Księga IV Alchemik

Transmutacja

Tak się złożyło, że kiedy wielki alchemik zbliżał się powoli do punktu kulminacyjnego czerwonej przemiany, to jest do ostatecznego pomnożenia i projekcji kamienia filozoficznego w fermencie i stworzenia tynktury, a mówiąc prościej, do przemiany metali nieszlachetnych w złoto, jego zięć, niejaki Bahram al-Buchara, przepychał się przez tłum na targu w Samarkandzie, załatwiając ostatnie sprawy i nie zważając na zawołania swoich przyjaciół i wierzycieli.

— Nie mogę teraz z wami rozmawiać — wolał — i tak już jestem spóźniony!

— Spóźniony ze spłatą długów! — powiedział Divendi, właściciel straganu z kawą wciśniętego w przestrzeń obok warsztatu Iwanga.

— To też prawda — powiedział Bahram i zatrzymał się na kawę. — Ciągle spóźniony, lecz nigdy znudzony.

— Co u Khalida, robota pali się w rękach?

— Dosłownie. Wczoraj w trakcie degradacji pękł wielki pelikan i wszystko wyciekło prosto na mnie, cypryjski witriol zmieszany z salmiakiem.

— Groźne?

— Że o mój Boże! Tam, gdzie chlusnęło mi na spodnie, materiał został od razu zżarty. Dym był jeszcze gorszy, musiałem uciekać!

— Czyli wszystko po staremu.

— Żebyś wiedział. Myślałem, że wykaszlę płuca, całą noc łzawiły mi oczy. Czułem się jak po twojej kawie.

— Dla ciebie zawsze parzę z fusów.

— Wiem — rzucił, wychylając ostatni, mulisty łyk. — No więc jak, przyjdziesz jutro?

— Żeby zobaczyć przemianę ołowiu w złoto? Jasne, że przyjdę. Większość warsztatu Iwanga zajmował ceglany piec. Rozlegało się znajome skwierczenie, a w powietrzu unosił się zapach rozniecanego miechami ognia. Słychać było pobrzękiwanie młota, a wzrok przykuwało żarzące się, roztopione szkło. Iwang z namaszczeniem obracał stalową dyszę. Bahram powitał dmuchacza i złotnika w jednej osobie.

— Khalid potrzebuje więcej wilka.

— Khalid zawsze potrzebuje więcej wilka — odpowiedział Iwang, wracając do obracania porcji gorącego szkła. Był wysoki, barczysty i miał szeroką twarz. Tybetańczyk z urodzenia, lecz od dawna już zamieszkujący w Samarkandzie, należał do najbliższych współpracowników Khalida.

— A przysyła tym razem jakieś pieniądze?

— Powiedział, żebyś dopisał do rachunku. Iwang wydął usta.

— Jego rachunek ostatnio znacznie się wydłużył.

— Zapłaci pojutrze. Właśnie zakończył siedemset siedemdziesiątą siódmą destylację.

Iwang odłożył swoją robotę i podszedł do ściany zastawionej pudlami. Podał Bahramowi małą, lecz ciężką skórzaną sakwę, wypełnioną niewielkimi bryłkami ołowiu.

— Złoto rośnie w ziemi — powiedział. — Nawet sam Al-Razi nie potrafił wyhodować go w swoim tyglu.

— Khalid nie zgodziłby się z tobą. Poza tym Al-Razi żył dawno temu i nie potrafił otrzymać tak wysokich temperatur jak my.

— Może. — Iwang był sceptycznie nastawiony. — Powiedz mu, żeby uważał.

— Żeby się nie spalił?

— Żeby chan nie rozkazał go spalić.

— Będziesz jutro?

Iwang niechętnie pokiwał głową.

Nadszedł dzień pokazu i co dziwne, wielki Khalid Ali Abu al-Samar — kandi był bardzo niespokojny. Bahram doskonale go rozumiał. Jeśli tylko przezamożny i potężny Seid Abdul Aziz chan, władca chanatu Buchary, zdecyduje się wesprzeć jego przedsięwzięcie, wtedy wszystko będzie dobrze. Jednocześnie należał on do tych osób, których nie chciałoby się zawieść. Nawet jego najbliższy doradca, sekretarz skarbu Nadir Divanbegi, za wszelką cenę unikał przydawania mu zmartwień. Na przykład ostatnio Nadir przyczynił się do wybudowania nowego ka-rawanseraju na wschodnim krańcu Buchary. Kiedy na uroczystym otwarciu pojawił się jak zwykle roztargniony chan i pogratulował wszystkim wybudowania tak wspaniałej medresy, Nadir nawet nie próbował wyprowadzać władcy z błędu, lecz nakazał przebudować kompleks na medresę. Takim chanem był właśnie Seid Abdul Aziz i przed mm właśnie Khalid miał zademonstrować swą tynkturę. To wystarczyło, aby żołądek Bahrama kurczył się i pulsował szybkim rytmem. Mimo że głos Khalida brzmiał ostro i niecierpliwie jak zwykle, to jednak Bahram widział wyraźnie, że twarz jego pobladła jak nigdy.

Nad przemianą pracował od wielu lat. Przestudiował wszystkie dostępne teksty alchemiczne, łącznie z tymi, które Bahram wyszukiwał w hinduskim karawanseraju: Księgę o końcu poszukiwań Jildakiego, Księgę równowag Jabira oraz Sekret sekretów, który niegdyś uważano za zaginiony. Był tam też chiński tekst Encyklopedia penetracji rzeczywistości. Ponadto Khalid dzięki rozbudowanej pracowni dysponował technologią umożliwiającą powtórzenie wszystkich koniecznych destylacji w wysokiej temperaturze i z wyśmienitą klarownością siedemset siedemdziesiąt siedem razy. Dwa tygodnie wcześniej ogłosił, że jego praca w końcu zrodziła owoc i że jest gotowy do przeprowadzenia publicznej demonstracji, o której ważności orzekali oczywiście królewscy świadkowie i obecny na miejscu chan.

Tego dnia Bahram uwijał się po całym kompleksie przemysłowym Khalida. Kompleks leżał na północnym skraju Samarkandy, wzdłuż rzeki Zerawszan, będącej źródłem energii dla odlewni i wielu innych okolicznych warsztatów. Pod murami kompleksu zalegały wysokie stosy czekającego na spalenie węgla drzewnego. Wewnątrz znajdowało się kilka budynków, luźno rozlokowanych wokół głównego miejsca prac. Był to dziedziniec, na którym stały kadzie z kąpielami chemicznymi. Kilka różnych odorów łączyło się w jeden ostry zapach, charakterystyczny dla pracowni Khalida. Khalid był nadwornym metalurgiem i głównym wytwórcą prochu dla chana. Dzięki tym dwóm praktycznym przedsięwzięciom mógł oddawać się swej prawdziwej pasji, którą była alchemia.

Bahram lawirował między rozstawionym sprzętem, upewniając się, że miejsce odpowiednio przygotowano do demonstracji. Na długich stołach, w otwartych na dziedziniec warsztatach, znajdowała się starannie porozstawiana aparatura, a na ścianach warsztatów w równych rzędach wisiały narzędzia. Główny atanor buchał gorącem.

Brakowało tylko Khalida. Miechowi go nie widzieli, Esmerine, żona Bahrama i córka Khalida, również. Dom stojący w głębi kompleksu wydawał się pusty, a na zawołania Bahrama nikt nie odpowiadał. Bahram zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Khalid nie uciekł ze strachu.

Wówczas Khalid wyłonił się z biblioteki, mieszczącej się tuż obok jego gabinetu, jedynego pomieszczenia w całym kompleksie, którego drzwi zamykały się na klucz.

— Tu się schowałeś — powiedział Bahram. — Pośpiesz się, ojcze, alRazi i Maria Żydówka już ci teraz nie pomogą. Czas pokazać światu, co osiągnąłeś, czas zademonstrować projekcję.

Khalid, zaskoczony jego widokiem, nerwowo skinął głową.

— Musiałem poczynić ostatnie przygotowania — powiedział i poprowadził Bahrama do warsztatu, w którym stał piec, a mechaniczne miechy, poruszane dzięki przekładni zamontowanej na młyńskim kole, pompowały powietrze prosto w ogień.

Chan i jego świta przybyli z pewnym opóźnieniem, kiedy większość popołudnia już minęła. Dwudziestu jeźdźców w odświętnych, błyszczących strojach wpadło hurmem na podwórze, a za nimi galopem i z pianą na pyskach wjechał pochód pięćdziesięciu wielbłądów. Chan zsiadł z gniadosza i przeszedł przez podwórze, obok kroczył Nadir Divanbegi, a za nimi jeszcze kilku nadwornych urzędników.

Khalid rozpoczął oficjalne powitanie od prezentacji daru dla chana, jednej z jego najcenniejszych ksiąg o alchemii, lecz jego przemowę skrócił sam Seid Abdul Aziz.

— Pokaż nam — rozkazał chan, odbierając od niego księgę, na którą nawet nie spojrzał.

Khalid ukłonił się.

— Oto alembik, którego używam, nazywa się pelikan. Materią podstawową jest kalcynowany ołów i związki rtęci. Substancje te otrzymałem w wyniku ciągłego procesu destylacji materii, tak że przeszła ona przez pelikana siedemset siedemdziesiąt siedem razy. Dopiero wtedy duch uśpiony w lwie, a używając ziemskich terminów — złoto — kondensuje się w najwyższej temperaturze atanora. Za chwilę wlejemy wilka do tego oto naczynia, które wstawimy do atanora. Odczekamy godzinę, mieszając co jakiś czas siedem razy.

— Pokaż nam — powiedział chan, którego najwyraźniej znudziły szczegóły techniczne.

Bez dalszych wyjaśnień Khalid zaprowadził ich do warsztatu, w którym stał piec. Jego asystenci otworzyli grube i ciężkie drzwi atanora i po tym jak pozwolono gościom obejrzeć i zbadać ceramiczną misę, Khalid ujął w dłoń szczypce, wlał do misy szary destylat i umieścił naczynie na ruchomej platformie, którą wsunął do rozpalonego atanora. Powietrze ponad piecem drżało, kiedy mułła Seida Abdula Aziza odmawiał modlitwy, a Khalid obserwował sekundnik na swoim najlepszym zegarze. Co pięć minut wskazywał na asystentów obsługujących miechy, którzy otwierali piec i wysuwali platformę. Wtedy mieszał chochlą żarzący się na pomarańczowo płynny metal siedem razy, wykonując siedem pełnych obrotów, po czym platformę wsuwano z powrotem w ogień. Kiedy mijały ostatnie minuty operacji, skwierczenie węgla było jedynym dźwiękiem wypełniającym dziedziniec. Spoceni obserwatorzy, a wśród nich również znajomi Khalida z miasta, wpatrywali się w zegar odmierzający ostatnią minutę tej godziny. Wszyscy trwali w ciszy niczym sufiowie w milczącym transie lub, jak pomyślał z zażenowaniem Bahram, jastrzębie badające powierzchnię ziemi daleko pod nimi.

W końcu Khalid skinął na swoich pomocników i za pomocą dużych szczypiec dźwignął misę z platformy i przeniósł ją na stół, wystawiony na uprzątnięty specjalnie z tej okazji dziedziniec.

— Teraz, wielki chanie, musimy usunąć kożuch żużlowy — mówił, wybierając z misy stopiony oiów i zlewając go do kamiennego naczynia na stole — a na dnie już widać, o… — uśmiechnął się i rękawem wytarł z czoła pot, wskazując na misę. — Nawet roztopione lśni w oczach.

Płyn na dnie misy miał barwę ciemnoczerwoną. Specjalną szpatułką Khalid zebrał z góry resztki kożucha, a pod nim, na dnie misy, spoczywała stygnąca masa płynnego złota.

— Możemy przelać je do formy, póki jest miękkie. Wygląda mi to na mniej więcej dziesięć uncji, czyli około jedną siódmą materii wsadowej, tak jak przewidziałem.

Twarz Seida Abdula Aziza lśniła jak wytopione przed nim złoto. Zwrócił się do sekretarza, Nadira Dwanbegi, który przyglądał się z bliska ceramicznej misie i nie odzywając się ani słowem, skinął dłonią na jednego ze strażników chana. Reszta straży zebrała się za plecami całej załogi alchemika. Ich piki były nadal wymierzone w górę, lecz teraz przyglądali się wszystkiemu ze wzmożoną uwagą.

— Przejąć aparaturę! — powiedział Nadir do dowódcy straży.

Trzech żołnierzy pomogło zabezpieczyć wszystkie narzędzia używane w trakcie demonstracji, łącznie z samym wielkim pelikanem. Kiedy zgromadzili już wszystkie przedmioty, Nadir podszedł do jednego ze strażników i ujął w dłoń chochlę, której Khalid używał do mieszania roztopionych metali. Gwałtownym ruchem rzucił nią o stół. Zadzwoniła jak dzwon. Spojrzał na Seida Abdula Aziza, który wpatrywał się w swojego sekretarza z nieskrywanym zdziwieniem. Nadir skinął głową na strażnika dzierżącego pikę, po czym odłożył chochlę na stół.

— Przeciąć ją.

Ostrze piki uderzyło z dużą siłą i przecięło chochlę tuż nad łyżką.

Nadir podniósł uchwyt i chochlę, przyjrzał się im uważnie i pokazał chanowi.

— Spójrz, o Panie. Trzonek jest pusty w środku, złoto było wewnątrz rurki, z której zrobiono uchwyt. Kiedy nią mieszał, złoto rozgrzewało się, topniało i spływało prosto na dno misy.

Bahram spojrzał na Khalida, był wstrząśnięty. Twarz teścia była biała, nawet przestał się pocić. Już nie żył.

Chan wydał z siebie nieartykułowany ryk, po czym rzucił się w stronę Khalida i powalił go na ziemię, uderzając w głowę złożoną w darze księgą. Bił woluminem, a Khalid się nie bronił.

— Zabrać go! — wrzasnął Seid Abdul Aziz na żołnierzy. Ci podnieśli Khalida i przeciągnęli go po zakurzonym dziedzińcu, nie pozwalając stanąć na własnych nogach, a następnie przerzucili go przez grzbiet wielbłąda. Po chwili wszyscy opuścili kompleks, pozostawiając powietrze wypełnione dymem, kurzem i echem pojedynczych krzyków.

Litość chana

Nikt się nie spodziewał, że po takiej porażce Khalid zostanie oszczędzony. Jego żona, Fedwa, już chodziła w żałobie, a Esmerine nie dało się uspokoić. Wszelka praca na dziedzińcu ustała, a cisza dobiegająca z warsztatów zaniepokoiła Bahrama. Czekał już tylko na wiadomość, że trzeba iść po ciało, a do tego doskonale zdawał sobie sprawę, że za mało jeszcze umie, aby samodzielnie zarządzać kompleksem.

W końcu przyszły wieści. Dostali rozkaz uczestniczenia w egzekucji. Iwang dołączył do Bahrama w podróży do Buchary, gdzie stał pałac chana. Iwang był smutny i poddenerwowany.

— Powinien był mnie poprosić, jeśli tak bardzo brakowało mu gotówki. Pomógłbym przecież.

Zaskoczyło to nieco Bahrama, jako że warsztat Iwanga był zwykłą dziurą w murze okalającym targowisko, niewyglądającą na dochodowy interes, mimo to nic nie odpowiedział. Teraz było już po wszystkim. Nadal kochał teścia, a głęboki żal, który odczuwał, nie pozostawiał miejsca do rozmyślań nad finansami Tybetańczyka. Nieuchronnie zbliżająca się brutalna śmierć ojca jego żony — ona przecież będzie zrozpaczona przez wiele miesięcy, a może nawet łat — człowieka tak pełnego energii… Wizja ta nie pozwalała mu myśleć o niczym innym, a paraliżujący strach przyprawiał go o mdłości.

Następnego dnia dotarli do lśniącej w letnim skwarze Buchary, kompozycji brązów i beżów udekorowanych granatowymi i turkusowymi kopułami meczetów. Iwang wskazał na jeden z minaretów.

— Wieża Śmierci — zauważył. — Najprawdopodobniej właśnie stamtąd go zrzucą.

Żołądek podchodził Bahramowi do gardła. Przekroczyli wschodnią bramę miasta i skierowali się w stronę pałacu. Iwang wytłumaczył strażnikom powód ich wizyty. Bahram zastanawiał się, czy ich też pojmą i stracą za współuczestnictwo w oszustwie. Jakoś wcześniej nie przyjmował tej myśli, cały się trząsł, kiedy wprowadzono ich do przestronnego pomieszczenia, otwierającego się na teren pałacu.

Po chwili zjawił się przy nich Nadir Divanbegi i skierował na nich swój jak zawsze skupiony wzrok. Był niskim mężczyzną, z kozią bródką i bladoniebieskimi oczyma. Sam był seidem i to bardzo zamożnym.

— Podobno jesteś równie wielkim alchemikiem co Khalid — zwrócił się Nadir do Iwanga. — Wierzysz w kamień filozoficzny, w transmutację? Uważasz, że metale nieszlachetne można zamienić w złoto?

Iwang odchrząknął i rzekł:

— Trudno powiedzieć, efendi. Ja tego nie potrafię, a mistrzowie alchemii, którzy twierdzą, że im się udało, nie podają w swoich pismach żadnej konkretnej formuły, którą dałoby się zastosować.

