później już otwarcie się na nią gapił, cokolwiek by nie robiła, a to nie wróżyło nic dobrego, jako że Bihari była poniekąd nietykalna i nie na wydaniu. Insef robiła wszystko, co w jej mocy, aby ją odizolować. Czas świąt sprzyjał jednak samotnym ludziom do łączenia się w pary, a codzienne życie w wiosce również obfitowało w okazje do ukradkowej wymiany spojrzeń, a nawet do krótkich spotkań. Bihari zaczęła odwzajemniać zainteresowanie Shardula, mimo iż wiedziała, że nie jest na wydaniu. Podobała jej się myśl o normalnym życiu, bez względu na to, jak bardzo stara dai ją przed nim przestrzegała.
Nadszedł w końcu dzień, w którym Kokila poślubiła Gopala i razem z nim przeprowadziła się do Dharwaru. Jej teściowa wydawała się być osobą drażliwą i wycofaną z życia rodzinnego, a Gopal sam w sobie nie okazał się żadną wspaniałą nagrodą. Był to niespokojny człowiek, mający niewiele do powiedzenia, zdominowany przez rodziców, nigdy do końca niepogodzony z ojcem. Z początku próbował tyranizować Kokilę i pomiatać nią, tak jak nim pomiatano, lecz robił to bez przekonania, zwłaszcza po tym, jak odgryzła mu się kilka razy ostrą ripostą. Przywykł do takich zachowań i dzięki temu dość szybko zdołała go sobie podporządkować. Nie przepadała za nim, zawsze wyczekiwała sposobności, żeby urwać się z domu i spotkać w lesie z Bihari i z dai. Prawdę mówiąc, to jedynie Prithvi, drugi syn w rodzinie przywódcy, wydawał się jej sympatyczną osobą. Lecz jego nigdy nie było w domu, już od wczesnego ranka starał się mieć jak najmniej do czynienia ze swoją rodziną, byt małomówny i powściągliwy.
Pomiędzy dwoma wioskami trwał bezustanny ruch, o wiele żywszy, niż Kokila to sobie wyobrażała. Jakoś jednak musiała sobie radzić, więc w tajemnicy przed wszystkimi zażywała przyrządzoną przez starą akuszerkę miksturę, która uniemożliwiała jej zajście w ciążę. Co prawda miała już czternaście lat, ale chciała jeszcze zaczekać.
Wkrótce wszystko zaczęło się psuć. Starej dai znów dawały się we znaki spuchnięte stawy i prawie w ogóle nie mogła się już ruszać, więc Bi-hari musiała przejąć jej obowiązki i odtąd coraz częściej widywano ją w Dharwarze. Tymczasem Shastri i Shardul knuli jakiś spisek, aby zarobić pieniądze, zdradzając całą wioskę. Planowali dogadać się z wysłannikiem zamindara co do zmiany oceny należności podatkowych na jego korzyść, a część zysków zabrać dla siebie. Właściwie to zmawiali się, aby na miejsce prawa hinduskiego wprowadzić Dharwar, muzułmański system podatkowy. Prawo hinduskie w formie religijnych nakazów było święte i uznawało podatek w postaci płodów rolnych nie większy niż jedna szósta plonów, natomiast według kodeksu muzułmańskiego opodatkowaniu mogło podlegać wszystko, co znajdowało się w posiadaniu rolnika, i w głównej mierze zależało to od widzimisię zamindara. W praktyce oba systemy działały bardzo podobnie, jednak stawki muzułmańskie zależały od wielkości plonów i ogólnej sytuacji bytowej i tu właśnie wkraczali Shastri i Shardul. Pomagali zamindarowi w wyliczeniach, ile można by jeszcze wycisnąć od mieszkańców wioski, nie zmuszając ich do głodowania. Kokila leżała w nocy obok śpiącego Gopala i przez uchylone drzwi usłyszała, jak Shastri i Shardul rozpatrują istniejące możliwości.
— Pszenica i jęczmień, dwie piąte, jeśli podlewana naturalnie, jeśli wodą ze studni, wtedy trzy dziesiąte.
— Brzmi nieźle. W takim razie daktyle, winogrona, rośliny zielone i ogrodowe, jedna trzecia.
— Ale z plonów letnich jedna czwarta.
Aby ułatwić im pracę, zamindar w końcu mianował Shardula na qanugo, taksatora wioski, lecz nawet bez tego był on podłym człowiekiem i w dodatku nadal oglądał się za Bihari. Podczas święta Karety zabrał ją do lasu. Z tego, co opowiadała później, Kokila zrozumiała, że Bihari nie miała nic przeciwko. Z lubością opowiadała wszystkie szczegóły.
— Leżałam na plecach, w błocie, padał deszcz i krople spływały mi po twarzy, a on je zlizywał, mówiąc — kocham cię, kocham cię.
— Przecież wiesz, że on cię nigdy nie poślubi — zauważyła zaniepokojona Kokila. — A jego bracia wcale nie będą zadowoleni, jak się o wszystkim dowiedzą.
— O niczym się nie dowiedzą. To było takie namiętne, Kokilo, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić! — Wiedziała, że Kokila nie była zachwycona Gopalem.
— Dobrze, dobrze. Z tego mogą być kłopoty. Czy warto ryzykować dla tych kilku chwil uniesienia?
— Warto! Uwierz mi.
Przez chwilę była taka szczęśliwa, że aż zaczęła śpiewać stare piosenki o miłości, szczególnie tę jedną, którą niegdyś śpiewały razem, jedną z tych starszych.
Często lubię sypiać z kimś
Innym
A najmilej, kiedy mąż wyjechał
Daleko
Nocą deszcz spływa ulicami i wieje wiatr
I nie ma nikogo.
Mimo wszystkich starań i zabiegów Insef, Bihari jednak zaszła w ciążę. Z początku próbowała to ukrywać, lecz kiedy stara dai leżała niemal sparaliżowana, to ona musiała odbierać wszystkie porody. W ten sposób jej stan został szybko zauważony. Ludzie poskładali sobie to, co widzieli i zasłyszeli. Rozpowiadali, że to Shardul zrobił jej dziecko. W tym czasie żona Prithviego zaczęła rodzić, więc Bihari udała się do niej i odebrała poród. Dziecko, chłopiec, zmarło kilka minut po porodzie. Kiedy wyszli przed dom, Shastri uderzył Bihari w twarz i nazywał ją czarownicą i dziwką.
Kokila dowiedziała się o tym dopiero podczas wizyty w domu Pri-thviego, od jego żony, która twierdziła, że poród odbył się szybciej niż ktokolwiek się spodziewał i że wątpi, aby Bihari popełniła jakiś błąd. Kokila pośpieszyła do chaty dai, gdzie zastała przygarbioną i połamaną staruszkę, dyszącą między nogami Bihari, próbującą wydobyć dziecko na zewnątrz.
— Poroniła! — wyjaśniła Kokili.
Kokila z miejsca wszystkim się zajęła, robiąc to, co kazała jej dai.
Całkowicie zapomniała o swojej rodzinie, w końcu zapadł zmierzch i dopiero wtedy przypomniała sobie coś i aż krzyknęła:
— Muszę już iść!
— Idź, wszystko będzie dobrze — wyszeptała Bihari. Kokila pobiegła przez las w stronę Dharwaru. Kiedy dotarła do domu, bez słowa dostała w twarz od teściowej, co było tylko wstępem przed Gopalem, który uderzył ją pięścią w ramię, zabronił wchodzić do lasu i pojawiać się w Sivapurze. Był to wręcz śmieszny zakaz, biorąc pod uwagę ich warunki bytowe. Jak zatem mam ci przynosić wodę? — już miała pytać Kokila, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język. Stała i masowała ramię, wbijając w teściową i męża swój szyderczy wzrok, do momentu aż stwierdziła, że są już na tyle przerażeni, że nie będą jej więcej bić.
Później już tylko mierzyła posępnym wzrokiem podłogę, posprzątała po obiedzie, jaki sobie nieudolnie przyrządzili podczas jej nieobecności — nawet zjeść porządnie bez niej nie umieli. Nigdy nie zapomni tej wściekłości, jaką do nich wtedy zapałała.
Następnego ranka, jeszcze przed świtem, wymknęła się z domu, zabierając ze sobą dzbany na wodę, i pośpieszyła przez szary i wilgotny las. Spadające liście pokrywały każde jego piętro, od runa aż po wysoki baldachim z koron drzew. Dobiegła do chaty dai wystraszona i zdyszana.
Bihari i jej dziecko zmarli. Bihari nie żyła, a stara dai leżała wyciągnięta na swoim sienniku, dysząc z bólu i z wycieńczenia po wszystkich zabiegach, jakie niedawno wykonała. Wyglądała, jakby w każdej chwili sama miała zgasnąć i opuścić ten świat.
— Odeszli godzinę temu — powiedziała. — Dziecko powinno było przeżyć, nie wiem, co się stało, Bihari bardzo krwawiła, próbowałam zatamować krew, ale nie mogłam dosięgnąć…
— Naucz mnie przyrządzać truciznę. — Co?
— Naucz mnie przyrządzać silną truciznę, której mogłabym użyć. Wiem, że się na tym znasz. Naucz mnie przyrządzać najsilniejszą truciznę, jaką znasz, w tej chwili!
Staruszka odwróciła głowę do ściany, płacząc. Kokila mocnym ruchem przekręciła ją w swoją stronę i krzyknęła:
— Naucz mnie!
Insef spojrzała na dwa ciała leżące pod rozłożonym sari. Nie było już nikogo więcej do zawiadomienia. Kokila już uniosła rękę, aby zacząć jej grozić. Powstrzymała się jednak i rzekła:
— Proszę cię! Muszę to wiedzieć.
— To zbyt niebezpieczne.
— Na pewno nie aż tak, jak zasztyletowanie Shastriego.
— Z pewnością.
— Utopię w nim ostrze, jeśli mi nie powiesz. A wtedy spalą mnie na stosie.
— Zrobią to, jeśli go otrujesz.
— Nikt się nie dowie.
— Pomyślą, że ja to zrobiłam.
— Wszyscy wiedzą, że nie możesz się ruszać.
— To nie ma znaczenia, w takim razie pomyślą, że ty to zrobiłaś.
— Zrobię to bardzo sprytnie, uwierz mi. Będę wtedy u swoich rodziców.
— To nie ma znaczenia. I tak będą nas obwiniać. A Shardul jest jeszcze gorszy od Shastriego, dobrze o tym wiesz.
— Naucz mnie!
Kobieta przez dłuższą chwilę wpatrywała się w jej oczy, po czym przewróciła się na drugi bok i otworzyła koszyk z robótkami ręcznymi. Pokazała Kokili małą ususzoną roślinkę i kilka jagód.
— To jest szalej jadowity, a to nasiona rycynusa. Zmiel liście szaleju na pastę i dodaj do niej nasiona tuż przed podaniem. Jest gorzkie, ale nie trzeba dużo. Aby zabić, wystarczy dodać szczyptę do pikantnej potrawy. Ostrzegam cię jednak, że efekty nie przypominają niestrawności i ewidentnie wskazują na otrucie.
Kokila przyglądała się wszystkiemu uważnie i snuła swój plan. Shastri i Shardul nadal pracowali dla zamindara, a z każdym kolejnym miesiącem przybywało im wrogów. Zaczęła też krążyć plotka, że w nocy podczas Gauri Hunnime, święta kobiet, kiedy czci się podobizny Siwy i Parvati zrobione z błota, Shardul zgwałcił w lesie kolejną dziewczynę.
Tymczasem Kokila nauczyła się na pamięć planu ich dnia powszedniego. Shastri i Shardul bez pośpiechu jedli śniadanie, po czym Shastri przyjmował petentów w pawilonie między ich domem a studnią, a Shardul siedział przed domem i zajmował się rachunkami. Podczas południowych upałów ucinali sobie drzemkę lub przyjmowali gości na werandzie, wcinającej się w las od północnej strony. Popołudniami najczęściej zjadali lekki posiłek, leżąc na kanapach, jak mali zamindarowie, później szli z Gopalem lub jednym z dwóch wspólników na targ, gdzie do zachodu słońca „robili interesy”. Do wioski wracali, pijąc po drodze albo będąc już pijanymi. Rozbijali się rozweseleni, przychodząc o zmroku na obiad. To była żelazna rutyna, jaka zresztą panowała w każdej wiosce.
Kokila dopracowywała swój plan podczas samotnych spacerów do lasu po chrust, kiedy większość czasu spędzała na poszukiwaniach szaleju i nasion rycynusa. Można było je znaleźć w najwilgotniejszej i najbardziej zacienionej części lasu, gdzie zaczynało się bagno. Tam kryły się najbardziej niebezpieczne stworzenia, od moskitów po tygrysy. Jednak w południe większość takich zwierząt odpoczywała. Podczas upalnych miesięcy wszystko, co żywe, wydawało się spać w południe, nawet leniwie zwisające z drzew pnącza. Owady bzyczały w sennej ciszy, a dwie trujące rośliny zajaśniały przed nią w nikłym świetle jak zielone lampiony. Zmówiła jeszcze modlitwę do Kali i wyrwała je, czując rozrywające ją od wewnątrz cierpienie. Zmiażdżyła w garści strąk rycynusa, by wydobyć zeń nasiona, które razem z drugim ziołem wepchnęła od razu za pas swego sari, a następnie ukryła w lesie, niedaleko domu, tuż obok wychodka. Było to na dzień przed świętem Durga Pudża. Tamtej nocy nie mogła spać, miała tylko krótkie, urwane sny, w których przychodziła do niej Bihari i pocieszała ją.
— Źle rzeczy zdarzają się w każdym życiu — mówiła Bihari — nie można się z tego powodu złościć.
W jednym ze snów było coś jeszcze, lecz po przebudzeniu obraz rozmył się i znikł. Kokila poszła do swojej kryjówki po części roślin. Liście szaleju wrzuciła do tykwy i ucierała wściekle na miazgę. Tykwę i kamień cisnęła w kępy paproci, a pastę nałożoną na liść zaniosła w dłoni do domu Shastriego, gdzie czekała na popołudniową drzemkę mężczyzn. Ten dzień ciągnął się w nieskończoność. Po jakimś czasie dorzuciła do pasty drobne nasiona i posmarowała miksturą placki zbożowe, przygotowane dla Shastriego i Shardula na popołudniową przekąskę. Zaraz po tym wybiegła z domu prosto w las, a serce wyrywało się z jej piersi jak spłoszony jeleń, który przed nią umykał. Biegła tak jak i on, w oszalałym tempie, przerażona tym, co zrobiła, może aż nazbyt podobna do zwierzęcia, gdyż nagle wpadła w sidła, zastawione przez mężczyznę z Bhadrapuru. Zanim znalazł ją, oszołomioną i miotającą się w zaciśniętych linkach, z resztkami trującej pasty na palcach, i zabrał do Dharwaru, Shastri i Shardul już nie żyli. Prithvi został nowym dowódcą wioski, a Kokilę okrzyknięto wiedźmą i trucicielką i zabito na miejscu.
Z powrotem w bardo Kokila i Bihari siedziały obok siebie na czarnej podłodze wszechświata w oczekiwaniu na sąd.
— Znów ci się nie udało — powiedziała Bihari, będąca jednocześnie Boldem, Bel i Borondi, i wieloma innymi swoimi wcieleniami, którymi była do momentu swoich prawdziwych narodzin na początku Kali-yuga, Czasu Zniszczenia, czwartej z czterech er, kiedy to powstała z nicości jako nowa dusza, w wyniku erupcji Bytu z Niebytu. To cud, wymykający się wszelkim próbom eksplikacji w ramach naturalnych praw, a zarazem wskazujący na istnienie jakiegoś wyższego świata, może nawet wyższego od świata dewów, którzy zasiadali teraz na podwyższeniu i przyglądali się im. To świat, do którego wszyscy instynktownie pragnęli powrócić. Bihari mówiła dalej:
— Dharmy nie można przejść na skróty, musisz nad nią pracować krok po kroku, dawać z siebie wszystko w każdej nadarzającej się sytuacji. Nie da się tak po prostu wskoczyć do nieba.
— Mam to gdzieś — odpowiedziała Kokila, wykonując nieprzyzwoite gesty w stronę bóstw. Nadal była tak wściekła, że mogła toczyć pianę z ust. Przerażona płakała i wycierała nos wierzchem dłoni.
— Będę przeklęta za to, co zrobiłam.
— Owszem, będziesz. To właśnie dlatego zawsze gdzieś się zawieruszasz i dlatego, będąc na świecie, nigdy nie rozpoznajesz swojej jati. Powiedz, dlaczego wciąż wyrządzasz krzywdę swojej rodzinie? Czyż nie wiesz, że razem wznosimy się i upadamy?
— Nie wiem, dlaczego tak jest.
W tej chwili odbywał się sąd nad Shastrim, który klęczał z rękami złożonymi w błagalnym geście.
— Jego powinno się wysiać do piekieł! — krzyknęła Kokila w stronę czarnego bóstwa — w najniższe i najstraszniejsze kręgi piekielne.
Bihari potrząsnęła głową.
— Wszystko odbywa się krok po kroku, tak jak powiedziałam. Posuwamy się małymi krokami, w górę lub w dół. Myślę, że to ty zostaniesz zesłana na dól za to, co zrobiłaś.
— To było sprawiedliwe! — krzyknęła Kokila. — Wzięłam sprawiedliwość w swoje ręce, ponieważ wszyscy inni się bali! I gdyby trzeba było zrobić to ponownie, zrobiłabym to! — Krzyczała w górę, ku czarnemu bóstwu. — Sprawiedliwość, przeklęta sprawiedliwość!
— Cicho bądź! — odezwała się stanowczo Bihari. — Będziesz miała swoją okazję. Nie chcesz chyba powrócić jako zwierzę?
Kokila spojrzała na nią gniewnie i odparła:
— Przecież my jesteśmy zwierzętami, nie zapominaj o tym — zamach nęła się, aby uderzyć Bihari w ramię, lecz jej dłoń przeniknęła przez ciało Bihari, co poniekąd ostudziło jej zapał. Znajdowały się w świecie dusz, to było pewne. — Zapomnij o tych bogach — warknęła. — Potrzeba nam sprawiedliwości i jeśli trzeba będzie, to wzniecę bunt choćby i tutaj, w bardo!
— Wszystko po kolei — powiedziała Bihari — krok za krokiem. Najpierw postaraj się rozpoznać swoją jati i zadbać o nią, a później działaj dalej.
Tygrysica Kya przemierzała wysokie trawy z pełnym żołądkiem i futrem wygrzanym w słońcu. Trawy, jak zielona ściana, napierały na jej tułów z każdej strony. Wierzchołki roślin falowały na lekkim wietrze, przysłaniając błękit nieba nad głową tygrysicy, a strzeliste źdźbła wyrastały promieniście z ogromnych kęp i zaginały się u szczytu. Kępy rosły gęsto, a tygrysica, znajdując przy ziemi wąskie prześwity między nimi, brnęła do przodu. W końcu doszła do granicy traw, za którą znajdowała się rozległa parkowa esplanada, wypalana co roku przez ludzi. Wypasały się tu łaciate indyjskie jelenie, dzikie świnie i antylopy, szczególnie antylopy nilghai.
Tego ranka stała tam samotna łania wapiti i skubała trawę. Kya potrafiła naśladować odgłosy kozła wapiti — kiedy była rozgrzana robiła to ot tak sobie, lecz tym razem tylko czekała. Łania musiała coś zwietrzyć, gdyż po chwili uciekła. Na otwartą przestrzeń zabłąkał się teraz młody gaur o kasztanowym umaszczeniu i białych skarpetach. Kiedy zaczął się zbliżać, Kya podniosła przednią łapę, wyprostowała ogon, zachwiała się w przód i w tył, łapiąc równowagę. Po chwili zerwała się z wyrzuconym do góry ogonem i przecięła polanę serią pięciometrowych susów, porykując donośnie. Dopadła gaura, obaliła go na ziemię, zacisnęła kły na gardle i zadusiła.
Jadła, zwycięska.
Jej kol-bal, szakal, którego wygnano z watahy, kręcił się gdzieś w pobliżu, ukazywał swój brzydki pysk po drugiej stronie polany i szczekał. Warknęła na niego, na co on cofnął się i schował łeb w trawie.
Kiedy najadła się do syta, poczłapała w dół zbocza. Kol-bal i kruki dokończą gaura.
Doszła do rzeki. Powierzchnia płytkiego rozlewiska usiana była wysepkami, na których rosły miniaturowe dżungle, z własnymi baldachimami koron drzew shisham i saal. Na niektórych z nich miała swoje legowiska, w wyleżanych zaroślach, wśród pnączy i chaszczy, pod krzewami tamaryszku, którego gałęzie zwisały nad rozgrzanym piaskiem brzegów strumienia. Stąpając po gładkich kamieniach, tygrysica doszła do wody, pochyliła łeb i piła. Następnie weszła w bród i stanęła, czując, jak jej futro faluje w wartkim nurcie. Woda była przejrzysta i nagrzana. Na piaszczystym brzegu liczne zwierzęta zostawiły odciski łap i kopyt, a okoliczne trawy woniały ich zapachami: przychodziły tu wapiti i piżmowiec, szakal i hiena, nosorożec i gaur, świnia i kolczatka, niemal cala wioska, lecz w zasięgu wzroku nie było nikogo. Przeszła w bród na jedną z wysepek i ułożyła się w zacienionym legowisku, wymoszczonym w trawie. Krótka drzemka. Żadnych młodych w tym roku, nie trzeba polować przez najbliższy dzień, może dwa. Kya ziewnęła szeroko i donośnie, po czym zasnęła, zapadając w ciszę, którą tygrysy pulsują w dżungli.
Śniło jej się, że była małą, brązową, wiejską dziewczynką, jej ogon drgnął, kiedy poczuła ciepło domowego paleniska, miłość fizyczną twarzą w twarz, urazy po ciskanych w nią kamieniach. Zamruczała przez sen i wyszczerzyła kły. Poczuła strach, który wyrwał ją ze snu, wstała i ułożyła się z powrotem, próbując znów zasnąć.
Jakieś hałasy przywołały ją na powrót do świata. Ptaki i małpy rozprawiały o zbliżających się z zachodu ludziach, którzy płynęli tu z nurtem rzeki. Kya wstała, pośpiesznie opuściła swoją wyspę i znikła wśród najgęstszych okolicznych traw, tuż za kolejnym zakrętem rzeki. Ludzie mogli być niebezpieczni, zwłaszcza w grupie, w pojedynkę byli bezradni, wystarczyło tylko wybrać odpowiedni moment i zaatakować od tyłu. Natomiast grupa ludzi potrafiła zapędzać zwierzęta w pułapki i zasadzki. Taki koniec spotkał już niejednego tygrysa. Widziała je później, obdarte ze skóry i z obciętą głową. Kiedyś ujrzała tygrysicę, która próbowała wspiąć się na drewniany słup, aby zdobyć położone na szczycie mięso, poślizgnęła się na tłustej plamie i spadła na drewniane kolce, ukryte w liściach. Takie rzeczy robili ludzie.
Dziś jednak nie brzmiały żadne bębny, okrzyki ani dzwonki. Poza tym już za późno na polowania. To musieli być podróżni. Kya prześlizgnęła się dyskretnie przez trawy, łapała w nozdrza wiatr i nasłuchiwała. Posuwała się w kierunku rozległej polany, wśród wysokich traw, skąd miała najlepszy widok na płytką zatoczkę.
Ułożyła się na zgniecionej kępie trawy i spod przymrużonych powiek obserwowała, jak przepływają.
W dole, przy brzegu dostrzegła też innych ludzi, rozproszonych po lesie, leżących i czekających na tych, którzy mieli się pojawić.
Kiedy ich obserwowała, kolumna ludzi wpłynęła do zatoki, a ci schowani między drzewami wyskoczyli ze swoich kryjówek i krzycząc, wypuszczali w stronę tamtych strzały. Wyglądało to na wielkie polowanie. Kya przyczaiła się i obserwowała uważnie, kładąc po sobie uszy. Już kiedyś widziała taką scenę, zaskoczyła ją wtedy ogromna liczba zabitych. Wtedy też po raz pierwszy spróbowała ludzkiego mięsa, tamtego lata miała do wykarmienia bliźnięta. Bez wątpienia ludzie byli najgroźniejszymi stworzeniami w dżungli, oprócz słoni oczywiście. Zabijali bez skrupułów, tak jak czasami robił to kol-bal. Bez względu na to, co się dalej stanie, i tak pozostanie tu dużo mięsa. Kya ukryła się nieco bliżej i bardziej teraz nasłuchiwała, niż się przyglądała. Okrzyki, piski i wrzaski, ryk, nawoływanie, dźwięk trąb, szczęk śmiercionośnej stali. Coś jakby odgłosy zwycięskiego finału jednego z jej polowań, z tym że zwielokrotnione.
W końcu zgiełk ucichł i myśliwi rozeszli się. Po długiej chwili w dżungli na powrót zapanowała głęboka cisza. Kya powstała i rozejrzała się. W powietrzu unosiła się woń krwi, z pyska pociekła jej ślina. Martwe ciała leżały po obu brzegach rzeki, zaplątane w roślinność, inne zalegały na płyciźnie. Tygrysica stąpała ostrożnie, jedno z większych ciał zaciągnęła do cienia i tam zjadła część. Nie była głodna. Usłyszawszy hałas, umknęła zwinnie w cień, sierść zjeżyła się jej na grzbiecie, rozglądała się bacznie w poszukiwaniu źródła dźwięku, który przypominał odgłos łamanej gałęzi. Po chwili usłyszała kroki. To człowiek. Jeszcze stoi. Ocalały.
Kya odprężyła się i jako że była już nasycona, podeszła do człowieka z ciekawości. Kiedy ją ujrzał, odskoczył gwałtownie do tyłu, a właściwie ciało zrobiło to bez jego woli. Stał teraz i patrzył na nią wzrokiem, jaki miały ranne zwierzęta, pogodzone ze swoim losem. Choć ten wznosił jeszcze oczy ku niebu, jakby mówił: co gorszego mogłoby mnie jeszcze dzisiaj spotkać, albo: tylko nie to. Wyraz jego twarzy był taki sam jak młodych dziewcząt, którym przyglądała się, jak zbierały chrust w lesie, kiedy z pełnym żołądkiem wychodziła im naprzeciw. Ludzie, którzy zasadzili się na grupę tego człowieka, nadal obstawiali szlak do najbliższej wioski. Wkrótce znajdą go i zabiją.
On spodziewał się, że zrobi to tygrysica. Ludzie zawsze są tacy pewni siebie, tacy pewni, że rozpracowali już cały świat i uczynili się jego władcami. Niestety, dzięki swoim śmiesznym kolumnom cyfr i strzałom często mieli rację. Był to jeden z wielu powodów, dla których ich zabijała, jak to miała w zwyczaju robić. Prawdę mówiąc, człowiek należał do mizernych łupów, co jednak nie było najważniejsze. Wiele tygrysów zginęło, próbując dobrać się do wyśmienitego mięsa jeżozwierza, ludzie natomiast smakowali dziwnie, choć biorąc pod uwagę ich dietę, nie było się czemu dziwić.