— Zastosować — powtórzył Nadir. — Właśnie na to słowo chciałbym zwrócić waszą uwagę. Tacy ludzie jak ty i Khalid posiadają wiedzę, z której chan chce korzystać. Chodzi o rzeczy praktyczne: proch strzelniczy o przewidywalnej sile rażenia, twardsza stal, lekarstwa. To są prawdziwe zasługi dla świata. Tracić taki talent na marne oszustwa… Chan jest wielce rozgniewany.

Iwang skinął głową, patrząc w ziemię.

— Długo z nim o tym rozmawiałem. Przypomniałem mu dawne dokonania Khalida na polu zbrojeń i alchemii, jego wkład w produkcję broni i inne zasługi. Na co chan, w swojej niezmierzonej mądrości, zdecydował się okazać litość, która z pewnością spodobała się Mahometowi. — Iwang podniósł wzrok. — Życie zostanie mu darowane, jeśli obieca pracować dla chanatu nad rzeczami, które są prawdziwe.

— Jestem pewny, że zgodzi się na to — powiedział Iwang — to zaiste wielka litościwość.

— Zgadza się. Oczywiście, prawa dłoń zostanie mu odrąbana za kradzież, tak jak wymaga tego prawo. Biorąc jednak pod uwagę bezczelność jego przestępstwa, jest to niezwykle łagodna kara. Sam zresztą się z tym zgodził.

Karę miano wymierzyć po południu tego samego dnia, w piątek, po skończonym targu i przed modlitwami, na wielkim bucharskim placu, przylegającym do jeziora w centrum miasta. Zebrał się spory tłum gapiów, wszyscy w wyśmienitych nastrojach. Kiedy strażnicy wyprowadzali Khalida z pałacu w białej szacie, jakby świętował ramadan, wielu mieszkańców Buchary rzucało w niego wyzwiskami, że samarkandczyk, że złodziej.

Uklęknął przed Seidem Abdulem Azizem. Ten obwieścił litość Allaha, swoją i Nadira Divanbegi, który stanął w obronie życia tego szubrawca, mimo iż popełnił on tak haniebne oszustwo. Ramię Khalida wyglądało z daleka, jak wychudła noga ptaka. Przywiązano ją skórzanym pasem do katowskiego pnia. Następnie jeden z żołnierzy dźwignął nad głowę topór i spuścił na nadgarstek Khalida. Dłoń spadla z pnia, a krew trysnęła na piach. Tłum ryknął. Khalid przewrócił się na bok. Przytrzymało go dwóch żołnierzy, podczas gdy trzeci nabierał smołę z mosiężnego garnca stojącego na dymiącym piecyku i zaklejał gorącą mazią krwawiący kikut.

Bahram i Iwang zabrali Khalida z powrotem do Samarkandy. Wieźli go w wozie konstrukcji Iwanga, zaprzęgniętym w dwa woły, przeznaczonym do transportu ciężkich ładunków metali i szkła, których nie mogły nieść wielbłądy. Przez całą drogę wozem rzucało na wybojach. Jechali szerokim zakurzonym szlakiem, wyżłobionym w ziemi przez karawany, kursujące od wieków między tymi dwoma miastami. Duże drewniane koła zapadały się w każdą dziurę i podskakiwały na wybojach, z tyłu jęczał Khalid, półprzytomny i oddychający z wysiłkiem. Lewą dłonią podtrzymywał swój blady, osmolony nadgarstek. Iwang wmusił w niego małą porcję opium i gdyby nie jego stękanie, można by powiedzieć, że całą drogę spał.

Bahram z chorą fascynacją przyglądał się kikutowi. Widząc, jak lewa dłoń Khalida zaciska się na prawym nadgarstku, powiedział do Iwanga:

— Będzie musiał jeść lewą dłonią. Wszystko będzie musiał robić lewą dłonią. Już na zawsze pozostanie nieczysty.

— Czystość tego rodzaju nie jest najważniejsza.

Musieli spać przy drodze, jako że noc zaskoczyła ich z dala od miasta. Bahram usiadł przy Khalidzie i próbował nakłonić go do zjedzenia zupy, którą ugotował Iwang.

— Spróbuj ojcze, no, staruszku. Zjedz choć trochę, poczujesz się lepiej. Poczujesz się lepiej i wszystko będzie dobrze.

Khalid wydał zduszony jęk i przewrócił się na drugi bok. W panującym mroku, pod gęstą siecią gwiazd Bahramowi wydawało się, że całe ich życie w jednej chwili runęło w gruzach.

Następstwo kary

Khalid powracał do zdrowia, a wszystko wskazywało, że nie podziela! opinii zięcia. Chełpił się przed Bahramem i Iwangiem swoim zachowaniem podczas wymierzania kary.

— Nie powiedziałem ani jednego słowa. Wcześniej w więzieniu sprawdzałem swoją wytrzymałość, aby przekonać się, na jak długo potrafię wstrzymać oddech i nie stracić przytomności. Kiedy zbliżał się moment wymierzenia kary, po prostu wstrzymałem oddech i tak dokładnie wszystko wyliczyłem, że zemdlałem dokładnie w momencie, kiedy otrzymałem cios. Nic nie poczułem, nawet tego nie pamiętam.

— Ale za to my pamiętamy — powiedział Iwang, marszcząc brew.

— No dobrze, ale to mnie spotkało, nie was — odpowiedział szorstko Khalid.

— W porządku, możesz użyć tej samej metody następnym razem, kiedy będą odrąbywać ci głowę. Możesz też przekazać tę technikę nam, z pewnością się przyda, kiedy będą nas zrzucać z Wieży Śmierci.

Khalid wbił w niego wzrok.

— Ty się naprawdę na mnie gniewasz — powiedział zaczepnym tonem urażonego.

— Mogłeś nas wszystkich pozabijać. Seid Abdul bez zastanowienia rozkazałby wykonać wyrok. Tak by się stało, gdyby nie Nadir Divanbegi. Trzeba było ze mną porozmawiać. Ze mną i z Bahramem. Pomoglibyśmy ci.

Wciąż milczał.

— A tak naprawdę, to jak to się stało, że wpadłeś w tarapaty? — zapytał Bahram, ośmielony reprymendami Iwanga. — Przecież warsztat przynosi całkiem spore dochody.

Khalid westchnął i przeciągnął kikutem po łysiejącej głowie. Wstał i podszedł do zamykanej na klucz szafki. Otworzył ją i wyciągnął księgę i pudełko.

— To trafiło tu dwa lata temu z hinduskiego karawanseraju — mówił, przewracając pożółkłe strony księgi — to dzieło Marii Żydówki, wielkie go alchemika. To prawdziwy antyk. Jej formuła transmutacji wydała mi się bardzo przekonywująca. Potrzebowałem jedynie odpowiednich pieców, mnóstwo siarki i rtęci. Na tę książkę i na inne przygotowania wydałem małą fortunę. A kiedy zadłużyłem się u Ormian, wtedy zacząłem się pogrążać. W końcu potrzebowałem złota, żeby zapłacić za złoto… — wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia.

— Trzeba było mi powiedzieć — powtórzył Iwang, przeglądając księgę.

— A poza tym, to ja miałem robić zakupy w karawanseraju — dodał Bahram. — Oni wiedzą, że tobie zależy na tych starociach i szpargałach, a ja jestem ignorantem, dobijam korzystnego targu dzięki sile obojętności.

Khalid ściągnął brwi. Iwang poklepał książkę.

— To tylko odgrzewany Arystoteles i jeśli chodzi o rzeczy użyteczne, to nie wiem, czy możemy na niego liczyć. Przeczytałem go w tłumaczeniach z Bagdadu i Sewilli i uważam, że częściej się myli, niż ma rację.

— Co masz na myśli? — zapytał z oburzeniem Khalid. Nawet Bahram wiedział, że Arystoteles był jednym z największych starożytnych uczonych i wśród alchemików cieszył się ogromnym autorytetem.

— A gdzie niby miałby mieć rację? — zapytał lekceważąco Iwang. — Najprostszy lekarz z chińskiej wsi może zrobić dla ciebie więcej niż Arystoteles. On uważał, że serce jest ośrodkiem myśli, nie wiedział, że pompuje krew. Nie miał pojęcia o śledzionie, o południkach i nigdzie ani słowem nie wspominał o pulsie czy ludzkim języku. Co prawda wykonał kilka dobrych dysekcji zwierząt, lecz o ile mi wiadomo, nie przeprowadził sekcji zwłok człowieka. Chodź ze mną na bazar w któryś piątek, a pokażę ci pięć rzeczy, co do których się mylił. Czoło Khalida pokryło się zmarszczkami.

— A czytałeś Zgodę między Arystotelesem i Platonem alFarudiego?

— Owszem, lecz jest to zgoda, której nie sposób osiągnąć. Al-Farudi tylko dlatego próbował ich pogodzić, bo nie miał dostępu do Biologii Arystotelesa. Gdyby znał tę pracę, wiedziałby, że dla Arystotelesa wszystko i tak pozostaje materią. Jego cztery żywioły próbują osiągnąć właściwe sobie poziomy, a w wyniku ich starań powstaje nasz świat. Oczywiście nie jest to takie proste — wykonał ręką okrężny gest, wskazując na słoneczny, zakurzony dzień, na szczęk dobiegający z warsztatów Khalida, młyny wodne i przekładnie napędzające miechy pod wielkimi piecami, cały zgiełk i ruch — platonicy wiedzą, że wszystko dookoła nas to matematyka. Rzeczy powstają w procesie matematycznych obliczeń. Dla ścisłości należałoby ich nazywać pitagorejczykami. Są nieco podobni do buddystów w swojej wierze w to, że cały świat jest żywym bytem. To niewątpliwie prawda jest wielkim stworzeniem wszystkich stworzeń. Natomiast dla Arystotelesa i Ibn Rashda jest on bardziej podobny do zepsutego mechanizmu zegara.

Khalid od razu zaczął coś mamrotać, lecz jego sytuacja ewidentnie nie sprzyjała wejściu w zażartą dyskusję. Stracił dłoń razem z całą swoją filozofią.

Miewał częste bóle, palił haszysz i dostawał od Iwanga kolejne porcje opium, które przyćmiewało ból, lecz osłabiało umysł i gasiło zapał. Nie mógł tak po prostu wstać i zacząć uczyć chłopców obsługi całej maszynerii, nie mógł podać znajomym dłoni na powitanie, nie mógł z nimi jeść, gdyż miał tylko lewą, nieczystą rękę. Odtąd już zawsze będzie nieczysty. To było częścią jego kary.

Ta świadomość w końcu go dopadła. Porzucił filozoficzne i alchemiczne dociekania i popadł w melancholię. Wychodził z sypialni późnym rankiem, snuł się po warsztatach jak zjawa i nieobecnym wzrokiem przyglądał się pracom. Wszystko toczyło się mniej więcej dawnym rytmem. Nurt rzeki poruszał wielkie koło młyńskie i wprawiał w ruch rozdrabniarki do rud i miechy dmące w paleniska pod piecami odlewniczymi. Załogi pracowników pojawiały się tu zaraz po porannych modlitwach. Każdy wpisywał się na listę i pilnował swojego harmonogramu pracy. Następnie rozchodzili się po całym kompleksie, szuflowali sól, przesiewali saletrę potasową łub wykonywali setki innych czynności, których wymagała od nich praca w przedsiębiorstwie Khalida. Nad nimi czuwała grupa starszych rzemieślników, którzy pomagali Khalidowi koordynować rozpoczęte projekty.

Wszystko było znane, dawno dokonane, rutynowe — straciło dla Khalida sens. Włócząc się bez celu, przesiadując w swoim gabinecie, otoczony własnymi zdobyczami, czuł się jak sroka ze złamanym skrzydłem, uwięziona w swoim gnieździe. Potrafił godzinami wpatrywać się w przestrzeń lub kartkować rękopisy mistrzów: Al-Razi, Jalduki, Jami — przyglądał się ich wiedzy. Pstrykał palcami w przedmioty niegdyś dlań magiczne i fascynujące: kawał korala z wykopalisk, róg jednorożca, starożytne monety indyjskie, szlifowane wielokąty z kości słoniowej i z rogu, kielich z rogu nosorożca ozdobiony złotym liściem, skamieniałe muszle, kość udowa tygrysa, złota figurka tygrysa, posążek śmiejącego się Buddy z bliżej nieokreślonego, czarnego materiału, nippońskie netsuke, widelce i krzyże z czasów wymarłej cywilizacji Frengistanu — wszystkie te przedmioty, które sprawiały mu kiedyś tyle radości, nad którymi mógł się rozwodzić godzinami i nierzadko zanudzać swoich kompanów opowieściami o nich, teraz tylko budziły irytację. Siedział pośród swoich skarbów i już niczego nie dociekał, nie wybierał się na łowy, jak często widział to Bahram. Zdarzało się bowiem, że Khalid wpadał w wir wyszukiwania podobieństw, stawiania hipotez i snucia spekulacji. Wcześniej Bahram tak naprawdę nie wiedział, jak ważne było to wszystko dla jego teścia.

Czując narastający smutek, Bahram udał się do sufickiego ribatu w Registanie, by poradzić się Alego, sufickiego mistrza, opiekującego się całym przybytkiem.

— Maulano, ukarano go surowiej, niż się z początku wydawało. Jest teraz zupełnie innym człowiekiem.

— Nadal jest tą samą duszą — odpowiedział Ali. — Teraz po prostu obserwujesz inny wymiar życia. Każdy z nas nosi w sobie okryty tajemnicą rdzeń, którego sam Gabriel nie zdołałby pojąć, nawet gdyby chciał. Posłuchaj mnie uważnie. Rozum czerpie z ograniczonych zmysłów, związanych z ciałem, jest on zatem również ograniczony i niezdolny do prawdziwego poznania nieskończonej i wiecznej rzeczywistości. Khalid pragnął poznać rzeczywistość swoim rozumem, co okazało się niewykonalne. Teraz dopiero to zrozumiał i czuje się tą wiedzą przygnębiony. Musisz wiedzieć, że rozum nie posiada prawdziwego ducha walki, pierwsze lepsze zagrożenie każe mu uciekać w najciaśniejszą dziurę. Miłość za to jest boska. Pochodzi z nieskończonego wymiaru i złożona jest w sercu jako dar od Boga. Miłość nie poddaje się żadnym kalkulacjom. „Bóg cię kocha” to jedyne prawdziwe zdanie! Podążając za miłością, trafisz do serca swojego teścia. Miłość to perła w ostrydze żyjącej w oceanie; umysł żyje na brzegu i nie potrafi pływać. Wyłów ostrygę i przyszyj perłę do swojego rękawa, aby wszyscy widzieli. Doda to odwagi twemu rozumowi. Miłość jest królem, który nieustannie ratuje swego tchórzliwego niewolnika. Rozumiesz?

— Myślę, że tak.

— Musisz być szczery i otwarty, a twoja miłość niech będzie jasna jak błyskawica! Wtedy dopiero jego wewnętrzna świadomość będzie mogła ją dostrzec i oderwać się od siebie w promiennym blasku. Idź, poczuj, jak krąży w tobie miłość i jak wypływa ku niemu.

Bahram postanowił spróbować tej strategii. Budząc się rano w łóżku z Esmerine, poczuł miłość do żony i do jej pięknego ciała — była przecież dzieckiem okaleczonego starca, dla którego miał tak dużo szacunku i uczucia. Czuł przepełniającą go miłość. Przechadzał się między warsztatami lub szedł do miasta. Czul na skórze chłód wiosennego powietrza, a drzewa rosnące wokół jezior lśniły w zakurzonym świetle jak ogromne, żywe klejnoty. Śnieżnobiałe chmury odcinały się na tle granatu nieba, które przeglądało się w turkusowych i kobaltowych dachówkach na kopułach meczetów. Piękne miasto w piękny poranek, w samym centrum świata, nieopodal bazaru, na którym jak zwykle panował gwar. Ludzie załatwiali między sobą sprawy, lecz wszystko to byłoby nietrwale jak zamki na piasku, jeśli nie byłoby przesycone miłością. Każdy robił to, co do niego należało, w imię miłości tych, których każdego dnia spotykał na swojej drodze — tak przynajmniej widział to Bahram podczas owych poranków, kiedy przejmował po Khalidzie następne obowiązki w kompleksie, a także w nocy, kiedy Esmerine wtulała się w jego ramiona.

Nie potrafił jednak wywołać podobnego stanu u Khalida. Staruszek warczał na każdy przejaw entuzjazmu czy uczuć wyższych, denerwowały go czułe gesty Bahrama, a nawet własnej żony, Fedwy, Esmerine i jej dzieci, Faziego i Laily.

W kompleksie panował rozgardiasz, a w świetle dnia dobiegał zewsząd szczęk narzędzi i chemiczny swąd. Wszystkie procedury wytopu metali i produkcji prochu, opracowane dawno temu przez Khalida, urzeczywistniały się wokół nich jak uroczysty, hałaśliwy taniec. Bahram wskazał kiedyś dłonią zakład, mówiąc:

— Miłość jest wszędzie. Na co Khalid tylko warknął pod nosem:

— Zamknij się! Nie rób z siebie głupca! Jednego dnia Khalid wypadł z gabinetu z dwoma starymi tekstami alchemicznymi. Wszedł do warsztatu i cisnął papiery w otwarte drzwi rozpalonego atanora.

— To kompletne bzdury — odpowiedział Bahramowi, kiedy ten próbował go zatrzymać — z drogi! Spalę je wszystkie!

— Ale dlaczego? — wołał Bahram. — Przecież to twoje księgi! Dlaczego, dlaczego?

Khalid ujął w dłoń bryłę cynobru i potrząsnął nią przed twarzą Bahrama.

— Dlaczego? Powiem ci, dlaczego! Patrz uważnie. Wszyscy wielcy alchemicy, poczynając od Jabira, przez Al-Raziego, a na Ibn Sinie kończąc, zgadzają się, że wszelkie metale są różnymi kombinacjami siarki i rtęci. Iwang mówi, że chińscy i indyjscy uczeni również są co do tego zgodni, lecz jeśli zmieszamy siarkę i rtęć w najczystszej postaci, jaką potrafimy otrzymać, powstaje właśnie to: cynober! Co to oznacza? Alchemicy, którzy odnoszą się do tego problemu, a jest ich naprawdę niewielu, piszą, że kiedy wspominają o siarce i rtęci, to w gruncie rzeczy nie mają na myśli substancji, które my potocznie nazywamy siarką i rtęcią, lecz raczej czystszą formę różnych rodzajów suchej materii i wilgoci, które tylko przypominają siarkę i rtęć, lecz są o wiele subtelniejsze! No i co?! — Cisnął bryłę cynobru przez podwórze, w stronę rzeki. — Jaki z tego pożytek? Dlaczego używali takich nazw? Dlaczego miałbym im wierzyć? — Wskazał kikutem na swój gabinet, na pracownię alchemiczną i na całą aparaturę zagracającą przestrzeń na podwórzu. — To wszystko nic nie wart złom! Nic nie wiemy, a oni nie mieli zielonego pojęcia, o czym pisali.

— Już dobrze, ojcze, może i tak było, ale nie pal ksiąg! Weź pod uwagę to, że w wielu z nich jest jeszcze mnóstwo pożytecznej wiedzy, a poza tym są bardzo drogie.

Khalid warknął coś i głośno splunął na ziemię. Podczas kolejnej wizyty w mieście Bahram opowiedział Iwangowi, co się ostatnio wydarzyło w kompleksie.

— Spalił wiele ksiąg, nie mogłem go zatrzymać. Próbuję mu pokazać, że miłość jest w nas, lecz on jej nie dostrzega.

Potężny Tybetańczyk wypuścił powietrze ustami jak wielbłąd.

— Taka taktyka nie podziała na Khalida — powiedział. — Tobie łatwo jest być pełnym miłości, jesteś młody i zdrowy. Khalid za to jest stary i nie ma prawej dłoni. Stracił równowagę. Jego jin i jang popadły w nie ład. Miłość nie ma z tym nic wspólnego. Iwang nie był sufim.

Bahram westchnął.

— Nie wiem, co mam robić. Musisz mi pomóc, Iwang. On zamierza wszystko spalić i zniszczyć.

Iwang wymamrotał coś niezrozumiale.

— Co mówisz?

— Daj mi czas do namysłu.

— Nie mamy więcej czasu. W następnej kolejności weźmie się za aparaturę.

Arystoteles się mylił

Następnego dnia Khalid rozkazał terminatorom kowali wynieść z pracowni alchemicznych na podwórze wszystkie znajdujące się tam sprzęty, które zamierzał zniszczyć. Dzikim i posępnym wzrokiem wodził po piętrzących się przedmiotach, z których kurz sypał się obficie i wirował w promieniach słońca. Wanny kamienne, wanny żeliwne, piece odlewnicze, destylatory, kotły, kolby i alembiki z dwiema lub z trzema dyszami, wszystko stało teraz w glorii antycznego kurzu. Największego pojemnościowo alembiku używali ostatnio do destylacji olejku różanego i widząc go, Khalid warknął:

— To jedyna formuła, jaką zdołaliśmy opanować. Tyle tu tych wszystkich gratów, a nam udało się otrzymać olejek różany.

Moździerze i tłuczki, fiolki i probówki, misy i zlewki, naczynia do krystalizacji szkła, garnce, naczynia żaroodporne, świece i lampy naftowe, koksiaki, szpatutki, szczypce, chochle, nożyce do blachy, mioty, kolby, lejki, wielokształtne soczewki, filtry z włosia, bawełny i lnu — wszystko to znalazło się pod gołym niebem. Khalid wskazał na wznoszącą się przed nim stertę i rzekł:

— Spalić to wszystko! A co nie spłonie, połamać i wrzucić do rzeki.

W tej samej chwili zjawił się Iwang, niosąc w rękach mały mechanizm zrobiony ze srebra i szkła. Zmarszczył czoło na widok całej wystawy.

— Coś z tego mógłbyś przynajmniej sprzedać — zwrócił się do Khalida. — Już nie potrzebujesz gotówki?

— Nie obchodzi mnie to — odparł Khalid. — Nie będę sprzedawał kłamstw.

— To nie aparatura kłamie — powiedział Iwang. — Niektóre z tych rzeczy mogłyby się jeszcze przydać.

Khalid obrzucił go gniewnym spojrzeniem. Iwang postanowił zmienić temat i uniósł w dłoniach urządzenie, aby skupić na nim uwagę Khalida.

— Przyniosłem ci zabawkę, która obala całego Arystotelesa.

Khalid z zaskoczeniem przyglądał się urządzeniu. Były to dwie stalowe kulki umieszczone w mechanizmie, konstrukcją przypominającym Bahramowi miniaturę miota kafarowego napędzanego wodą.

— Kiedy wlejemy tu wodę, pływak podniesie się… o tak, i połączy te drzwiczki, a następnie zwolni je w tej samej chwili, spójrz: jedne nie otworzą się przed drugimi.

— To oczywiste.

— Zgadza się, a teraz zważ na to, iż Arystoteles mówi, że cięższa masa będzie spadać szybciej niż lżejsza, ponieważ ziemia przyciąga ją z większą siłą. Spójrz, oto dwie żelazne kulki, jedna duża, druga mała, jedna ciężka, druga lekka. Połóż je na drzwiczkach, ustaw poziom urządzenia, kierując się pęcherzykiem powietrza i umieść je na odpowiedniej wysokości, zapewniając kulkom długą drogę lotu. Minaret byłby dobry, a Wieża Śmierci jeszcze lepsza, lecz nawet ze ściany twojego domu zadziała.

Zrobili tak, jak powiedział. Khalid wspiął się na drabinę i jeszcze raz zbadał cały układ.

— Wlej teraz wodę przez lejek i patrz.

Woda wypełniła powoli dolny zbiornik i drzwiczki nagle odskoczyły. Ze środka wypadły dwie żelazne kulki, które upadły na ziemię w tej samej chwili.

— O! — krzyknął Khalid i wdrapał się z powrotem na drabinę, aby powtórzyć eksperyment, oszacowawszy wpierw masę kulek w dłoni, a nawet zważywszy je dokładnie na jednej ze swoich wag.

— Widzisz! — powiedział Iwang — możesz spróbować z kulkami różnej i tej samej wielkości, nie ma to najmniejszego znaczenia, z wyjątkiem rzeczy tak lekkich, jak na przykład pióro, które unosi się swobodnie w powietrzu.

Khalid spróbował jeszcze raz. Po czym Iwang stwierdził:

— No to tyle, jeśli chodzi o Arystotelesa.

— No cóż — powiedział Khalid, spoglądając na kulki i podrzucając je w lewej dłoni. — Może w tej kwestii się mylił, ale w wielu innych z pewnością miał rację.

— Bez wątpienia, lecz jeśli pytasz mnie o zdanie, to uważam, że wszystko, co powiedziane, winno zostać sprawdzone i porównane z wiedzą Hsing Ho, Al-Raziego i Hindusów, zademonstrowane i udowodnione, bądź obalone w biały dzień, na oczach wszystkich.

Khalid kiwał głową.

— Przyznaję, że miałbym kilka pytań.

Iwang wskazał dłonią na zgromadzony na podwórzu sprzęt.

— To samo tyczy się aparatury. Możesz ją przetestować, przekonać się, co jest użyteczne, a co nie.

Khalid zmarszczył brwi. Iwang skierował uwagę na spadające kulki i mężczyźni, dyskutując, zrzucili jeszcze kilka innych przedmiotów.

— Coś musi je ściągać w dół — zastanawiał się Khalid — ściągać, zmuszać do spadania, przyciągać, czy coś w tym rodzaju.

— Oczywiście — odparł Iwang — wszystkie zjawiska powstają w wyniku swoich przyczyn. Przyciąganie musi wywoływać jakiś sprawca, działający zgodnie z konkretnymi prawami, lecz kim lub czym mógłby być ów sprawca…

— To, co mówisz, odnosi się do wszystkiego — wymamrotał Khalid. — Nic nie wiemy, żyjemy w ciemnościach.

— Zbyt dużo powiązanych ze sobą czynników — stwierdził Iwang. Khalid skinął głową, podnosząc z ziemi rzeźbiony klocek grabu.

— Jestem już tym wszystkim zmęczony.

— Więc wypróbujmy wszystko po kolei. Coś zrobisz i wychodzi z tego coś innego, powstaje zwykły łańcuch przyczynowo-skutkowy, dający się opisać logicznym ciągiem, a może nawet równaniem matematycznym. Dopiero wtedy będziesz mógł powiedzieć: rzeczywistość przedstawia się w ten sposób. Myślę, że nie należy się zbytnio martwić definicją owej siły przyciągającej.

— Może miłość jest tą silą — wtrącił Bahram — tym samym rodzajem przyciągania, jakie występuje między ludźmi, lecz rozciągającym się jeszcze szerzej i ogarniającym wszystko.

— To by tłumaczyło proces, w wyniku którego męski członek unosi się nad ziemię — powiedział, śmiejąc się Iwang.

Bahram zaśmiał się, a Khalid powiedział tylko:

— Wolne żarty. To, o czym mówię, jest zgoła niepodobne do miłości. Jest stałe jak gwiazdy na swoich pozycjach, to siła fizyczna.

— Sufiowie mówią, że miłość jest wypełniającą wszystko siłą sprawczą.

— Sufiowie — powiedział Khalid pogardliwie — to ostatni ludzie, których pytałbym o zdanie, chcąc dowiedzieć się czegoś o świecie. Opowiadają o miłości, piją dużo wina i kręcą się w kółko, też mi coś! Islam byt domeną intelektu zanim jeszcze pojawili się sufiowie, badał świat takim, jakim jest. Mieliśmy już Ibn Sina, Ibn Rashda i Ibn Khalduna, i całą resztę, a później przyszli sufiowie i odtąd żaden muzułmański filozof czy uczony nie posunął się choćby o krok na ścieżce ku zrozumieniu świata.

— Ależ oni zaszli bardzo daleko — powiedział Bahram. — Wyjaśnili, jak ważna jest dla świata miłość.

— Miłość, miłość. Oczywiście, że tak. Wszystko jest miłością, Bóg jest miłością, lecz jeśli wszystko jest miłością, jeśli wszystko stanowi jedność z Allahem, to dlaczego oni codziennie tak się upijają? Iwang roześmiał się w głos, a Bahram mówił dalej:

— Wcale się nie upijają, nic o nich nie wiesz.

— Ależ oczywiście, że się upijają. Przyjazne mury bractwa zapełniają się doborową kompanią braciszków poszukujących dobrej zabawy, tymczasem medresa pustoszeje, a chan daje im coraz mniej złota. I oto mamy rok 1020 i głowimy się nad pomysłami wymarłych mieszkańców.

— Frengistanu, nie mając zielonego pojęcia o zasadach rządzących takim, a nie innym zachowaniem się materii. Nic nie wiemy! Nic!

— Musimy zacząć od początku — stwierdził Iwang.

— Nie możemy zacząć od początku, bo wszystko jest ze sobą powiązane!

— Musimy zatem wyizolować zjawiska, które moglibyśmy obserwować i kontrolować, a następnie zbadać je i przekonać się, czy potrafimy je zrozumieć. Byłby to punkt wyjściowy do dalszej pracy. Na przykład spadanie, najprostszy ruch. Jeśli uda się nam zrozumieć ruch, będziemy mogli badać jego przejawy w innych zjawiskach.

Khalid zastanowił się nad jego słowami i przestał w końcu wyrzucać przedmioty z instrumentu Iwanga.

— Chodź ze mną — powiedział Iwang. — Pozwól, że pokażę ci coś, co mnie osobiście zastanawia.

Poszli do warsztatu, w którym stały wielkie piece.

— Spójrz, w jaki sposób możesz dziś otrzymać tak wysoką temperaturę. Twój wodny mechanizm napędza miechy o wiele wydajniej, niż zdołaliby to zrobić najsilniejsi miechowi, dzięki temu temperatura jest odpowiednio wyższa. Arystoteles mówi, że ogień uwięziony jest w drzewie, a uwalnia go wysoka temperatura. Jak dotąd wszystko się zgadza, lecz w takim razie dlaczego im więcej powietrza, tym gorętszy ogień? Dlaczego wiatr roznieca pożar? Czy to oznacza, że bez powietrza nie ma ognia? Możemy się przekonać. Jeżeli uda nam się zbudować komorę, z której za pomocą odwróconych miechów usuniemy powietrze, to czy zapłonie w niej ogień?

— Odessać powietrze z komory? — zapytał Khalid.

— Tak. Należy zbudować wentyl, który wypuszczałby powietrze ze środka i nie pozwalał mu dostać się z powrotem. Wypompować całą zawartość komory i nie dopuścić do wymiany powietrza z zewnątrz.

— Ciekawe! Ale co wtedy zostanie w komorze? Iwang wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Próżnia? Może jakaś część pierwotnej pustki. Pytaj o to lamów i swoich sufich lub po prostu zbuduj szklaną komorę i zajrzyj do niej.

— Tak właśnie zrobię — powiedział Khalid.

— Ze wszystkich zjawisk, ruch jest najłatwiejszy do zbadania — ciągnął Iwang. — Możemy wraz z nim zbadać wiele innych. Możemy zmierzyć czas, w jakim przedmioty przyciągane są ku ziemi, możemy porównać prędkości wysoko w górach z tymi w dolinach. Spadające przedmioty przyspieszają, być może to też da się zmierzyć. Można również pokusić się o pomiar właściwości światła. Kąty rozszczepienia światła są stałe, to już sprawdziłem. Khalid pokiwał głową.

— Najpierw zajmijmy się tym odwróconym miechem, niezbędnym do opróżnienia komory. Z pewnością nie uda nam się uzyskać próżni doskonałej, nicość jest nieosiągalna na tym świecie. Wydaje mi się, że coś w środku jednak zostanie, coś rzadszego od powietrza.

— To już bardziej w stylu Arystotelesa — zauważył Iwang. — Natura nie znosi próżni, a jeśli tak nie jest…? Jeśli nie spróbujemy, nigdy się nie dowiemy.

Khalid skinął głową. Gdyby miał obie ręce, już by je z pewnością zacierał.

Po chwili wszyscy trzej wyszli na zewnątrz, obejrzeć mechanizm wodny. Kanałem poprowadzonym od rzeki płynął rwący nurt, a jego sunąca, gładka powierzchnia błyszczała w porannym słońcu. Woda poruszała młyńskie koło, od którego odchodziły osie i wały, napędzające mechanizmy ciężkich młotów kowalskich i kruszarek, a na końcu wirowały rączki miechów, rozniecających ogień pod piecami odlewniczymi. Panował hałas, dźwięki spadającej wody, kruszonych skal i wyjącego ognia zlewały się ze sobą. Ryk żywiołów poddawanych przemianom atakował ich uszy i przesycał powietrze ostrym swędem. Khalid stał przez chwilę nieruchomo, przyglądając się całej wodnej maszynerii. To było jego dzieło, to on skupił wokół siebie najzdolniejszych rzemieślników i wraz z nimi zbudował tę ogromną, skomplikowaną maszynę, dającą o wiele większą moc niż ludzie czy konie. Byli najpotężniejsi na świecie, myślał Bahram, patrząc na przedsiębiorstwo Khalida. Jednym machnięciem ręki teść rozwiał jego wizję. Teraz Khalid chciał dowiedzieć się, dlaczego wszystko to działało. Poprowadził ich z powrotem do warsztatu.

— Będziesz nam potrzebny do dmuchania szkła, ja zbiorę swoich kowali i garbarzy. Wentyl, o którym mówiłeś, da się najprawdopodobniej zrobić z owczych jelit.

— Sądzę, że powinien być o wiele mocniejszy — odparł Iwang. — Stalowa klapka zamykająca się pod wpływem ciągu próżni na skórzanej uszczelce.

— Racja.