Ten człowiek na pewno by się zdziwił, gdyby mu teraz pomogła. Podeszła spokojnie do jego nogi, podczas gdy on trząsł się i szczękał zębami. Po chwili oprzytomniał i wrócił do siebie, a ona nosem zarzuciła sobie jego dłoń na głowę, pomiędzy uszy. Stała nieruchomo, czekając, aż ją pogłaszcze, potem poruszyła się, aby mógł pogłaskać jej grzbiet. Stała tuż przy nim, zwrócona w tę samą stronę co on. Następnie z wolna zaczęła iść, a jej tempo wskazywało, że chce, aby szedł za nią. I rzeczywiście, ruszył z miejsca, gładząc jej grzbiet z każdym krokiem.
Przeprowadziła człowieka przez las. Promienie słońca przebijały przez gęste korony drzew i padały prosto na nich. Nagle spośród drzew, ze szlaku w oddali, dobiegł ich hałas, stukot i głosy, poczuła dłoń zaciskającą się na jej futrze. Zatrzymała się i nasłuchiwała. Były to odgłosy ludzkich myśliwych. Wydala z siebie cichy pomruk, warknęła głęboko, po czym ryknęła donośnie.
Martwa cisza dookoła. Ludzie najwyraźniej nie zorganizowali nagonki, więc nie było szans, aby ją znaleźli. Po chwili wiatr przyniósł z oddali odgłosy ludzi, uciekających w popłochu.
Droga była wolna. Dłoń człowieka uczepiła się futra między jej łopatkami. Kya odwróciła łeb i trąciła nosem jego rękę. Puścił. O wiele bardziej bal się teraz innych ludzi niż jej, która wykazywała tak wielkie zrozumienie. Człowiek przypominał jej bezbronne kocię, choć był znacznie szybszy. Jej matka nosiła ją, chwytając zębami za ten sam fałd skóry między łopatkami, za który i on chwycił, nawet użył podobnej siły jak ona, jakby sam kiedyś był matką tygrysicą.
Wolnym krokiem zaprowadziła człowieka do następnej zatoczki, przeszła na drugi brzeg, po czym posuwała się wzdłuż jednego z jelenich szlaków. Wapiti były większe od ludzi, więc szlak był wygodny. Zabrała go do znanego sobie przejścia do wąwozu, który przecinał tutejszą okolicę. Był to wąski jar, o stromych, granitowych zboczach, a jego dno można było osiągnąć jedynie w kilku miejscach. To było jedno z nich. Poprowadziła go na dno wąwozu i dalej w dół strumienia, do wioski, w której ludzie pachnieli podobnie jak on. Człowiek musiał iść dość szybko, aby dotrzymać jej kroku, a ona nie zwalniała. Jako że upał panował już od wielu dni, dno wąwozu wyściełały tylko wodne oczka, a woda ze źródeł spływała leniwie po porośniętym paprociami zawalisku. Idąc dnem jaru i potykając się o kamienie, zamyśliła się, przypomniała jej się chata na skraju wioski, do której się zbliżali, chata, która pachniała niemal identycznie jak ten człowiek. Przeprowadziła go przez gęsty zagajnik palm daktylowych, potem minęli jeszcze gęstszy bambusowy las. Zielone krzewy śliwy jawajskiej rosły na ścianach wąwozu razem z ciernistymi drzewkami jujuby, na których złociły się jaskrawopomarańczowe owoce. Prześwit między wonnymi zaroślami poprowadził ich w górę i na zewnątrz wąwozu. Coś zwietrzyła w powietrzu. Samiec tygrysa był tutaj całkiem niedawno, spryskał swoim zapachem wyjście z wąwozu, oznaczając swoje terytorium. Wydała zdławiony pomruk, człowiek znów uczepił się futra między jej łopatkami, aby pomóc sobie we wspinaczce.
Znów znaleźli się na zalesionych wzgórzach, które otaczały jar z każdej strony. Pięli się zakosami pod górę. Tygrysica wielokrotnie pozwalała człowiekowi wesprzeć się na swoim grzbiecie. On najwyraźniej wolałby obejść wzgórze lub zejść bezpośrednio do wioski, a nie iść pod górę i dookoła niej. Wystarczyło jednak, że kilka razy szturchnęła go mocniej nosem, aby porzucił swoje plany i poszedł za nią bez sprzeciwu.
Poprowadziła go przez ruiny starej fortecy na wzgórzach. Zarośnięte bambusem miejsce omijali szerokim łukiem. Tam kilka lat z rzędu Kya miała zimowe legowisko. Tam też rodziła młode, nieopodal ludzkiej wioski, w ludzkich ruinach. Tutaj samce im nie zagrażały. Człowiek rozpoznał miejsce i uspokoił się. Szli prosto przed siebie, zmierzając ku tyłom wioski.
Idąc tempem człowieka, droga wydawała się bardzo długa. Jego ciało chwiało się na boki, teraz dokładnie widziała, jak trudno chodzić na dwóch nogach. Ani chwili odpoczynku, ciągłe łapanie równowagi, upadanie do przodu i podtrzymywanie się, jakby stale przechodziło się po pniu przerzuconym na drugą stronę rwącego strumienia. Chwiał się zupełnie jak małe tygrysiątko, ślepe i wilgotne.
W końcu dotarli do skraju wioski, gdzie pole jęczmienia dojrzewało w popołudniowym słońcu. Zatrzymali się przy brzegu wysokich traw pod drzewami sal. Na polach z jęczmieniem znajdowały się głębokie bruzdy, które ludzie wypełniali wodą. Sprytne małpy z nich były, przechodzące przez życie na palcach i ciągle łapiące równowagę.
Na widok pola wycieńczona istota ludzka spojrzała w niebo i rozejrzała się dokoła. Teraz on ją poprowadził. Okrążyli razem pole i podeszli tak blisko wioski, jak Kya nigdy sama nie ośmieliłaby się zapuścić, nawet w tym miękkim, popołudniowym światłocieniu, który gwarantował najlepszy kamuflaż, czyniąc jej futro niemal niewidzialnym na tle traw. Kiedy poruszała się odpowiednio szybko, wyglądała jak część krajobrazu, drżąca w gorącym powietrzu. Teraz jednak musiała trzymać powolne tempo. Wymagało to od niej dużo odwagi, a trzeba wiedzieć, że są dwa rodzaje tygrysów, odważne i płochliwe, Kya była jednym z odważniejszych.
W końcu zatrzymali się. Przed nimi, pod drzewem figowym stała chata. Człowiek wskazał ją tygrysicy. To był jego dom, wiedziała to. Wyszeptał coś w swoim języku, przytulił ją na pożegnanie i odszedł w stronę chaty. Kiedy stanął w drzwiach, z wnętrza dobiegły ją krzyki, kobieta i dwoje dzieci wyszło człowiekowi na spotkanie i zaczęli go obejmować. Po chwili, ku wielkiemu zdziwieniu tygrysicy, ciężkim krokiem z chaty wyszedł stary człowiek i uderzył młodszego kilkakrotnie po plecach.
Tygrysica przyczaiła się i obserwowała.
Stary człowiek zabronił młodszemu wejść do chaty, więc kobieta i dzieci wyniosły mu pożywienie na zewnątrz. Po jakimś czasie mężczyzna skulił się na ziemi i zasnął.
Przez kilka kolejnych dni młody człowiek był w niełasce u starego, choć nadal przynoszono mu z chaty jedzenie, a on sam pracował na okolicznej roli. Kya pozostawała przez ten czas w pobliżu i obserwowała jego tryb życia, który był dla niej całkiem obcy. Sądziła nawet, że człowiek zapomniał o niej albo nie chciał ryzykować zapuszczania się w dżunglę, aby ją odnaleźć. Być może po prostu stwierdził, że już dawno sobie poszła — kto wie.
Jakież było jej zdziwienie, kiedy pewnego zmierzchu człowiek wyszedł, trzymając w wyciągniętych rękach tuszę ptaka oskubaną, ugotowaną i pozbawioną kości. Podszedł prosto do niej i ściszonym, lecz pełnym szacunku głosem pozdrowił ją, po czym złożył swój dar. Jego ruchy były niepewne, on sam był wystraszony. Nie wiedział, że kiedy jej wąsy leżą po sobie, wtedy jest odprężona i spokojna. Podarowany smakołyk pachniał gorącymi sokami z domieszką jakiejś innej nuty zapachowej, gałki muszkatołowej, lawendy. Delikatnie ujęła mięso i odłożyła na bok, by ostygło. Spróbowała przez przypadek odrobinkę, kiedy gorący sok kapnął jej na język. Bardzo dziwnie pachnące mięso. Przeżuła je, mrucząc głęboko, i przełknęła. Człowiek wypowiedział jakieś słowa na pożegnanie, następnie wycofał się między drzewa i wrócił do chaty.
Od tamtej chwili pojawiała się w okolicy mniej lub bardziej regularnie w porze, kiedy jasna aureola brzasku wyzierała ponad horyzont, wtedy też wychodził do pracy. Czasem wychodził nieco później, niosąc dla niej jakiś podarek, resztki mięsne albo jakiś lepszy kąsek, może nie aż tak wykwintny jak tamten ptak, lecz za to o wiele smaczniejszy; zwykłe surowe kawałki mięsa — jednak wiedział, co lubiła. Człowiek spał przed chatą, więc jednej chłodnej nocy Kya zakradła się bliżej, owinęła się wokół niego i usnęła. Odeszła dopiero z pierwszym blaskiem świtu. Małpy mieszkające na okolicznych drzewach były oburzone i zgorszone jej zachowaniem.
Niedługo potem stary człowiek znów pobił młodszego, tym razem na tyle mocno, że krew poszła mu z ucha. Kya pobiegła wtedy do ruin na wzgórzu, rycząc i ryjąc ziemię pazurami. Wielkie drzewo mahua, rosnące na stoku, obsypane było gęstym kwieciem, które unosiło się z najmniejszym podmuchem wiatru. Kya zjadła z ziemi kilka mięsistych, odurzających płatków, wróciła na obrzeża wioski i próbowała zwietrzyć w powietrzu trop starca. W końcu znalazła go na drodze, prowadzącej od zachodu. Spotkał się tam z innymi mężczyznami, bardzo długo ze sobą rozmawiali, pili sfermentowane napoje, upijali się, a on śmiał się jak kol-bal.
Kiedy wracał do domu, Kya rzuciła się na niego i przegryzła mu szyję. Zjadła też część wnętrzności, próbując raz jeszcze tych wszystkich dziwnych smaków. Ludzie jedli tak dziwaczne rzeczy, że aż później sami dziwnie smakowali, bogato i różnorodnie, nieco podobnie jak pierwszy dar, który przyniósł młody człowiek. Był to smak, którym ich ciała przesiąkły i być może ona też już go nabyła.
Kya usłyszała zbliżających się ludzi i postanowiła uciec. Później słyszała już tylko okrzyki przerażenia, a po chwili niepokoju w ludzkich głosach zaczęła pobrzmiewać nuta triumfu czy raczej nabożnej radości, jaką często słyszy się w głosie małp, przekazujących złe wieści o wydarzeniach, które w żadnym stopniu ich nie dotyczą.
Nikt się nie zatroszczył o starca — odszedł samotnie jak samiec tygrysa, nawet w jego własnej chacie nikt go nie żałował. Rozpaczano nie z powodu jego śmierci, lecz z przerażenia, że w okolicy czaił się tygrys ludożerca. Tygrysy, które nauczyły się gustować w ludzkim mięsie, były bardzo niebezpieczne. Zwykle były to matki, mające problemy z wykarmieniem młodych, albo starsze samce, które strata kłów zmuszała do polowań na łatwą zdobycz. Z pewnością teraz rozpocznie się w wiosce kampania przeciwko niej. Mimo to nie żałowała, że zabiła, wręcz przeciwnie, skakała między drzewami i poprzez cienie, jak młoda tygrysica zaczynająca samodzielne życie, oblizywała się i ryczała. Kya, Królowa Dżungli!
Następnym razem kiedy przyszła odwiedzić młodego człowieka, przyniósł jej duży kawałek surowej koźliny, po czym klepnął ją delikatnie w nos i zaczął mówić bardzo poważnym tonem. Ostrzegał ją przed czymś i bał się, że nie docierają do niej szczegóły, których rzeczywiście nie rozumiała. Kiedy przyszła do niego po raz kolejny, już z daleka krzyczał na nią, a nawet rzucał w nią kamieniami, ale było już za późno. Zahaczyła o rozciągniętą przy ziemi linkę, zwalniającą cięciwy dwóch naciągniętych i załadowanych łuków. Jej ciało przeszyły zatrute strzały i padła na miejscu.
Ciało tygrysicy wnosiło do wioski czterech silnych mężczyzn, sapiąc i dysząc pod ciężarem jej cielska, przywiązanego za łapy do świeżo ściętego bambusa. Bistami zrozumiał: Bóg jest wszędzie. Niech wszystkie jego dziewięćdziesiąt dziewięć imion jaśnieje i przepełnia nasze dusze. On nie każe zabijać. Stojąc w drzwiach chaty starszego brata, Bistami krzyczał przez łzy:
— To była moja siostra, moja kuzynka! To ona mnie uratowała przed hinduskimi rebeliantami, nie powinniście byli jej zabijać! Ona nas wszystkich chroniła!
Nikt go oczywiście nie słuchał.
To właśnie Kyę wszyscy oskarżyli o zabicie starszego brata Bistamiego. On jednak bez wahania oddałby jego życie za życie tego tygrysa.
Wbrew samemu sobie poszedł za procesją, zmierzającą do centrum wioski. Wszyscy pili rakszi, a bębniarze wynosili z chat bębny i wybijali na nich radosne rytmy:
— Kya Kya Kya Kya, odejdź od nas, odejdź!
Rozpoczęło się Święto Tygrysa. Dalsza część dnia, a być może i następny, upłynie na tańcach i zabawach. Spalili jej wąsy, aby upewnić się, że w innym świecie jej dusza nie wejdzie w zabójcę. Wąsy były trujące. Jeden z nich, zmiażdżony i zmieszany z tygrysim mięsem, mógł zabić dorosłego człowieka, natomiast cały wąs wetknięty w świeży pęd bambusa wywoływał cysty u tego, kto go zjadł, i sprowadzał powolną śmierć — tak przynajmniej mówiono. Hipochondryczni Chińczycy wierzyli w nadprzyrodzone działanie niemal wszystkiego, łącznie z częściami ciała tygrysa. Większość z ciała tygrysicy zostanie oszczędzona i zabrana na północ przez wędrownych handlarzy, a skóra na pewno trafi do zamindara.
Bistami usiadł na zakurzonej drodze nieopodal centrum wioski. Nie miał nikogo, komu mógłby się wytłumaczyć. Zrobił wszystko, co mógł, aby ostrzec i odstraszyć tygrysicę. Nie zwracał się do niej per Kya, lecz per pani, a najczęściej Pani Trójca, jak ludzie z okolicznych wiosek zwykli mówić o tygrysach podczas pobytu w dżungli, aby ich przypadkiem nie obrazić. Składał jej dary i sprawdzał, czy znamię na jej czole nie układało się w literę „s”, co znaczyłoby, że bestia jest półtygrysem i w chwili śmierci, w nagrodę za dobro, jakie uczyniła, przekształci się w człowieka. Tak się jednak nie stało, a na jej czole nie było śladu żadnej litery, tylko kształt ptaka w locie. Zawsze utrzymywał z nią kontakt wzrokowy i zachowywał spokój, a ona uratowała mu życie. Wszystkie znane mu historie o przyjaznych tygrysach — o tym, który odprowadził do wioski dwoje zagubionych dzieci, o tym, który pocałował w policzek śpiącego myśliwego, bladły przy tym, co przydarzyło mu się osobiście, choć dzięki opowieściom wiedział, jak najlepiej się zachować. Tygrysica była jego siostrą, a on teraz smucił się po jej stracie.
Mieszkańcy wioski zabrali się do ćwiartowania zdobyczy. Bistami opuścił wioskę, nie mógł patrzeć na tę scenę. Jego brutalny starszy brat nie żył, pozostali jego krewni, tak samo jak i tamten, nie popierali sufickich zainteresowań Bistamiego. „Wzrok podniesiony wysoko, skierowany ku wysokim, którzy widzą dalej”. Niestety, teraz był tak daleko od swych mędrców, że właściwie nic nie widział. Pamiętał jednak dokładnie słowa swojego sufickiego mistrza, Tustariego, który przed odejściem z Allahabadu rzekł mu: W swoim sercu pozostawaj hadżim i odbywaj hadżdż, tak jak Allah sobie tego życzy. Szybko czy wolno, lecz wytrwale podążaj tariką, jedyną ścieżką ku oświeceniu.
Spakował cały dobytek do naramiennej torby i w śmierci tygrysa zaczął upatrywać zwiastuna odmiany swojego losu. Była dla niego jak przesłanie, aby przyjąć dar od Boga, wykorzystać go we własnym działaniu i niczego nie żałować. Nadszedł czas, by powiedzieć: Dzięki ci Boże, dzięki ci, Kya, moja siostro, i na zawsze opuścić rodzinną wioskę.
Bistami udał się do Agry, gdzie ostatnie pieniądze wydał na szatę wędrownego sufiego. Poprosił o schronienie w domostwie sufich, w długim, starym budynku w dzielnicy wysuniętej najdalej na południe od centrum byłej stolicy. Tam skorzystał z łaźni, obmył ciało i oczyścił swojego ducha. Następnie opuścił miasto i ruszył piechotą do Fatepur Sikri, nowej stolicy imperium Akbara. Na miejscu okazało się, że budowa wciąż trwała, a miasto do złudzenia przypominało kamienną replikę obozowisk mongolskiej armii, z rzędami marmurowych kolumn zamiast ścian, które wyglądały jak potężne stelaże jurt. Całe miasto tonęło w błocie i kurzu. Wszystkie drzewa dokoła były młode, a kwiaty świeżo posadzone i niewyrośnięte. Wysoki mur otaczający pałac stał przy szerokiej alei, przecinającej miasto z północy na południe i prowadzącej do dużego marmurowego meczetu oraz do darga, o którym Bistami usłyszał w Agrze, grobowca świętego sufiego, szejka Salima Chishtiego. Pod koniec swojego długiego życia Chishti udzielał nauk młodemu Akbarowi i od tamtej chwili islam głęboko zakorzenił się w sercu władcy. Ten sam Chishti, za młodu podróżował po Iranie i pobierał nauki u szacha Esmaila, który był również nauczycielem Tustariego, mistrza Bistamiego.
Bistami zbliżał się do wspaniałego białego grobowca Chishtiego, idąc tyłem i recytując Koran:
— W imię Boga Miłosiernego Litościwego. Miej cierpliwość dla tych, którzy pogrążeni w żałobie wzywają swego Pana i szukają jego oblicza, nie odwracaj wzroku od tych, którzy gonią za szczęściem w życiu doczesnym, nie słuchaj tych, których serca zobojętniały na pamięć o nas, którzy oddają się swym żądzom, których zwyczaje są rozwiązłe.
Przed wejściem stanął wyprostowany, twarzą w stronę Mekki. Zmówił poranne modły, następnie wszedł na dziedziniec grobowca, otoczony z każdej strony ścianami, i oddał cześć Chishtiemu. Inni zgromadzeni robili oczywiście dokładnie to samo. Kiedy zakończył swoje modły pochwalne, wdał się w rozmowę z obecnymi na miejscu mężczyznami, opisywał im swoją wędrówkę, która rozpoczęła się przed wieloma laty w Iranie. W swoich opowieściach pomijał przerwy w praktykach, jakie zdarzały mu się po drodze. W końcu opowiedział swoją historię jednemu ulemie ze świty samego Akbara, podkreślił w niej swoje pokrewieństwo z Chishtim w linii duchowego przekazu, po czym powrócił do modlitw. Teraz do grobowca przychodził już codziennie i z czasem ustanowił rytm modlitw i rytuałów oczyszczających, czasem też odpowiadał na zapytania pielgrzymów, którzy posługiwali się wyłącznie językiem perskim, i nieustannie bratał się z ludźmi przybywającymi do sanktuarium. Wieść o nim dotarła wkrótce do wnuka Chishtiego, który zapragnął rozmawiać z Bistamim, a po spotkaniu sam niezwykle pochlebnie wyrażał się o nim przed Akbarem — tak przynajmniej mówiono. Bistami codziennie zjadał swój jeden posiłek, który dostawał w domu sufich, był głodny i wytrwały, lecz przede wszystkim pełen wiary.
Pewnego ranka, o brzasku, kiedy był już na dziedzińcu grobowca i odmawiał modlitwy, do sanktuarium przyszedł sam władca Akbar, wziął spod ściany miotłę i zamiótł dziedziniec. Był zimny poranek, w powietrzu nadal unosił się chłód mijającej nocy, mimo to zanim władca skończył swą posługę, Bistami zdążył się spocić. Wtedy też zjawił się wnuk Chishtiego i poprosił Bistamiego, aby podszedł, kiedy tylko skończy modlitwy, gdyż chciałby go przedstawić Akbarowi.
— To wielki zaszczyt — odpowiedział i powrócił do modlitw, mrucząc je mechanicznie, jakby same przepływały wartkim nurtem przez jego umysł. Zastanawiał się, jak długo może zwlekać ze stawieniem się przed władcą, przez co chciał mu pokazać, że modlitwa jest u niego zawsze na pierwszym miejscu. W grobowcu nadal było stosunkowo pusto i chłodno, słońce dopiero wschodziło i dopiero gdy zaczęło oświetlać korony drzew, Bistami wstał, podszedł do Akbara i wnuka Chishtiego i złożył im głęboki pokłon. Powitanie odbyło się z zachowaniem pełnej etykiety. Bistami zgodził się opowiedzieć swoją historię młodemu mężczyźnie o czujnym spojrzeniu, odzianemu w królewskie szaty, który, nie mrugając, wpatrywał się nieprzerwanie w twarz Bistamiego, a właściwie prosto w jego oczy. Opowieść obejmowała studia odbyte w Iranie razem z Tustarim, pielgrzymkę do Qom, powrót do domu i roczną pracę jako nauczyciel Koranu w Gujaracie, następnie wyprawę do rodziny, napad hinduskich rebeliantów i ocalenie przez tygrysa. Kończąc swoją historię, Bistami już widział, że go przyjmą.
— Witamy — powiedział Akbar. Całe Fatepur Sikri świadczyło o jego nadzwyczajnej pobożności oraz o tym, jak potrafił wzbudzać wiarę w sercach ludzi. Teraz mógł podziwiać tę cechę u Bistamiego, którego oddanie objawiało się na wiele świątobliwych form. Ich rozmowa toczyła się dalej, do grobowca schodziło się coraz więcej ludzi, więc Bistami sprowadził dyskusję na dobrze znany sobie hadis, który dotarł do Iranu za sprawą Chishtiego. Jego genealogia, tak zwany isnad, stanowiła niezbity dowód powinowactwa ścieżek duchowych Bistamiego i Akbara.
— Przekazał mi go Tutsami, który usłyszał go od szacha Esmaila, nauczyciela szejka Chishtiego, który otrzymał go od Bahra ibn Kaniz al-Saqqa, któremu przekazał go Uthman ibn Saj, dzięki wiedzy seida Jubaira, niech Pan otacza go swoim miłosierdziem, który powiedział: I niech przywita się ze wszystkimi muzułmanami, z młodymi i ze starymi, a kiedy przyjdzie po nauki, niechaj każdy, kto siedzi, powściągnie się od wstawania specjalnie dla niego, zaniechanie tego nakazu jest prawdziwą zmorą dla duszy.
Akbar zmarszczył czoło, próbując nadążyć za jego słowami, a Bistami dopiero teraz zrozumiał, że można było je zinterpretować tak, jakby to on sam nie chciał zabiegać o niczyje względy i ukłony. Czuł, jak się poci w tym chłodnym porannym powietrzu.
Akbar zwrócił się do jednego ze swoich przybocznych:
— Ten człowiek wróci z nami do pałacu.
Minęła kolejna godzina modlitw Bistamiego i konsultacji Akbara.
Władca nadal był spokojny, lecz z upływem czasu stawał się coraz bardziej oszczędny w słowach, a jako że kolejka mężczyzn pragnących oddać mu hołd, nadal rosła, władca rozkazał wszystkim rozejść się i przyjść później, po tym jak Bistami zostanie odprowadzony przez miejski plac budowy do pałacu.
Miasto, jak każde obozowisko mongolskiej armii, wzniesiono na planie kwadratu. To prawdziwe imperium, twierdził jeden ze strażników. Miało postać czworoboku chronionego przez cztery duże miasta Lahore, Agrę, Allahabad i Ajmer. Strażnik Bistamiego najwidoczniej upodobał sobie Agrę, gdzie pracował na ukończonej budowie wielkiego fortu cesarskiego.
— Wewnątrz znajduje się ponad pięćset budynków — powiedział tak, jak już nie raz o tym opowiadał. Był zdania, że władca założył Fatepur Sikri, ponieważ port w Agrze był już w większości gotowy, a cesarz znany jest z tego, że uwielbia rozpoczynać nowe projekty.
— On jest budowniczym i to takim, który przed swoim odejściem przebuduje cały świat, ręczę za to. Islam jeszcze nigdy nie miał tak dobrego sługi jak on.
— Tak zapewne jest — odparł Bistami, rozglądając po budowie. Białe budowle wyłaniały się z kokonów rusztowań osadzonych w morzu błota. — Chwała niech będzie Allahowi.
Strażnik, któremu na imię było Husain Ali, spojrzał podejrzliwie na Bistamiego. Nabożni pielgrzymi musieli być tutaj codziennością. Poprowadził Bistamiego za cesarzem, przez wrota do nowego pałacu. Po wewnętrznej stronie muru znajdowały się ogrody, które wyglądały, jakby rosły tam od wielu lat: ogromne sosny szumiały nad jaśminowymi krzewami, rzędy kwiatów ciągnęły się we wszystkie kierunki. Sam pałac był mniejszy od meczetu czy nawet od grobowca Chishtiego, lecz nie brakowało w nim żadnego luksusowego detalu. Był to biały, marmurowy namiot, przestronny, lecz niski; jego wnętrze podzielone na chłodne pokoje, ustawione wokół centralnego dziedzińca, na którym stała fontanna, otoczona ogrodami. Całe skrzydło z tylu dziedzińca służyło za długą galerię, gdzie na ścianach wisiały obrazy. Sceny polowań, turkusowe niebo, psy, jelenie i lwy — wszystkie wyglądały jak prawdziwe. Ubrani w spódnice myśliwi nieśli tuki lub karabiny skałkowe. Obok tych malowideł znajdowały się puste pokoje gościnne o wybielonych ścianach. Bistami dostał do dyspozycji jeden z nich.