W tej lampie nie ma dżina

Khalid zaprzągł do pracy swoich rzemieślników, a Iwang zajął się dmuchaniem szkła. Po kilku tygodniach mieli gotowy, dwuczęściowy mechanizm: dużą kulę z grubego szkła, którą planowali opróżnić, i potężną pompę do odessania z niej powietrza. Co prawda zdarzały się jeszcze drobne usterki, defekty zaworów i kłopoty ze szczelnością, lecz na szczęście starzy mechanicy pracujący w kompleksie, wykazali się niezwykłą pomysłowością i zawzięcie usuwali kolejne błędy, aż w końcu zbudowali pięć bardzo podobnych do siebie wersji jednego urządzenia, wszystkie bardzo ciężkie. Pompa była masywna, a jej części precyzyjnie toczone, aby idealnie pasowały do tłoka, rury i wentylów. Szklane kule miały grube ściany i jeszcze grubsze szyjki, a na ich wewnętrznej powierzchni znajdowały się spiczaste występy, na których można było zawieszać różne przedmioty i obserwować ich zachowanie po usunięciu z wewnątrz powietrza.

Kiedy rozwiązali problem nieszczelności, pozostało tylko zbudowanie przyrządu z przekładnią zębatkową, który umożliwiał napieranie na pompę z dużą siłą podczas odprowadzania resztek zgromadzonego w kuli powietrza. Iwang odradzał próbę stworzenia próżni doskonałej, która mogłaby wessać w siebie pompę, warsztat Khalida, a kto wie, czy nie cały świat — niczym dżin wracający do swojej lampy. Kamienna twarz Iwanga sprawiała, że nie wiedzieli, czy żartował, czy też mówił poważnie.

Kiedy w końcu mechanizm pracował w miarę niezawodnie (czasami tylko pękało szkło lub strzelał wentyl), ustawiono go na drewnianej ramie, a Khalid rozpoczął serię prób. Umieszczał w szklanej kuli różne przedmioty, odsysał powietrze i badał wyniki doświadczenia. Kategorycznie odmawiał jakichkolwiek dyskusji filozoficznych, tyczących się tego, co pozostawało w kuli po odessaniu powietrza.

— Po prostu obserwujmy to, co się dzieje — mówił. — Jest to tym, czym jest.

Na stole obok całej aparatury leżała księga z czystymi stronicami, w której on sam lub jego sekretarz zapisywali każdy szczegół kolejnych doświadczeń i mierzył ich czas na precyzyjnym zegarze.

Po kilku tygodniach zaznajamiania się z aparaturą i przeprowadzania doświadczeń, Khalid poprosił Iwanga i Bahrama o pomoc przy organizacji małego przyjęcia, na które chciał zaprosić kilku kadich i nauczycieli z medresy w Registanie, a w szczególności matematyków i astronomów z medresy Szir Dar, którzy już od dawna interesowali się poglądami starożytnych Greków i klasycznego kalifatu na temat fizycznych cech rzeczywistości. W wyznaczony dzień, kiedy wszyscy zaproszeni goście zebrali się wokół otwartego na podwórze warsztatu Khalida, stojącego nieopodal jego gabinetu, gospodarz zaprezentował aparaturę i wyjaśnił zasadę jej działania, po czym pozwolił wszystkim śledzić przebieg doświadczenia. Na spiczastym występie wewnątrz szklanej kuli powiesił budzik, który kołysał się swobodnie na końcu krótkiej, jedwabnej nici. Następnie lewą dłonią chwycił mocno za korbę przekładni poruszającej tłok i przekręcił ją dwadzieścia razy. Objaśnił, iż budzik nastawiony był dokładnie na szóstą, tuż po zakończeniu modlitewnych śpiewów na północnym minarecie Samarkandy.

— Aby upewnić się, że budzik naprawdę dzwoni, odsłoniliśmy młoteczek, żeby było widać, jak uderza w dzwonki. Kiedy zaobserwujemy pierwszy wynik eksperymentu, zacznę stopniowo wpuszczać powietrze do wnętrza kuli i wtedy sami usłyszycie efekt.

Był szorstki i bezpośredni. Bahram zauważył, że starał się unikać złowróżbnego i magicznego stylu, jaki wyrobił sobie podczas alchemicznych transmutacji. Nie stawiał tez, nie wypowiadał zaklęć. Zarówno dla niego, jak i dla wszystkich zgromadzonych wspomnienie o jego ostatniej, katastrofalnej w skutkach demonstracji, o oszustwie, jakiego się dopuścił, pozostawało świeże. Teraz wskazał tylko dłonią na budzik, który za chwilę miał wybić szóstą.

Wtem podwieszony na nitce zegar zaczął wirować wokół własnej osi, a młoteczek drgał w tę i z powrotem, uderzając w dwa mosiężne dzwonki. Ze szklanej kuli nie dobiegał jednak żaden dźwięk. Khalid wykonał dłonią gest i rzekł:

— Być może pomyślicie, że to szkło tłumi dźwięki, lecz kiedy wpuścimy do wewnątrz powietrze, przekonacie się, że tak nie jest. Najpierw jednak proszę, abyście sami przyłożyli ucho do szkła i upewnili się, czy rzeczywiście nic nie słychać.

Jeden po drugim podchodzili i sprawdzali. Następnie Khalid odkręcił zawór i otworzył wentyl osadzony w ściance kuli. Świdrujący świst zlał się ze stłumionym dźwiękiem dzwonków, który po chwili był już wyraźnie słyszalny, jakby dochodził z sąsiedniego pokoju.

— Wygląda na to, że bez powietrza dźwięk nie może się rozchodzić — skomentował Khalid.

Goście z medresy z dużym zapałem badali aparaturę, rozważali jej zastosowanie do innych eksperymentów i snuli domysły na temat tego, co jeśli cokolwiek pozostało w kuli po odpompowaniu powietrza. Khalid wytrwale odmawiał włączenia się do dyskusji na ten temat i wolał rozmawiać o właściwościach dźwięku, na jakie wskazywało jego doświadczenie, i o sposobie rozchodzenia się dźwięku w przestrzeni.

— Może echo pomoże nam w wyjaśnieniu tej kwestii — powiedział jeden z kadich. Jego oczy, podobnie jak u wszystkich przyjezdnych świadków, błyszczały z zadowolenia i podekscytowania. — Coś uderza powietrze, popycha je, dźwięk jest wstrząsem, rozchodzącym się w powietrzu, tak jak fale rozchodzące się na wodzie. Dźwięk odbija się, tak jak fala morska odbija się od nabrzeża, przebycie dystansu od przeszkody z powrotem do źródła zajmuje mu trochę czasu i stąd bierze się echo. Na to odezwał się Bahram:

— Zatem z pomocą wysokiego klifu, odbijającego echo, moglibyśmy zmierzyć prędkość dźwięku.

— Prędkość dźwięku! — powiedział Iwang. — Wyśmienicie!

— Doskonały pomysł, Bahramie — powiedział Khalid. Po czym spojrzał przez ramię sekretarzowi, aby upewnić się, czy zanotował wszystko, co powiedziano i zrobiono. Następnie wykręcił zawór i zdemontował go, a kiedy sięgał dłonią do wnętrza kuli, aby wyłączyć budzik, jeszcze wyraźniej usłyszeli hałaśliwe dzwonienie. Wszystkim wydało się to dziwne, że jeszcze przed chwilą obijający się o dzwonki młoteczek nie wydawał żadnego dźwięku. Khalid przeciągnął prawym nadgarstkiem po swojej łysinie.

— Zastanawiam się, czy korzystając z tej samej zasady, moglibyśmy ustalić prędkość światła.

— Światło przecież nie odbija się echem — zauważył Bahram.

— Racja, lecz jeśli skierować je na odległe zwierciadło, powiedzmy… tak! Odsłonięta latarnia, oddalone zwierciadło i bardzo precyzyjny zegar, najlepiej taki, co sam by się włączał i wyłączał.

Iwang pokręcił głową.

— Podejrzewam, że zwierciadło musiałoby znajdować się bardzo daleko, aby obserwator mógł dokładnie ustalić długość przerwy, a poza tym, aby błysk latarni był widoczny, należałoby precyzyjnie dobrać kąt nachylenia zwierciadła i koniecznie…

— Albo niech człowiek będzie zwierciadłem — zaproponował Bah-ram. — Kiedy jedna osoba na odległym wzgórzu zobaczy światło latarni, odsłania swoją, a obserwator przy pierwszej latarni liczy czas do pojawienia się drugiego światła.

— Doskonale! — powiedziało jednocześnie kilka osób, a Iwang rzucił tylko:

— Podejrzewam, że światło i tak okaże się zbyt szybkie.

— Ale za to zawsze będzie jasne — powiedział wesoło Khalid. — Doświadczenie wyjaśni nam tę kwestię.

Po tych słowach Esmerine i Fedwa podały wszystkim puchary z lodami.

— To w ramach eksperymentów nad sorbetem — zażartował Iwang. Zaczęli jeść i wesoło rozmawiać. Iwang opowiadał o świszczących krukach w wyższych partiach Himalajów, gdzie powietrze jest o wiele bardziej rozrzedzone, i o wielu innych dziwnych zjawiskach.

Chan staje w obliczu próżni

Iwang zdołał w końcu wyrwać Khalida z głębokiej melancholii, a Bahram podziwiał w duchu wielką mądrość Tybetańczyka objawiającą się w jego podejściu do tak delikatnej sprawy. Odtąd każdego dnia Khalid zrywał się co rano z łóżka, aby zdążyć przed zmrokiem ze wszystkimi zajęciami. Kontrolę nad interesami powierzono Bahramowi, Fedwie i starym mistrzom kierującym poszczególnymi warsztatami. Kiedy pracownicy zjawiali się u Khalida z pytaniami dotyczącymi kompleksu, udawał zajętego i wcale się nimi nie interesował. Czas spędzał na wymyślaniu, planowaniu, przeprowadzaniu i zapisywaniu kolejnych doświadczeń z pompą próżniową, a później z inną aparaturą i odmiennymi zjawiskami.

Kiedyś o poranku, kiedy w mieście panowała jeszcze cisza, udali się pod wielki, zachodni mur miejski i tam mierzyli czas rozchodzenia się dźwięku uderzanych o siebie drewnianych klocków oraz powracającego echa. Odległość od muru odmierzyli sznurkiem o długości jednej trzeciej li. Iwang zajął się obliczeniami i wkrótce ogłosił, że prędkość dźwięku wynosiła około dwa tysiące li na godzinę. Wszyscy byli zdumieni tak wysokim wynikiem.

— To prawie pięćdziesiąt razy szybciej od najszybszych koni — powiedział Khalid, przyglądając się z radością wyliczeniom przyjaciela.

— A mimo to światło będzie jeszcze szybsze — przewidywał Iwang.

— Tego się dopiero dowiemy. Tymczasem Iwang głowił się nad liczbami.

— Pozostaje tylko pytanie, czy dźwięk, rozchodząc się w przestrzeni, zwalnia, czy też przyśpiesza. Najprawdopodobniej jednak zwalnia, gdyż powietrze stawia mu opór.

— Hałas cichnie wraz ze zwiększającą się odległością — zauważył Bahram — więc dźwięk raczej słabnie, a nie zwalnia.

— Ale dlaczego? — zapytał Khalid i już po chwili wszedł w gorącą dyskusję z Iwangiem o naturze dźwięku i ruchu, o przyczynowości i o działaniu na odległość. Bahram, jako że nie był filozofem, szybko zgubił wątek, a Khalid z założenia nie poruszał w rozmowie wątków metafizycznych i najczęściej kończył wywód słowami, które sobie upodobał:

— Sprawdźmy to!

Iwang był spokojny. Wpatrując się w rachunki, powiedział:

— Potrzebujemy matematyki, która opisze nie tylko prędkość stałą, lecz również prędkość zmiany prędkości. Zastanawiam się, czy Hindusi zajmowali się tym zjawiskiem.

Często powtarzał, że hinduscy matematycy byli najbardziej zaawansowani na świecie i wyprzedzali w tej dziedzinie nawet Chińczyków. Khalid już dawno udostępnił Iwangowi wszystkie dzieła matematyczne, jakie zgromadził w pracowni, gdzie Iwang godzinami przesiadywał, czytając rękopisy lub kreśląc rysunki i rozpisując kredą na tabliczkach przeróżne wzory.

Wieść o ich pompie próżniowej rozchodziła się, a oni często spotykali się w medresie z grupami zainteresowanych rozmówców. Zwykle byli to mistrzowie uczący matematyki i filozofii przyrody. Na spotkaniach często dochodziło do kontrowersji, lecz mimo to wszyscy przestrzegali obowiązującego w medresie ceremonialnego stylu prowadzenia teologicznych dysput.

Tymczasem w hinduskim karawanseraju sprzedawcy książek rozkładali stragany. Przywoływali do siebie Bahrama, prosząc, aby rzucił okiem na stare zwoje i księgi obite skórą i drewnem lub na drewniane pudełka wypełnione pojedynczymi stronicami.

— Gwarantuję, że starego jednorękiego z pewnością zainteresuje, co Hrahmagupta ma do powiedzenia na temat rozmiarów ziemi — mówili do niego, uśmiechając się, gdyż wiedzieli, że Bahram nie potrafił sprawdzić ich słów.

— W tej księdze zebrana jest mądrość stu pokoleń buddyjskich mnichów, zamordowanych przez Mogołów.

— A ta jest opracowaniem myśli wymarłych mieszkańców Frengistanu, Archimedesa i Euklidesa.

Bahram kartkował księgi, udając, że rozumie, co czyta, podczas gdy wyboru dokonywał, sugerując się objętością woluminu, jego wiekiem i częstym występowaniem cyfr, a w szczególności cyfr hinduskich i innych tybetańskich krzaczków, które tylko Iwang potrafił odszyfrować. Jeśli stwierdzał, że Khalid i Iwang mogliby być zainteresowani którąś z ksiąg, zaczynał się o nią targować z uprzywilejowanej pozycji ignoranta.

— Co ty mi tu opowiadasz?! Przecież to nawet nie jest po arabsku ani po hindusku. Gdyby chociaż było po persku lub w sanskrycie! Nie poznaję tego alfabetu, jak Khalid miałby coś z tego zrozumieć?

— Ależ to dzieło pochodzi z Dekanu, każdy buddysta potrafi to odczytać. Twój przyjaciel Iwang z pewnością zechce przybliżyć sobie ten dialekt.

Albo:

— To jest alfabet sikhów, ich ostatni guru stworzył go specjalnie dla swoich uczniów. Jest bardzo zbliżony do sanskrytu, a cały język to nic innego jak wariant dialektu pendżabskiego.

Bahram wracał później do domu ze swoimi zdobyczami, nieco zaniepokojony wydaniem ogromnej sumy pieniędzy na zakurzone tomiszcza, z których nic nie rozumiał. Khalid i Iwang zazwyczaj rzucali się na księgi jak sępy i studiowali je dokładnie strona po stronie, po czym gratulowali Bahramowi wyboru i chwalili jego kupieckie zdolności. Bywało też, że Khalid zwymyślał Bahrama od głupców, a Iwang tylko patrzył na niego ze zdziwieniem, że na przykład nie potrafił rozpoznać księgi rachunkowej z Trawankoru pełnej kwitów przewozowych (było to owe dekańskie dzieło, które każdy buddysta potrafił odczytać).

Ich nowe urządzenie przyciągnęło też uwagę mniej mile widzianych gości. Pewnego ranka w bramie kompleksu pojawił się Nadir Divanbegi wraz z grupą żołnierzy z przybocznej gwardii chana. Paxtakor, służący Khalida, oprowadził gości po kompleksie, a Khalid, z powściągliwą gościnnością, rozkazał przynieść im do gabinetu kawę.

Nadir był nad wyraz przyjazny, lecz wkrótce przeszedł do rzeczy.

— Przekonywałem chana, aby ocalił ci życie, ponieważ jesteś wielkim uczonym, filozofem i alchemikiem, prawdziwym skarbem chanatu, klejnotem przydającym chwały Samarkandzie.

Khalid skinął ze skrępowaniem głową, wpatrując się w filiżankę kawy. Uniósł palec, jakby chciał powiedzieć „wystarczy”, lecz wymamrotał tylko:

— Jestem wdzięczny, efendi.

— Tak. Teraz już wiadomo, że miałem rację, wstawiając się za tobą, gdyż doszły nas słuchy o waszych działaniach i wspaniałych odkryciach.

Khalid podniósł wzrok, żeby się upewnić, czy Nadir nie robił sobie z niego żartów, lecz ten tylko uniósł dłoń, by zaświadczyć o swojej prawdomówności, po czym Khalid znów przymknął oczy.

— Przyjechałem, aby ci przypomnieć, że te fascynujące eksperymenty przeprowadzane są na zagrożonej ziemi. Terytorium chanatu znajduje się na przecięciu wszystkich światowych szlaków handlowych, wrogie armie stoją za każdą z granic. Chanowi zależy na skutecznej obronie swoich poddanych przed ewentualnym atakiem, a ostatnio doszły nas słuchy o chińskim dziale, które potrafiłoby zniszczyć mury naszego miasta w tydzień albo nawet mniej. Chan pragnie, abyś mu pomógł uporać się z tym problemem, fest przekonany, że z radością podzielisz się owocami swej nauki i razem z nim staniesz w obronie chanatu.

— Każde moje doświadczenie zawdzięczam chanowi — powiedział poważnym tonem Khalid. — Każdy swój oddech jemu zawdzięczam.

Nadir skinął głową, wyrażając głębokie zrozumienie tej prawdy.

— A mimo to nie zaprosiłeś go na prezentację swojej pompy, wytwarzającej próżnię.

— Nie sądziłem, że tak drobna sprawa zainteresuje chana.

— Chan interesuje się wszystkim.

Nikt już teraz nie wiedział, czy Nadir żartuje, czy mówi poważnie.

— Z radością zaprezentujemy przed chanem naszą pompę próżniową.

— Doskonale, będzie to mile widziany gest. Pamiętaj jednak, że chan życzy sobie konkretnej pomocy przy budowie artylerii i fortyfikacji.

Khalid skinął głową.

— Uszanujemy jego wolę, efendi.

Kiedy Nadir odszedł, Khalid zaczął burczeć żałośnie:

— Wszystkim się interesuje! Jak on mógł to powiedzieć, nie wybuchając śmiechem?!

Mimo wszystko wysłał do chana swojego służącego z oficjalnym zaproszeniem na prezentację nowej aparatury. Zanim doszło do odwiedżin, Khalid zaprzągł do pracy wszystkich robotników w kompleksie, przygotowując nową demonstrację pompy, która, jak miał nadzieję, zrobi na chanie wrażenie.

Kiedy Seid Abdul Aziz przybył na pokaz ze swoją świtą, kulę, w której miała powstać próżnia, zastąpiono dwiema półkulami o ściśle pasujących do siebie krawędziach, na które, przed usunięciem powietrza, nałożono cienką uszczelkę z naoliwionej skóry. Każda z półkul mieściła się w osobnej, stalowej obręczy, do której przywiązano liny.

Seid Abdul zasiadł na poduszkach i przyglądał się uważnie szklanym półkulom. Khalid pośpieszył z wyjaśnieniami:

— Kiedy usuniemy z wewnątrz powietrze, połówki kuli przylgną do siebie z wielką siłą — złożył je w całość, a następnie rozdzielił, po czym znów złożył i w specjalny otwór w ścianie jednej z nich zamontował pompę. Skinął na Paxtakora, aby ten wykonał dziesięć obrotów korbą pompy, po czym zwrócił urządzenie w stronę chana, prosząc, aby sam spróbował rozdzielić szklane połówki. Nie dało się. Chan wyglądał na śpiącego. Khalid przeniósł urządzenie na centralny dziedziniec kompleksu, gdzie już czekały dwie trójki koni, których końcówki uprzęży zaprzęgowych przyczepiono hakami do szklanych półkul i pognano konie w przeciwnych kierunkach, tak że po chwili szklana kula zawisła w powietrzu między nimi. Kiedy konie zatrzymały się, chłopcy strzelili z batów. Zwierzęta zaczęły parskać, ciągnąć i podskakiwać, usiłując wyrwać się do przodu, rozbiegały się na boki, przeciągały i mocowały, a przez cały ten czas szklana kula unosiła się w powietrzu na naprężonych linach. Nie dało się jej rozdzielić. Po kilku próbach konie zupełnie opadły z sił i stały teraz, chwiejąc się na nogach.

Chan z zainteresowaniem przyglądał się koniom, lecz na kulę nie zwracał uwagi. Po kilku minutach zmagań Khalid nakazał zatrzymać konie, odczepił aparaturę i zaniósł ją w stronę chana, Nadira i jego ludzi. Kiedy odkręcił zawór, powietrze ze świstem dostało się z powrotem do wnętrza kuli, a jej połówki odpadły od siebie, jak połówki rozkrojonej pomarańczy. Khalid zerwał zmiażdżoną skórzaną uszczelkę.

— Proszę spojrzeć — powiedział — to siła powietrza, a raczej ciągpróżni utrzymywał obie połówki przy sobie.

Chan wstał i zaczął się zbierać do odjazdu. Jego towarzysze powstali razem z nim. Wyglądał, jakby za chwilę miał usnąć.

— Tak — powiedział. — Nie wiem, czy wiesz, ale ja chciałbym wysadzić w powietrze moich wrogów, a nie zbierać ich do kupy — i machnąwszy ręką, odjechał.

W zaciszu nocy, we wnętrzu światła

Mało entuzjastyczna reakcja chana zmartwiła Bahrama. Żadnego, choćby najmniejszego zainteresowania aparaturą, która tak fascynowała uczonych z medresy. Zamiast tego rozkaz wynalezienia nowej broni i umocnień, na jakie nie wpadł jeszcze żaden płatnerz czy rusznikarz w historii zbrojeń. Łatwo można było sobie wyobrazić czekającą ich karę, gdyby zawiedli oczekiwania chana. Prawa dłoń Khalida była ich przekleństwem, szydziła sobie z nich, rezydując wewnątrz swojej własnej próżni. Khalid czasem wpatrywał się w swój prawy nadgarstek, mówiąc doń:

— Pewnego dnia skończę jak ty.

Teraz jednak rozejrzał się tylko po kompleksie i rzekł:

— Powiedzcie Paxtakorowi, żeby zwrócił się do Nadira o udostępnienie nowego działa do testów. Po trzy egzemplarze z każdego kalibru oraz wszystkie rodzaje prochu i amunicji.

— Proch mamy swój.

— Wiem — powiedział z błyskiem w oku. — Chcę się przekonać, co w ich magazynach nie pochodzi od nas.

W trakcie kolejnych dni odwiedził ponownie wszystkie stare zabudowania, wzniesione jeszcze przez niego samego z pomocą jego najstarszych ślusarzy, kiedy to zaczynali interes od produkcji broni i prochu dla władcy. W tamtych czasach, zanim przeszli na system chiński i połączyli energię młyna wodnego z piecami, budując pierwszy piec odlewniczy zasilany energią wodną — dzięki czemu młodzi miechowi mogli zająć się poważniejszymi rzeczami — wszystko było małe i prymitywne, a żelazo bardziej kruche, przez co wszystkie ich wynalazki były toporne i nieporęczne. Było to nawet widać w konstrukcjach budynków z tamtych czasów. Teraz przekładnie zamontowane na młyńskim kole obracały się z całą mocą nurtu rzeki, wpływającej w mechanizm napędowy miechów i wyjącej jak ogień. Nad wannami z chemikaliami unosiły się żółtozielone opary, terminatorzy ładowali kosze i popędzali wielbłądy, usypując na podwórkach wysokie hałdy węgla. Khalid pokręcił głową na widok tego wszystkiego i wykonał nowy gest, jakby chciał uderzyć w coś brakującą dłonią.

— Potrzebujemy precyzyjniejszych zegarów. Tylko jeśli zdołamy precyzyjniej mierzyć czas, posuniemy się naprzód.

Słysząc to, Iwang wydął usta.

— Potrzebujemy więcej zrozumienia.

— Tak, tak, oczywiście. Któż na całym żałosnym świecie nie zgodziłby się z tym zdaniem? Niestety, mądrość przeszłych wieków nie jest w stanie udzielić nam odpowiedzi na pytanie, po jakim czasie od odpalenia spłonki odpala się ładunek.

Pod koniec każdego dnia we wspaniałym kompleksie przemysłowym zapadała cisza i słychać było już tylko terkotanie koła młyńskiego w kanale. Robotnicy mieszkający na miejscu myli się, jedli posiłek i odmawiali wieczorne modlitwy, po czym udawali się na spoczynek do swoich kwater w nadrzecznej części kompleksu, a pracownicy przyjezdni wracali do miasta.

Bahram opadł na łóżko obok Esmerine. W drugim końcu pokoju spały ich dzieci, Fazi i Laila. Kiedy wracał w nocy, najczęściej zasypiał w tej samej chwili, kiedy wykończony składał głowę na jedwabnej poduszce. Zapadał w błogi sen.

Czasem oboje budzili się o północy i leżeli tak razem, oddychając, dotykając się i szepcząc. Ich nocne rozmowy były czasem krótkie i chaotyczne, czasem zaś najdłuższe i najpoważniejsze, jakie kiedykolwiek odbywali; a jeśli mieli ochotę się kochać, zwłaszcza teraz, kiedy dzieci całymi dniami nie dawały Esmerine spokoju, to właśnie wtedy, w błogim chłodzie i ciszy owych nocy.

Później Bahram wychodził na podwórze i przechadzał się po kompleksie, podziwiając go w świetle księżyca i sprawdzając, czy wszystko w porządku. Wciąż czul w sobie pulsujący rytm miłości. Wtedy też najczęściej zauważał światło w oknie pracowni Khalida. Wstępował po cichu do środka, aby zastać go pochylonego nad książką, sporządzającego lewą ręką notatki w księdze umieszczonej na stojaku, bądź też leżącego na kanapie i rozmawiającego po cichu z Iwangiem. Ten podawał Khalidowi drugi ustnik fajki wodnej, z której rozchodził się aromat palonej nargilli ze słodką nutą haszyszu. Jeśli zastawał Iwanga i obaj jeszcze nie spali, wtedy Bahram dosiadał się na chwilę, nim znów nie robił się śpiący i wracał do Esmerine. Khalid rozmawiał z Iwangiem o naturze ruchu, o wzroku, czasem trzymali przed sobą jakąś soczewkę i mówili, patrząc przez nią na siebie. Khalid był zdania, że oko odbiera wrażenia docierające na jego powierzchnię w postaci małych obrazów rozchodzących się w powietrzu. Przekonał się, że wielu starożytnych filozofów z Chin i Frengistanu również podzielało tę opinię i nazywało te małe obrazy „eidosem”, „symulakrą”, „gatunkiem” lub „obrazem”, fantazmatem”, „kształtem”, „intencją”, „podobieństwem sprawcy”, cieniem filozofa”. Słysząc tę ostatnią nazwę, Iwang zawsze się uśmiechał. On sam uważał, że to oko ludzkie wysyłało w przestrzeń strumienie fluidów, z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Fluidy odbijały się od przedmiotów i wracały do oka jak echo, niosąc ze sobą niezmieniony kształt i kolorystykę przedmiotów.

Bahram natomiast utrzymywał, iż żadne z tych tłumaczeń nie było właściwe. Jak sam mówił, wzroku nie dało się opisać za pomocą optyki, gdyż widzenie było kwestią duchową. Mężczyźni wysłuchiwali go, po czym Khalid kręcił głową, mówiąc:

— Być może optyka rzeczywiście nie tłumaczy nam wszystkiego, lecz to właśnie od niej należy rozpoczynać wszelkie tłumaczenia, gdyż ona jest tą częścią fenomenu widzenia, którą potrafimy przetestować, rozumiesz, opisać matematycznie, jeśli oczywiście będziemy odpowiednio bystrzy.

Chan w końcu przysłał armaty, więc Khalid po kilka godzin dziennie spędzał poza murami kompleksu, na skarpie nieopodal zakrętu rzeki, gdzie wspólnie ze starym Jalilem i Paxtakorem oddawali salwy z kolejnych dział. Nadal jednak większość czasu zajmowało mu myślenie o optyce i proponowanie Iwangowi nowych eksperymentów. Iwang wrócił do warsztatu, gdzie z grubego szkła wydmuchał dwie kule o ściętych bokach, wklęsłe i wypukłe zwierciadła i dwa duże, idealnie wypolerowane, trójkątne drążki, z którymi obchodził się jak z relikwiami. On i Khalid zamykali się popołudniami w gabinecie staruszka, w południowej ścianie zrobili mały otwór i do ciemnego wnętrza wpuszczali wąski snop słonecznego światła. Podkładali pod otwór pryzmat i na przeciwległą ścianę bądź na rozwieszony ekran rzucali szeroką tęczę. Iwang twierdził, że było w niej siedem kolorów, Khalid, że sześć, uznając fioletowy i lawendowy za różne odcienie tego samego koloru. Spierali się niemal o wszystko, co widzieli, przynajmniej tak było na początku. Iwang sporządził diagramy odwzorowujące rozkładanie się barw i zmierzył dokładnie kąty, pod którymi poszczególne barwne smugi wychodziły z pryzmatu. Podkładali też pod otwór szklane kule i dziwili się, dlaczego światło nie rozszczepia się w nich tak jak w pryzmacie. Wszyscy przecież wiedzieli, że jeśli na niebo wypełnione miniaturowymi, przezroczystymi kulami, takimi jak na przykład krople deszczu, padną promienie popołudniowego słońca, wtedy powstanie tęcza, która w tych okolicach rozpinała się na wschód od Samar — kandy. Ileż to razy nad miastem przetaczały się czarne burze, po których Bahram wraz z dwoma starszymi mężczyznami obserwowali prawdziwie piękne tęcze. Zdarzały się też tęcze podwójne, dwa barwne łuki, jeden wyrazisty, a drugi jaśniejszy, a czasem nawet potrójne, z trzecim, wątłym łukiem ponad dwoma pozostałymi. W końcu Iwang opracował prawo rozszczepienia światła, które — jak zapewnił Khalida — obejmowało wszystkie kolory.

— Tęcza główna powstaje w wyniku załamania światła, które wpada do wewnątrz kropli wody, odbija się od przeciwległych ścian i powtórnie się załamuje, wychodząc z kropli w powietrze. Tęcza wtórna powstaje, kiedy światło odbije się wewnątrz kropli dwa lub trzy razy. Teraz spójrzcie tutaj, każda barwa posiada własny współczynnik załamania. Kiedy światło odbija się wielokrotne wewnątrz kropli, wtedy poszczególne barwy oddzielają się od reszty i ukazują się nam zawsze w tej samej kolejności, która jest odwrócona w tęczy wtórnej, ponieważ tam następuje jeszcze jedno odbicie, powodujące odwrócenie kolejności barw do góry nogami, tak jak to widać na moim rysunku, widzicie?

— Więc jeśli krople deszczu miałyby krystaliczną strukturę, wtedy nie byłoby tęczy.

— Zgadza się. Na przykład śnieg. Jeśli następowałoby tylko odbicie, niebo iskrzyłoby się białym światłem, jakby w powietrzu ktoś porozwieszał lustra. Można to czasem zaobserwować podczas burz śnieżnych. Okrągły kształt kropli deszczu gwarantuje za to ciągłą zmianę kąta padania i odbicia światła, od zera do dziewięćdziesięciu stopni. W ten sposób promienie rozchodzą się pod różnymi kątami i docierają do obserwatora, który musi znajdować się pod kątem czterdziestu, czterdziestu dwóch stopni od linii padającego z tyłu światła. Podwójna tęcza pojawia się w momencie, gdy kąt ten mieści się od pięćdziesięciu i pół stopnia do pięćdziesięciu czterech i pół. Spójrzcie, geometria przewiduje wszystkie te kąty, a w terenie możemy je zmierzyć przy użyciu tego wspaniałego okularu, który Bahram wyszukał specjalnie dla ciebie w chińskim karawanseraju. Urządzenie potwierdza moje pomiary na tyle, na ile da się je utrzymać nieruchomo. To właśnie są tak zwane matematyczne prognozy!

— Tak, tak — powiedział Khalid — ale to dość pokrętne tłumaczenie. Otrzymujesz swoje współczynniki, obserwując światło w pryzmacie, a następnie chcesz je udowodnić, prowadząc dalsze obserwacje i pomiary na niebie.

— Kolory na ścianie to jedna rzecz, a tęcza na niebie to zupełnie co innego.

— Jako w niebie, tak i na ziemi — był to oczywiście truizm starego alchemika, lecz w jego ustach zabrzmiał on mrocznie i złowróżbnie.

Tęcza znikała wraz z nadchodzącą z zachodu chmurą, która przysłoniła słońce, a dwoje pochłoniętych dyskusją uczonych nawet tego nie zauważyło. Bahram został sam i rozkoszował się żywymi barwami kreślącymi na niebie jasny łuk. Dar od Allaha, jako znak, że już nigdy więcej nie zatopi świata. Mężczyźni wskazywali palcami to na tabliczkę Iwanga, to na instrument do obserwacji nieba.

— Znika — powiedział Bahram, a mężczyźni unieśli tylko głowy, podirytowani tym, że ktoś im przerywa. Kiedy tęcza była jeszcze wyraźnie widoczna, niebo wewnątrz jej łuku było o wiele jaśniejsze niż na zewnątrz. Teraz jednak po obu stronach niebo było tak samo szaroniebieskie.

Tęcza zniknęła, a oni ruszyli z powrotem do kompleksu. Z każdym kolejnym krokiem Khalid był coraz bardziej rozpromieniony i co rusz wchodził w kałużę, nadal przeglądając rysunki na tabliczce Iwanga.

— Wspaniale! Muszę przyznać, że całkiem nieźle. To niemal tak dobre, jak postulat Euklidesa. Dwa załamania, dwa lub trzy odbicia, deszcz, słońce, obserwator i oto mamy tęczę!

— I oczywiście samo światło, dzielące się na uporządkowane wiązki barw — dodał Iwang marzycielskim tonem — które wspólnie docierają do nas od samego słońca. Ono jest takie jasne! A kiedy natrafia na jakąś przeszkodę, odbija się od niej i trafia do oka, jeśli oczywiście jakieś oko na nie patrzy. A gdyby tak część wiązki… ciekawe, co by się stało… czy wszelkie powierzchnie na świecie są rożnie zaokrąglone? Gdyby tylko dało się im przyjrzeć odpowiednio blisko…

— To dziwne, że przedmioty nie zmieniają barw, kiedy się przemieszczamy — powiedział Bahram, a pozostali dwaj mężczyźni najpierw się nie odezwali, a dopiero po chwili Khalid parsknął śmiechem.