Posiłek tamtej nocy był prawdziwą ucztą, wystawioną z przepychem w długim holu, otwierającym się na centralny dziedziniec. Jak się później okazało, był to zwykły wieczorny posiłek w pałacu. Bistami jadł pieczone przepiórki, jogurt z ogórkami posiekanymi z domieszką curry i spróbował wielu innych smaków i potraw, których nie potrafił nawet rozpoznać.
W ten sposób rozpoczął się niemal baśniowy etap w jego życiu. Czuł się jak Mandziuśri z pewnej przypowieści, który spadł do góry, do krainy mlekiem i miodem płynącej. Jedzenie wypełniło czas i myśli Bistamiego. Pewnego razu przyszła do niego grupa czarnych niewolników, ubranych lepiej od niego, którzy w mgnieniu oka odziali go w szatę tak drogą, jak te, które sami nosili, a może i droższą. Owinęli jego ciało miękką i szykowną białą togą, która wyglądała wspaniale, lecz wisiała na nim ciężko. Potem cesarz udzielił mu kolejnej audiencji.
Podczas tego spotkania, kiedy z każdej strony otaczali go cesarscy doradcy, mierzący go ostrym spojrzeniem, generałowie i cała świta dworzan, czuł się zupełnie inaczej niż w czasie porannego spotkania w grobowcu — wówczas razem wciągali w nozdrza chłodne, poranne powietrze i przyglądając się wschodowi słońca, śpiewali pieśni ku czci i chwale Allaha, pana całego świata, i rozmawiali ze sobą, stojąc twarzą w twarz. Teraz, pomimo pewnych niedogodności, była to nadal ta sama twarz, zwrócona ku niemu, zaciekawiona, poważna, zainteresowana tym, co miał do powiedzenia. Skupianie się na tej twarzy odprężało Bistamiego. Cesarz rzeki:
— Zapraszamy cię do siebie. Dołącz do nas i podziel się z nami swoją wiedzą o prawie. W zamian za twą mądrość, wydawanie sądów w sprawach, które zostaną ci przedstawione, i odpowiadanie na zadane ci pytania, zostaniesz mianowany zamindarem majątku pozostawionego przez zmarłego niedawno szacha Muzzafara, niech Allah ma go w swojej opiece.
— Niech będzie chwała Allahowi — zamruczał Bistami pod nosem, spoglądając w ziemię. — Będę prosił Boga o pomoc w wypełnieniu tego zadania ku twojej chwale.
Bez względu na to, czy patrzył w ziemię, czy też wpatrywał się w oczy władcy, czuł wyraźnie, że części cesarskiej świty nie spodobała się ta decyzja. Później jednak ci, którzy wyglądali na najmniej zadowolonych, podeszli do Bistamiego, przedstawiali się i łagodnie z nim rozmawiali. Oprowadzając go po pałacu, pytali dyskretnie o jego pochodzenie i historię życia, sami zaś opowiadali mu o majątku, którym miał zarządzać. Okazało się, że będzie sprawował nadzór głównie poprzez lokalnych asystentów i przedstawicieli. Majątek stawał się jego tytułem i głównym źródłem dochodu. W zamian za to miał obowiązek, na prośbę cesarza, wyposażyć i dostarczyć setkę żołnierzy, przekazywać całą wiedzę o Koranie i rozstrzygać przedstawiane przed nim spory cywilne.
— Są takie kwestie, o których może jednak decydować tylko ulema — powiedział mu doradca cesarza, Raja Todor Mai. — Na cesarzu ciąży ogromna odpowiedzialność, a imperium nie jest trwale zabezpieczone przed wrogami. Dziadek Akbara, Babur, przybył tu z Pendżabu i założył królestwo muzułmańskie zaledwie czterdzieści lat temu. Niewierni ciągle atakują nas od południa i od wschodu. Każdego roku musimy zwoływać nowe kampanie odwetowe. Teoretycznie każdy wierny w imperium znajduje się pod opieką cesarza, lecz ten ma zbyt wiele obowiązków, aby osobiście zająć się wszystkim sprawami.
— To oczywiste.
— Tymczasem, jeśli chodzi o spory międzyludzkie, to nie istnieje żaden inny system wymiaru sprawiedliwości. Prawo oparte jest na Koranie, hadisach, ulemach i innych świątobliwych mężach, takich jak ty, dla których logicznym jest wzięcie na siebie części tego ciężaru.
— Oczywiście.
Przez kolejne tygodnie Bistami rzeczywiście zasiadał w sądzie i rozstrzygał prezentowane mu spory. Pewnego razu pomocnicy cesarskich niewolników przyprowadzili do niego dwóch mężczyzn, którzy rościli sobie prawo do tej samej ziemi. Bistami zapytał ich, gdzie mieszkali ich ojcowie i ojcowie ich ojców, tym samym odkrył, że jedna rodzina żyła dłużej na tamtych ziemiach niż druga. W ten sposób wydawał wyroki.
Od krawców przysłano nową odzież. Dano mu własny dom i zapewniono cały zastęp służących i niewolników. Podarowano mu też kufer wypełniony złotymi i srebrnymi monetami w liczbie stu tysięcy. Jedyne, co miał w zamian za to robić, to zaglądać często do Koranu i przypominać sobie hadisy, które niegdyś znał na pamięć (znał ich bardzo mało, a tych naprawdę ważnych zaledwie kilka), i wydawać wyroki, które najczęściej były dla każdego oczywiste. A jeśli nie byty, decydował samodzielnie, najlepiej jak mógł. Następnie szedł do meczetu, gdzie modlił się, czasami z wysiłkiem, a później towarzyszył cesarzowi podczas wieczornego posiłku. Codziennie o świcie udawał się samotnie do grobowca Chishtiego, gdzie raz czy dwa razy w miesiącu spotykał cesarza, w tych samych, nieoficjalnych okolicznościach, w jakich odbyło się ich pierwsze spotkanie. To wystarczyło, aby stale zajęty władca był świadomy jego istnienia. Zawsze wcześniej przygotowywał sobie historię, jaką chciał opowiedzieć Akbarowi danego dnia, w odpowiedzi na jego pytanie o ostatnie wydarzenia. Każda historia była tak dobrana, aby mogła nauczyć cesarza czegoś o nim samym, o Bistamim, o imperium lub o świecie. Z pewnością udzielanie cesarzowi treściwych i głębokich lekcji było absolutnym minimum, jakie mógł zrobić w zamian za szczodrość, jaką okazał mu Akbar.
Pewnego ranka opowiedział mu historię z Sury Osiemnastej, o dziesięciu mężczyznach, którzy żyli w mieście opuszczonym przez Boga, po czym Bóg wybrał tych dziesięciu, odłączył ich od reszty i zabrał do jaskini, gdzie usnęli i przespali noc — tak się im wydawało, ponieważ kiedy wyszli, okazało się, że upłynęło trzysta dziewięć lat. „Podobnie jest z twoją pracą, wspaniały Akbarze, mówił, wprowadzasz nasz w przyszłość”. Innego poranka opowiedział o El-Khadirze, poważanym wezyrze Dulkarnaina, o którym mówiono, że napił się wody z fontanny życia i dzięki jej cudownym właściwościom nadal żyje i będzie żyt aż po sądny dzień. Pojawia się czasem, odziany w zielone szaty, aby nieść pocieszenie strapionym muzułmanom. „Podobnie jest z twoją pracą włożoną w to miasto, komentował, będzie trwała, przekroczy granicę śmierci o wiele, wiele lat, aby nieść pocieszenie strapionym muzułmanom”. Cesarzowi najwyraźniej podobały się te rozmowy.
Kiedyś zaprosił Bistamiego na polowanie. Bistami ze swoją świtą zajmował przestronny, biały namiot. Upalne dni spędzał, jeżdżąc konno lub przebijając się przez dżunglę za ujadającymi psami i nagonką. Czasem też, co było bardziej w jego guście, siedział w haudzie na słoniu i przyglądał się wspaniałym sokołom startującym z nadgarstka Akbara. Ptaki unosiły się wysoko w niebo, aby po chwili spektakularnie pikować i dopadać na ziemi zająca albo innego ptaka. Akbar koncentrował swoje spojrzenie na twarzy człowieka, tak jak robiły to sokoły.
Cesarz kochał swoje ptaki. Prawdę mówiąc, kochał je jak własną rodzinę i zawsze podczas polowań był w wyśmienitym nastroju. Czasem przywoływał do siebie Bistamiego i prosił go o błogosławieństwo dla tych wspaniałych zwierząt, które niewzruszonym wzrokiem sięgały poza horyzont. Gdy wypuszczano je w niebo, rozlegał się donośny furkot skrzydeł, którymi sokoły ciężko pracowały, aby wznieść się na wysokość łowną, gdzie szybowały po spirali. W dole wypuszczano kilka białych gołębi, które ulatywały w popłochu, aby schować się w zaroślach i koronach drzew. Najczęściej jednak brakowało im szybkości, aby uciec przed sokołami, które atakowały z góry i upuszczały truchła gołębi pod nogi ludzi z cesarskiej świty. Po chwili ptaki powracały na ramię Akbara, który witał je tak samo skupionym spojrzeniem, jak one jego, i karmił je kawałkami surowej baraniny.
Radosny dzień przerwały wieści z południa. Pojawił się goniec z wiadomością o wygranej kampanii Adhama chana przeciwko sułtanowi Malwy, Baz Bahadurowi. Zwycięstwo oszołomiło armię chana, która urządziła rzeź wszystkich pojmanych mężczyzn, kobiet i dzieci z miasta Malwa oraz wielu muzułmańskich teologów, a nawet niektórych seidów, to jest potomków Proroka. Jasna cera Akbara nabiegła krwią i poczerwieniała. Jedynie okrągłe znamię po lewej stronie jego twarzy pozostało niezmienione i wyglądało jak biały rodzynek wetknięty w skórę.
— Dosyć tego — rzekł. Następnie wydał rozkazy, przekazał ptaki sokolnikowi i porzucił polowanie. — On nadal myśli, że jestem małym chłopcem!
Odjechał, spinając energicznie konia i zostawiając za sobą resztę świty. Zabrał tylko Pir Muhammada chana, najbardziej zaufanego generała. Dopiero później Bistami dowiedział się, że jakiś czas temu Akbar osobiście uwolnił Adhama chana spod swoich rozkazów.
Przez kolejny miesiąc Bistami miał grobowiec Chisthiego tylko dla siebie. Po jakimś czasie, o poranku znów spotkał się tam z cesarzem o złowieszczym wzroku. Okazało się, że Zein przemianował Adhama chana na wakila, swojego głównego ministra.
— To go z pewnością rozwścieczy, lecz to jedyne rozsądne rozwiązanie — powiedział Akbar. — Będziemy musieli zamknąć go w areszcie domowym. Bistami skinął głową i wrócił do zamiatania posadzki w wewnętrznej komorze grobowca. Myśl o Adhamie chanie, trzymanym pod całodobową strażą (stanowiło to najczęściej zapowiedź egzekucji), budziła duży niepokój. W Agrze Adham miał wielu przyjaciół i mógł wykazać się śmiałością i podburzać lud do buntu. Cesarz doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dwa dni później, kiedy Bistami dołączył do grupy towarzyszącej władcy w popołudniowych zajęciach w pałacu, poczuł nagłe przerażenie, lecz wcale nie był zaskoczony niezapowiedzianym pojawieniem się Adhama chana, który, stąpając ciężko, wspinał się po schodach. Był w pełnej zbroi, umazany krwią, krzyczał, że przed niespełna godziną zamordował Zeina w jego własnej sali audiencyjnej za to, że uzurpował on sobie prawo do tego, co należne było chanowi.
Słysząc to, Akbar znów poczerwieniał, zamachnął się i rozbił kielich o skroń chana, po czym chwycił go za gardło i przeciągnął po komnacie. Najmniejszy opór ze strony Adhama sprowokowałby natychmiastową reakcję cesarskich strażników, którzy stali po obu stronach, z obnażonymi mieczami w dłoniach. Pozwolił się więc zaciągnąć na zewnątrz, aż na balkon, gdzie Akbar przerzucił go przez balustradę i cisnął w dół. Następnie władca, którego twarz jeszcze nigdy nie była tak czerwona, zbiegł po schodach i na dole dopadł półprzytomnego chana, złapał go za włosy i przeciągnął jego bezwładne ciało w ciężkiej zbroi po posadzce, po dywanach i po schodach na górę i z powrotem na balkon, gdzie dźwignął je i po raz drugi przerzucił przez balustradę. Ciało z głuchym tąpnięciem uderzyło o kamienną posadzkę. Chan zginął na miejscu, a cesarz oddalił się do swojej komnaty w głębi pałacu.
Następnego ranka Bistami zamiatał sanktuarium Chishtiego, czując wszechogarniające napięcie. Kiedy pojawił się Akbar, serce Bistamiego zaczęło bić jak młotem. Akbar wyglądał na spokojnego, lecz rozproszonego. Grobowiec był jednym z miejsc, w których mógł odzyskać spokój. Jednak kiedy zaczął zawzięcie zamiatać posadzkę, którą Bistami przed chwilą wyczyścił, okazało się, że jego spokój był pozorny. To on jest cesarzem, pomyślał Bistami, może robić, co chce. Z drugiej strony jest władcą muzułmańskim, który powinien służyć Bogu i szariatowi. Wszechwładny, a jednocześnie całkowicie podległy. Nie należało się zatem dziwić jego zadumie, graniczącej z obłędem, w którą popadł tamtego poranka, zamiatając kamienną posadzkę grobowca. Na co dzień trudno było go sobie wyobrazić oszalałego ze złości, a jednak potrafił niczym rozwścieczony słoń miotać człowiekiem i rzucać nim o ziemię, żeby zabić. Miał w sobie głęboką studnię gniewu, a bunt pseudomuzułmańskich poddanych spoczywał w jej najgłębszych czeluściach. Wkrótce doniesiono o nowym buncie w Pandżabie, gdzie do stłumienia zamieszek wysłano wojsko. Oszczędzono nie tylko niewinnych ludzi z całego regionu, lecz nawet tych, którzy brali aktywny udział w rebelii, uwięziono natomiast wszystkich przywódców, około czterdziestu mężczyzn. Przywieziono ich do Agry i ustawiono pośrodku kręgu słoni, odzianych w wojenny rynsztunek. Zwierzętom przymocowano do kłów ostrza długie jak gigantyczne miecze i napuszczono na zdrajców. Mężczyźni krzyczeli i padali na ziemię rozpłatani i stratowani, ich ciała latały w powietrzu podrzucane i rozszarpywane przez ogromne zwierzęta rozsierdzone zapachem krwi. Bistami nie zdawał sobie sprawy, że słonie mogą zapałać taką żądzą mordu. Akbar unosił się wysoko ponad całą sceną, siedząc na cesarskiej haudzie, na grzbiecie największego ze stojących tam słoni. Obaj w skupieniu przyglądali się masakrze.
Kilka dni później, kiedy cesarz nad ranem odwiedził grobowiec, jakoś nieswojo było wspólnie z nim zamiatać zacieniony dziedziniec. Bistami wykonywał tę czynność dokładnie, unikając spojrzenia Akbara. W końcu jednak musiał zwrócić uwagę na obecność władcy. Akbar patrzył mu prosto w twarz.
— Wyglądasz na zakłopotanego — odezwał się władca.
— Nie, możny Akbarze, nic mnie nie trapi.
— Nie popierasz egzekucji zdrajców islamu?
— Nie, to znaczy, popieram… Akbar wpatrywał się w niego dokładnie tak, jak robiły to jego sokoły.
— Czyż Ibn Khaldun nie powiedział, że kalif podlega Allahowi jak uniżony sługa? Nie powiedział, że kalif musi przestrzegać prawa islamu? A czyż prawo islamu nie zabrania torturowania jeńców? Czy nie to właśnie Khaldun miał na myśli?
— Khaldum był tylko historykiem — odpowiedział Bistami. Akbar roześmiał się:
— A czyż nie wspomina o tym hadis od Abu Taiba, przekazany mu przez Murra ibn Hamdana od Sufyana al-Thawriego, który otrzymał go od Ali ibn Abib Talaiba, że Posłaniec Boży, niech Bóg błogosławi Jego imię na zawsze, powiedział: „Nie będziesz torturował swoich jeńców”. Co z tymi wszystkimi wersetami Koranu, które nakazują władcy naśladować Allaha i okazywać więźniom litość i miłosierdzie? Czyż nie zadziałałem wbrew tym nakazom, o mądry suficki pielgrzymie?
— Może i je złamałeś, możny Akbarze, tylko ty to wiesz — odpowiedział Bistami, przyglądając się kamiennym płytom na ścianach dziedzińca. Akbar obdarzył go wnikliwym spojrzeniem.
— Opuść grobowiec Chishtiego — rzekł.
Bistami spiesznym krokiem wyszedł przez bramę. Kolejnym razem Bistami spotkał Akbara w pałacu, gdzie kazano mu się stawić w celu wyjaśnienia, jak to chłodno ujął sam cesarz:
— Dlaczego twoi przyjaciele z Gujaratu buntują się przeciwko mnie? Bistami, z pewnym niepokojem, odparł:
— Opuściłem Ahmadabad właśnie z powodu trwających tam konfliktów. Emirowie zawsze mają jakieś problemy. Król Muzaffar Szach Trzeci utracił kontrolę, wiesz o tym. Dlatego też przejąłeś Gujarat pod swoją opiekę. Akbar skinął głową, najwyraźniej pamiętał tamtą kampanię.
— Teraz jednak emir Husajn powrócił z Dekanu, a wielu możnych z Gujaratu przyłączyło się do powstania. Kto wie, co się jeszcze może stać, jeśli rozejdzie się wieść, że tak łatwo mi się sprzeciwić.
— Koniecznie należy odzyskać Gujarat — powiedział bez przekonania Bistami i, tak jak ostatnio, tak i teraz powiedział to, czego Akbar akurat nie chciał usłyszeć. Bistami nie do końca wiedział, czego od niego oczekiwano. Był tylko kadim, urzędnikiem sądowym, wszystkie jego dotychczasowe porady miały charakter religijny i prawny. Teraz, kiedy jego strony rodzinne ogarnęła rebelia, on sam siłą rzeczy znalazł się w centrum zainteresowania. Tam zaś nikt nie chciałby się znaleźć, zwłaszcza kiedy Akbar był rozgniewany.
— Może być już za późno — odrzekł władca. — Wybrzeże jest dwa miesiące drogi stąd. — Niekoniecznie — zauważył Bistami. — Sam kiedyś pokonałem ten dystans w dziesięć dni. jeśli zabrałbyś jedynie kilka setek swoich najlepszych wielbłądzic, mógłbyś zaskoczyć rebeliantów.
Akbar spojrzał nań przychylnie swoim sokolim wzrokiem. Przywołał do siebie radżę Todora Mała i wkrótce zaplanowano wszystko zgodnie ze słowami Bistamiego. Trzytysięczny oddział kawalerii dowodzony przez Akbara i wspierany przez Bistamiego pokonał drogę z Agry do Ahmadabadu w jedenaście długich i ciężkich od kurzu dni. Kawaleria ta, rozjuszona i rozgrzana prędkim marszem, rozbiła wielotysięczne stado rebeliantów, piętnastotysięczne, jak naliczył jeden z generałów, większość przeciwników zginęła w bitwie. Bistami spędził ten dzień na grzbiecie wielbłąda, podążając za głównymi ruchami frontu. Próbował pozostawać w zasięgu wzroku Akbara, a kiedy mu się to nie udawało, wtedy pomagał przenosić rannych do cienia. Nawet bez ogromnych maszyn oblężniczych Akbara odgłosy walki były przerażające, w większości składały się z wrzasków ludzi i wielbłądów. Kurz spowijał wszystko gęstą zasłoną, rozgrzane powietrze pachniało krwią.
Późnym popołudniem potwornie spragniony Bistami zszedł ze wzgórza nad rzekę. Zastał tam rzesze rannych i umierających żołnierzy, barwiących wodę na czerwono. Nawet powyżej tego skupiska nie dało się zaczerpnąć choćby kropli, która nie smakowałaby ludzką krwią. Następnie przybył na miejsce radża Todor Mai wraz z silną grupą żolnierzy, którzy dokonywali egzekucji na emirach i Afgańczykach, dowodzących buntownikami. Jeden z emirów dostrzegł Bistamiego i krzyknął:
— Bistami! Ocal mnie! Ocal mnie!
Po chwili nie miał już głowy, jego ciało leżało na brzegu, a krew z otwartej szyi wypływała na ziemię. Bistami odwrócił wzrok, a radża Todor Mai nie spuszczał z niego oczu.
Wieść o tym na pewno dojdzie do Akbara. Podczas zwycięskiego marszu powrotnego do Fatepur Sikri władca byt wyraźnie zadowolony, mimo to nie wezwał przed swoje oblicze Bistamiego. Co dziwniejsze, nie zrobił tego, pomimo że udany atak na rebeliantów był pomysłem sufiego — a może właśnie dlatego. Radża Todor Mai i jego ludzie nie mieli żadnych powodów do zadowolenia. Brakowało czasu, radosne święto na cześć zwycięzców, jakie zgotowano im po powrocie do Fatepur Sikri, niespełna czterdzieści trzy dni po rozpoczęciu działań zbrojnych, nie było w stanie poprawić nastroju Bistamiego. Wręcz przeciwnie, zaczęły przepełniać go obawy, kiedy mijały kolejne dni, a Akbar nie pojawiał się w grobowcu. Zamiast niego pewnego ranka przyszło trzech strażników. Wydano im rozkaz pilnowania Bistamiego w grobowcu oraz w jego prywatnych pomieszczeniach w pałacu. Poinformowali go, że nie może się nigdzie oddalać i musi pozostać w tych dwóch miejscach, gdyż zostaje zamknięty w areszcie domowym.
W ten sposób najczęściej zaczynała się seria przesłuchań, nieuchronnie prowadząca do egzekucji. Bistami widział w oczach strażników, że tym razem nikt nie zrobi wyjątku i że nawet oni uważali go już za martwego. Nie mógł uwierzyć, że Akbar zwrócił się przeciwko niemu. Z każdym dniem czuł narastający strach. Przed oczami stawało mu pozbawione głowy i tryskające krwią ciało emira. Wizja ta sprawiała, że jego własna krew rozpierała mu żyły, jakby próbowała różnych dróg ucieczki z jego własnego ciała, żarliwie pragnąc wyrwać się na wolność obfitą, czerwoną fontanną.
Wstawał właśnie kolejny, chłodny i przerażający poranek. Bistami udał się go grobowca Chisthiego i zdecydował już go więcej nie opuszczać. Wysłał rozkazy przybocznym, aby każdego dnia po zachodzie słońca przynosili mu jedzenie. Po posiłku układał się do snu na macie w kącie dziedzińca. Od świtu do nocy pościł jak podczas ramadanu i przez kolejne dni recytował na przemian wersety z Koranu, z Mathna-wi Rumiego i z innych świętych tekstów perskich i sufickich. Jakaś mała cząstka wewnątrz niego pragnęła, aby okazało się, że któryś ze strażników rozumie perszczyznę i że docierają do niego słowa Maulany i wspaniałego poety Rumiego, oraz głosy wszystkich sufich płynące nieprzerwanym potokiem z jego ust.
— Oto cudowne znaki, których pragniecie — krzyczał na głos — których wypłakujecie po nocach, o które błagacie, budząc się nad ranem. A gdy dostrzegacie, że nie otrzymujecie tego, czego wam brak, dni wasze stają się coraz ciemniejsze, a kark chudnie jak wrzeciono. To, co oddajecie, jest wszystkim, co posiadacie, to, co poświęcacie i składacie w ofierze, wasze rzeczy, wasz sen, zdrowie, życie, to że czasem siedzi cie, płonąc jak aloesowy stos, i wychodzicie na spotkanie klindze miecza, jak wysłużony hełm. Kiedy akty bezradności stają się dla ciebie chlebem powszednim, wtedy jest to znak. Biegasz tam i z powrotem, wyszukujesz niezwykłych zdarzeń i wpatrujesz się w twarze przejezdnych. Czemu wpatrujesz się we mnie jak szaleniec? Straciłem przyjaciela. Wybacz mi, proszę. Aby odnaleźć, trzeba szukać wytrwale. W końcu pojawi się jeździec, który poniesie cię, i będziesz mdlał i bełkotał. Niewtajemniczeni powiedzą, że udajesz. Skąd mają wiedzieć? Fale obmywają wyrzucone na brzeg ryby.
Innym razem zaś wołał:
— Błogosławiona mądrość, do której serca dociera głos z niebios: „podejdź bliżej”. Skalane ucho nie usłyszy głosu, do uczty zasiądą tylko zasłużeni. Nie kalaj swego oka ludzkim policzkiem i znamieniem, gdyż oto nadchodzi władca życia wiecznego, a jeśli zostało skalane, obmyj je łzami, gdyż od łez pochodzi uzdrowienie. Karawana cukru przybyła z Egiptu, coraz głośniejsze odgłosy kroków i dzwonu, zamilknij teraz, gdyż oto nadchodzi król, który przemówił i chce dokończyć swą odę. Po wielu dniach wypełnionych podobnymi treściami zaczął recytować Koran, sura po surze, powracając często do pierwszej sury, do Otwarcia Księgi, Al-fatiha, do Uzdrowiciela — strażnicy zawsze rozpoznawali ten ustęp.
— W imię Boga Miłosiernego Litościwego! Chwała Bogu, Panu światów, Miłosiernemu, Litościwemu, Królowi Dnia Sądu. Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc. Prowadź nas drogą prostą. Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami, nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.
Tę wspaniałą modlitwę wstępną, jakże odpowiednią do jego sytuacji, Bistami recytował setki razy dziennie. Czasem powtarzał tylko „Bóg wystarczy mi za wszystko, on obrońcą doskonałym”, a kiedy wyrecytował to trzydzieści trzy tysiące razy pod rząd, wtedy przechodził do „Allah jest litościwy, oddaj się Allahowi, Allah jest litościwy, oddaj się Allahowi”. I powtarzał to, aż zasychało mu z gardle, aż głos stawał się chrypliwy, a mięśnie twarzy kurczyły się z wysiłku.