— A oto i kolejna tajemnica! Niech Allah nas przed tym broni. Wszystkie barwy będą tak po prostu spływały na nas bez końca, aż wszyscy staniemy się jednością z Bogiem.

Myśl ta najwyraźniej bardzo go ucieszyła.

W jednym z budynków kompleksu staruszek urządził ciemnię. Pozabijał okna i dokładnie uszczelnił wnętrze, tak że było tam jeszcze ciemniej niż w jego pracowni. W południowej ścianie zrobił dwa zamykane przysłoną otwory, przez które mógł wpuszczać strumień światła. Spędził tam wiele poranków ze swoimi asystentami, wchodząc, wychodząc i przygotowując kolejne doświadczenia. Jedno z nich tak mu się spodobało, że aż zaprosił na jego prezentację uczonych z medresy Szir Dar, gdyż, jak mówił, obalało ono twierdzenie Ibd Rashda o jednorodnej naturze białego światła oraz to, że barwy powstałe po przepuszczeniu światła przez pryzmat miały być niejako efektem specyficznych właściwości szkła. Jeśli byłoby to prawdą, postulował Khalid, to po dwukrotnym załamaniu światło zmieniałoby barwę dwa razy. Aby to sprawdzić, jego asystenci odsłonili otwór w ścianie i wpuścili do środka światło. Pierwsza barwna wiązka z pryzmatu padła na ekran rozwieszony pośrodku ciemni. Następnie Khalid własnoręcznie odsłonił niewielką prostokątną szczelinę w ekranie, tak że tylko czerwona część tęczy przedostała się na drugą stronę, do następnego zaciemnionego pokoju, gdzie napotykała kolejny pryzmat, załamujący ją na kolejny ekran, zawieszony na ścianie w głębi drugiego pomieszczenia.

— Jeśli samo tylko załamanie światła pod pewnym kątem powodowałoby zmianę jego barwy, wtedy z pewnością czerwony wycinek po powtórnym załamaniu również zmieniłby kolor. Spójrzcie! Nadal jest czerwony. Każda z barw przepuszczona przez drugi pryzmat pozostaje niezmieniona. — Zademonstrował to, przesuwając powoli zaślepki w szczelinie ekranu i przepuszczając na drugą stronę ekranu kolejne barwy. Wszyscy goście stłoczyli się przy drzwiach do drugiego pokoju, aby osobiście sprawdzić wyniki doświadczenia.

— O czym to świadczy? — zapytał ktoś z tłumu.

— No cóż, w tym właśnie musicie mi pomóc albo zapytajcie Iwanga. Ja sam nie uważam się za filozofa. Według mnie doświadczenie pokazuje, że zmiana barwy nie jest bezpośrednim efektem załamania światła. Przede wszystkim jednak świadczy o tym, że w skład światła słonecznego, światła białego czy — jak wolicie — pełnego światła lub po prostu światła dziennego wchodzą wszystkie te poszczególne barwy.

Świadkowie pokiwali głowami. Khalid rozkazał otworzyć drzwi do ciemni i wszyscy, mrużąc oczy, wyszli na słońce, gdzie czekała na nich kawa i ciastka.

— To było wspaniałe — powiedział Zahar, jeden ze starszych matematyków z Szir Dar. — Czuję się oświecony, jeśli można tak powiedzieć, lecz, jak uważasz, co nam to wszystko mówi o samym świetle. Czym jest światło?

Khalid wzruszył ramionami.

— Tylko Bóg to wie. Myślę, że udało nam się wyjaśnić, tak przynajmniej uważam, pewne zachowanie światła. Zachowanie to ma charakter geometryczny, który najprawdopodobniej można opisać za pomocą liczb, tak jak wiele innych zjawisk na świecie. Allah najwidoczniej upodobał sobie matematyków, sam zresztą to powtarzałeś, Zaharze. Jeśli natomiast chodzi o substancję światła, to nadal pozostaje ona tajemnicą! Z pewnością porusza się bardzo szybko. Jak szybko, nie wiemy i dobrze byłoby się tego dowiedzieć. Jest ciepłe, o czym przekonujemy się, stojąc na słońcu i, w odróżnieniu od dźwięku, rozchodzi się w próżni, jeśli oczywiście istnieje na świecie coś takiego jak próżnia. Być może Hindusi mają rację, może oprócz ziemi, ognia, powietrza i wody istnieje jeszcze jeden żywioł, eter, tak subtelny, że aż niewidoczny, wypełniający wszechświat i będący właściwym ośrodkiem wszelkiego ruchu. Może światło to takie maleńkie cząstki, odbijające się od wszystkiego, na co natrafią, na przykład od zwierciadła, lecz na co dzień nie aż tak dokładnie. W zależności od powierzchni, na jaką padną, konkretna barwa odbija się i trafia do oka, może tak właśnie jest? — Po raz kolejny wzruszył ramionami. — To prawdziwa tajemnica.

Medresa zabiera głos

Demonstracja barw składowych światła wywołała lawinę dyskusji i debat we wszystkich medresach w okolicy. Do tego czasu Khalid nauczył się już nie wypowiadać na temat przyczyn głosem nieznoszącym sprzeciwu i nie wchodzić zbyt głęboko w dyskurs uczonych z medres, poprzez odwołania do woli Allaha czy do innych aspektów natury wszechotaczającej rzeczywistości. Zwykł mówić tylko:

— Allah daje nam rozum, abyśmy lepiej zrozumieli świetność jego dzieła.

Albo:

— Świat czasem działa zgodnie z zasadami matematycznymi. Allah Kocha liczby, tak samo jak komary na wiosnę i piękno.

Uczeni odchodzili zadowoleni lub poirytowani, lecz zawsze rozpaleni żarem filozoficznej dyskusji. Miejska medresa na placu Registan oraz stare obserwatorium Ulugbega leżące za miastem podchwyciły nową modę przeprowadzania doświadczeń demonstrujących przeróżne zjawiska fizyczne. Warsztat Khalida przestał być jedynym miejscem, w którym budowano coraz bardziej skomplikowane układy mechaniczne i urządzenia. Na przykład matematycy z medresy Szir Dar zaciekawili wszystkich nową i zaskakującą wagą rtęciową o bardzo prostej budowie — trochę rtęci w szklanej główce oraz wąska probówka z rtęcią, zanurzona otwartym końcem w żywym srebrze. Po jakimś czasie słup rtęci w probówce opadł nieznacznie, wytwarzając ponad sobą kolejną tajemniczą próżnię. Matematycy z Sir Dar twierdzili, że to powietrze, naciskając całym swoim ciężarem na rtęć w główce, utrzymywało rtęć w probówce na stałym poziomie, nie pozwalając jej spłynąć w dół do naczynia. Inni utrzymywali, że spadek słupa rtęci do pewnego poziomu wynikał z niezdolności próżni powstałej w górnej części probówki do dalszego rozszerzania się. Zgodnie z sugestią Iwanga, zaniesiono urządzenie na szczyt Śnieżnej Góry, w górach Zerawszan, gdzie wszyscy przekonali się, że słup rtęci opadł jeszcze niżej. Działo się tak najprawdopodobniej dlatego, że znajdowali się jakieś trzysta czy czterysta łokci ponad miastem, gdzie na rtęć naciskały mniejsze masy powietrza niż w dole. Był to kolejny, silny dowód na twierdzenie Khalida, o tym że powietrze napierało na wszystko swoim ciężarem, a jednocześnie argument obalający Arystotelesa, Al-Farabiego i innych uczonych z arabskiej szkoły arystotelesowskiej, twierdzących, jakoby cztery żywioły pragnęły przebywać na swoich własnych poziomach, wyżej lub niżej. Tę ostatnią tezę Khalid otwarcie wyśmiewał w rozmowach kuluarowych.

— To tak, jakby kamienie czy wiatr mogły chcieć znajdować się tu czy tam, tak jak człowiek. To nic innego, jak kolejny przykład pokrętnego rozumowania: „przedmioty spadają, bo chcą spadać”, jakby one mogły chcieć. Rzeczy spadają dlatego, że spadają, i tyle! Na razie musi nam to wystarczyć, nikt przecież nie wie, dlaczego rzeczy spadają, ja na pewno nie wiem. Zasada działania na odległość to wielka tajemnica. Najpierw jednak musimy to stwierdzić, musimy nazwać tajemnice tajemnicami i dopiero potem rozpocząć badania, demonstrować zjawiska i sprawdzać, czy prowadzą do odkrycia i zrozumienia przyczyn lub rządzących nimi praw.

Suficcy uczeni jak zwykle dokonywali ekstrapolacji i z każdego fizycznego doświadczenia wyciągali wnioski, odnoszące się do pierwotnej natury wszechświata, podczas gdy matematyków fascynował czysto numeryczny aspekt uzyskiwanych wyników i objawiająca się przed nimi geometria świata. Te i inne metody poznawcze łączyły się ze sobą, tworząc wartki nurt nowych, energicznych działań, na które składało się przeprowadzanie eksperymentów, długie rozmowy, wiele godzin spędzonych nad tabliczkami w poszukiwaniu matematycznych formuł i niemały wysiłek rzemieślników wkładany w budowę nowych i coraz doskonalszych urządzeń. W owym czasie Bahram miał wrażenie, jakby w każdym zakątku Samarkandy prowadzono naukowe dociekania: w kompleksie Khalida, w innych warsztatach w mieście, w medresach, w ribacie, na bazarach, przy straganach z kawą i w karawanserajach, skąd kupcy roznosili wieści na cały świat. To było piękne.

Skrzynia pełna mądrości

Daleko poza zachodnimi murami miasta, gdzie Jedwabny Szlak prowadził w stronę Buchary, Ormianie gnieździli się w ciszy swojego skromnego karawanseraju, stojącego obok dużego i hałaśliwego zajazdu Hindusów. O zmroku gotowali strawę na małych piecykach, a ich kobiety nosiły odsłonięte twarze i miały odważne spojrzenia, śmiały się i rozmawiały głośno we własnym języku. Ormianie byli dobrymi handlarzami, a mimo to prowadzili samotniczy tryb życia. Handlowali jedynie najdroższymi towarami i miało się wrażenie, że byli już wszędzie i wiedzieli wszystko o wszystkim. Ze wszystkich ludów trudniących się handlem byli najzamożniejsi i najpotężniejsi. W odróżnieniu od Żydów czy nestorian mieli swoją własną, małą ojczyznę na Kaukazie, do której regularnie wracali, a ponadto byli muzułmanami, przynajmniej większość z nich, dzięki czemu mieli ogromną przewagę na całym Dar al-Islam, który, prawdę mówiąc, obejmował już cały świat oprócz Chin i Indii poniżej Dekanu. Krążące o nich plotki, że niby tylko udawali muzułmanów, a w skrytości ducha zawsze byli chrześcijanami, bolały Bahrama, który odczytywał je jako sztylet wbijany Ormianom w plecy przez zazdrosnych kupców — prawdopodobnie Romów, których dawno temu wygnano z Indii (niektórzy mówią, że z Egiptu). To kolejny bezdomny lud, tułający się po świecie, któremu nie podobała się silna pozycja Ormian na tak wielu dochodowych rynkach zbytu.

Bahram przechadzał się między ich ogniskami i latarniami, gdzieniegdzie zatrzymywał się, by porozmawiać ze znajomymi lub przyjąć krzepiący łyk wina, w końcu jakiś stary mężczyzna przedstawił mu jeszcze starszego od siebie księgarza, Mantuniego. Był to niski, zgarbiony i pomarszczony staruszek w okularach, które powiększały mu oczy do rozmiarów cytryn. Znał tylko podstawy tureckiego i mówił z wyraźnym akcentem. Bahram przeszedł na perski, co Mantuni przyjął wdzięcznym skinieniem głowy. Staruszek wskazał na drewnianą skrzynię, stojącą na ziemi, w całości wypełnioną książkami, które specjalnie dla Khalida zdobył we Frengistanie.

— Jesteś pewny, że dasz radę sam? — zapytał zaniepokojony.

— Oczywiście — odpowiedział Bahram, którego martwiło teraz coś innego. — Ile się należy?

— O, nie, nie! Już zapłacono. Khalid wysłał mnie z gotówką, w przeciwnym razie nie byłoby mnie na nie stać. Pochodzą z wyprzedaży z pewnej posiadłości w Damaszku, bardzo stara rodzina alchemików, z której został tylko jeden, bezpotomny pustelnik. Popatrz na to: Zosym, Traktat o piecach i przyrządach, wydrukowany zaledwie dwa lata temu, to dla ciebie. Reszta jest już przygotowana i ułożona w porządku chronologicznym. I tak mamy tutaj Jabira Sumę doskonałości oraz jego Dziesięć ksiąg rektyfikacji, a tam, spójrz, Tajemnica stworzenia.

Ta ostatnia pozycja była ogromnym tomiszczem, obitym w owczą skórę.

— Napisał ją Grek Apolloniusz. Jeden z rozdziałów tej księgi to legendarny Szmaragdowy stół — powiedział Mantuni, kładąc delikatnie dłoń na oprawie dzieła — sam ten rozdział wart jest dwa razy więcej, niż zapłaciłem za całą kolekcję, na szczęście oni o tym nie wiedzieli. Jakiś czas po potopie żona Abrahama, Sara, odnalazła oryginał Szmaragdowego stołu w jaskini nieopodal Hebronu. Tekst fenickim pismem wyryto na szmaragdowej płycie, którą Sara znalazła w objęciach ramion zmumifikowanych zwłok po trzykroć wielkiego Hermesa, ojca alchemii. Chcąc być szczery, muszę przyznać, że dotarłem też do innych źródeł, przypisujących to odkrycie Aleksandrowi Wielkiemu. Tak czy inaczej, oto jest, w arabskim tłumaczeniu, z czasów kalifatu bagdadzkiego.

— Wspaniale — powiedział Bahram, nie będąc jednak do końca pewnym, czy Khalida będzie to jeszcze interesowało.

— Znajdziesz tam też Kompletny zbiór biografii Nieśmiertelnych, cieniutki wolumin, biorąc pod uwagę Skrzynię pełną mądrości Bartłomieja Anglika, pisarza z Frengistanu; O właściwościach rzeczy, List słońca do półksiężyca, Księgę Trucizn, to się zawsze może przydać i Wielki skarb, i O trzech podobieństwach, to po chińsku.

— Iwang będzie umiał to odczytać — odpowiedział Bahram — dziękuję. — Spróbował unieść skrzynię i miał wrażenie, jakby była wypełniona kamieniami. Chwiejnym krokiem ruszył jednak przed siebie.

— Jesteś pewny, że doniesiesz to bezpiecznie z powrotem do miasta?

— Jakoś sobie poradzę. Zaniosę to do Khalida. Iwang ostatnio przeniósł się do niego z całą swoją robotą. Jeszcze raz dziękuję. Jestem pewny, że Iwang będzie chciał się z tobą skontaktować i porozmawiać o tych książkach, być może Khalid też. Jak długo zostajesz w Samarkandzie?

— Góra miesiąc.

— W takim razie na pewno jeszcze się spotkacie.

Bahram ruszył piechotą, niosąc na głowie drewnianą skrzynię i zatrzymując się co jakiś czas, by dać odpocząć swojej szyi i pokrzepić się kolejnymi łykami wina z bukłaka. Kiedy wrócił do kompleksu, zapadł wieczór, a w głowie mu szumiało. W oknie gabinetu Khalida stała zapalona lampa. Bahram wszedł do środka i zastał staruszka zatopionego w lekturze. Triumfalnym gestem postawił przed nim skrzynię i rzekł:

— Przyniosłem coś do poczytania — i opadł na krzesło.

Koniec alchemii

Pokręciwszy ze zrezygnowaniem głową na widok pijanego Bahrama, Khalid zaczął przeglądać zawartość skrzyni, pogwizdując.

— Same stare pierdoły — powiedział w pewnej chwili, po czym wyciągnął jedną z książek i otworzył ją. — Aha! Tekst z Frengistanu, przetłumaczony z łaciny na arabski przez Ibn Rabiego z Nsary. Oryginał wyszedł spod pióra Bartłomieja Anglika w szóstym wieku. Zobaczmy, co ma on nam do powiedzenia. Hmm… hmm… — czytał, wodząc pośpiesznie wskazującym palcem lewej dłoni po wierszach kolejnych stron — Co? Przecież to Ibn Sina!… I to też — spojrzał na Bahrama. — Ustępy o alchemii są żywcem wzięte z pism Ibn Sina!

Czytał dalej i co chwilę wybuchał śmiechem.

— Posłuchaj tego! „Żywe srebro…”, chodzi o rtęć, „…ma tak wspaniale zalety i siłę, że choćbyś na jednej szali umieścił stufuntowy kamień, a na drugiej dwa funty żywego srebra, to ono i tak przeważy.

— Co?

— Słyszałeś kiedyś taki nonsens? Jeśli już posługuje się jednostkami masy, to zakładam, że rozumie, o czym mówi.

Czytał dalej.