Codziennie starannie zamiatał dziedziniec i wszystkie pomieszczenia sanktuarium, jedno po drugim, uzupełniał oliwę w lampach, przycinał knoty, wpatrywał się w niebo, zmieniające się z upływem dnia, i wciąż powtarzał te same słowa, czując jak przenika go wiatr. Przyglądał się liściom na drzewach, otaczających grobowiec, każdy z nich pulsował przejrzystym światłem. Język arabski to wiedza, perszczyzna to słodycz. Kosztował swego jadła po zmierzchu, w sposób, w jaki nigdy wcześniej tego nie robił. Poszczenie przychodziło mu z łatwością, może dlatego, że nadeszła zima i dni były coraz krótsze. Nadal często odczuwał paraliżujący strach, który sprawiał, że krew wzbierała w nim z ogromnym ciśnieniem, modlił się wtedy na glos cały dzień i bez wytchnienia, doprowadzając strażników do szału swoim monotonnym zawodzeniem.
W końcu świat skurczył się do rozmiarów grobowca. Bistami zaczął zapominać o rzeczach, które przydarzyły mu się wcześniej lub nadal działy się gdzieś na świecie poza świątynnymi murami. Jego umysł zaczął się oczyszczać. Cały świat wokoło stawał się przezroczysty. Bistami spoglądał do wewnątrz liści, a nawet poprzez ich powierzchnię, jakby były ze szkła, podobnie było z białym marmurem i alabastrem w grobowcu, które po zmroku zaczynały lśnić, jakby ożywały; to samo działo się z jego własnym ciałem.
— Wszystko oprócz oblicza Boga w proch się obraca. Do Niego wszyscy wrócimy. — Były to słowa z Koranu, wplecione w piękny wiersz Maulany o reinkarnacji:
Umarłem jako minerał i rośliną się stałem,
Umarłem jako roślina i wyrosłem na zwierzę,
Umarłem zwierzęciem i Człowiekiem się stałem.
Czegóż mam się lękać?
Kiedyż ubyło mnie, gdy umarłem?
Raz jeszcze umrę, będąc człowiekiem, abym mógł wznieść się,
Wśród aniołów błogosławiony, lecz nawet aniołem będąc,
Odejść muszę: wszystko oprócz oblicza Boga w proch się obraca.
A kiedy złożę w ofierze swoją duszę anielską,
Stanę się tym, czego rozum pojąć nie zdoła.
O! Pozwól mi nie istnieć!
Wszak niebyt dźwięcznym tonem oznajmia:
Do Niego wszyscy wrócimy.
Powtarzał ten wiersz tysiące razy, zawsze wyszeptując końcówkę z obawy na strażników, którzy mogliby donieść Akbarowi, że przygotowuje się na śmierć. Mijały kolejne dni i tygodnie, był bardzo głodny i nadwrażliwy na zapachy i smaki, a w końcu nawet na powietrze i światło. Wyraźnie odczuwał gorące i parne noce, które otulały go jak koc. Podczas krótkich poranków chodził po grobowcu, zamiatał i modlił się, patrząc w niebo, rozciągające się ponad liściastymi drzewami, które z dnia na dzień stawały się coraz lżejsze, aż w końcu pewnego ranka, o wschodzie słońca, wszystko dokoła zaczęło zmieniać się w światło.
— O ten! O ten, który jest Tym! O ten, który jest Tym i nikim innym! — wykrzykiwał nieustannie w świat stworzony z blasku. Nawet jego słowa były promieniami światła, bijącymi z jego ust. Grobowiec przeistoczył się w twór z czystego, białego światła, jaśniejącego tuż obok zielonej, chłodnej poświaty drzew. Z fontanny tryskał w rozświetlone powietrze silny strumień światła, ściany dziedzińca zbudowane były ze świetlnych cegieł, wszystko było miękką, pulsującą poświatą. Ziemia stała się dlań przezroczysta, mógł cofnąć się w czasie, przejść przez Przełęcz Chajberską, utworzoną z sylab żółtego światła, i znaleźć się w czasie swoich własnych narodzin, dziesiątego dnia miesiąca Moharam. Był to dzień, w którym imam Hosain, jedyny żyjący wnuk Mahometa, zginął w obronie wiary. Bistami zrozumiał, że nawet jeśli Akbar rozkaże go zgładzić, to i tak będzie żył, jako że już wcześniej przeszedł wiele żywotów, a jego wędrówka nie zakończy się wraz z tym życiem.
— Dlaczegóż miałbym się lękać? Czy umierając, kiedykolwiek coś straciłem? Byl istotą stworzoną ze światła, jak wszystko dookoła niego. Kiedyś był wiejską dziewczyną, innym razem jeźdźcem ze stepów, a kiedy indziej służącym Dwunastego Imama. Wiedział zatem, kiedy i dlaczego imam zniknął i kiedy powróci, aby uratować świat. Wiedząc to, nie miał już więcej powodów do obaw.
— Dlaczegóż miałbym się lękać? O ten! O ten, który jest Tym! Bóg moją jedyną potrzebą, On jest wspaniały, On jest najdoskonalszym schronieniem. Allah litościwy, Allah dobroczynny. Allah, który wysłał Mahometa na isrę, wędrówkę w światło, wysyłał teraz Bistamiego, aby mógł się on wznieść w miraj, gdzie wszystko było światłem, przezroczystym i niewidzialnym. Rozumiejąc to, Bistami spojrzał przez przezroczyste ściany, drzewa i ziemię na Akbara, znajdującego się po drugiej stronie miasta w swoim przejrzystym pałacu, odzianego w blask niczym anioł, z pewnością już za życia człowiek ten był na poły aniołem, anielską duszą, które Bistami znał z poprzednich żyć i z którymi przyjdzie mu się spotykać w kolejnych żywotach, dopóki wszystkie nie stawią się w jednym miejscu, na zawołanie Allaha, który położy kres wszechświatowi. Bistami dojrzał świetlistego Akbara, który odwrócił głowę i spojrzał przez rozświetloną przestrzeń między nimi. Zauważył, że jego oczy były czarnymi jak onyks kulami osadzonymi w głowie. Wtadca odezwał się do Bistamiego:
— Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Nie jestem tym, którego poszukujesz, gdyż ten, którego szukasz, jest gdzieś indziej. Bistami zatoczył się i opadł w kąt dziedzińca. Kiedy doszedł do siebie, świat wokół niego nadal przypominał twory z kolorowego szkła, a tuż przed nim stał Akbar z krwi i kości, i zamiatał dziedziniec grobowca miotłą Bistamiego.
— Panie — powiedział Bistami i zaczął szlochać — Maulano. Akbar stanął nad nim i przyglądał mu się z góry. Po chwili położył dłoń na głowie Bistamiego i rzekł:
— Jesteś sługą Boga.
— Tak, Maulano.
Akbar zaczął recytować po arabsku:
— Bóg zawsze był dla nas łaskawy, gdyż kto się boi Boga, ten przetrwa. Zaprawdę Bóg nie skąpi nagrody praworządnym i sprawiedliwym i pozwala im w proch się obrócić. Była to Sura Dwunasta, przypowieść o Józefie i jego braciach. Bistami podniesiony na duchu, nadal widzący poprzez otaczające go przedmioty, łącznie z Akbarem, jego świetlistą dłonią i twarzą, przez całą jego świetlistą postać, pulsującą przez żywoty, jak wschodzące dni i recytującą końcowe wersety z następnej Sury, z Grzmotu:
— Ci, którzy żyli przed nim, knuli spiski. Lecz Bóg kieruje wszelkim knowaniem, on zna dzieła każdego. Akbar skinął głową, spoglądając na grobowiec Chisthiego i zanurzając się we własnych myślach.
— Tego dnia nie spadnie na ciebie żadna wina — mruczał pod nosem, wypowiadając słowa Józefa, które kierował do swoich braci, wybaczając im. — Bóg wam wybaczy, przeto on jest najbardziej litościwy ze wszystkich, którzy okazują łaskę.
— Tak, Maulano. Bóg daje nam wszystko. Bóg łaskawy i współczujący, ten, który jest Tym. O ten, który jest Tym! O ten, który jest Tym! O ten, który jest Tym… — przerwał sobie z trudnością.
— Tak. — Akbar znów spojrzał nań z góry. — Cokolwiek się nie wydarzyło w Gujaracie, nie chcę o tym więcej słyszeć. Nie wierzę, abyś miał coś wspólnego z buntem. Przestań płakać. Jednak Abul Fazl i szejk Ab-dul Nabi wierzą w to, a oni są moimi najważniejszymi doradcami, ufam im w większości kwestii. Jestem lojalny wobec nich, tak jak oni wobec mnie. Mogę ich zatem nie posłuchać w tej sprawie i nakazać, aby zostawili cię w spokoju, lecz jeśli nawet tak postąpię, twoje życie tutaj już nigdy nie będzie tak przyjemne jak kiedyś. Rozumiesz?
— Tak, panie.
— Zamierzam więc cię odesłać…
— O nie, Mistrzu!
— Zamilcz. Wysyłam cię na hadżdż.
Usta Bistamiego rozwarły się szeroko. Po tych wszystkich dniach niekończących się recytacji jego szczęka opadła bezwładnie jak wyłamana z zawiasów brama. Białe światło wypełniło przestrzeń, zemdlał. Po chwili powróciły kolory, a on odzyskał słuch.
— …udasz się do Suratu, stamtąd mój pielgrzymi statek, Ilahi, zabierze cię przez Morze Arabskie do Jiddy. Wagf zebrał całkiem duży datek dla Mekki i Medyny. Mianowałem wezyra emirem hadżdżu. Do pielgrzymki dołączy również moja ciotka, Bulbadan Begam, i moja żona Salima. Sam bardzo chciałbym pójść z wami, lecz Abul Fazl nalega, abym został. Bistami skinął głową.
— Jesteś niezastąpiony, o panie.
Akbar zastanowił się przez chwilę i rzekł:
— W przeciwieństwie do ciebie. Po czym zdjął dłoń z głowy Bista-miego.
— Emir hadżdżu zawsze może wybrać sobie innego kadiego, poza tym pragnę założyć w Mekce całoroczną szkołę, mógłbyś mi w tym pomóc.
— Ale… i już więcej tu nie wracać?
— Tak, jeśli cenisz swój doczesny żywot. Bistami wbił wzrok w ziemię, czując chłód.
— No już! — powiedział cesarz. — Dla tak oddanego uczonego jak ty życie w Mekce będzie czystą przyjemnością.
— Tak, Panie… oczywiście. Akbar roześmiał się.
— Musisz przyznać, że to o wiele lepsze niż ścięcie! Kto wie, co jeszcze może się wydarzyć, życie jest długie, może jeszcze kiedyś tu wrócisz.
Obydwaj wiedzieli, że prawdopodobieństwo jest nikłe, a życie wcale nie takie długie.
— Niech się dzieje wola Boża — wymruczał pod nosem Bistami, rozglądając się dokoła. Ten dziedziniec, ten grobowiec, te drzewa. Znal już tu każdy kamień, każdą gałąź i każdy liść. Życie, które wiódł przez ostatni miesiąc, mogące zapełnić nawet sto lat, skończyło się. Wszystko, co tak dobrze poznał, miał wkrótce opuścić, łącznie z tym ukochanym i budzącym grozę młodym człowiekiem. Aż trudno pomyśleć, że każde prawdziwe życie trwa zaledwie kilka lat. Przez jego przetoczyło się już tak wiele żywotów i to w najróżniejszych formach. Powiedział do siebie: — Bóg jest potężny. Już nigdy więcej się nie spotkamy.
Od portu w Jiddzie do Mekki przez cały horyzont ciągnął się nieprzerwany sznur pielgrzymów na wielbłądach. Był on tak długi, że zdawać by się mogło, iż opasuje całą Arabię, a nawet cały świat. Płytkie, skaliste doliny wokół Mekki wypełniły się obozowiskami, a po zachodzie słońca pachnący baranim tłuszczem dym z palenisk unosił się w przejrzyste niebo. Chłodne noce, ciepłe dni, ani jednej chmury na mlecznobłękitnym niebie i tysiące rozentuzjazmowanych pielgrzymów pokonujących ostatni odcinek hadżdżu. Wszyscy w mieście uczestniczyli w tym samym ekstatycznym rytuale, każdy w białych szatach, gdzieniegdzie w tłumie widniały zielone turbany seidów, mężczyzn uchodzących za bezpośrednich potomków Proroka. Była to duża rodzina, jeśli sugerować się turbanami, wszyscy recytowali wersety z Koranu, podążając za ludźmi idącymi przed nimi, którzy szli za tymi przed sobą, a tamci sunęli w długiej kolejce, sięgającej dziewięciu wieków wstecz. Podczas żeglugi do Arabii Bistami pościł jak jeszcze nigdy w życiu, bardziej rygorystycznie niż w grobowcu Chishtiego. Płynął teraz kamiennymi ulicami Mekki lekki jak piórko, spoglądał w górę na palmy przysłaniające niebo swoimi pierzastymi liśćmi, falującymi miękko w nagrzanym powietrzu. Uwznioślony bożą łaską odniósł wrażenie, że patrzy z góry na korony palm, że przenika ściany i spogląda do wewnątrz Kaby. Aby odzyskać równowagę i poczucie własnego ciała, musiał wpatrywać się w swoje stopy, lecz kiedy to robił, te wydawały się być jakimiś odległymi istotami, które wiodły odrębny żywot, kiedy tak stąpały do przodu, jedna za drugą. O ten, który jest Tym…
Odłączył się od przedstawicieli Faterpur Sikri. Rodzina Akbara mimowolnie budziła w nim wspomnienia utraconego pana. Cały czas rozmawiali o Akbarze, Akbar to, Akbar tamto. Jego żona Salima (druga żona, nie cesarzowa) zawodziła płaczliwym, lecz zdradzającym samozadowolenie głosem, a jego ciotka ciągle się z nią namawiała. Było to nie do zniesienia. Na szczęście kobiety odbywały osobną pielgrzymkę, lecz mężczyźni z mogolskiej świty byli równie nieznośni. Wezyr, emir hadżdżu, był sprzymierzeńcem Abul Fazla i przez to był bardzo podejrzliwy w stosunku do Bistamiego, traktował go lekceważąco, aby nie powiedzieć pogardliwie. W mogolskiej szkole z pewnością nie będzie dla niego miejsca, zakładając, że w ogóle uda im się ją założyć, zanim roztrwonią wszystkie pieniądze z jałmużny i z miejskich funduszy uzyskanych od ambasady. Powoli już się to działo, nadal jednak wszystko wskazywało na to, że przedsięwzięcie dojdzie do skutku. Jedno natomiast było pewne, Bistami nie był wśród nich mile widziany.
Mimo to była to jedna z tych błogosławionych chwil, kiedy zarówno przeszłość, jak i przyszłość przestawały się liczyć. To właśnie najbardziej zdumiewało Bistamiego, nawet w jego sytuacji, kiedy płynął wraz z rzeką wiernych, jeden z miliona ubranych na biało hadżich, pielgrzymów przybyłych z całego Dar al-Islam, od Maghrebu po Mindanao, od Syberii do Seszeli. To niesamowite, jak ci wszyscy ludzie uczestniczyli razem w tej jednej chwili. Niebo i całe miasto pod nim lśniło od ich obecności, nie było jednak przezroczyste, jak w grobowcu Chisthiego, lecz pełne barw, mieniące się wszystkimi kolorami świata. Wszyscy ludzie na całym świecie byli jednością. Owa świętość promieniowała z wnętrza Kaby. Bistami wpłynął wraz z całą kolumną ludzkości do najświętszego meczetu i przeszedł obok dużego, gładkiego, czarnego kamienia, czarniejszego niż heban i gagat, czarnego jak nocne niebo bez gwiazd lub jak dziura w rzeczywistości. Czuł, jak jego ciało i dusza pulsowały tym samym rytmem, co ogromna kolejka ludzi, co cały świat. Dotyk czarnego kamienia był jak dotyk ciała. Miał wrażenie, że kamień wiruje wokół niego. Przed oczami pojawił mu się obraz ze snu, kiedy to wpatrywały się w niego czarne oczy Akbara. Otrząsnął się i odgonił od siebie marę, wiedząc, że jest ona tylko zakłócającym spokój wytworem jego własnego umysłu. Umysł ten był świadom świętego zakazu sporządzania podobizn Allaha, a kamień był tylko kamieniem, a zarazem wszystkim innym, był czarną rzeczywistością samą w sobie, którą Bóg uczynił namacalną. Zajmując miejsce w kolejce, czuł jak dusze ludzi opuszczających świątynię wznoszą się, niczym po schodach, prosto do nieba.
Rozproszenie. Powrót do obozu, pierwsze łyki zupy i kawy przy zachodzącym słońcu. Wszystko odbywało się cichym i chłodnym wieczorem, pod wieczorną gwiazdą. Ludzie byli spokojni i wewnętrznie oczyszczeni. Patrząc dokoła w twarze hadżich, Bistami zastanawiał się, dlaczego wszyscy na co dzień nie żyją w ten sposób? Co jest aż tak ważne, że odciąga ich od tej chwili? Płomienie ogniska rozświetlały ludzkie twarze, a ponad nimi unosiło się rozgwieżdżone niebo. Z oddali dobiegała pieśń i delikatny śmiech. Nikomu się nie śpieszyło z pójściem spać, nikt nie chciał tak po prostu przerywać tej chwili, by obudzić się następnego dnia z powrotem w namacalnym świecie.
Rodzina Akbara wyruszyła karawaną z powrotem do Jiddy, a Bistami odprowadził ich do granic miasta. Żona i ciotka Akbara pożegnały się z nim, machając doń z grzbietów wielbłądów, reszta była już dawno pochłonięta długą drogą powrotną do Fatepur Sikri.
Bistami został w Mekce, w mieście obcych ludzi. Większość właśnie wyjeżdżała, karawana za karawaną. Był to dość osobliwy i smętny widok: setki karawan, tysiące ludzi, szczęśliwych, lecz zmizerniałych, ich białe szaty, dawno spakowane lub zakurzone, brudne i postrzępione u dołu. Tylu wyjeżdżało, że mogłoby się zdawać, że wszyscy opuszczają miasto przed zbliżającą się katastrofą, jak zapewne zdarzało się w czasie wojny, głodu czy zarazy. Niecały tydzień czy dwa tygodnie później Mekka pokazała swoje zwykłe oblicze wapiennego miasteczka, zamieszkanego przez kilka tysięcy ludzi. Wielu z nich to duchowni, uczeni, sufiowie, kadiowie, ulemowie lub heterodoksyjni uciekinierzy przeróżnej maści, którzy znaleźli schronienie w świętym mieście. Większość jego mieszkańców stanowili jednak kupcy i rzemieślnicy. Tuż po zakończeniu hadżdżu wyglądali na zmordowanych i wycieńczonych, niemal ogłuszonych. Widać było, że najchętniej zamknęliby się w swoich domostwach, wśród pustych ścian, i zostawili resztę przyjezdnych samym sobie na następny miesiąc albo dwa. Część ulemów i uczonych koczowała w namiotach w sercu islamu, wypełniając je modlitwami, gotując strawę nad ogniskami, rozpalanymi przy granicy miasta, i kupując pożywienie od przejezdnych nomadów. Wielu z nich przez większość nocy śpiewało pieśni.
Nie brakowało również Persów, którzy co noc zbierali się przy ogniskach na wschodnim krańcu miasta, nieopodal kanałów biegnących od strony wzgórz. To oni jako pierwsi doświadczyli wielkiej wody, która wdarła się do miasta, po tym jak ucichły burze na północy, o których słyszeli, lecz których nigdy nie widzieli. Czarna, błotnista woda sunęła kanałami i rozlewała się po ulicach, porywając ze sobą pnie palm i głazy, które w postaci wysokiego wału zepchnęła na południową stronę miasta. Wszystko zostało zalane, nawet Kaba stała w wodzie, sięgającej aż po srebrną obręcz, która utrzymywała ją na miejscu. Bistami z wielką przyjemnością rzucił się w wir pracy przy odprowadzaniu wody i oczyszczaniu miasta. Po doświadczeniu światłości w grobowcu Chi-sthiego oraz po najwyższym duchowym przeżyciu, jakim był hadżdż, czul, że niewiele mu pozostało do zrobienia na planie astralnym. Żył teraz w cieniu tamtych wydarzeń, czując się całkowicie odmienionym. Jedyne, czego pragnął, to czytać perską poezję w chłodne poranki, a popołudniami pracować w niskim i gorącym zimowym słońcu. Miasto było zniszczone, błoto miejscami sięgało po pas, roboty było w bród. Modlitwa, czytanie, praca, jedzenie, modlitwa, spanie — tak wyglądał plan dobrze spędzonego dnia. Dzień za dniem upływał według tej, jakże przyjemnej dlań, rutyny.
Wraz z upływem zimy zaczął studiować w medresie, założonej przez uczonych z Maghrebu, zachodniego krańca świata, który rósł w siłę i powiększał swoje terytorium, zarówno na północ po Al-Andalus i Firanię, jak i na południe po Sahel. Bistami wraz z innymi czytał i dyskutował nie tylko na temat Rumiego i Szamsa, lecz także i innych filozofów, Ibn Sina i Ibn Rushda, oraz starożytnego Greka Arystotelesa i historyka Ibn Kalduna. Magrebczyków w medresie nie interesowało tak bardzo kontestowanie zagadnień doktrynalnych, jak wymiana informacji ze świata. Mieli na podorędziu mnóstwo historii o ponownym zajęciu terenów Al-Andalus i Firanii i snuli opowieści o zaginionej cywilizacji Franków. Byli przyjaźnie nastawieni do Bistamiego, choć nie wiedzieli o nim zbyt wiele. Uważali go za Persa, a on czuł się pośród nich o wiele lepiej niż wśród Mogolów z ambasady Timura, gdzie traktowano go co najmniej z pewnym skrępowaniem. Bistami był zdania, że jeśli osadzenie go w Mekce było karą w postaci wygnania go z kraju Akbara i z Sin-dhu, to w takim razie inni Mogołowie wysłani w to miejsce powinni się zastanowić, czy czasem oni również raczej nie popadli w niełaskę niż dostąpili zaszczytu w nagrodę za swą nabożność. Kiedy Bistami przypominał im o tej możliwości, zaczęli unikać go jak trędowatego. Zaczął więc spędzać coraz więcej czasu w medresie Maghrebczyków oraz w perskojęzycznej khicie, którą przeniesiono nieco wyżej, na wzgórza ponad miejskie kanały na wschodzie miasta.
Życie w Mekce zawsze orientowało się w czasie względem nadchodzącego hadżdżu, tak samo jak każdy muzułmanin orientował się w przestrzeni względem Mekki. Mijały kolejne miesiące i rozpoczynały się przygotowania, a kiedy zaczął się ramadan, wszystko poza nadchodzącym hadżdżem przestawało się liczyć. Większość wysiłków koncentrowała się na wykarmieniu tych ogromnych ludzkich mas, które wkrótce miały pojawić się w mieście. Został opracowany cały system, aby ta niebywała uczta udała się. Zaskakujący był jej rozmiar i obfitość, zwłaszcza tutaj na pozbawionym życia pustynnym półwyspie. Oczywiście takie miasta jak Yemen i Aden, na południe od Mekki, były zamożne. Nie ma się czemu dziwić, pomyślał Bistami, rozważając lekturę Ibn Khalduna i idąc przez pastwiska, które z wolna zapełniały się owcami i kozami. System ten powstawał wraz z rozwojem idei hadżdżu, co następowało bardzo szybko: islam wyszedł poza granice Arabii już w pierwszym wieku po hidżrze. Bistami powoli zaczynał wszystko rozumieć. Al-Andalus przyjęła islam do setnego roku, najdalsze zakątki Wysp Korzennych do dwusetnego roku, więc cały znany obszar świata został nawrócony w dwieście lat po tym, jak Prorok otrzymał Słowo i podzielił się nim z ludźmi tego małego kraju. Od tamtego czasu ściągało tu coraz więcej ludzi.
Jednego dnia Bistami wraz z kilkoma młodymi uczonymi udał się do Medyny. Szli pieszo, recytując modlitwy. Pragnęli jeszcze raz zobaczyć pierwszy meczet Mahometa. Mijali niekończące się zagrody dla owiec i kóz, serowarnie, spichlerze i zagajniki palm daktylowych, aż w końcu dotarli na peryferia Medyny, małej, sennej, zakurzonej i podupadłej mieściny, która ożywała jedynie na czas hadżdżu. W jednym z gęstych skupisk starożytnych palm stał niewielki wapienny meczet, ukryty w cieniu i wypolerowany niczym perła. To właśnie tutaj Prorok nauczał, będąc na wygnaniu, tutaj też otrzymał od Allaha i spisał większość wersetów Koranu. Bistami przechadzał się po ogrodzie na zewnątrz świętego przybytku, próbując sobie wyobrazić, jak się to wszystko odbywało. Zrozumiał dopiero po lekturze Khalduna — to wydarzyło się naprawdę. Początkowo Prorok stał w tym oto zagajniku i nauczał pod gołym niebem. Później, w tym samym miejscu, oparł się o pień palmy, a któryś z jego uczniów zaproponował mu krzesło. Zgodził się, jednak pod warunkiem, że byłoby ono na tyle niskie, aby jego postać nie wyrastała ponad głowy słuchaczy. Prorok zaiste był człowiekiem doskonałym. Zgodził się, aby w miejscu, gdzie nauczał, wybudowano meczet, który przez wiele lat pozostawał bez dachu. Mahomet oświadczył, że na początek wierni mieli o wiele ważniejsze zadanie do wykonania. Wrócili do Mekki i stamtąd Prorok poprowadził dwadzieścia sześć kampanii wojskowych — to był prawdziwy dżihad. Potem Słowo szerzyło się już bardzo szybko. Khaldun upatrywał źródeł tak szybkiego tempa rozprzestrzeniania się islamu w ludziach, którzy byli gotowi na nadejście kolejnego etapu cywilizacji, oraz w prawdzie, którą krył w sobie Koran.
Bistami, zaniepokojony czymś dla niego samego niedookreślonym, zastanawiał się nad tym wytłumaczeniem. Cywilizacje indyjskie przychodziły i odchodziły, przychodziły i odchodziły. Co prawda islam zdołał podbić Indie, lecz nawet za panowania Mogołów starożytne wierzenia Hindusów przetrwały, a sam islam zmieniał się na skutek ciągłego z nimi obcowania. Bistami zrozumiał to jeszcze lepiej, studiując swoją religię w czystej postaci w medresie. Sufizm był jednak czymś więcej niż tylko powrotem do źródła. Był krokiem naprzód lub (czy można tak powiedzieć?) wyjaśnieniem, a nawet ulepszeniem. Był wysiłkiem w celu obejścia ulemów. W każdym razie stanowił zmianę, której najwidoczniej nie sposób było uniknąć. Wszystko się zmieniało. Kiedyś w medresie sufi Junnaiyd powiedział tak: „Słowo Boże spadło na człowieka jak deszcz na ziemię, w wyniku czego powstało błoto, nie zaś czysta woda”. Po zimowej powodzi obraz ten był wyjątkowo wyraźny i niepokojący. Islam rozprzestrzeniał się po świecie jak lawina błotna, mieszanka Boga i człowieka. Ani trochę nie było to podobne do tego, co przydarzyło mu się w grobowcu Chishtiego lub podczas hadżdżu, kiedy miał wrażenie, że Kaba wiruje wokół niego. Jednak nawet pamięć o tych wydarzeniach przeobraziła się. Wszystko na świecie się zmieniało, łącznie z Mekką i Medyną, których populacja szybko rosła, wraz ze zbliżającym się hadżdżem.
Do miasta napływali pasterze ze swoimi trzodami i kupcy, sprzedający ubrania i sprzęt podróżniczy. Trwały naprawy popsutych sprzętów, przygotowywano skrypty religijne, pamiątki i inne rzeczy. Ostatniego miesiąca przed hadżdżem zaczęli pojawiać się pierwsi pielgrzymi, później zaczęły ściągać długie sznury wielbłądów. Bistami pamiętał z zeszłego roku pełne uczucia twarze podróżników. Rok ten w jego odczuciu minął niezwykle szybko, jednocześnie jego własny hadżdż zajmował już niejako głębsze otchłanie umysłu. Nie potrafił przywołać uczuć, malujących się na twarzach tegorocznych hadżich. Tym razem nie był już pielgrzymem, był mieszkańcem i ewidentnie odczuwał panujące wśród innych mieszkańców niezadowolenie. Ich spokojna wioska, będąca na co dzień jedną wielką medresą, nagle pęczniała i rozrastała się do absurdalnych rozmiarów, jak gdyby cała rodzina i wszyscy weseli krewni zwalali im się w jednej chwili na głowę. Nie był to najszczęśliwszy sposób myślenia o hadżdżu, więc z poczuciem winy Bistami oddawał się modłom, postowi i pomocy pielgrzymom, zwłaszcza tym wycieńczonym i chorym. Odprowadzał ich do khit, karawanserajów i gospód. Zatapiał się w pracy, aby jeszcze mocniej poczuć atmosferę hadżdżu. Niestety, codzienny widok ekstatycznych twarzy przypominał mu tylko, jak daleko był od ich stanu. Oblicza przybyłych jaśniały Bożą łaską. Teraz widział całkiem wyraźnie, jak ludzkie twarze odzwierciedlały dusze i były niczym okna na głębszy świat.
Miał zatem wielką nadzieję, że kiedy będzie się witał z hadżiami z dworu Akbara, przyjemność zagości i na jego twarzy. Akbar jednak nie przybył, podobnie jak nikt z jego najbliższej rodziny, a ci, którzy przybyli, nie cieszyli się ani z pobytu w Mekce, ani ze spotkania z Bista-mim. Wieści z dworu nie wróżyły nic dobrego. Akbar zaczął się krytycznie odnosić do swojego ulemy, przyjmował u siebie hinduskich radżów i z życzliwością wysłuchiwał ich uwag i niepokojów. Zaczął nawet otwarcie czcić słońce, kładąc się twarzą na ziemi przed świętym ogniem cztery razy dziennie, a do tego powstrzymywał się od jedzenia mięsa, picia alkoholu i stosunków płciowych — to wszystko były praktyki hinduskie. Ponadto każdej niedzieli udzielał inicjacji dwunastu oddanym mu emirom. Podczas takiej ceremonii każdy z neofitów składał głowę bezpośrednio na stopach Akbara. Był to najgłębszy pokłon, znany jako sijdah, akt podporządkowania się drugiemu człowiekowi — dla muzułmanów był świętokradztem. Co więcej, Akbar nie zdradzał chęci łożenia funduszy na kolejną pielgrzymkę, trzeba było go długo namawiać, aby w ogóle zechciał na ten temat rozmawiać. W końcu wysłał szejka Abdu-la Nabiego i Malauna Abdulla, co było tylko łagodniejszą formą ich wygnania, podobnie jak w ubiegłym roku stało się w przypadku Bistamiego. jednym słowem, wyglądało na to, że Akbar odchodził od wiary. Odchodził od islamu!
Nieco później Abdul Nabi powiedział Bistamiemu otwarcie, że wielu ludzi na dworze właśnie jego, Bistamiego, obwiniało za tę przemianę Akbara.
— Zrobił tak jedynie dla własnej wygody — zapewniał Bistamiego Abdul Nabi. — Zawsze bezpieczniej winić kogoś, kto jest daleko, czyż nie? Stało się tak, jak chcieli, wygnano cię do Mekki w celu nawrócenia. Naopowiadałeś im o świetle i światłości, więc cię odesłali, a teraz nagle Akbar kłania się słońcu jak jakiś zoroaster czy inny starożytny poganin.
— Nie mogę zatem wrócić — powiedział Bistami. Abdul Nabi potrząsnął głową.
— Obawiam się, że to nie wszystko. Jak mniemam, nawet tutaj nie jesteś bezpieczny. Jeśli zostaniesz, ulema może oskarżyć cię o herezję, a wtedy zjawi się tu po ciebie i postawi cię przed sądem w Fatepur Si-kri, może to też zrobić tutaj.
— Sugerujesz, że powinienem odejść? Abdul Nabi powoli skinął głową.
— Z pewnością jest wiele ciekawszych miejsc od Mekki. Taki kadi jak ty zawsze znajdzie dobrą pracę u muzułmańskiego władcy. Oczywiście nic złego ci się nie stanie w trakcie hadżdżu, lecz po jego zakończeniu…
Bistami pokłonił się i podziękował szejkowi za szczerość. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że i tak chciał odejść. Nie chciał dłużej zostawać w Mekce. Chciał wrócić do Akbara, do bezczasu panującego w grobowcu Chishtiego. Pragnął pozostać w tamtej przestrzeni na zawsze. Lecz jeśli było to niemożliwe, będzie musiał na nowo rozpocząć swą tarikę i włóczyć się w poszukiwaniu prawdziwego życia. Przypomniał sobie, co przytrafiło się Szamsowi, kiedy uczniowie Rumiego znudzili się jego zapatrzeniem w przyjaciela. Szams zniknął i nikt go więcej nie widział, niektórzy mówili, że przywiązano go do głazu i zrzucono do rzeki.
Ludzie w Fatepur Sikri mogli pomyśleć, że Akbar znalazł swojego Szamsa w osobie Bistamiego — co Bistamiemu wydawało się niedorzeczne. Co prawda, spędzali ze sobą dużo czasu, o wiele więcej, niż dałoby się uzasadnić, lecz nikt nie wiedział, co się między nimi działo i ile z tego było nauką, której Akbar udzielał swemu nauczycielowi. Nauczyciel zawsze musi uczyć się najwięcej, pomyślał Bistami, w przeciwnym razie nic ważnego nie odbywa się w trakcie spotkania z uczniem.
Reszta hadżdżu przebiegała w dziwny sposób. Tłumy wydawały się przeogromne, wręcz nieludzkie, i zawładnięte jakąś siłą, uśmiercające setki owiec dziennie jak zaraza, ulemowie zaś byli pasterzami, urządzającymi tę kanibalistyczną ucztę. Oczywiście nie wolno było tak mówić, jedynie powtarzać dobrze znane frazy, które już dawno wypaliły swoją własną ścieżkę w głąb duszy Bistamiego. O ten, który jest Tym! O ten, który jest Tym! Allah Litościwy! Allah Miłosierny! Czegóż miałbym się lękać? Bóg wszystko wprawia w ruch. Nie dziwił się niczemu, musiał kontynuować tarikę do momentu, gdy nie znajdzie czegoś więcej. Kiedy hadżdż dobiega końca, pora ruszać w drogę.
Najbardziej przyjaznymi uczonymi, jakich poznał, byli Maghrebczycy, którzy we wspaniały sposób okazywali suficką gościnność i gorliwą ciekawość świata. Owszem, mógłby zawrócić do Isfahanu, jednak coś w środku ciągnęło go na zachód. Teraz, kiedy został oczyszczony najczystszym światłem, nie potrzebował wracać do bogactw irańskich ogrodów. W Koranie słowo Raj oraz wszystkie słowa, których Mahomet używał do opisywaniu Raju, wywodziły się z języka perskiego, natomiast słowo Piekło, nawet w tych samych surach, pochodziło z hebrajskiego — języka pustyni. Był to znak. Bistami nie pragnął Raju. Pragnął czegoś, czego nie potrafił zdefiniować, jakiegoś bliżej niesprecyzowane-go wyzwania na poziomie ludzkim. Powiedzmy, że człowiek jest mieszanką materii i boskości, boska dusza żyje nieustannie. Musi zatem istnieć jakiś cel podróży przez te wszystkie dni, jakiś postęp ku górze, ku wyższym planom istnienia. Khalduniański model cyklicznie zmieniających się dynastii, następujących po sobie bez końca, od żywotnej młodości do nadętej starości, musi zostać odmieniony poprzez dopuszczenie do spraw międzyludzkich rozsądku. Wtedy cykliczność dynastii wyjdzie z koła i zmieni się we wznoszący, spiralny ruch, dzięki któremu następna młoda dynastia będzie rozpoczynać panowanie od wyższego poziomu niż poprzednim razem, kiedy nadchodziła jej kolej i kiedy też dawała z siebie wszystko. Tego właśnie pragnął nauczać, tego również sam pragnął się nauczyć. Na zachód więc, za słońcem, cel jest blisko, wtedy wszystko będzie dobrze.
Każde miejsce, do którego zaszedł, wydawało mu się nowym centrum świata. Kiedy był młody, Isfahan wydawał mu się stolicą wszystkich krajów, później był Gujarat, Agra i Fatepur Sikri, później Mekka i czarny kamień Abrahama, prawdziwe serce Ziemi. Teraz z kolei Kair wydał mu się największą z możliwych metropolii — niewiarygodnie starożytny, zakurzony i przeogromny. Zatłoczonymi ulicami przechadzali się mamelukowie z liczną świtą, potężni, w hełmach z piórami. Zarządzając Kairem, Egiptem i większością krajów Lewantu wykazywali się olbrzymią pewnością siebie. Zawsze kiedy Bistami dostrzegał ich na ulicy, szedł za nimi przez chwilę — ich przepych przypominał mu Akbara. Oni sami jednak byli całkowicie inni — z każdym pokoleniem powoływali jati na nowo do życia. Nie było chyba na świecie nic bardziej imperialnego. Potrafili sprawować kontrolę nad ludnością jeszcze sprawniej, niż robiły to dynastie, których oni nie tworzyli. Całkiem możliwe, że wszystko, co Khaldun powiedział o cykliczności dynastii, zostało unieważnione poprzez ten nowszy system zarządzania, który za jego czasów jeszcze nie istniał. Świat się zmieniał. Słowa największego ze znanych historyków mogą nie być ostateczne. Dni spędzone w starym Kairze były ekscytujące. Niestety maghrebskim uczonym spieszno było do rozpoczęcia długiej podróży do domu. Bistami pomógł więc przygotować karawanę, a kiedy byli gotowi, dołączył do nich w drodze na zachód, do Fezu.
Ten etap tariki prowadził go najpierw na północ, do Aleksandrii. Zostawili wielbłądy w karawanseraju i zeszli na dół, aby spojrzeć na legendarny port z szerokim, zakrzywionym pirsem, wcinającym się w sine wody Morza Śródziemnego. Przyglądając mu się, Bistami miał wrażenie, że kiedyś tu był. Odczekał chwilę, dziwne uczucie minęło, więc odwrócił się i poszedł z powrotem za resztą.
Kiedy karawana przecinała Pustynię Libijską, nocne rozmowy przy ognisku koncentrowały się wokół mameluków, Sulejmana Wspaniałego i niedawno zmarłego osmańskiego władcy. Wybrzeże, które właśnie okrążali, było jego najnowszą zdobyczą, lecz nie odczuwało się tego jakoś specjalnie, jedynie w większych miastach i w oazach, w sytuacji bezpośredniego kontaktu z osmańskimi urzędnikami, którym ludzie okazywali większy respekt. Oni jednak nie stwarzali kłopotów, nawet nie chcieli pobierać myta. Bistami zauważył, że świat sufich, poza wieloma innymi rzeczami, był ucieczką od ziemskiej władzy. W każdym regionie żyli sułtanowie, cesarzowie, Akbarowie i mamełukowie, wszyscy przyznawali się do islamu, a jednak byli bardzo ziemscy, władczy, kapryśni i niebezpieczni. Większość z nich znajdowała się obecnie w khal-uniańskim stanie dynastycznego rozkładu. Oprócz nich byli też sufio-wie. Bistami przyglądał się swoim uczonym towarzyszom zgromadzonym wokół wieczornego ogniska i rozważającym w skupieniu nad doktryną bądź wątpliwym isnadem do jakiegoś hadisu. W ten sposób dochodziło do dysput, prowadzonych z przesadną drobiazgowością, lecz bez śmiechu i kwiecistych tyrad. Tymczasem z uroczystą powagą nalewano do glazurowanych krzemionek gorącą, gęstą kawę, wszystkie oczy dokoła lśniły od blasku ognia i żaru dyskusji. Bistami pomyślał, że to właśnie są muzułmanie, którzy czynią islam dobrą wiarą, oto ludzie, którzy zawojowali świat, nie dobywając miecza. Cale armie wojowników nic by nie zdziałały bez Słowa. Ziemscy, lecz nie potężni, oddani, lecz nie pedantyczni (przynajmniej większość z nich), ludzie, których interesowała bezpośrednia relacja z Bogiem, niezakłócona interwencją ludzkiej władzy. Więź z Bogiem i braterstwo między ludźmi.
Pewnej nocy dyskusja zeszła na Al-Andalus. Bistami słuchał ze zdwojoną uwagą. — To musi być dziwne wrażenie, kiedy ponownie wkracza się na opustoszałe ziemie.
— Rybacy i romscy zbieracze różności już dawno sprowadzili się z powrotem na wybrzeże. Romowie i Ormianie przenieśli się w głąb lądu.
— Myślę, że istnieje duże ryzyko, iż zaraza powróci.
— Jak dotąd nikt nie zachorował.
— Khaldun mówi, że zaraza powstaje wskutek przeludnienia — zabrał głos Ibn Ezra, najbardziej wśród nich obeznany z piśmiennictwem Khal-duna. — W rozdziale o dynastiach, części czterdziestej dziewiątej, Muqad-dimah, pisze, że zarazy biorą się z nieczystego powietrza, które powstaje w wyniku przeludnienia, oraz rozkładu złej wilgoci, produkowanej przez ogromną liczbę ludzi skupionych w jednym miejscu. Najpierw atakowane są płuca, stamtąd choroba rozchodzi się na cały organizm. W pewnym miejscu autor czyni ironiczną uwagę, że zaraza to skutek wczesnych sukcesów odnoszonych przez dynastie. Dobre zarządzanie, uprzejmość, bezpieczeństwo, niskie opodatkowanie, to sprzyjało przyrostowi naturalnemu i w prostej linii prowadziło do wybuchu epidemii. Khaldun pisał tak: „Przeto nauka udowodniła nam, że niezbędne są puste przestrzenie między zamieszkiwanymi terenami oraz osobne miejsca do składowania odpadków. Umożliwia to właściwą cyrkulację powietrza, usuwa zanieczyszczenia i zgniliznę, powstałe w wyniku kontaktu z istotami żyjącymi, i sprowadza zdrowe powietrze”. Jeśli on ma rację, wtedy… no cóż, Firania długo stała pusta, można by się zatem spodziewać, że znów jest zdrowa i czysta. Według mnie, groźba wybuchu kolejnej epidemii już dawno została zażegnana, przynajmniej do momentu, gdy region znów się nie przeludni. Od tego jednak dzieli nas jeszcze sporo czasu.
— To był wyrok boski — powiedział jeden z uczonych. — Allah unicestwi) chrześcijan za to, że prześladowali muzułmanów i żydów.
— W czasie zarazy Al-Andalus była przecież krainą muzułmańską — zauważył Ibn Ezra. — Zarówno Grenada była muzułmańska, jak i całe południe półwyspu Iberyjskiego. Wszyscy ci ludzie zmarli, podobnie jak i muzułmanie na Bałkanach, tak przynajmniej mówi al-Gazzabi w swoim opracowaniu historii Greków. Najprawdopodobniej było to kwestią lokalizacji. Być może pomór padł na Firanię z powodu przeludnienia, jak mówi Khaldun, a może prawdziwą przyczyną były tamtejsze wilgotne doliny, w których gromadziło się zepsute powietrze. Nie sposób dociec.
— — Faktem pozostaje, że chrześcijanie wymarli. To lud, o którym mówiła Księga, prześladowcy islamu. To oni od wieków prowadzili z nami wojnę i wszystkich swoich muzułmańskich jeńców torturowali aż do ich śmierci. Allah w końcu położył im kres.
— No ale przecież ludność Al-Andalus również wymarła — powtórzył Ibn Ezra — a w Maghrebie czy w Etiopii, a nawet w Armenii nadal żyje wielu ocalałych chrześcijan. Liczne ich grupy mieszkają też w górach. — Potrząsnął głową. — Nie sądzę, abyśmy wiedzieli, co tak naprawdę się stało, wszystko jest w rękach Allaha, to on wydaje wyroki.
— To właśnie staram się powiedzieć.
— A więc Al-Andalus znów się zaludnia — powiedział tęsknym tonem Bistami.
— Tak.
— A są tam jacyś sufiowie?
— Oczywiście, sufiowie są wszędzie. Słyszałem, że w Al-Andalus świetnie sobie radzą. Ciągną na północ, w głąb opustoszałej krainy, idą w imię Allaha, odkrywają i odczyniają przeszłość, upewniają się, że droga przed nimi jest wolna. Swego czasu Al-Andalus była wspaniałym ogrodem. To dobra ziemia i niemal całkowicie opustoszała. Bistami spojrzał na dno glinianej czarki. Poczuł, jak te dwa słowa krzeszą w jego myślach iskry: dobra i opustoszała, opustoszała i dobra. Podobnie czuł się tylko w Mekce.
Teraz czuł wyraźnie, że wyrwał się na wolność. Jak wędrujący derwisz suficki, bezdomny i poszukujący, pokonywał tarikę i dbał o czystość na ile tylko pozwalał mu na to maghrebski kurz. Doskonale pamiętał słowa Mahometa odnośnie do świętego trybu życia: „I będziesz rozwijał się, myjąc ręce i nie spożywając czosnku, często pościł i czuł się coraz lżejszy, jakbyś unosił się w powietrzu”. Jego wizje zmieniały się z dnia na dzień. Od szklanej przejrzystości poranka, przez zamgloną żółć południa, aż po półprzezroczysty zachód słońca, kiedy gloria złocieni i brązów otaczała korony drzew, skały i horyzont. Maghrebskie miasteczka były niewielkie i przyzwoite, często osadzone na zboczach wzgórz i porośnięte palmami i innymi egzotycznymi drzewami, których korony tworzyły swoisty dach ponad ogrodowymi miastami. Domy — białe, wapienne sześciany pośród palmowych sadów. Na każdym dachu białe patio, a na małych dziedzińcach wewnętrzne ogrody, zielone i tchnące ożywczym chłodem, nawadniane zwykle wodą z fontann. Miasta zakładano tam, gdzie ze wzgórz wypływała woda. Okazało się, że największe miasto miało też największe źródło — to Fez, stacja docelowa ich karawany.
W Fezie Bistami zatrzymał się w domostwie sufich, a następnego dnia razem z Ibn Ezrą wyruszyli na wielbłądach na północ, do Ceuty, gdzie zapłacili za przeprawę statkiem do Malagi. Statki w tym regionie były bardziej zaokrąglone niż te pływające na Morzu Perskim, miały wyeksponowane stewy, mniejsze żagle i stery umieszczane pod centralnym masztem. Przeprawa przez wąską cieśninę po zachodniej stronie Morza Śródziemnego nie należała do najłatwiejszych, jednak już od samego wyjścia z portu w Ceucie widzieli na horyzoncie Al-Andalus. Silny prąd wpływający tędy do Morza Śródziemnego łączył się z porywistym zachodnim wiatrem, przez co mocno kołysało nimi na wysokich falach.
Al-Andalus przywitała ich klifowym wybrzeżem. Ponad zatoką wcinającą się głęboko w ląd, górował skalisty szczyt, dalej brzeg zakręcał ku północy. Lekka bryza wydęła małe żagle statku, który przechylił się i sunął w stronę Malagi. Będąc w głębi lądu, ujrzeli w oddali biały łańcuch górski. Bistami uniesiony dramatyczną przeprawą przez morze, przypomniał sobie widok gór Zargos w Isfahanie, a w sercu poczuł kłującą tęsknotę za domem, o którym już prawie zapomniał. Z powrotem jednak, tu i teraz, niosły go szalone fale oceanu jego własnego życia, za chwilę miał postawić stopę na nowym lądzie.
Cała Al-Andalus była jednym wielkim ogrodem, zielone drzewa porastały stoki wzgórz, na północy ciągnęły się ośnieżone pasma gór, a na przybrzeżnych równinach pola uprawne i zagajniki pełne okrągłych zielonych drzew, rodzących pomarańcze o cudownym smaku. Świt witał ich codziennie błękitem nieba, słońce, przecinając nieboskłon, nagrzewało ziemię, a w cieniu drzew panował orzeźwiający chłód.
Malaga była wspaniałym, małym miasteczkiem, z solidnym, kamiennym fortem i dużym, wiekowym meczetem, zajmującym centralną przestrzeń miasta. Szerokie, ocienione ulice, wzdłuż których ciągnęły się rzędy drzew, odchodziły promieniście od świątyni, w której trwały właśnie prace renowacyjne. Ze szczytów północnych wzgórz rozciągał się widok na błękitne wody Morza Śródziemnego, rozlewającego się szeroko, aż po spalone słońcem, mleczne góry Maghrebu na dalekim południowym brzegu. O, Al-Andalus! Bistami i Ibn-Ezra znaleźli schronienie w gospodzie przypominającej perskie ribaty, niewielkie wioski na skraju większych miast, wyrastające pośród pomarańczowych gajów i zadbanych winnic. Sufiowie uprawiali pomarańcze i pielęgnowali winnice. Bistami wstawał o świcie i pomagał mieszkańcom w codziennej pracy. Większość czasu spędzali na polach Pszenicy, ciągnących się daleko na zachód. Praca przy pomarańczach była za to łatwa: — Przycinamy drzewka tak, aby owoce utrzymywały się nad ziemią — opowiadał kiedyś Bistamiemu i Ibn Ezrze pewien robotnik z ribatu imieniem Zeya. — Jak sami widzicie, próbowałem już różnych gęstości rozsadu i badałem, jak wpływa to na owoce. Drzewka rosnące samotnie wyrastają na kształt drzew oliwnych, a jeśli przytnie się dolne gałęzie, utrzymując resztę ponad ziemią, wtedy owoce nie łapią z gleby żadnych chorób, a trzeba przyznać, że ogólnie są bardzo podatne na choroby. Na owocach może pojawiać się zielona albo czarna narośl, liście czasem stają się kruche i bieleją lub brązowieją, kora może pokryć się pomarańczowym lub białym grzybem. Wtedy bardzo pomocne stają się biedronki lub okadzanie dymem z węgla drzewnego. Zawsze tak robimy, żeby ochronić drzewa przed mrozem.
— To bywa tutaj aż tak zimno?
— Czasami zimą, owszem. Tu wcale nie jest jak w raju. Z meczetu dobiegła ich pieśń muezina, wyciągnęli maty i rozpoczęli modły, kłaniając się na południowy wschód. Bistami nadal nie mógł przyzwyczaić się do nowej orientacji. Później Zeya zaprowadził ich do kamiennego pieca, w którym palił się ogień, i zaparzył im po czarce kawy.
— Niby nowa, a jednak stara ta kraina — zauważył Bistami, sącząc z błogością pierwsze łyki kawy.
— Przez wiele stuleci była w rękach muzułmanów. Rządy Umajadów trwały tu nieprzerwanie od drugiego wieku, aż do pojawienia się chrześcijan, którzy podbili te ziemie. Później zabiła ich za to zaraza.
— Lud Księgi — wyszeptał do siebie Bistami.
— Owszem, lecz zepsuty. Bardzo surowi pracodawcy, zarówno względem wolnych, jak i niewolników, a do tego nieustannie skłóceni między sobą. Wtedy panował tu prawdziwy chaos.
— Podobnie jak w Arabii przed Prorokiem.
— Dokładnie tak samo. I choć chrześcijanie wierzyli w jednego Boga, to jednak nadal w ich poglądach było coś dziwnego, sami ze sobą nie mogli dojść do lądu. Próbowali nawet dzielić Boga Jedynego na trzech. Tak więc islam wziął górę. Parę wieków później życie na tych terenach stało się tak łatwe i przyjemne, że nawet muzułmanie zaczęli się psuć. W końcu Umajadzi zostali pokonani i nie było już kolejnej silnej dynastii, która mogłaby ich zastąpić. Istniało wówczas ponad trzydzieści walczących między sobą królestw taify. W piątym wieku Almorawidzi zaatakowali od strony Afryki, a w szóstym Almohadzi z Maroka wyparli Almorawidów i na swoją stolicę wybrali Sewillę. Tymczasem chrześcijanie prowadzili wojny na północy, w Katalonii i za górami w Nawarze i Firanii, po czym wrócili i zagarnęli większą część Al-Andalus. Nigdy jednak nie zdobyli regionów wysuniętych najdalej na południe, królestwa Nasrydów, łącznie z Malagą i Granadą. Te ziemie do końca pozostały muzułmańskie.
— A mimo to ich mieszkańcy również wymarli — powiedział Bistami.
— Tak jest, wszyscy zmarli.
— Nie rozumiem tego. Ludzie mówią, że Allah ukarał niewiernych za prześladowania muzułmanów, lecz jeśli byłoby to prawdą, to dlaczego uśmiercił też mieszkających tam muzułmanów?
Ibn Ezra zdecydowanie potrząsnął głową.
— Allah nie wytracił chrześcijan, ludzie się mylą.
— Nawet jeśli tego nie zrobił, to pozwolił, aby do tego doszło. Nie ochronił ich, choć jest wszechwładny. Nie rozumiem tego.
Ibn Ezra wzruszył ramionami.
— Cóż, to kolejne z wielu oblicz zła i śmierci na świecie. Ten świat nie jest rajem, Allah stworzył go dla nas i obdarzył nas wolna wolą. Ten świat jest nasz, abyśmy mogli w nim dowieść swego oddania bądź zepsucia, fest to całkiem jasne, gdyż Allah nie tylko jest wszechwładny, lecz przede wszystkim dobry. Nie tworzy zla. A jednak zło istnieje na świecie, najwyraźniej sami je tworzymy. Dlatego właśnie nasze przeznaczenie nie może być z góry przesądzone i przypisane nam przez Allaha. Musimy sami je sobie wypracować.
Czasem tworzymy zło, ze strachu, z chciwości, z lenistwa — to nasza wina.
— No to skąd ta plaga? — zastanowił się Zeya.