— O! — wykrzyknął po chwili. — W tym miejscu cytuje Ibn Sina: „Szkło, jak powiada Avicenna, jest wśród kamieni tym, czym błazen pośród ludzi, gdyż przyjmuje wszelkie barwy”. Słowa zwierciadlanego odbicia człowieka. A to co?! Posłuchaj tej historii, równie dobrze mogłaby być o Seidzie Abdulu Azizie: „Dawno temu żył człowiek, któremu udało się otrzymać plastyczne szkło. Dawało się giąć i kształtować młotkiem. Zaniósł on do cesarza Tyberiusza flakon z tego szkła uczyniony i cisnął go pod nogi władcy. Flakon nie potłukł się, lecz jedynie pogniótł i powgniatał. Mężczyzna kilkoma wprawnymi uderzeniami młotka przywrócił flakonowi pierwotny kształt”. Musimy poprosić Iwanga o takie szkło! „Cesarz natychmiast rozkazał odrąbać mężczyźnie głowę, aby jego odkrycie nigdy nie wyszło na jaw, gdyż jeśliby do tego doszło, złoto nie byłoby już w niczym lepsze od gliny, a inne metale straciłyby na wartości, jako że jeśli szklane naczynia nie tłukłyby się, wtedy z pewnością warte byłyby więcej od naczyń ze złota”. Ciekawe stwierdzenie. Podejrzewam, że w tamtych czasach szkło było jeszcze rzadkim materiałem. — Wstał, przeciągnął się i westchnął. — Za to takich Tyberiuszów chyba nigdy nie zabraknie.

Większość pozostałych ksiąg przeglądał pobieżnie i odrzucał z powrotem do pudła. Szmaragdowy stół przeczytał uważnie, strona po stronie, prosząc Iwanga i kilku matematyków z Szir Dar o pomoc przy sprawdzeniu każdego zdania tego dzieła, które mogłoby wskazywać konkretny kierunek badań, czy to w pracowniach, czy też w środowisku naturalnym. W końcu wszyscy zgodnie przyznali, że większość zawartych tam informacji była błędna, a to, co było prawdą, sprowadzało się najczęściej do trywialnych stwierdzeń i banalnych obserwacji z dziedziny metalurgii i zjawisk naturalnych.

Bahram pomyślał, że Khalid mógł być rozczarowany, lecz, kiedy badania dobiegły końca, był zadowolony z otrzymanych wyników i wyglądał na jeszcze bardziej pewnego siebie. Bahram zrozumiał, że gdyby wydarzyło się coś magicznego, Khalid mógłby doznać głębokiego wstrząsu i rozczarowania, gdyż okazałoby się, że porządek w przyrodzie nie jest tak systematyczny, jak założył, i że wymyka się ludzkiemu poznaniu. Przyglądał się więc tym wszystkim nieudanym eksperymentom z ponurą satysfakcją, po czym odłożył mądrości Hermesa Trismegistosa na najwyższą półkę, obok reszty alchemicznej braci, i odtąd już nigdy do niej nie wracał. Później interesowały go już tylko jego własne księgi, których puste strony zapełniał po przeprowadzonych doświadczeniach lub nad którymi spędzał długie noce. Wówczas pootwierane tomy zalegały na stołach i na podłodze w całym jego gabinecie. Pewnej chłodnej nocy, spacerując po kompleksie, Bahram wszedł do gabinetu Khalida i zastał go śpiącego na kanapie. Przykrył go kocem, zagasił większość palących się lamp i przy świetle ostatniej z nich przyglądał się księgom leżącym na podłodze. Leworęczne pismo Khalida było nierówne i postrzępione, niemal nieczytelne — pewnie używał jakiegoś szyfru. Za to niewielkie, pośpiesznie kreślone szkice były na swój sposób precyzyjne i czytelne: przekrój gałki ocznej, duży wóz, pasma światła, tory lotu kul armatnich, ptasie skrzydła, zespoły przekładni, listy wszelkich gatunków damasceńskiej stali, wnętrze atanora, termometry, altymetry, mechanizmy zegarowe, schematycznie nakreślone postaci ludzkie, walczące na miecze lub zwisające z ogromnych spiral jak nasiona lipy, złowrogie twarze z koszmarnych snów, leżące i stojące tygrysy, porykujące z marginesów na nieczytelne gryzmoły. Było zbyt zimno na przeglądanie kolejnych stron. Bahram wpatrywał się w śpiącego starca, którego umysł był tak zatłoczony. Jakże dziwni ludzie otaczają nas w tym życiu. Wolnym krokiem wrócił do siebie, by wtulić się w Esmerine.

Prędkość światła

Wielokrotne doświadczenia ze światłem przepuszczanym przez pryzmaty sprawiły, że Khalid powrócił do pytania o prędkość jego rozchodzenia się, i pomimo częstych wizyt Nadira i jego wysłanników nadal potrafił rozmawiać tylko o przeprowadzeniu doświadczenia, które mogłoby tę prędkość wykazać. W końcu udało mu się zorganizować wszystko, co niezbędne do rozwiązania tej palącej kwestii: należało podzielić się na dwie grupy wyposażone w duże latarnie. Grupa Khalida miała wziąć ze sobą jego najdokładniejszy zegar, który został przerobiony tak, aby zatrzymywał się po naciśnięciu dźwigni, blokującej mechanizm. Wstępna próba wykazała, że podczas nowiu światło największych latarni umieszczonych na szczycie wzgórza Afrasiab było widoczne aż na grani Shamiana. Miejsca te oddzielała od siebie szeroka dolina rzeczna, był to dystans dziesięciu li w linii prostej. Gdyby za źródła światła zdecydowali się obrać ogniska, odsłaniające i zasłaniające za pomocą płacht, wtedy też mogliby wydłużyć dystans. Khalid jednak nie uważał, aby było to konieczne.

Wyruszyli o północy, podczas kolejnego nowiu. Bahram z Khalidem, Paxtakorem i kilkoma innymi służącymi udali się na wzgórze Afrasiab, a Iwang, Jalil i ich pomocnicy na grań Shamiana. Na naoliwionych prowadnicach wokół latarni zamontowano klapy, które otwierały się z dokładnie zmierzoną uprzednio prędkością i były tak zaprojektowane, aby gwarantowały niemal natychmiastową reakcję. Zespół Khalida miał odsłonić światło i uruchomić zegar, kiedy zespół Iwanga spostrzegał światło, odsłaniał swoją latarnię, a Khalid, ujrzawszy ich światło, zatrzymywał zegar — było to bardzo proste i uczciwe doświadczenie.

Droga na wzgórze Afrasiab była długa i prowadziła przez stary, wschodni most, następnie stromym szlakiem pomiędzy ruinami starożytnego miasta Afrasiab, spowitego mrokiem i ledwo widocznego w migotliwym świetle gwiazd. W suchym, nocnym powietrzu unosiła się woń werbeny, rozmarynu i mięty. Khalid był w wyśmienitym nastroju, jak zawsze zresztą przed eksperymentami. Kiedy spostrzegł, że Paxtakor i inni pomocnicy pociągają dużymi haustami wino z bukłaków, rzekł:

— Ciągniecie lepiej niż nasza pompa próżniowa. Uważajcie, bo w końcu wyssiecie buddyjską próżnię, a wtedy wszyscy znajdziemy się w waszych bukłakach.

Dotarłszy na płaski, bezdrzewny szczyt wzgórza, stali i czekali, aż zespół Iwanga osiągnie czerniejącą na tle gwiazd grań Shamiana. Wierzchołek wzgórza Afrasiab widziany z Shamiana znajdował się na tle gór Dzhizak, dzięki czemu Iwang nie widział gwiazd nad szczytem Afrasiab, których światło mogłyby go zmylić, lecz czarny, opustoszały masyw górski.

Na szczycie pozatykali drewniane paliki, wskazujące położenie drugiego zespołu, po czym Khalid mruknął niecierpliwie i rzeki:

— Zobaczmy, czy już dotarli na miejsce.

Bahram stanął twarzą w stronę grani Shamiana, zwolnił klapy latarni i pomachał nią. Po chwili dostrzegli żółtawy, doskonale widoczny blask nieco poniżej czarnej linii grani.

— Doskonale — powiedział Khalid — a teraz zakryj.

Bahram zaciągnął klapę, po czym latarnia Iwanga również zgasła.

Stanął po lewej stronie Khalida. Zegar i latarnię postawiono na składanym stoliku i połączono za pomocą mechanizmu, który jednym ruchem otwierał klapę latarni i uruchamiał zegar. Khalid położył wskazujący palec na dźwigni zatrzymującej zegar i mruknął:

— Teraz.

Nie wiedzieć czemu, serce Bahrama waliło jak młotem. Zwolnił mechanizm i dokładnie w tej samej chwili na grani Shamiana rozbłysło światło latarni Iwanga. Zaskoczony Khalid zaklął i zatrzymał zegar.

— Na Allaha! Nie byłem gotów, spróbujmy jeszcze raz.

Umówili się na dwadzieścia prób, więc Bahram tylko skinął głową, podczas gdy Khalid sprawdził wskazania zegara i rozkazał Paxtakorowi odnotować wynik: dwa i jedna trzecia uderzenia.

Wykonali kolejną próbę, lecz i tym razem światło latarni Iwanga docierało do nich w tym samym momencie, w którym Bahram zwalniał klapę latarni. Kiedy Khalid przyzwyczaił się do prędkości wymiany, okazało się, że wszystkie próby trwają krócej niż jedno uderzenie. Bah-ramowi wydawało się, jakby to on otwierał klapę latarni znajdującej się po drugiej stronie doliny. To niesamowite, jak szybki był Iwang, nie wspominając już o świetle. Raz nawet spróbował tylko udawać, że zwalnia mechanizm, naciskając lekko dźwignię i puszczając ją, gdyż chciał się przekonać, czy aby Tybetańczyk nie czytał w jego myślach.

— Wystarczy — powiedział Khalid po dwudziestej próbie. — Dobrze, że mieliśmy tylko dwadzieścia prób, bo w końcu doszlibyśmy do takiej wprawy, że dostrzegalibyśmy ich światło jeszcze przed otwarciem naszej latarni.

Wszyscy wybuchli śmiechem. Podczas prób Khalid był opryskliwy i nieprzystępny, lecz teraz najwyraźniej był już zadowolony, przez co wszystkim znacznie ulżyło. Ruszyli w dół zbocza i kierowali się ku miastu, rozmawiając głośno i popijając wino z bukłaków. Khalid też pił, choć ostatnimi czasy bardzo rzadko mu się to zdarzało. Dawniej była to jedna z jego ulubionych rozrywek. Wcześniej, w kompleksie, zmierzyli swój czas reakcji i okazało się, że większość ich prób trwała dokładnie tyle samo, a nawet krócej.

— Jeśli odrzucimy pierwszą próbę i z pozostałych obliczymy średnią, wyjdzie nam w przybliżeniu ten sam czas, jaki zajmuje samo wykonanie próby.

Bahram odparł:

— Światło więc dociera wszędzie jednocześnie.

— Wszędzie jednocześnie? Z nieskończoną prędkością? Nie sądzę, aby Iwang zgodził się z tym stwierdzeniem, zwłaszcza jeśli miałoby ono opierać się tylko na tym doświadczeniu.

— A ty co o tym myślisz?

— Ja? Myślę, że powinniśmy być w większej odległości od siebie. Jedno jest pewne, przekonaliśmy się, że światło jest bardzo szybkie.

Mijali opustoszałe ruiny Afrasiab, trzymając się głównej drogi z czasów starożytnego miasta, prowadzącej na południe, w stronę mostu. Pomocnicy szli coraz szybciej, zostawiając Khalida z Baharamem w tyle.

Khalid nucił coś niemelodyjnie, a Bahram przysłuchując się mu, przypomniał sobie zapisane strony w księgach staruszka i po chwili zapytał:

— Jak to się dzieje, ojcze, że ostatnimi czasy jesteś taki szczęśliwy? Khalid spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Ja? Wcale nie jestem szczęśliwy.

— Ależ jesteś! Khalid roześmiał się.

— Mój drogi Bahramie, ależ z ciebie prostolinijna dusza. Wyciągnął do góry swój prawy nadgarstek i pomachał kikutem przed nosem Bahrama.

— Spójrz na to, chłopcze. Spójrz tylko na to! Jakże mam być szczęśliwy? Oczywiście, że nie mogę. To moja hańba, to moja głupota i chciwość, obnażone przed wszystkimi i rozpamiętywane każdego dnia. Al-lah jest mądry i takie też są jego kary. Jestem zhańbiony do końca tego życia i nigdy już nie pozbędę się piętna. Nigdy nie będę mógł zjeść w czysty sposób, obmyć się, czy pogłaskać w nocy włosów mojej Fe-dwy. Moje życie się skończyło. Wszystko z powodu dumy i strachu. Oczywiście, że jest mi wstyd, oczywiście, że się złoszczę, na Nadira, na chana, na samego siebie, na Allaha, tak, na niego też! Na was wszystkich! Nigdy już się nie przestanę złościć, nigdy!

— Jakże to? — spytał wstrząśnięty Bahram.

Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu między ruinami skąpanymi w poświacie gwiazd.

Khalid westchnął głęboko.

— Posłuchaj mnie, młodzieńcze. Co ja mogę zrobić? Mam dopiero pięćdziesiąt lat i jeszcze trochę czasu mi zostało, zanim Allah zabierze mnie do siebie. Muszę czymś ten czas wypełnić. Nadal zachowałem dumę i oczywiście ludzie nadal mi się przyglądają. Byłem niegdyś wybitnym człowiekiem, więc niektórych z pewnością ucieszył mój upadek i pewnie nadal cieszy! Jaką historię mam im podsunąć tym razem? Bo właśnie tym jesteśmy dla innych ludzi, chłopcze — jesteśmy opowieściami. Cała cywilizacja to ogromny młyn rozdrabniający opowieści. Mógłbym zatem być historią o człowieku, który zaszedł wysoko i spadł na dno, którego duch się rozpadł i jak zbity pies wczołgał do ciasnej dziury, aby jak najszybciej w niej zdechnąć. Mógłbym też być historią o człowieku, który zaszedł wysoko, spadł na dno, po czym podniósł się zuchwale i ruszył nową drogą, nie oglądając się za siebie i nie dając motłochowi żadnej satysfakcji. Taką właśnie historię stworzę i każę im ją przełknąć. Jeśli chcą ode mnie innej historii, to niech się wypchają. Jestem tygrysem, chłopcze, w poprzednim wcieleniu byłem tygrysem, musiałem nim być, gdyż ciągle o tym śnię. Buszuję między drzewami i chodzę na łowy. Teraz zaprzągłem tygrysa do rydwanu i ruszam w drogę! — Przeciągnął lewą dłonią w powietrzu, w stronę miasta przed nimi. — To jest klucz, młodzieńcze, musisz nauczyć się zaprzęgać tygrysa do rydwanu.

Bahram skinął głową i rzekł:

— I przeprowadzać dalsze doświadczenia.

— Tak! tak! — Khalid zatrzymał się i szerokim gestem wskazał na rozgwieżdżone niebo. — To jest właśnie najlepsze, chłopcze. To jest najwspanialsza rzecz, że jest to tak cholernie ciekawe! Nie służy zabijaniu czasu ani nie jest ucieczką od tego. — Znów pomachał kikutem. — To jedyna rzecz, jaka się naprawdę liczy! No bo po co tu jesteśmy? Po co?

— Żeby kochać.

— W porządku, masz rację. Lecz w jaki sposób możemy najlepiej pokochać ten darowany przez Allaha świat? Tylko i wyłącznie poznając go! On tu przecież jest, cały czas taki sam, piękny każdego poranka, a my wchodzimy w niego i zacieramy jego oblicze naszymi chanami, kalifatami i innymi wymysłami. To kompletny absurd. Jeśli natomiast zechcesz zrozumieć otaczające cię zjawiska, przyjrzeć się światu i zapytać, dlaczego tak się dzieje, dlaczego przedmioty spadają, dlaczego słońce wschodzi każdego ranka i ogrzewa powietrze i napełnia liście zielenią, w jaki sposób się to wszystko odbywa, jakich zasad trzymał się Allah, tworząc ten piękny świat, wtedy wszystko wygląda inaczej. Bóg widzi, że doceniasz jego dzieło, a nawet jeśli nie widzi, nawet jeśli w końcu do niczego byś nie doszedł, nawet jeśli poznanie czegokolwiek jest niemożliwe, to i tak nadal możesz próbować.

— A przy tym dużo się uczysz — dodał Bahram.

— Niezupełnie. Właściwie to niczego się nie uczysz. Kiedy mamy jednak pod ręką takiego matematyka jak Iwang, może uda nam się rozwiązać kilka prostszych zagadek lub chociaż stworzyć niewielką bazę, którą przekażemy następnym pokoleniom. To jest prawdziwe dzieło Boga, Bahramie. Bóg nie ofiarował nam świata, abyśmy w nim stali i przeżuwali pokarm jak wielbłądy. Sam Mahomet powiedział: „Zdobywaj wiedzę, nawet jeśli miałoby to cię zaprowadzić do Chin!”. Mając Iwanga, sprowadziliśmy Chiny do siebie. Dzięki temu wszystko jest jeszcze bardziej interesujące.

— No więc sam widzisz, że jesteś szczęśliwy, dokładnie tak jak mówiłem.

— Szczęśliwy i rozzłoszczony. Szczęśliwie gniewny. Wszystko naraz. To jest właśnie życie, chłopcze. Z czasem stajesz się coraz pełniejszy, aż w końcu cię rozsadza i Allah zabiera cię do siebie, aby później zesłać twoją duszę w kolejny żywot. W ten sposób wszystko z czasem staje się pełniejsze.