— To nie my ani nie Allah. Musisz zrozumieć, że wszystkie żyjące na świecie stworzenia pożerają się wzajemnie, często też zdarza się, że to te mniejsze zjadają większe. Dynastie wygasają, a ci wszyscy mali wojownicy zjadają resztki. Na przykład pleśń, żywiąca się opadłą pomarańczą. Pleśń to takie pole, na którym rosną miliony małych grzybów, pokażę wam przez szkło powiększające, które mam ze sobą. A spójrzcie na ten owoc, czerwona pomarańcza o krwistoczerwonym miąższu, to ludzie ją taką wyhodowali, prawda?
Zeya skinął głową.
— Można otrzymywać hybrydy na tej samej zasadzie co muły, z tym że rośliny można krzyżować dalej, aż wyhoduje się nową odmianę. W ten sposób stworzył nas Allah. Dwoje rodziców lokuje po części siebie w swoim potomku. Wszystkie ślady mieszają się, lecz nieliczne widoczne są od razu, niektóre wyłaniają się dopiero w którymś z kolejnych pokoleń. Powiedzmy, że jakaś pleśń podobna do tej znalazła się w chlebie i w wodzie mieszkających tu niegdyś ludzi i skrzyżowała się z inną pleśnią będącą w tej samej wodzie czy chlebie. Wskutek ich połączenia mogła powstać trucizna, która bardzo szybko się rozprzestrzeniała i stawała się coraz silniejsza, aż w końcu całkowicie wyparła swoich rodziców i wtedy ludzie zaczęli umierać. Może pleśń unosiła się z wiatrem, jak pyłki kwiatowe na wiosnę, a może żyła w ludziach i podtruwała ich tygodniami, zanim nie zabiła. Mogła przenosić się z oddechem lub przez dotyk. Niewykluczone, że ten rodzaj pleśni wyniszczył zapasy, a ludzie zmarli z głodu.
Bistami spojrzał jeszcze raz na część pomarańczy, którą trzymał w dłoni, i poczuł się słabo. Ten czerwony, mięsisty i soczysty owoc wydał mu się przez chwilę zalążkiem śmierci. Zeya zaśmiał się z niego:
— No co jest? Zjadaj! Niestety nie możemy żyć jak aniołowie! To wszystko wydarzyło się ponad sto lat temu. Ludzie już od dawna wracają na te tereny i żyją bezpiecznie i szczęśliwie od wielu lat. Jesteśmy wolni od zarazy, tak jak każde inne państwo. Ja sam spędziłem tu całe swoje życie. Możesz więc spokojnie dokończyć pomarańczę.
Bistami posłuchał jego rady i zamyślił się.
— Więc to był wypadek.
— Zgadza się — odpowiedział Ibn Ezra. — Tak mi się wydaje.
— Jednak Allah nie powinien był na to pozwolić.
— Wszystkie żywe istoty na tym świecie mają wolną wolę. Poza tym, mogło to też nie do końca być przypadkowe. Koran uczy, iż powinniśmy żyć w czystości. Być może chrześcijanie na własne ryzyko złamali ten nakaz, jedli mięso świń, trzymali psy i pili wino. — Ludzie z tego regionu uważają, że wino to nie problem — dorzucił Zeya, wybuchając ponownie śmiechem.
Ibn Ezra uśmiechnął się.
— Ale jeśli żyliby we własnych ściekach, między garbarniami i rzeźniami, jedli wieprzowinę, dotykali psów i zabijali się nawzajem jak barbarzyńcy ze wschodu, torturowali więźniów, obcowali z chłopcami i wywieszali u wrót martwe ciała swoich wrogów (a robili wszystkie te rzeczy) wtedy być może sami stworzyliby sobie zarazę? Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Twierdzę, że stworzyli sobie takie warunki bytowe, które w końcu ich zabiły.
— Ale czyż oni tak bardzo różnią się od innych? — zapytał Bistami, myśląc o tłumach i brudzie w Kairze czy w Agrze.
— Ibn Ezra wzruszył ramionami.
— Byli surowi.
— Surowsi niż Timur Chromy?
— Nie wiem.
— Podbijali miasta i wycinali w pień ich mieszkańców?
— Mongołowie też tak robili, a przecież stali się muzułmanami. Ti-mur był muzułmaninem.
— Więc może zmienili zwyczaje. Nie wiem. Wiem jednak, że chrześcijanie często stosowali tortury. Może miało to jakieś znaczenie, a może nie. Wszystkie żywe istoty są wolne. Tak czy inaczej, tamtych już nie ma. Teraz jesteśmy my.
— Cali i w większości zdrowi — dodał Zeya. — Oczywiście czasem jakieś dziecko dostanie gorączki i umrze, ale to się zawsze może zdarzyć. Życie tutaj jest słodkie, póki trwa.
Kiedy zakończyły się zbiory pomarańczy i winogron, dni stawały się coraz krótsze. Bistami jeszcze nigdy od czasów Isfahan nie doświadczył takiego chłodu. Jednak nawet o tej porze roku, podczas najzimniejszych nocy drzewa pomarańczowe kwitły i to aż do najkrótszych dni w roku: małe, białe kwiatuszki pokrywające krągłe drzewka, pachnące wonią przypominającą smak dojrzałych owoców, może o nieco cięższej nucie, lecz za to bardzo słodko, niemal odurzająco.
Z drżącego powietrza wyłoniła się konnica, za nią długa karawana wielbłądów i mułów, a po kilku godzinach nadeszła pieszo spora grupa niewolników. Ktoś powiedział, że to sułtan Carmony, leżącej niedaleko Sewilli, niejaki Mawji Darya, wraz ze swoimi towarzyszami podróży. Sułtan był najmłodszym synem nowego kalifa i podobno popadł w konflikt ze swoimi starszymi braćmi, rezydującymi w Sewilli i w al-Majriti. Zdecydował się odejść, zabrał ze sobą całą świtę i wyruszył z zamiarem pokonania Pirenejów i założenia nowego miasta po drugiej stronie gór. Jego ojciec i starsi bracia panowali w Kordobie, Sewilli i w Toledo, a on planował poprowadzić swoich ludzi poza Al-Andalus, w górę wybrzeża Morza Śródziemnego, starym szlakiem prowadzącym do Walencji i dalej w głąb lądu, do Saragossy, gdzie, jak mówił, znajdował się most nad rzeką Ebro.
Zaraz na początku „hidżry serca”, jak to sułtan sam określił, przyłączyło się do niego ponad tuzin wysoko urodzonych ludzi o podobnych Poglądach, a każdy z nich miał ze sobą świtę. Wkrótce na dziedzińcu ri-batu uzbierał się całkiem spory, kolorowy tłum. Znalazła się tam nie tylko młoda arystokracja z Sewilli wraz ze służbą, świtą, przyjaciółmi i poddanymi, dołączyło też wielu ze wsi i gospodarstw, na drodze między Sewillą a Malagą. Suficcy derwisze, osmańscy handlarze, Turcy, Żydzi, Romowie, Berberowie — wszyscy tam byli. Wyglądali jak kupiecka karawana albo jakiś baśniowy hadżdż, na który wyprawili się wszyscy niewłaściwi ludzie, którzy nigdy nie będą prawdziwymi hadżiami. Była tu i para karłów na kucach, za nimi grupa jednorękich — byłych przestępców, później jacyś muzycy, mężczyźni przebrani za kobiety — w tej karawanie byli wszyscy. Sułtan wyciągnął szerokie ramię:
— Ludzie zwą nas karawaną głupców, bo jak ten statek głupców żeglujemy poprzez góry i lasy, do krainy laski. Bóg nas prowadzi.
Spośród tłumu, jadąc na koniu, wyłoniła się sułtanka. Podjechała i zeskoczyła z konia, nie zwracając uwagi na wysokiego sługę, który już chciał pomagać jej zsiąść. Dołączyła do sułtana, kiedy witał się z Zeyą i z innymi mieszkańcami ribatu.
— Oto moja żona, sułtanka Katima, pochodzi z al-Majriti.
Ta niska, kastylijska kobieta miała odsłoniętą głowę, smukłe ramiona, a jej spódnice do konnej jazdy obszyto złotem, które połyskiwało w zakurzonym powietrzu. Jej czarne, długie, lśniące włosy zaczesane do tyłu, spinał nad czołem sznur pereł. Jej twarz była wąska, a oczy bladoniebie-skie, co czyniło jej wzrok dość niezwykłym. Pierwszy raz uśmiechnęła się do Bistamiego, kiedy przedstawiano ich sobie, później na farmie, przy młynie wodnym i w pomarańczowym gaju. Cieszyły ją te wszystkie małe rzeczy, których inni nie dostrzegali. Ludzie od razu się zorganizowali i zrobili wszystko, co potrzeba, by zapewnić władcy godziwy wypoczynek, a jednocześnie móc pozostawać jak najbliżej niego i sułtanki. Bistami był wśród nich. Katima spojrzała na niego i powiedziała coś błahego, jej glos zabrzmiał jak turecki obój, nisko, nosowo, a słysząc go, Bistami przypomniał sobie, co powiedziała do niego zjawa Akbara, kiedy był zatopiony w świetle: „To, czego poszukujesz, znajduje się gdzieś indziej”. Ibn Ezra skłonił się nisko, kiedy go przedstawiano.
— Jestem sufickim pielgrzymem, sultanko, pokornym uczniem świata. Planuję udać się na hadżdż, ale bardzo spodobał mi się pomysł waszej hidżry, też chciałbym zobaczyć Firanię, gdyż interesują mnie badania nad starożytnymi ruinami.
— Nad pozostałościami po chrześcijanach? — zapytała sułtanka, wbijając w niego wzrok.
— Tak, lecz również po Rzymianach, którzy byli tam przed nimi, jeszcze w czasach przed Prorokiem. Może powinienem odbyć hadżdż w odwrotną stronę?
— Chętnie witamy wszystkich, którym nie braknie ducha, aby do nas dołączyć — odparła. Bistami odchrząknął, a Ibn Ezra miękko wysunął go przed siebie.
— Oto mój młody przyjaciel, Bistami, suficki uczony z Sindhu, który, odbywszy hadżdż, kontynuuje nauki na zachodzie.
Sułtanka Katima dopiero teraz przyjrzała mu się dokładniej i zastygła w bezruchu, wyraźnie zaskoczona. Jej czarne, gęste brwi, złączyły się pośrodku zdumionego czoła. Bistami przypomniał sobie znamię na czole tygrysicy, układające się w kształt ptaka w locie, który sprawiał, że tygrysica zawsze wyglądała leniwie zaskoczona bądź wręcz zakłopotana — dokładnie tak jak ta kobieta.
— Miło mi cię poznać, Bistami. Zawsze chętnie słuchamy nauk od uczonych w Koranie.
Później tego samego dnia wysłała do Bistamiego niewolnika z zaproszeniem na prywatną audiencję w ogrodzie, który oddano jej do dyspozycji na czas pobytu. Bistami poszedł wolnym krokiem, skubiąc bezradnie swoją znoszoną szatę, niestety, nie mógł nic poradzić na swój niestosowny wygląd.
Słońce zaczęło zachodzić. Na niebie jaśniały chmury, a na ich tle rysowały się czarne sylwetki cyprysów. W powietrzu roztaczała się woń kwiatów cytryny. Zobaczywszy sułtankę stojącą samotnie przy pluskającej fontannie, Bistami poczuł, że wkroczył na miejsce, w którym kiedyś już był. Wszystko było jednak odwrócone, różniące się jedynie szczegółami, a poza tym było dziwnie i przerażająco znajome. Podobne wrażenie miał kiedyś w porcie w Aleksandrii. Sułtanka nie przypominała Ak-bara ani nawet tygrysicy, przynajmniej nie do końca. Usłyszał swój głośny oddech.
Zauważyła go, kiedy stał pod arabeskowym łukiem bramy wejściowej, i skinęła na niego dłonią, uśmiechając się.
— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że nie noszę czadoru. Nigdy go nie założę. Koran nic nie mówi o czadorze, wspomina jedynie o konieczności zasłaniania piersi, co wydaje się oczywiste. Jeśli natomiast chodzi o twarz, żona Mahometa, Khadijeh, nigdy jej nie zasłaniała, nie robiły tego również pozostałe żony Proroka, po tym jak Khadijeh zmarła. Za życia pozostawała niezwykle wierna samej sobie. Jeśliby nie odeszła, on nigdy nie poślubiłby innej kobiety, sam zresztą tak mówił. Zatem jeśli ona nie nosiła czadoru, ja również nie czuję takiej potrzeby. Noszenie czadoru zapoczątkowali kalifowie, którzy zakładali je, aby oddzielić się od szarych, ludzkich mas i od kszatrijów, których wśród nich nie brakowało. Czador to symbol władzy, będącej w niebezpieczeństwie, oznaka strachu. To oczywiste, że kobiety są niebezpieczne dla mężczyzn, lecz nie do tego stopnia, aby od razu miały zakrywać twarze. Co więcej, kiedy widzi się twarze ludzi, wtedy o wiele łatwiej można zrozumieć, że przed Bogiem, wszyscy jesteśmy tacy sami. Żadnych zasłon między nami a Bogiem — właśnie to osiąga każdy muzułmanin poprzez gorliwe oddanie, czyż nie zgodzisz się ze mną?
— Zgadzam się — powiedział Bistami, nadal porażony i owładnięty uczuciem, że to wszystko już kiedyś mu się przydarzyło. Nawet chmury po zachodniej stronie nieba przybrały w tej chwili znajomy kształt.
— Nie sądzę również, aby Koran dawał mężom przyzwolenie do bicia swoich żon. Jedyna wzmianka na ten temat znajduje się w Surze 4:34: „Jeśli zaś chodzi o kobiety, z których strony obawiacie się braku lojalności lub złego prowadzenia się. Upominajcie je, odmówcie dzielenia z nimi swojego łoża”. Jakież to musi być straszne — „w ostateczności lekko je uderzcie”. „Daraba” nie „darraba”, co tak naprawdę oznacza „bić”. „Daraba” znaczy „szturchnąć”, a nawet „gładzić lekko piórkiem”, jak w wierszach, w sposób prowadzący do miłosnego zbliżenia. Rozumiesz, daraba, daraba. Mahomet przekazał to w bardzo jasny sposób.
Wstrząśnięty Bistami zdołał jedynie skinąć głową. Czuł, że w tej chwili jego twarz ma oniemiały wyraz. Sułtanka zauważyła to i uśmiechnęła się.
— Tak właśnie mówi Koran — powiedziała. — Sura 2:223 mówi: „Twoja żona, jest jak twoja rola, traktuj ją więc jak swą rolę”. Pewien ulema odczytał ten fragment i doszedł do wniosku, że kobiety można traktować jak kurz pod stopami. Jednak ci duchowni, będący zbędnymi pośrednikami między nami a Bogiem, nigdy nie uprawiali ziemi, a rolnicy zawsze prawidłowo odczytują Koran i postrzegają swoje żony jako swój pokarm i swój napój, jak pracę i łoże, na którym kładą się co noc, jak prawdziwą ziemię pod ich stopami! Niech Bogu będą dzięki za święty Koran i jego mądrość.
— Bogu niech będą dzięki — powiedział Bistami. Spojrzała na niego i roześmiała się w głos.
— Myślisz, że jestem zbyt śmiała.
— Nie, wcale tak nie uważam.
— Ależ ja jestem śmiała, uwierz mi. Jestem bardzo śmiała. Ale czyż nie zgadzasz się z moim odczytaniem świętych słów Koranu? Czyż nie trzymałam się wiernie każdej frazy, jak dobra żona wiernie trwa przy swoim mężu, dokądkolwiek by się nie udał?
— Tak właśnie postąpiłaś, sułtanko. Uważam, że Koran kładzie nacisk na to, że przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Hierarchie istnieją wszędzie, jednak wszyscy mają ten sam status przed Bogiem i jest to jedyny status, który jest naprawdę ważny. Zarówno ci na wysokich, jak i ci na niskich stanowiskach powinni mieć dla siebie wzajemny szacunek jako prawdziwi bracia w wierze. Bracia i siostry, bez względu czy jest się kalifem, czy niewolnikiem. Stąd wypływają wszystkie koraniczne zasady dotyczące traktowania drugiego człowieka. Dotyczy to nawet cesarzy i ich niewolników bądź ich jeńców z wrogich obozów.
— Księga chrześcijan zawiera bardzo mało zasad — powiedziała ściszonym głosem.
— Naprawdę? Czytałaś ją?
— Mówisz, cesarzowie i ich niewolnicy. Istnieją zasady regulujące i to, nadal jednak nikt nie pragnąłby zostać niewolnikiem, wszyscy woleliby być cesarzem. Ulemowie wypaczyli Koran swoimi hadisami, zawsze wypaczali jego słowa, aby służyły tym, którzy byli u władzy. W końcu przesłanie, jakie Mahomet otrzymał od Boga i wyłożył w prosty i przejrzysty sposób, zostało całkowicie przeinaczone i dobre muzułmańskie kobiety znów uczyniono niewolnicami, a nawet czymś gorszym. Może nie traktuje się ich jak bydło, ale też z pewnością nie jak człowieka. Żona dla męża ma być tym, czym niewolnik dla cesarza, nie zaś kobiecością przy męskości, potęgą przy potędze, relacją równych sobie istot.
Jej twarz oblała się rumieńcem. Nawet w słabym, wieczornym świetle widział jej kolory. Jej oczy były jasne jak wycinki nieba o brzasku. Kiedy służący przynieśli pochodnie, jej rumieńce nabrały jeszcze bardziej nasyconej barwy. Jej jasne oczy lśniły, a ogień pochodni tańczył w oknach jej duszy. Było w nich dużo gniewu, palącego gniewu, Bistami jednak nigdy wcześniej nie widział tak pięknej istoty. Wpatrywał się w nią, usiłując zatrzymać w pamięci tę chwilę. W sercu myślał: nigdy tego nie zapomnisz, nigdy!
Przez chwilę panowała cisza. Bistami zrozumiał, że jeśli teraz czegoś nie powie, rozmowa może skończyć się na dobre.
— Sufiowie — zaczął — często mówią o bezpośrednim doświadczeniu Boga. To coś w rodzaju oświecenia. Sam kiedyś… doświadczyłem tego na sobie, będąc w skrajnej sytuacji. Zmysły odbierają ten moment jako wypełnienie się światłem, dla duszy jest to stan baraka, Bożej łaski, która dla każdego jest tak samo dostępna.
— Ale czy sufiowie mają na myśli kobiety, mówiąc „wszyscy”? Zastanowił się nad tym. Sufiowie byli mężczyznami, to prawda, tworzyli bractwa, podróżowali samotnie, zatrzymując się w ribatach lub zawijach, wszyscy szukający tam schronienia byli mężczyznami, a w siedzibach sufich nie było żeńskich cel. Jeśli któryś z sufich żenił się, to nadal pozostawał sufim, a jego żona, tylko żoną sufiego.
— To zależy od regionu — próbował grać na zwłokę — i od tego, kim jest twój suficki nauczyciel.
Patrzyła na niego, uśmiechając się z lekka, a on zdał sobie sprawę, że nieświadomie wykonał ruch w grze o pozostanie w jej otoczeniu.
— Suficki nauczyciel nie mógłby zatem być kobietą, prawda? — zapytała.
— No cóż, raczej nie, ale czasem kobiety prowadzą nabożeństwa.
— Ale codziennie nie mogłyby tego robić.
— No cóż — powiedział zbity z tropu Bistami — nigdy o czymś takim nie słyszałem. — Tak jak o tym, że żaden mężczyzna na świecie jeszcze nie urodził dziecka.
— Zgadza się — powiedział z ulgą.
— Ale przecież mężczyźni nie mogą rodzić dzieci — zauważyła — a kobiety z łatwością mogą prowadzić modlitwy. Ja sama prowadzę codzienne nabożeństwa w haremie. Bistami nie wiedział, co odpowiedzieć. Był całkowicie zaskoczony jej podejściem. — To przecież matki uczą swoje dzieci, jak należy się modlić.
— To prawda.
— Wiedziałeś, że przed Mahometem Arabowie czcili boginie?
— Idole.
— Ale w nich właśnie było to, o czym mówię. Na planie duchowym kobiety są prawdziwą potęgą.
— Tak.
— Zarówno tam na górze, jak i tu, na dole. Taka jest prawda. Niespodziewanie podeszła do niego i położyła dłoń na jego nagim ramieniu.
— Tak — odpowiedział.
— W naszej wyprawie na północ potrzebujemy uczonych w Koranie, aby pomogli nam oczyścić Księgę z pajęczych sieci, uniemożliwiających zrozumienie, i prowadzili nas ku oświeceniu. Czy wyruszysz z nami? Czy podejmiesz się tego wyzwania?
— Tak.
Sułtan Mawji Darya był niemal tak samo wspaniały i łaskawy jak jego żona i równie zainteresowany rozmowami, w których często powracał do tematu „pokojowej współegzystencji”. Ibn Ezra oznajmił Bistamiemu, że ta idea zyskiwała coraz większą popularność wśród młodych dostojników Al-Andalus, pragnących wskrzesić złoty wiek Kalifatu Umajjadzkiego. Wówczas, w szóstym wieku, muzułmańscy władcy pozwalali chrześcijanom i żydom żyć i rozwijać się na ich ziemiach. Dzięki temu razem udało im się stworzyć piękną i sprawną cywilizację — tym właśnie była Al-Andalus przed inkwizycją i zarazą. Kiedy karawana znamienitych obszarpańców wyjeżdżała z Malagi, Ibn Ezra opowiedział Bistamiemu nieco więcej o tamtym okresie, o którym Khaldun tylko wspomina, a kairscy i mekkańscy uczeni milczą. W tamtych czasach swój prawdziwy rozkwit przeżywali andaluzyjscy Żydzi. To oni przetłumaczyli na język arabski niezliczoną liczbę starożytnych tekstów greckich i prowadzili własne badania w dziedzinach medycyny i astronomii. Muzułmańscy uczeni z Al-Andalus używali zdobyczy greckiej logiki, głównie od Arystotelesa, aby bronić zasad islamu pełną mocą swojego rozumu. W tej dziedzinie największy dorobek zgromadził Ibn Sina i Ibn Rashd. Ibn Ezra miał ogromny szacunek dla pracy tych ludzi.
— Jeśli Bóg pozwoli, chciałbym poszerzyć ich dorobek o swój skromny wkład, w którym odwołuję się bezpośrednio do przyrody i do reliktów przeszłości.
Jechali dalej, kołysząc się w dobrze znanym rytmie karawany. O świcie podsycali ogniska, parzyli kawę, karmili zwierzęta, pakowali rzeczy i ładowali je na wielbłądy, których sznur ciągnął się przez ponad trzy mile, łącząc się z przeróżnymi grupami, jakie dołączały, zatrzymywały się, ruszały, lecz ciągle sunęły do przodu. Po południu rozbijali obozowisko lub robili postój w oazie, choć w miarę jak posuwali się na północ, oazy zdarzały się coraz rzadziej, za to częściej spotykali opustoszałe ruiny. W wielu miejscach drogi były nieprzejezdne, pozarastane przez dorosłe drzewa, o pniach grubych jak beczki.
Przemierzali zaiste wspaniałą krainę, której horyzont kreśliły wysokie łańcuchy gór, poprzerywane tu i ówdzie rozłożystymi plateau. Kiedy w końcu rozpoczęli przeprawę, Bistami poczuł, że trasa prowadzi go coraz wyżej, gdzie cienie przy zachodzącym słońcu ciągnęły się daleko w dół przepastnej, ciemnej i wietrznej otchłani. Pewnego razu, kiedy ostatni promień zachodzącego słońca wystrzelił spod niskich chmur, Bistami usłyszał dobiegający gdzieś z ich obozowiska dźwięk tureckiego oboju, niosący w powietrzu długą, rzewną melodię, która snuła się bez końca. Zdawać by się mogło, że to śpiewa duch wieczornego plateau. Sułtanka stała na skraju obozowiska i razem z nim przysłuchiwała się muzyce. Wodząc wzrokiem za zachodzącym słońcem, przechylała głowę jak jastrząb, a słońce wysyłało do niej promienie z prędkością równą prędkości upływu czasu. Niepotrzebne były słowa, kiedy świat śpiewał, ten ogromny świat, tak zawiły i skomplikowany świat, którego ludzki umysł nigdy nie zdąży ogarnąć; nawet muzyka mogła jedynie ślizgać się po jego półkolistej powierzchni, czego też do końca nie rozumieli, choć odczuwali wyraźnie. Uniwersalna jednia była poza ich zasięgiem.
A jednak czasami w takich chwilach jak ta, o zmierzchu, w powiewach porywistego wiatru wychwytujemy szóstym zmysłem, którego nie rozpoznajemy, skrawki większego świata — rozległe kształty kosmicznych znaczeń, sens wszystkiego co święte, wykraczający poza możliwości poznawcze rozumu, myśli, a nawet poza odczuwanie — świat, który widzimy na co dzień, żarzy się od wewnątrz i jest gęsto i sprężyście napakowany rzeczywistością.
Sułtanka poruszyła się. Gwiazdy migotały na niebie koloru indygo. Podeszła do jednego z ognisk. Bistami zrozumiał, że wybrała go na ich kadiego, aby mieć więcej przestrzeni do realizacji własnych idei. Społeczność taka jak ta potrzebowała sufickiego nauczyciela, a nie jedynie uczonego. Ludzie mówili, że Katima była kiedyś bardzo pracowitą dziewczyną, do czasu, gdy niecałe trzy lata temu miała atak. Od tamtej chwili bardzo się zmieniła.
Wszystko w swoim czasie się wyjaśni. Tymczasem stała przed nim sułtanka, brzmiała muzyka oboju, rozlegle plateau pulsowało mrokiem — takie rzeczy zdarzały się tylko raz. Wrażenie to uderzyło go z taką samą siłą jak wówczas w ogrodzie ribatu, kiedy czuł, że już kiedyś przeżywał tamtą chwilę.
Podczas gdy plateau Al-Andalus rozpościerały się wysoko pod słońcem, jej rzeki płynęły głębokimi parowami, podobnie jak maghrebskie wadi, lecz te nigdy nie wysychały, były bardzo długie, a przekraczanie ich wcale nie należało do łatwych. W przeszłości najlepiej rozwijało się tu miasto Saragossa, gdzie wspaniały, kamienny most spinał brzegi jednej z największych rzek, Ebro. Miasto wyludniło się, jedynie jacyś wędrowni handlarze i pasterze skupiali się w okolicy mostu, zajmując kamienne budowle, które wyglądały, jakby sam most lub jego duch wybudował je przez sen. Reszty miasta właściwie nie było, zarosło chaszczami i sosnami. Most jednak stał. Zbudowany był z wielkich obrabianych kamiennych bloków, tak wygładzonych przez deszcz i wiatr, że wyglądały niczym polerowane. Pojedyncze elementy łączyły się ze sobą na tyle precyzyjnie, że nie sposób było wetknąć pomiędzy nie monety ani nawet paznokcia. Na obu brzegach, jak objaśnił Ibn Ezra, znajdowały się fundamenty mostu — dwie przysadziste, kamienne wieże, wzniesione na litej skale. Ezra przyglądał się im z wielkim zainteresowaniem, podczas gdy karawana przeszła na drugą stronę, gdzie rozbito obóz. Bistami spojrzał na szkic architektoniczny mostu sporządzany przez Ibn Ezrę.
— Czyż nie jest piękny? Jak równanie. Siedem półkolistych łuków, z jednym większym pośrodku, ponad tonią. Każdy most rzymski, jaki widziałem, jest umiejętnie wtopiony w krajobraz. Prawie zawsze używano kamiennych łuków, które gwarantowały wystarczającą nośność, choć nie sięgały zbyt daleko. Musiano więc zestawiać ich więcej obok siebie, wszystkie były z ciosanego kamienia, tak jak te ogromne, kwadratowe bloki, które przylegają do siebie całą powierzchnią, tak że nic nie jest w stanie ruszyć ich z miejsca. Nie ma w tym nic specjalnego. Sami moglibyśmy zrobić coś takiego, wystarczyłoby poświęcić trochę czasu i trudu, jedyny problem tkwi w zabezpieczeniu fundamentów przed powodzią. Widziałem już kilka, bardzo solidnych rozwiązań, w postaci drewnianych słupów ze stalową końcówką, powbijanych w dno rzeki. Jeżeli coś miałoby zawieść, to będą to fundamenty. Czasem Rzymianie stosowali szybsze rozwiązania, używali ogromnych kamieni, lecz w ten sposób jedynie tamowali rzekę i zwiększali jej napór, na to, co by do niej włożyli. — Tam, skąd pochodzę, rzeki co rusz zrywają mosty — powiedział Bistami. — Wtedy ludzie po prostu budują je od nowa.
— Zgadza się, ale tak trwały most jak ten jest chyba o wiele bardziej elegancki. Zastanawiam się, czy istnieje jakaś literatura na ten temat. Nie widziałem tutaj żadnych ksiąg. Biblioteki, które po sobie zostawili, są w opłakanym stanie — same księgi rachunkowe i okazjonalne wycinki z pornografią. Jeśli kiedykolwiek było tam coś więcej, to już dawno poszło na podpałkę. Na szczęście kamienie również mogą opowiadać swoje historie. Spójrzcie, te kamienne bloki były tak równo ciosane, że do ich łączenia nie potrzeba było zaprawy murarskiej, a te wystające stalowe kołki służyły pewnie do mocowania rusztowań. — Mogołowie zamieszkujący Sindh również byli dobrymi budowniczymi — powiedział Bistami, mając na myśli idealne sklepienia w grobowcu Chishtiego — lecz stawiali głównie świątynie i forty, mosty najczęściej wznoszono z bambusa i osadzano na kamiennych stosach. Ibn Ezra skinął głową.
— To najczęściej spotykany sposób. Może jednak ta rzeka nie wylewa aż tak szeroko. Okolica wygląda na suchą.
Wieczorem Ibn Ezra zaprezentował mały pokaz dźwigów i wyciągów, jakich Rzymianie musieli używać do transportu ogromnych skalnych bloków. Porozstawiał drewniane trójnogi i porozciągał linki. Jego widownię stanowili przede wszystkim sułtan z żoną, lecz grono pozostałych obserwatorów było dość liczne, a inni pojawiali się na chwilę w świetle pochodni i odchodzili. Ludzie zadawali Ibn Ezrze pytania i dzielili się uwagami. Wszyscy byli skupieni w jednym miejscu, kiedy nagle w świetlnym kręgu pojawił się przywódca sułtańskiej kawalerii, Sharif Jalil, z dwoma swoimi jeźdźcami. Prowadzili ze sobą trzeciego, oskarżonego o kradzież i najwyraźniej nie po raz pierwszy. Kiedy sułtan omawiał przypadek z Sharifem, Bistami dowiedział się, że oskarżony mężczyzna nie miał najlepszej reputacji z powodów, które wszyscy znali, lecz nikt o nich nie rozmawiał — prawdopodobnie chodziło o pociąg do chłopców. Bistami poczuł lęk, który z wolna przeradzał się w przerażenie. Przypomniał sobie sceny z Fatepur Sikri, surowe prawo szariatu domagające się obcinania dłoni złodziejom, a mężczyzn uprawiających miłość z mężczyznami (był to występek częsty wśród chrześcijańskich krzyżowców) skazywano na śmierć.
Mawji Darya podszedł do mężczyzny, wykręcił mu ucho, jakby karcił niegrzeczne dziecko, i rzekł:
— Brakuje ci u nas czegoś? Dołączyłeś do nas w Maladze i jedyne, co miałeś robić, aby stać się częścią naszego miasta, to pracować.
Sułtanka skinęła głową na te słowa.
— Gdybyśmy tylko zechcieli, moglibyśmy skorzystać z prawa do ukarania cię w sposób, jaki by ci się nie spodobał. Jeśli nie wierzysz, to idź i porozmawiaj z naszymi jednorękimi jeńcami. Moglibyśmy również porzucić cię i przekonać się, jak sobie dajesz radę z tutejszymi mieszkańcami. Romowie uważają, że tylko oni mają prawo kraść, i nie lubią, jak się ich okrada. Bardzo szybko by się ciebie pozbyli. A teraz mnie posłuchaj, wszystko to cię spotka, jeśli Sharif jeszcze raz cię do mnie przyprowadzi. Zostaniesz wyłączony z rodziny i uwierz mi — spojrzał znacząco na żonę — będziesz tego żałował.
Mężczyzna wybełkotał coś uniżenie (był pijany, Bistami od razu to zauważył), po czym wyprowadzono go, a sułtan pozwolił Ibn Ezrze kontynuować prezentację o rzymskich mostach.
Później Bistami odwiedził jeszcze sułtankę w dużym, królewskim namiocie i skomplementował otwartość i przyjazność ich dworu. — Nie będzie tu żadnych zasłon — odpowiedziała ostro Katima — ani izarów, ani hidżabów, które ukrywały kalifów przed ludźmi. Hidżab byt pierwszym krokiem w stronę despotyzmu kalifów. Mahomet nigdy taki nie był, nigdy! Jego pierwszy meczet był zgromadzeniem przyjaciół. Każdy miał do niego dostęp i każdy mógł się wypowiedzieć. Mogło przecież tak zostać, wtedy meczet byłby miejscem… innych zwyczajów, gdzie przemawialiby mężczyźni i kobiety. To właśnie zapoczątkował Mahomet, kimże jesteśmy, żeby to zmieniać? Dlaczego podążać za radą tych, którzy wznoszą mury i stają się despotami? Mahomet pragnął, aby ludzi prowadził wspólny duch, a osoba odpowiedzialna za wszystkich była jedynie hakamem, arbitrem. Tytuł ten najbardziej sobie upodobał, z niego był najbardziej dumny, wiedziałeś o tym?
— Tak. — Lecz kiedy odszedł do nieba, Muawiya ustanowił kalifat i w meczetach porozstawiał straże. Od tamtej chwili trwa tyrania. Islam zmienił się z pokornego oddania w surowe podporządkowanie, z meczetów wygnano kobiety, wygnano je z ich prawowitego miejsca! To przecież istna parodia islamu!
Zaczerwieniła się na twarzy i drżała od tłumionych emocji. Bistami jeszcze nigdy nie widział takiej zapalczywości i piękna w jednej postaci. Nie mógł się skoncentrować, był pełen myśli, jednocześnie i na wielu poziomach. Kiedy skupiał się na jednym ciągu myślowym, czuł jak unoszą go i porywają pozostałe. Byt niespokojny, musiał przestać hołdować swoim myślom, musiał pozwolić, aby wszystkie ich dopływy zlały się ostatecznie w jeden nurt. — Tak — powiedział.
Odwróciła się i podeszła do kolejnego ogniska, gdzie jednym zwinnym ruchem usadowiła się wygodnie w fałdach swojej sukni, pośrodku grupy bezrękich i jednorękich mężczyzn. Przywitali ją radośnie i poczęstowali czarką kawy, wypiła duży łyk, odstawiła krzemionkę na ziemię i rzekła do jednego z nich:
— Dość tego, wystarczy! Znów wyglądasz jak zmokły szczur. Natychmiast podali jej zydel, a jeden z mężczyzn uklęknął tyłem do niej, prezentując swoje szerokie plecy. Następnie wręczono jej grzebień i flakon z oliwą. Przystąpiła do pracy przy rozczesywaniu długich, spętlonych włosów mężczyzny. Kolorowa załoga statku głupców zasiadła dokoła i przyglądała się wszystkiemu z zadowoleniem.
Na północ od rzeki Ebro karawana przestała się rozrastać. Na starej drodze prowadzącej na północ spotykali coraz mniej miast, a te, które się zdarzały, były coraz mniejsze, zamieszkane przez maghrebskich osadników i Berberów, którzy przypłynęli tu z Algieru, a nawet z Tunezji. Uprawiali jęczmień i ogórki, a w żyznych dolinach o skalistych zboczach, odsuniętych nieco w głąb lądu od wybrzeża Morza Śródziemnego wypasali owce i kozy. Krainę tę zwano Katalonią, były tam wspaniałe ziemie, gęsto zalesione wzgórza. Królestwa taifa zostawili daleko za plecami na południu, a teraz wszyscy byli zadowoleni z miejsca, do którego dotarli, i nie czuli już potrzeby, aby podążać dalej za wydziedziczonym sułtanem i jego kolorową karawaną przez Pireneje, do dzikiej Firanii. Jak słusznie zauważył Ibn Ezra, karawana nie miała na tyle pożywienia, aby zapewnić byt wszystkim. Brakowało złota i pieniędzy, za które kupowali żywność od ludności w mijanych po drodze wioskach. Nadal trzymali się starej drogi. Wychodząc ze zwężającej się doliny, znaleźli się na szerokim, wyschniętym, skalnym plateau, prowadzącym ku zalesionym flankom wysokiego łańcucha gór, o skalach ciemniejszych niż Himalaje. Stara droga wiła się po najniższych partiach pochyłego plateau, wzdłuż żwirowego łożyska, w którym leniwie ciekła niewielka struga wody. Dalej plateau przechodziło w przełęcz, położoną niewiele wyżej nad korytem strumienia, wijącego się w górę, pomiędzy coraz wyższymi i coraz bardziej skalistymi górami. Teraz podczas nocnych postojów nie spotykali już nikogo, ułożeni na posłaniach lub pod gwiazdami usypiali, słuchając wiatru gwiżdżącego w koronach drzew, szumu strumienia i trzeszczenia skórzanych pasów końskich uprzęży. W końcu droga zaczęła kluczyć pomiędzy skałami, przechodząc w plaski szlak, prowadzący przez skalistą przełęcz, przez górskie łąki pośród szczytów, później stromo do góry, przez kolejną wąską przełęcz, otoczoną granitowymi urwiskami, a za nią nareszcie w dół. W porównaniu z Przełęczą Chajberską, droga wcale nie była trudna, pomyślał Bistami, mimo to wielu członków karawany drżało, zdradzając przerażenie.
Po drugiej stronie przełęczy skalne rumowiska co rusz zagradzały drogę, która bardzo często stawała się zwykły pieszym szlakiem, wijącym się we wszystkie strony po skalnych osuwiskach. Była to trudna przeprawa. Sułtanka często zsiadała z konia, szła pieszo i prowadziła swoje kobiety, nie zważając na niedyspozycje i narzekania. Zaiste, potrafiła mieć ostry język, kiedy coś ją zdenerwowało, ostry i pogardliwy. Każdego wieczora podczas postojów Ibn Ezra badał drogi oraz skalne osuwiska w miejscach, gdzie się kończyły. Sporządzał szkice odsłoniętych odcinków dróg, kopiował kształty ciosanych kamieni i kanałów odprowadzających wodę.
— To klasyczne rzymskie budownictwo — powiedział jednego wieczoru, kiedy siedzieli wokół ogniska, jedząc pieczonego barana. — Ich drogi łączyły ze sobą wszystkie krainy nad Morzem Śródziemnym. Możliwe, że to był ich główny szlak przez Pireneje. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, gdyż jest za daleko wysunięty na zachód. Sądzę, że zaprowadzi nas do oceanu, a nie nad Morze Śródziemne. Ale z drugiej strony może jest łatwiejszy. Aż trudno uwierzyć, że nie była to główna droga, jest taka duża.
— Może wszystkie ich drogi były właśnie takie — odezwała się sułtanka. Możliwe. Używali wozów, jak ten, który ludzie niedawno znaleźli zarośnięty bluszczem, więc ich drogi musiały być szersze od naszych. Wielbłądy, jak wiadomo, w ogóle nie potrzebują dróg. A może to była główna droga? Może to właśnie nią podążał na słoniach Hannibal z kartagińską armią w czasie najazdów na Rzym? Widziałem te ruiny na północ od Tunezji. To musiało być wspaniałe miasto. Hannibal ostatecznie przegrał, a z nim przegrała Kartagina. Rzymianie zburzyli miasto, a ziemie uprawne zasypali solą, tak że Maghreb w końcu wysechł. To był koniec Kartaginy.
— A więc tą drogą mogły niegdyś chodzić słonie — powiedziała sułtanka. Sułtan spojrzał na dukt, potrząsając ze zdziwieniem głową. Oboje lubili dostrzegać tego typu szczegóły.
Kiedy zostawili za sobą góry, znaleźli się w znacznie zimniejszej krainie. Południowe słońce złociło oddalone i ledwo już widoczne szczyty Pirenejów. Kraina była plaska i szara, miejscami przy ziemi gromadziły się mgły. Na zachód od nich znajdował się zimny i szary ocean, z dzikimi, pieniącymi się falami.
Karawana doszła do rzeki, wpadającej w tym miejscu, ogromnego zachodniego basenu. Ujście rzeki otaczały ruiny starożytnego miasta, a na jego skraju stało kilka skromnych, świeżo postawionych budynków, zapewne rybackich osad, założonych po obu stronach nowego, drewnianego mostu.
— Spójrzcie, o ile mniej jesteśmy zaradni od Rzymian — powiedział Ibn Ezra i mimo to pośpieszył w stronę budowli.
Kiedy wrócił, oznajmił:
— Jak mniemam, są to ruiny miasta zwanego Bayonne. Na pozostało ściach wieży mostowej widnieje inskrypcja. Według map, na północy powinno znajdować się jeszcze większe miasto, Bordeaux, Granica Wody.
Sułtan potrząsnął głową.
— Zaszliśmy już wystarczająco daleko. To powinno wystarczyć. Jesteśmy za górami, lecz nadal w optymalnej odległości od AlAndalus. Dokładnie tak, jak chciałem.
Sułtanka Katima skinęła głową. Rozpoczęto długi proces osiedlania się.
Na ogół budowali się w górę rzeki, na północ od ruin starego miasta, które rozbierano z kamienia i belek, aż w końcu pozostało w nim niewiele starożytnych budynków, oprócz kościoła, ogromnej budowli na kształt kamiennej stodoły, odartej z idoli i obrazów, której struktura, w porównaniu ze współczesnymi meczetami cywilizowanego świata, nie urzekała pięknem. Była to ordynarna, przysadzista bryła, lecz za to przestronna i usytuowana na lekkim wzniesieniu, tuż nad zakrętem rzeki. Po gorących dyskusjach toczących się wśród wszystkich członków karawany, zadecydowano wykorzystać budowlę i uczynić z niej meczet.
Przebudowa rozpoczęła się bezzwłocznie. Odpowiedzialność za projekt spoczęła na Bistamim, który spędził mnóstwo czasu z Ibn Ezrą, opisując mu wszystko, co pamiętał na temat grobowca Chisthiego i innych wspaniałych budowli imperium Akbara. Razem studiowali szkice Ibn Ezry i zastanawiali się, w jaki sposób stary kościół upodobnić do meczetu. W końcu wypracowali wspólny plan, który zakładał zdarcie i tak zniszczonego dachu ze starej konstrukcji i wykorzystanie ścian jako wewnętrznych przypór okrągłego, a raczej elipsoidalnego meczetu, który następnie planowano przykryć kopulą. Sułtanka życzyła sobie, aby dziedziniec modlitewny, liwan, otwierał się na przestronny plac miejski, co miało odzwierciedlać ich wizję islamu, otwartego na wszystkich ludzi. Bistami robił wszystko, co mógł, aby sprostać jej rozkazom, mimo iż wyglądało na to, że tutejszy klimat nie byt deszczowy, a zimą mógł padać śnieg. Nie było to jednak najważniejsze. Miejsce kultu miało otwierać się z wnętrza głównego meczetu, na plac, dalej na miasto i na cały świat.
Ibn Ezra z radością zaprojektował i sporządził rusztowania, kozły do noszenia kamieni, wózki, tężniki, przypory, cement i wiele innych przedmiotów. Według gwiazd i map, zorientowanych w kierunku Mekki, określił położenie wskazujących na nią symboli oraz orientację całej budowli. Już wkrótce reszta miasta zaczęła ściągać na północ, w kierunku meczetu, a z czasem, kiedy coraz więcej ludzi osiedliło się w pobliżu, wszystkie pozostałe ruiny rozebrano i zagospodarowano pod budowę nowych domów. Pojedyncze grupy Ormian i Romów zamieszkujące ruiny przed ich przybyciem albo przyłączały się do ich społeczności, albo przenosiły się dalej na północ.
— Powinniśmy wydzielić część przestrzeni w pobliżu meczetu pod budowę medresy — powiedział Ibn Ezra — zanim miasto zajmie całą okolicę.
Sułtan Mawij uznał to za bardzo dobry pomysł i nakazał, aby ci, którzy osiedlili się tuż przy meczecie i pracowali na jego budowie, przenieśli się. Niektórzy z pracowników sprzeciwili się, a następnie stanowczo odmówili wykonania rozkazu. Podczas spotkania sułtan stracił cierpliwość i zagroził im wygnaniem z miasta, choć prawda była taka, że posiadał niewielką gwardię przyboczną, która, według Bistamiego, nie była go w stanie obronić w przypadku zagrożenia. Przypomniał sobie gigantyczne kawalerie Akbara, żołnierzy mameluków. Cóż, sułtan nie mógł się poszczycić czymś takim — spoglądał na niecałe dwa tuziny swoich barczystych obdartusów i nie mógł z nimi nic zrobić. Tradycyjna idea otwartości karawany, a przede wszystkim jej szczególna atmosfera bezpieczeństwa była zagrożona.
Wtedy, na arabskiej klaczy, wjechała sułtanka Katima. Ześlizgnęła się zwinnie z siodła i podeszła do sułtana. Położyła dłoń na jego ramieniu i powiedziała coś, co tylko on mógł usłyszeć. Wyglądał na spłoszonego, kiedy pospiesznie rozważał jej słowa. Sułtanka wbiła surowy wzrok w opornych i nieskorych do współpracy osiedleńców — potworna nagana, Bistami aż zadrżał — za nic w świecie nie chciałby poczuć na sobie takiego spojrzenia. Rzeczywiście ci szubrawcy pobledli i zawstydzeni spoglądali w ziemię. W końcu odezwała się.
— Mahomet głosił, że nauka jest wielką nadzieją, jaką Bóg pokłada w ludzkości. Meczet jest sercem nauki, domem Koranu. Medresa jest przedłużeniem meczetu. Tak właśnie musi być w każdej muzułmańskiej społeczności, abyśmy mogli poznawać Boga lepiej i pełniej. Tak też będzie i tu, oczywiście.
Następnie odprowadziła męża do pałacu, po drugiej stronie starego mostu. W środku nocy sułtańska straż przybyła na miejsce w pełnym rynsztunku bojowym, aby usunąć dzikich osadników, lecz do tego czasu wszyscy wynieśli się ze spornych ziem. Słysząc dobre wieści, Ibn Ezra skinął głową z wyraźną ulgą.
— W przyszłości musimy planować takie rzeczy, aby uniknąć podobnych sytuacji — powiedział Bistamiemu zniżonym głosem. — Ten incydent podniósł poniekąd reputację sułtanki, ale odbyło się to pewnym kosztem.
Bistami nie chciał teraz o tym myśleć.
— Przynajmniej będziemy mieli medresę obok meczetu.
— To dwie części jednej całości, tak jak powiedziała sultanka. Zwłaszcza, jeśli nauka o świecie doświadczalnym będzie wpisana w status medresy. Mam nadzieję, że tak się właśnie stanie. Nie wyobrażam sobie, żeby takie miejsce jak to zmarnowało się jedynie na przestrzeń do nabożeństw. Bóg powołał nas na ten świat, abyśmy go zrozumieli! W ten sposób najlepiej oddaje się cześć Bogu, jak mówił Ibn Sina.
Wkrótce zapomniano o tym drobnym konflikcie, a miasto, nazwane przez sułtankę Baraka, od terminu oznaczającego łaskę, o którym wspominał jej Bistami, rozrastało się i nabierało kształtów, jakby stało tu od zawsze. Ruiny starego miasta zniknęły całkowicie pod nowymi ulicami, placami, ogrodami i warsztatami; architektura nowego miasta i jego plan przypominały Malagę i inne andaluzyjskie miasta na wybrzeżach. Z jedną różnicą — ściany budynków były tu wyższe, a okna o wiele mniejsze, ze względu na ostre zimy i lodowaty wiatr, wiejący jesienią i wiosną od oceanu. Jedynie pałac sułtana był tak otwartą i lekką budowlą, jak większość zabudowy śródziemnomorskiej. Przypominało to mieszkańcom o ich pochodzeniu i pokazywało, że sułtan żyje ponad wszelkimi wymaganiami, jakie stawiała przed nim natura. Po drugiej stronie mostu, znajdującego się nieopodal pałacu, place były nieco mniejsze, a ulice i alejki jeszcze węższe, coś na kształt nadrzecznej kazby czy medyny, które wyrastały wokół każdego większego maghrebskiego miasta. Wzdłuż gęstej sieci uliczek stały rzędy dwu — i trzypiętrowych domów, oddalonych od siebie na szerokość ramion, tak że sąsiadowi z naprzeciwka można było podać sól przez okno.
Kiedy spadł pierwszy śnieg i mieszkańcy pośpieszyli na wielki plac przed głównym meczetem poubierani we wszystko, co mieli, rozpalono wielkie ognisko, muezin odśpiewał zawołanie i zaczęto recytować modlitwy. Pałacowi muzykanci o skostniałych palcach i zsiniałych wargach przygrywali do sufickiego tańca wokół ogniska. Derwisze wirowali w śniegu, wszyscy uśmiechali się na ich widok, wiedząc, że udało im się przenieść islam na nowe miejsce, w inny klimat. Czuli, że stwarzają nowy świat.
W dziewiczych lasach na północy nie brakowało drewna, a ptactwa i ryb mieli pod dostatkiem. Nie zmarzną ani nie będą głodni. Zimą życie w mieście toczyło się dalej pod cienką zasłoną topniejącego śniegu, jakby żyli gdzieś wysoko w górach, rzeka swym długim ujściem stale wpływała do oceanu, który kąsał plaże z niezaspokojoną żarłocznością i pochłaniał wszystkie płatki śniegu opadające w jego szare fale. To był ich kraj.
Pewnego dnia następnej wiosny przybyła kolejna karawana, pełna obcych ludzi i ich dobytku. Usłyszeli o nowym mieście Baraka i pragnęli się w nim osiedlić. Kolejna karawana głupców, tyle że tym razem złożona z romskich i armeńskich mieszkańców Portugalii i Kastylii. Ich kryminalna przeszłość była oczywista, sądząc po zaskakującym odsetku jednorękich mężczyzn, muzyków, kuglarzy i wróżów.
— To zaskakujące, że udało im się przeprawić przez góry — powiedział Bistami do Ibn Ezra.
— Potrzeba zmusiła ich do myślenia, to pewne. Al-Andalus jest niebezpiecznym miejscem dla takich ludzi. Brat sułtana okazał się niezwykle surowym kalifem, w czystości jego podejścia pobrzmiewa nawet ton Almohada. Propagowany przez niego islam jest tak czysty, że obawiam się, że nikt wcześniej nie próbował wcielać go w życie, nawet za czasów Proroka. Ta karawana zaś składa się z uciekinierów, jak i z resztą niegdyś nasza.
— W poszukiwaniu sanktuarium — odrzekł Bistami. — Tak chrześcijanie nazywają miejsce schronienia, zwykle są to ich kościoły, czasem królewskie dwory. Podobnie jak sufickie ribaty w Persji. To dobrze, że się tak dzieje. Kiedy prawo staje się zbyt surowe, dobrzy ludzie zaczynają się gromadzić.
I w ten sposób ich przybywało. Wielu było apostatów i heretyków, Bistami prowadził z nimi dyskusje w meczecie. Przemawiając, starał się wytworzyć atmosferę, w której o wszystkich kwestiach mogliby swobodnie rozmawiać, bez poczucia zagrożenia, unoszącego się gdzieś ponad nimi. Owszem, było ono obecne, na szczęście daleko stąd, po tamtej stronie Pirenejów. Oczywiście nie padały nigdy bluźniercze twierdzenia o Bogu czy o Mahomecie. Nie ważne było, czy jest się sunnitą czy szyitą, Arabem czy Andaluzyjczykiem, Turkiem czy Romem, kobietą czy mężczyzną — najważniejsze było oddanie i Koran.
Bistami z zainteresowaniem dostrzegł, że ten religijny balet stawał się tym łatwiejszy, im dłużej się nad nim pracowało. Czuł, jakby wykonywał ćwiczenia gimnastyczne na skalnym gzymsie lub na wysokim murze. Czyżby to wyzwanie dla autorytetu kalifa? Spójrzmy, co na ten temat mówi Koran. Zignorujmy hadis, który przylgnął jak narośl do świętego tekstu, a i nierzadko go wypaczył: przedzieraj się do samego źródła. Tam przesłania mogą być dwuznaczne, często takie są. Księga jednak spływała na Mahometa na przestrzeni wielu lat i najważniejsze zagadnienia przewijają się w niej wielokrotnie, obleczone w różną formę. Odczytywali je wspólnie i razem omawiali napotkane różnice.
— Kiedy odbywałem nauki w Mekce, słyszałem, jak uczeni mówili… — na takie poparcie swojego autorytetu Bistami mógł sobie pozwolić. Słyszał, jak prawdziwi nauczyciele przemawiali. Była to metoda stosowana w hadisach, lecz jego hadis miał inne przesłanie: nie wolno zawierzać hadisom, a jedynie Koranowi.
— Poruszałem to zagadnienie z sułtanką… — to było kolejne popularne otwarcie. I rzeczywiście, konsultował z nią niemal wszystkie pytania, jakie wychodziły w dyskusjach. Była prawdziwym autorytetem w sprawach związanych z sytuacją kobiet, z wychowywaniem dzieci, a w sprawach rodzinnych zawsze zdawał się na jej osąd, któremu z upływem pierwszych lat nauczył się ufać. Znała Koran od podszewki, potrafiła z pamięci recytować sury, które budowały jej stanowisko w walce z nierównością, a pomoc, jakiej udzielała ludziom słabym i potrzebującym, była nieoceniona. Przede wszystkim jednak, gdziekolwiek by się nie pojawiła, potrafiła zawładnąć ludzkim sercem i oczarować swą urodą, a nigdzie tak potężnie, jak w meczecie. Nie było żadnych wątpliwości, co do tego, czy wolno jej się tam pojawiać, a czasem nawet prowadzić modlitwy. Zakazanie tej istocie, przepełnionej Bożą łaską, wstępu do miejsca kultu byłoby wbrew naturze, zwłaszcza w mieście nazwanym Baraka. Jak sama zwykła mawiać:
— Czyż Bóg mnie stworzył? Czy ofiarował mi umysł i duszę równie wspaniałe, co i mężczyźnie? Czy dzieci mężczyzn przychodzą na świat z ciał kobiet? Czy odmówiłbyś swojej matce miejsca w niebie? Czy ten, który na ziemi nie został dopuszczony do oblicza Boga, może wejść do nieba?
Nikt z odpowiadających przecząco na większość z tych pytań nie zagrzewał dłużej miejsca w Barace. W górnym biegu rzeki, na północy, były już też inne miasta, założone głównie przez Ormian i Romów, u których religijne zaangażowanie nie było aż tak widoczne. Z czasem wielu poddanych sułtana opuściło go i przeprowadziło się do innych miast. Mimo to w głównym meczecie tłum wiernych nadal się powiększał. Wybudowano jeszcze kilka mniejszych, zwykłych meczetów, w dzielnicach na poszerzających się przedmieściach, lecz to meczet piątkowy pozostał głównym miejscem spotkań całego miasta. Jego dziedziniec i medresa zapełniały się ludźmi w święta, podczas uroczystości i w ramadan oraz w dzień, kiedy spadał pierwszy śnieg, kiedy rozpalano zimowe ognisko. W tym czasie Baraka była jedną rodziną, a sułtanka Katima jej matką i siostrą.
Medresa rozrastała się niemal tak szybko jak i miasto, a może nawet i szybciej. Każdej wiosny, kiedy z górskich dróg schodziły śniegi, pojawiały się nowe karawany prowadzone przez górską ludność. Zawsze był wśród nich ktoś, kto przyjechał specjalnie po nauki w medresie, która stała się znana dzięki badaniom Ibn Ezra z zakresu świata roślin i zwierząt, historii Rzymian, technik budowlanych i gwiazd. Nowi podróżnicy z Al-Andalus przywozili ze sobą odzyskane księgi autorstwa Ibn Rashda i Maimonidesa, nowe arabskie przekłady starożytnych greckich myślicieli i swoje własne pragnienie dzielenia się wiedzą oraz zdobywania wciąż nowej. Nowa współegzystencja miała odtąd swoje serce w barackiej medresie, dzięki której Słowo dalej się rozprzestrzeniało.
Nieco później, owego fatalnego dnia w szóstym roku barackiej hidżry, sułtan Mawji Darya poważnie się rozchorował. Przez kilka poprzednich miesięcy niepokojąco przybierał na wadze, a Ibn Ezra próbował go leczyć dietą mleczno-zbożową, która pomagała na skórę i dodawała mu energii. Niestety, później znów zaniemógł. W nocy Ibn Ezra obudził Bistamiego.
— Chodź ze mną. Sułtan prosi o modlitwy.
Ibn Ezra nie najlepiej nadawał się do odprawiania modłów, więc jego nocne przyjście nie mogło wróżyć nic dobrego. Bistami pośpieszył za nim i dołączyli do królewskiej rodziny w ich prywatnej części pałacu. Twarz Katimy zbielała jak płótno. Bistami wzruszył się, widząc, z jakim bólem przyjęła jego przyjście. Oczywiście nie chodziło o osobę Bistamiego — sułtanka doskonale wiedziała, dlaczego Ibn Ezra przyprowadził go o tak późnej porze. Zagryzała wargi, spoglądała w dal, łzy ciekły jej po policzkach.
W sypialni sułtan wił się z bólu, bezgłośnie, lecz z wielkim wysiłkiem. Jego oddech rwał się, a twarz przybierała ciemnoczerwoną barwę.
— Czy to możliwe, że został otruty? — zapytał szeptem Bistami.
— Nie sądzę. Sługa próbujący potraw czuje się dobrze — powiedział, wskazując na ogromnego, zwiniętego w kłębek kocura, śpiącego na postaniu w rogu komnaty — chyba że ktoś go dźgnął zatrutą igłą. Nie znalazłem jednak żadnych śladów.
Bistami usiadł przy zwiniętym sułtanie i ujął jego rozpaloną dłoń. Zanim zdążył wypowiedzieć słowo, sułtan wydał z siebie słaby jęk, wyprężył grzbiet i przestał oddychać. Ibn Ezra złapał go za ręce, skrzyżował je na piersiach i mocno nacisnął, pochylając się nad nim. Bezskutecznie. Jego ciało uwięzło nieruchomo w ostatnim, bolesnym paroksyzmie. Sultanka wpadła z płaczem do sypialni i próbowała przywrócić go do życia, wołając go i przyzywając Boga, błagając Ibn Ezra, o ponowienie próby ratunku. Długo im zajęło przekonywanie jej, że wszelkie zabiegi były bezskuteczne, że zawiedli, że sułtan umarł.
Tradycja muzułmańskich pogrzebów sięgała dawnych czasów. Mężczyźni i kobiety gromadzili się zwykle na osobnych uroczystościach, dopiero później wszyscy łączyli się na cmentarzu i wspólnie uczestniczyli w krótkim pochówku.
To jednak był pierwszy pogrzeb sułtana w historii Baraki. Sułtanka osobiście poprowadziła społeczność miasta na plac przed głównym meczetem, gdzie nakazała wystawić ciało męża odziane w najwspanialsze szaty. Jedyne, co Bistami mógł zrobić, to iść z tłumem, stawać przed ludźmi i recytować stare żałobne modlitwy, jakby od zawsze były one kierowane do wszystkich bez wyjątku. A dlaczego nie miałyby być? Niektóre wersety z nabożeństwa nabierały właściwego znaczenia dopiero wtedy, gdy kierowano je do całej społeczności. W pewnej chwili, wpatrując się w obnażone i pogrążone w smutku twarze mieszkańców, zrozumiał, że starą tradycję obciążają błędy, że złem, a nawet jawnym okrucieństwem jest dzielenie społeczeństwa w chwili, kiedy tak bardzo potrzebuje ono poczucia jedności. Nigdy wcześniej nie zrodziły się w jego głowie tak silne myśli heterodoksyjne. Zawsze zgadzał się z poglądami sultanki, po prostu miała rację. Wstrząśnięty tym nagłym przewartościowaniem swoich poglądów i widokiem ciała ukochanego sułtana leżącego w trumnie na katafalku, rzekł do zebranych, że słońce świeci tylko daną liczbę godzin w życiu każdego z nas. Pierwsze słowa homilii wypowiadał chropowatym, rozdzierającym głosem, który nawet dla niego samego brzmiał, jakby dobywał się z obcego gardła, zupełnie jak wtedy, dawno temu, podczas wiecznych dni, kiedy recytował wersety Koranu pod chmurą gniewu Akbara. To skojarzenie było silniejsze od niego, zaczął płakać i mówił z wysiłkiem. Wszyscy na placu płakali razem z nim, na nowo zaczęło się zawodzenie, niektórzy kaleczyli się i biczowali, aby zagłuszyć gryzący ich ból.
Cale miasto utworzyło wielki kondukt żałobny, a sultanka Katima poprowadziła go nad zatokę, gdzie tłumy ludzi wyły boleśnie, jak morze na skalistej plaży. Sułtana pochowano na wzniesieniu ponad wielkim, szarym oceanem. Przez wiele kolejnych miesięcy w Barace widać było tylko czerń i popiół.
Minął rok, lecz nadal nikt nie ośmielił się zdjąć żałoby. Nie chodziło tu jedynie o śmierć władcy, ale o to, że sultanka sprawowała rządy samodzielnie.
Teraz zarówno Bistami, jak i wszyscy inni mogli mówić na głos, że Katima od zawsze była prawdziwym władcą, a sułtan jedynie jej łaskawym i ukochanym pocieszycielem. Bez wątpienia tkwiło w tym więcej niż ziarno prawdy, lecz kiedy sułtanka pojawiała się w piątki w głównym meczecie, aby odprawiać modlitwy, Bistami znów poczuł się nieswojo, a ponadto wyczuwał niepokój wśród mieszkańców. Katima już wiele razy występowała w tej roli i zwracała się do nich w podobny sposób, teraz jednak wszyscy wyraźnie odczuwali brak ich łaskawego i wyrozumiałego anioła stróża, którego zabrakło w pałacu po drugiej stronie rzeki.
Wieści o narastających niepokojach bardzo szybko dotarły do Katimy. Jej przemowy stały się teraz ostre, a ton głosu płaczliwy.
— Bóg pragnie, aby w małżeństwie relacja między mężczyzną i kobietą odbywała się na zasadzie równego z równym. Kim pragnie stać się mąż, tym i żona stać się może! W czasie, kiedy panował chaos, przed rokiem pierwszym, w czasie zerowym, mężczyźni traktowali kobiety jak zwierzęta domowe. Bóg przemówił przez Mahometa i wyraźnie stwierdził, że kobiety duchem równe są mężczyznom, tak też powinno się je traktować. Bóg, dając im życie, nadał im też konkretne prawa do dziedziczenia, do rozwodu, do wolnego wyboru, do opieki nad swoimi dziećmi, rozumiecie? Przed pierwszą hidżrą, tuż przed rokiem pierwszym, pośrodku panoszącego się chaosu, pośród morderstw i grabieży w zezwierzęconej społeczności Bóg nakazał Mahometowi wprowadzić zmiany. Mówił, że owszem, możesz poślubić więcej niż jedną kobietę, jeśli tylko tego chcesz, jeśli tylko potrafisz osiągnąć to bez wzburzania konfliktów. A zaraz po tym następny werset mówi: „Lecz tego nie da się osiągnąć bez konfliktów”. Cóż to zatem jest, jeśli nie zakaz poligamii, wyrażony w dwóch częściach, w formie zagadki lub lekcji dla mężczyzn, którzy nie potrafią sobie tego inaczej wyobrazić?
Stało się oczywiste, że próbowała zmieniać bieg rzeczy, który od dawna był już ustalony — że próbowała odmienić islam. Oczywiście wszyscy byli za nią, lecz w skrytości ducha nikt się do tego nie przyznawał nawet przed samym sobą. Musieli stawać twarzą w twarz z ich jedynym władcą, z kobietą. Nigdzie wcześniej nie panowała muzułmańska królowa, żaden hadis nie miał już zastosowania.
Bistami za wszelką cenę chciał jej pomóc i zaczął sporządzać własne hadisy. Czasem dołączał do nich prawdopodobne, aczkolwiek zmyślone isnady i przypisywał je starożytnym sufickim uczonym, którzy akurat przychodzili mu do głowy. Inne znów przypisywał sułtanowi Mawji Darya bądź innemu sufickiemu nauczycielowi, z którymi spotkał się w Persji. Wiele z nich opierało się też na zbyt prostej wiedzy, aby dołączać do nich genealogię. Sułtanka postępowała podobnie, za jego przykładem, jak mniemał, lecz ona odnajdywała schronienie w samym tylko Koranie i obsesyjnie niemal powracała do sutr popierających jej stanowisko.
Oczywiście wszyscy doskonale wiedzieli, jakie tradycje panowały w Al-Andalus, w Maghrebie i w Mekce, a w rzeczywistości na całym terytorium islamu, od oceanu zachodniego po wschodni (Ibn Ezra uważał, że jest to w istocie jeden wielki ocean pokrywający duży obszar Ziemi, która miała kulisty kształt, i której większość powierzchni pokrywała woda). Kobiety nie prowadziły modlitw, a kiedy robiła to sułtanka, nadal było to wstrząsające, zwłaszcza teraz, kiedy odszedł sułtan. Wszyscy o tym rozmawiali. Jeśli będzie chciała nadal podążać swoją ścieżką, musi powtórnie wyjść za mąż.
Katima nie zdradzała jednak najmniejszego zainteresowania tym tematem. Stale nosiła wdowią czerń, do wszystkich miejscowych odnosiła się z dystansem i nie utrzymywała kontaktów z innymi władcami w Al-Andalus. Bitsami, jeśli nie liczyć Mawji Daryi, spędzał z nią najwięcej czasu. Kiedy zrozumiał spojrzenia mieszkańców, mówiące, że właściwie to mógłby poślubić sułtankę i uwolnić ich od niepokoju, zakręciło mu się w głowie i dostał mdłości. Kochał ją tak bardzo, że nie wyobrażał sobie, aby mógł ją poślubić. To nie była miłość tego rodzaju. Nie uważał też, aby ona potrafiła sobie to jakoś wyobrazić, więc stwierdził, że nie warto było wychodzić z takim pomysłem, jakże atrakcyjnym i przerażającym zarazem, a w ostateczności, jakże bolesnym w swej skrajności. Kiedyś w towarzystwie Bistamiego rozmawiała z Ibn Ezrą o jego poglądach na naturę oceanu, który rozlewał się przed nimi.
— Twierdzisz, że jest to ten sam ocean, który oglądają na Molukach i na Sumatrze, po drugiej stronie świata? Jak to możliwe?
— Świat, na którym żyjemy, ma najprawdopodobniej kształt kuli — odpowiedział Ibn Ezra. — Jest okrągły, jak księżyc czy słońce. Jak duża okrągła piłka. My przybyliśmy na zachodni kraniec lądu, który ciągnie się po obwodzie aż na drugą stronę kuli, gdzie znajduje się brzeg wschodni. Całą resztę pokrywa ocean.
— Zatem moglibyśmy popłynąć stąd na Sumatrę?
— Teoretycznie tak. Próbowałem obliczyć rozmiar Ziemi, używając rachunków sporządzonych jeszcze przez starożytnych Greków i Brahmagupty z południowych Indii oraz własnych wyliczeń z gwiazd, i nadal nie jestem pewny. Sądzę, że obwód musi mieć około dziesięć tysięcy lig. Brahmagupta pisze, że jest to około pięć tysięcy yoganda, co według moich obliczeń jest podobną wielkością. Całkowitą długość lądu, od Maroko do Moluków, szacuję na około pięć tysięcy lig. Z tego wynika, że ocean, na który właśnie patrzymy, pokrywa połowę kuli ziemskiej, pięć tysięcy lig albo więcej. Żaden statek nie jest w stanie pokonać takiego dystansu.
— Jesteś tego pewny? Czy to prawda, że jest aż tak ogromny, jak mówisz?
Ibn Ezra skinął dłonią w niepewnym geście.
— Nie do końca, sułtanko, to znaczy myślę, że granica błędu jest niewielka.
— A wyspy po drodze? Ocean nie może być przecież zupełnie pusty przez pięć tysięcy lig. Muszą być tam jakieś wyspy!
— Bez wątpienia, o pani, można tak przypuszczać. Andaluzyjscy rybacy donosili o odległych wyspach i lądach, na których lądowali po niejednym sztormie. Żaden jednak nie podaje, gdzie lądy te się znajdowały, ani w którym kierunku, ani jak daleko.
Sułtanka najwyraźniej miała nadzieję.
— Więc moglibyśmy wypłynąć na poszukiwanie tych wysp albo znaleźć inne, podobne do nich.
Ibn Ezra znów skinął dłonią.
— Jak to? — zapytała ostrym tonem. — Uważasz, że nie potrafiłbyś zbudować statku na miarę oceanu?
— Może bym i potrafił, ale wyposażenie go na tak długi rejs… nawet nie wiemy, ile mógłby trwać.
— No więc — powiedziała ponurym tonem Katima — będziemy musieli chyba się dowiedzieć, skoro sułtan nie żyje i nie ma nikogo, kto mógłby mnie poślubić — w tym momencie rzuciła pojedyncze spojrzenie na Bistamiego. — Wkrótce zjawią się tu andaluzyjscy najeźdźcy i będą Próbowali nas podbić.
— To spojrzenie było jak cios prosto w serce. Tamtej nocy Bistami przewracał się nerwowo w swoim łóżku. Pod zamkniętymi powiekami ciągle widział oczy Katimy. Cóż mógł poradzić? Jak oni mogli się po nim spodziewać pomocy? Przez całą noc nie zmrużył oka.
W tej sytuacji pomóc mógł jedynie mąż. Poczucie harmonii w mieście Baraka zostało zachwiane, a wieści o tym przedostały się przez Pireneje. Wczesną wiosną, kiedy stan wody w rzece nadal utrzymywał się wysoko i w chroniących ich górach nadal zalegał śnieg, drogą spomiędzy wzgórz przyjechali jeźdźcy. Za nimi od oceanu nadciągała zimna wiosenna burza. Była to dość duża kolumna kawalerii, dzierżąca furkoczące chorągwie Toledo i Granady, ich miecze przy udach i kopie połyskiwały w słońcu. Ubrani w kolorowe stroje, wjechali od razu na główny plac przy meczecie, w centrum miasta. Obniżyli kopie, tak że teraz mierzyły dokładnie na wprost. Ich dowódcą był jeden ze starszych braci sułtana, seid Darya. Stanął w swoich srebrnych strzemionach, tak że górował ponad wszystkimi zgromadzonymi, i rzekł:
— Przejmujemy to miasto w imię kalifa Al-Andalus, aby uchronić je od apostazji oraz od czarownicy, która rzuciła urok na mojego brata i zabiła go na śnie.
Tłum rósł z minuty na minutę, ludzie stali i wpatrywali się głupkowato w jeźdźców. Niektórzy gotowali się z oburzenia, inni byli zadowoleni, większość zaś zmieszana bądź zasmucona. Część starej hałastry z pierwszej karawany głupców już sięgała po kamienie. Bistami obserwował wszystko z alei prowadzącej nad rzekę. Wtem jak błyskawica przeleciała mu przez głowę myśl — te kopie, te łuki wycelowane na wprost, to jak pułapka na tygrysa dawno temu, w Indiach, a ci żołnierze to Bagh-mari, członkowie klanu specjalizującego się w zabijaniu tygrysów, chodzący od wioski do wioski i za odpowiednią opłatą zabijający zwierzęta, jeśli komuś się naprzykrzały. Już ich kiedyś widział. Nie tylko wtedy, gdy uratowała go tygrysica, ale jeszcze wcześniej, w czasach, których nie potrafił sobie przypomnieć, choć stale o nich pamiętał. Zasadzka na Katimę, śmiertelna pułapka, mężczyźni przebijający stalą jej ciało, a ona stojąca na baczność, taka wysoka, czarnoskóra… O nie! To wszystko już się kiedyś wydarzyło!
W panice pobiegł przez most, prosto do pałacu. Katima właśnie dosiadała konia, aby wyjść naprzeciw najeźdźcom, więc rzucił się między nią a wierzchowca. Była wściekła i próbowała go wyminąć, on jednak objął ją ramieniem wokół talii, tak szczupłej, jak u dziewczęcia, i wykrzyknął:
— Nie, nie, nie, nie, nie. Katimo, błagam cię, błagam, nie jedź tam! Zabiją cię, to jest pułapka! Widziałem wszystko! Zabiją cię!
— Muszę jechać — rzekła, a jej twarz zaczerwieniła się. — Ludzie mnie potrzebują. Wcale nie. Potrzebują cię żywej. Możemy wyjechać, ludzie pojadą za nami, na pewno pojadą! Przecież każdy musi mieć jakieś swoje miejsce, budynki nic nie znaczą, możemy przeprowadzić się na północ, twoi ludzie z pewnością do nas dołączą! Posłuchaj mnie! — Złapał ją mocno za ramiona, przytrzymał i spojrzał głęboko w oczy — widziałem już wcześniej jak rozegra się ta scena, wiedza ta została mi ofiarowana. Musimy uciekać, w przeciwnym razie zginiemy.
Po drugiej stronie rzeki usłyszeli krzyki. Andaluzyjscy jeźdźcy nie przywykli do oporu ze strony społeczności nieposiadającej własnych wojsk ani kawalerii. Jeździli po ulicach miasta i rozpędzali tłum obdartusów zgromadzonych w obronie sułtanki, ciskających kamieniami i uciekających. Najeźdźcy wcale nie mieli tak łatwego zadania. Śnieg wirował w mroku i rozwiewał się na boki od podmuchów wiatru spod ciężkich, szarych chmur sunących nisko nad miastem, które w wielu miejscach zajęło się od płomieni. W ogniu stały już dzielnice sąsiadujące z meczetem.
— Pośpiesz się, sułtanko, nie ma chwili do stracenia! Widziałem, co zrobią! Będą bezlitośni, już tu jadą! Musimy uciekać, natychmiast! To się już wydarzyło! Zbudujemy nowe miasto na północy, niektórzy pójdą za nami, zbierzemy karawanę i zaczniemy wszystko od nowa, brońmy się przed nimi tak, jak trzeba!
— Dobrze! — wykrzyknęła niespodziewanie Katima, spoglądając na płonące miasto. Wiał porywisty wiatr, wraz z szumem powietrza dochodziły ich ludzkie krzyki.
— Do diabła z nimi, niech będą przeklęci. Natychmiast dawajcie mi konia! I wy wszyscy też, na koń! Czeka nas ciężka droga.
Kiedy wiele lat po tym, jak udali się na północ i przy ujściu rzeki Lawiyya założyli nowe miasto, Nsarę, które zdołali obronić przed najazdami andaluzyjskich sułtanatów, po tych wszystkich wspaniałych latach ich panowania na morzu, prowadzenia połowów i handlu z odległymi krajami, znów wszyscy razem znaleźli się w bardo, Bistami był zadowolony. Nigdy nie pobrał się z Katimą, a temat ten przestał pojawiać się w ich rozmowach. Przez wiele lat Bistami był głównym ulemą Nsary i pomagał przy uprawomocnieniu tego nowego tworu, jakim była instytucja muzułmańskiej królowej. Praca nad tym projektem zajmowała niemal każdy dzień ich wspólnego życia.
— Rozpoznałem cię! — zwrócił się do Katimy. — W trakcie naszego życia, poprzez zasłonę niepamięci, w tych najważniejszych chwilach, wiedziałem, kim jesteś, i ty też coś wiedziałaś. Wiedziałaś, że działy się rzeczy z wyższej rzeczywistości. Posuwamy się do przodu.
Katima nie odpowiedziała. Siedzieli na kamiennych płytach dziedzińca w kształcie grobowca Chishtiego w Fatepur Sikri, lecz o wiele bardziej przestronnego. Ludzie ustawiali się w długich kolejkach do wejścia do sanktuarium, w którym odbywał się nad nimi sąd. Wyglądali jak hadżiowie ustawiający się w kolejce do Kaby. Bistami usłyszał dobiegający z wewnątrz głos Mahometa, wychwalający jednych i karcący innych.
— Musisz spróbować jeszcze raz — Bistami usłyszał głos podobny do głosu Mahometa. Dokoła panowała cisza i wszyscy byli potulni. Zbliżał się wschód słońca, powietrze było chłodne i wilgotne i z wolna wypełniało się odległym śpiewem ptaków. Siedząc obok Katimy, Bistami zrozumiał, jak bardzo różniła się ona od Akbara. Akbar z pewnością zesłany został na niższy plan istnienia i prawdopodobnie buszuje teraz w dżungli za pożywieniem, tak jak Katima w poprzednim wcieleniu. Mimo tego zaprzyjaźniła się z Bistamim. Uratowała go przed hinduskimi rebeliantami, a później wzięła go ze sobą z andaluzyjskiego ribatu.
— Ty też mnie rozpoznałaś — powiedział do niej — i oboje poznaliśmy Ibn Ezra — który w tej chwili badał ścianę dziedzińca bardo, wodząc dłonią po linii styku kamiennych bloków.
— To zaiste wspaniały postęp — powtórzył Bistami. — W końcu zaczynamy zmierzać w konkretnym kierunku!
Katima zmierzyła go sceptycznym wzrokiem.
— Ty to nazywasz postępem? Zagonieni do nory na odległym krańcu świata?
— Miejsce nie jest najważniejsze! Rozpoznaliśmy się, a ciebie zabili…
— Cudownie.
— To było cudowne. Moja myśl podróżowała w czasie, poczułem dotyk wieczności. Stworzyliśmy miejsce, gdzie ludzie mogli kochać dobro. W każdym kolejnym życiu posuwamy się do przodu małymi krokami, aż w końcu zajdziemy aż tam, w białe światło — Katima wskazała dłonią, jej szwagier, seid Darya, właśnie szedł pod sąd.
— Spójrz na niego, cóż za żałosna istota! A jednak nie został strącony do piekieł ani nie stał się szakalem, ani robakiem, na co z pewnością zasłużył. Powróci jako człowiek i znów będzie siał zamęt wśród ludzi. On również jest członkiem naszej jati, rozpoznałeś go, wiedziałeś, że też należy do naszego zespołu tak samo jak Ibn Ezra?
Ibn Ezra usiadł przy nich. Kolejka poruszała się, a oni razem z nią.
— Ściany są lite — oznajmił ze znawstwem. — Doskonałe budownictwo. Nie sądzę, abyśmy mogli stąd uciec.
— Uciec? — wykrzyknął Bistami. — To jest Sąd Boży, nikt nie może przed tym uciec! Katima i Ibn Ezra spojrzeli na siebie. Ibn Ezra stwierdził:
— Mam wrażenie, że jedyny postęp, jaki dokona się w zakresie egzystencji, będzie miał naturę antropogeniczną.
— Słucham? — żachnął się Bistami.
— Wszystko zależy od nas. Nikt nam nie pomoże.
— Wcale nie twierdzę, że ktoś nam pomoże, choć Bóg zawsze pomaga, jeśli się go o to prosi. Oczywiście, że wszystko zależy od nas. Cały czas staram się to wytłumaczyć. Robimy wszystko, co w naszej mocy, i dzięki temu posuwamy się naprzód.
Katima nie była przekonana.
— Zobaczymy — powiedziała. — Czas pokaże. Ja na razie powstrzymuję się od osądu. — Stanęła przed białym grobowcem, wyprężyła się jak królowa i rzekła z tygrysim grymasem na ustach.
— Nikt mnie nie będzie osądzał! — I jednym machnięciem dłoni odegnała sprzed siebie grobowiec. — To, co jest tutaj, jest nieważne. Ważne jest to, co się dzieje na świecie.