Przy rogatkach brzmiało pianie kogutów, a ze wschodniego nieba powoli znikały gwiazdy. Pomocnicy dotarli wcześniej do kompleksu i otworzyli bramy na oścież, lecz Khalid zatrzymał się na zewnątrz, między wysokimi hałdami węgla drzewnego i rozglądał się dokoła z wyraźną satysfakcją.

— Iwang dopiero teraz wraca — powiedział po cichu. Wielki Tybetańczyk kroczył w ich stronę niezdarnie niczym niedźwiedź, zmęczony, lecz z uśmiechem na twarzy.

— No i jak? — zapytał.

— Za szybkie, aby dało się je zmierzyć — przyznał Khalid. Iwang odchrząknął.

Khalid podał mu bukłak z winem, a ten pociągnął duży haust.

— Światło — powiedział. — Cóż możemy o nim powiedzieć?

Wschodnie niebo wypełniało się teraz tą tajemniczą substancją, a Iwang chwiał się na boki jak niedźwiedź tańczący w rytm muzyki. Bahram jeszcze nigdy nie widział go takim szczęśliwym. Obaj mężczyźni byli zadowoleni ze swojej nocnej pracy. Zespół Iwanga miał za sobą noc pełną niefortunnych przygód. Pili wino, gubili drogę, wpadali do rowów, śpiewali piosenki, mylili inne światła ze światłem latarni Khalida, a później, podczas właściwych prób, nie mieli pojęcia, jakie czasy notowano po drugiej stronie doliny na wzgórzu Afrasiab i niewiedza ta sprawiała, że czuli się bardzo dziwnie, aż w końcu mieli wrażenie, że zwariowali.

Wydarzenia te nie byty jednak głównym powodem dobrego humoru Tybetańczyka, to raczej jego własne myśli tak dobrze go nastrajały. Mruczał coś pod nosem w swoim języku i intonował z głębi siebie niskie dźwięki. Pomocnicy śpiewali w tym czasie pieśń powitalną, ku czci wschodzącego słońca. W końcu Iwang zwrócił się do Bahrama i Khalida: — Schodząc z grani byłem tak zmęczony, że niemal zasypiałem na stojąco, a myśl o twoim doświadczeniu przyniosła mi ze sobą wizję. Rozmyślając o świetle twojej latarni mrugającej w ciemnościach po drugiej stronie doliny, pomyślałem, że gdybym mógł zobaczyć jednocześnie wszystkie momenty wędrówki świata pośród gwiazd, każdy z nich, jako odrębny i swoisty byt, tylko odrobinę różniący się od pozostałych… i gdybym mógł przechodzić od jednego do drugiego, jak z pokoju do pokoju, wtedy byłbym w stanie sporządzić mapę wędrówki samego świata. Każdy mój krok w dół zbocza był niejako odrębnym światem, fragmentem nieskończoności, tworzonym przez rzeczywistość tego kroku. Szedłem więc od świata do świata, krok po kroku, nie widząc w mroku ziemi pod stopami, i pomyślałem, że gdyby istniała liczba, znamionująca każde miejsce mojego stąpnięcia, wtedy, poprowadziwszy linię łączącą wszystkie te punkty, ukazałby się obraz całej grani. Nasze ślepe stopy podążają instynktownie poprzez mrok, podobnie i my, nie potrafimy ogarnąć swoim niedoskonałym wzrokiem niezgłębionej rzeczywistości, moglibyśmy jednak uchwycić całość, wykonując regularne oznaczenia i pomiary. Wtedy dopiero moglibyśmy stwierdzić: to jest tym, a to tamtym. Zakładając oczywiście, że po drodze nie natknęlibyśmy się na ogromne głazy czy przepastne jaskinie, w ten sposób poznalibyśmy w końcu kształt całej grań. Każdy krok prowadził mnie ze świata w świat. — Spojrzał na Khalida. — Rozumiesz, o czym mówię?

— Chyba tak — odpowiedział Khalid. — Proponujesz sporządzić wykres ruchu.

— Tak, lecz również ruchu w ruchu, zmiany prędkości, rozumiesz, która zawsze występuje na tym świecie, tak jak opór i wsparcie.

— Opór powietrza — powiedział Khalid z lubością. — Żyjemy na dnie oceanu powietrza. Ma ono swoją masę, jak to wykazała waga rtęciowa, napiera na nas, w nim rozchodzą się docierające do nas promienie słońca.

— Które nas ogrzewają — dorzucił Bahram.

Słońce przebijało już spomiędzy odległych szczytów na wschodzie. Bahram odezwał się:

— Wszelka cześć i chwalą i podziękowanie dla Allaha za cudowne słońce, które jest na świecie znakiem jego nieskończonej miłości.

— A zatem — powiedział Khalid, ziewając — pora spać.

Demonstracja lotu

Ich najrozmaitsze prace i doświadczenia musiały w końcu zaowocować kolejną wizytą Nadira Divanbegi. Tym razem Bahram był na bazarze, gdzie z przerzuconym przez ramię worem kupował melony, pomarańcze, kurczaki i linę, kiedy nagle stanął przed nim Nadir ze swoją osobistą strażą. Bahram wiedział doskonale, że spotkanie to nie było przypadkowe.

— Dobrze, że cię widzę, Bahramie. Słyszałem, że ostatnio jesteście bardzo zajęci.

— Jak zawsze, efendi — odpowiedział Bahram, skłaniając się. Dwóch strażników w zbrojach, z długolufowymi muszkietami, wbijało w niego wzrok niczym polujące sokoły.

— I, jak mniemam, wasza wspaniała praca skupia się również wokół działań na rzecz chana Seida Abdula Aziza oraz ku chwale całej Samarkandy?

— Oczywiście, efendi.

— Opowiedz mi o nich zatem — powiedział Nadir. — Wymień je i powiedz, jak daleko posunęliście się w każdym z nich.

Bahram z niepokojem przełknął ślinę. Wiedział, że Nadir celowo przydybał go na targu, zakładając, że dowie się od niego więcej niż od Khalida czy Iwanga, tym bardziej w przestrzeni publicznej, gdzie Bahram będzie prawdopodobnie zbyt zdenerwowany i zaskoczony, aby udzielać wymijających odpowiedzi.

Zmarszczył więc brew, próbując robić dobrą minę do zlej gry, gdyż właściwie nie za bardzo miał się nad czym rozwodzić.

— Dużo pracują nad rzeczami, których nie rozumiem, efendi. Zdaje się, że większość czasu spędzają nad konstrukcją broni i projektowaniem fortyfikacji.

Nadir pokiwał głową, a Bahram wskazał dłonią na znajdujące się obok nich stragany z melonami.

— Mogę?

— Oczywiście — odparł Nadir i poszedł za nim. Bahram podszedł do stoiska z miodem i kantalupami i zaczął wykładać owoce na wagę. Z pewnością wytarguje za nie dobrą cenę, mając Nadira i jego straż za swoimi plecami.

— Jeśli chodzi o broń — improwizował Bahram, wskazując ponuremu sprzedawcy czerwone melony — to pracujemy nad wzmocnieniem metalu, z którego odlane będą lufy armat, aby były lżejsze i bardziej wytrzymałe. Poza tym stale eksperymentujemy z lotem kul armatnich w różnych warunkach, przy użyciu różnych rodzajów prochu i dział, to znaczy… wszystko spisujemy i badamy wyniki, aby móc precyzyjnie określić, gdzie wyląduje dany rodzaj pocisku.

— To może być bardzo przydatne. Udało już się wam coś ustalić?

— Prace nadal trwają, efendi.

— A co z fortyfikacjami?

— Trzeba wzmocnić mury — odpowiedział prosto Bahram. Khalid na pewno będzie wściekły, kiedy dowie się o tych pośpiesznie złożonych obietnicach. Bahram nie widział innego wyjścia z sytuacji, musiał mówić ogólnikowo i mieć nadzieję, że Nadir nie będzie dopytywał się o szczegóły.

— Oczywiście — rzeki Nadir. — Czy byłbyś tak uprzejmy i zorganizował wkrótce jeden z waszych sławetnych pokazów ku intelektualnemu ubogaceniu naszego dworu? — Spojrzał Bahramowi głęboko w oczy, dając do zrozumienia, że nie miałby to być zwyczajny pokaz.

— Oczywiście, efendi.

— Niech będzie to coś, co przykuje również uwagę chana, coś ekscytującego.

— Oczywiście.

Nadir wskazał palcem na swoich ludzi, po czym ruszyli przez bazar, zostawiając za sobą skłębiony tłum. Bahram odetchnął głęboko i wytarł czoło rękawem.

— Hola! Hola! — krzyknął stanowczo na sprzedawcę, który próbował zdjąć jeden melon z wagi.

— To nie w porządku — powiedział sprzedawca.

— Prawda — odpowiedział Bahram — lecz słowo się rzekło. Sprzedawca nie mógł zaprzeczyć, uśmiechał się tylko złośliwie, widząc jak Bahram poci się i wzdycha.

Kiedy wrócił do kompleksu, opowiedział o spotkaniu Khalidowi. Usłyszawszy wieści, staruszek tylko zawarczał gniewnie, czego zresztą Bahram mógł się spodziewać. Khalid kończył w milczeniu wieczorny posiłek, nabijając kawałki zająca na mały, srebrny widelec. W końcu odłożył go, wytarł usta szmatką i głośno wstał.

— Chodź ze mną do gabinetu, opowiesz mi dokładnie, co mu powiedziałeś.

Bahram odtwarzał przed nim rozmowę na tyle, na ile ją pamiętał, podczas gdy Khalid obracał w dłoniach skórzaną kulę, na którą próbował nanieść mapę świata. Większość jej powierzchni pozostawił pustą, lekceważąc twierdzenia znanych chińskich kartografów, piszących o złotych wyspach, dryfujących po oceanie, gdzieś na wschód od Nipponu, które na każdej mapie umiejscawiano gdzie indziej. Kiedy Bahram skończył, Khalid westchnął głęboko.

— Dobrze postąpiłeś — powiedział. — Twoje obietnice były ogólnikowe i wskazywały na nasze prawdziwe zamiary. Możemy je zrealizować mniej lub bardziej dosłownie. Może w trakcie prac dowiemy się czegoś, co i tak chcielibyśmy wiedzieć.

— To oznacza kolejne eksperymenty — powiedział Bahram.

— Zgadza się — powiedział Khalid, a jego oblicze pojaśniało na samą tę myśl.

Przez kolejne tygodnie entuzjastyczne działania w kompleksie obrały zupełnie nowy kurs. Khalid wyprowadził wszystkie armaty, które otrzymał od Nadira, i ich głośne wybuchy wypełniły następne dni. Razem z Iwangiem, Bahramem i balistykami strzelali z dział na zachód od miasta, na rozległej równinie, gdzie mogli odnajdywać kule armatnie wystrzeliwane do celów, w które trafiali dość rzadko.

Khalid warczał, podnosząc z ziemi jedną z lin, których używali po każdym wystrzale do przyciągania armat na oznaczone miejsce.

— Ciekawe, czy dałoby się przytwierdzić armatę do ziemi — powiedział. — Mocne liny, grube pale… może dzięki temu kule latałyby dalej.

— Możemy spróbować.

Próbowali najrozmaitszych rozwiązań, a pod koniec każdego dnia od wybuchów dzwoniło im w uszach, więc Khalid zatykał je sobie kulkami z bawełny.

Iwang zaczął coraz bardziej się interesować torem lotu kul armatnich. Razem z Khalidem głowili się nad matematycznymi formułami i wykresami, których Bahram nie rozumiał, za to coraz wyraźniej docierało do niego to, że mężczyźni zapominają o nadrzędnym celu swoich działań i zaczynają traktować armaty jako mechanizm do demonstracji różnych rodzajów ruchu, prędkości i jej zmian.

W końcu znów odwiedził ich Nadir, przynosząc kolejne wieści. Chan i jego świta mieli przyjechać z wizytą następnego dnia, aby przyjrzeć się innowacjom i odkryciom.

Khalid spędził całą noc w swoim gabinecie, przygotowując listę ewentualnych demonstracji. W południe następnego dnia wszyscy zebrali się na nasłonecznionej równinie, nieopodal rzeki Zerawszan. Specjalnie dla chana rozstawiono przestronną altanę, w której mógł się schronić przed słońcem i obserwować przebieg wydarzeń.

Tak też się stało. Chan ułożył się na wyściełanej jedwabiami kanapie, kosztował sorbet i częściej rozmawiał z młodą kurtyzaną, niż przyglądał się demonstracjom. Nadir jednak stał tuż przy armatach i uważnie przyglądał się wszystkiemu, a po każdym wystrzale wyciągał z uszu bawełniane zatyczki i zadawał pytania.

— Jeśli chodzi o fortyfikacje — odpowiedział mu w pewnej chwili Khalid — to dość stara kwestia, rozwiązana skutecznie przez ludy Frengistanu, zanim wszystkie nie wymarły. Kula armatnia zburzy wszystko, co twarde. — Rozkazał swoim ludziom wystrzelić w mur z ciosanych kamieni, połączonych zaprawą. Kula gładko zburzyła mur, z czego chan i jego świta byli wyraźnie zadowoleni, choć w gruncie rzeczy zarówno Samarkanda, jak i Buchara były chronione przez mury z piaskowca, podobne temu, który właśnie runął.

— A teraz — powiedział Khalid — zobaczmy, co się stanie, kiedy kula tych samych rozmiarów, wystrzelona z takiej samej armaty, załadowanej tym samym prochem uderzy w drugi cel.

Celem tym był wał ziemny, usypany z wielkim trudem przez byłych miechowych Khalida. Działo wypaliło, rozwiał się gryzący dym, a ziemny wał pozostał nienaruszony, poza ledwo widocznym wgłębieniem pośrodku.

— Kula armatnia nic nie może zdziałać. Po prostu zatapia się w ziemi. Nawet sto kul armatnich nie zburzyłoby takiego muru, stałyby się one jedynie jego częścią.

Usłyszawszy to, chan nie był zadowolony.

— Sugerujesz, abym obsypał Samarkandę ziemią? Wykluczone. Jak by to wyglądało! Inni chanowie i emirowie wyśmialiby nas. Nie możemy żyć jak mrówki, w ziemnym kopcu!

Khalid zwrócił się w stronę Nadira, lecz jego twarz w elegancki sposób pozbawiona była wyrazu.

— Jeszcze coś? — zapytał Nadir.

— Oczywiście. Proszę o uwagę. Ustaliliśmy, że armata może wyrzucać z siebie kule na duży dystans, lecz nie potrafi strzelać prosto. Kule opadają w wyniku ścierania się z masami powietrza i z tego samego powodu mogą wpadać w chaotyczną rotację i zbaczać z kursu, jak się zresztą często dzieje.

— Jakiż opór może stawiać powietrze żelaznym kulom? — żachnął się Nadir i aby zilustrować swoje stówa, przeciągnął dłonią w powietrzu.

— Jest to niewielki opór, to prawda, lecz należy wziąć pod uwagę, że kula musi przebić się przez dwa li powietrza. Pomyślmy o powietrzu jak o rozrzedzonej wodzie. Z pewnością ma ono znaczący wpływ. Możemy to lepiej zrozumieć, używając lżejszych, drewnianych kul tej samej wielkości, rzucanych ręcznie, aby dało się śledzić tor ich lotu. Będziemy rzucać pod wiatr i zobaczycie, jak chaotyczny będzie ich lot.

Bahram z Paxtakorem zaczęli ciskać lekkie drewniane kule, które, jak nietoperze, gwałtownie zmieniały kurs w ostrym wietrze.

— To jakiś absurd! — odezwał się chan. — Przecież kule armatnie są o wiele cięższe, tną powietrze jak nóż masło!

Khalid skinął głową.

— To prawda, wielki chanie. Używamy tych drewnianych kul, aby uwypuklić pewien efekt, który zachodzi w przypadku ruchu każdego rodzaju przedmiotów, nawet tak ciężkich jak ołów.

— Albo jak złoto — zażartował chan.

— Albo złoto. W takim przypadku kulą armatnią zarzucałoby jedynie minimalnie, lecz przy długim locie z pewnością by je zniosło. Ma to ogromne znaczenie, gdyż odpalający działo nigdy nie wie, gdzie wyląduje kula.

— To niestety prawda — przyznał Nadir.

Khalid zaczął gestykulować kikutem, nie zważając na to, jak wyglądał.

— Potrafimy w dużym stopniu zredukować ten efekt. Przyjrzyjmy się teraz torowi lotu drewnianej kuli, którą przy wyrzucie podkręcono.

Bahram i Paxtakor rzucali balsowe kule, nadając im końcówkami palców ruch wirowy. Mimo że kilka kul i tak poleciało po luku, to wylądowały znacznie dalej, a ich prędkości były większe niż w przypadku kul niepodkręconych. Bahram trafił w tarczę łuczniczą pięć razy pod rząd i był z tego wyraźnie zadowolony.

— Ruch wirowy kuli stabilizuje jej lot nawet w podmuchach wiatru — wyjaśnił Khalid. — Oczywiście wiatr nadal na nią napiera, tego nie da się uniknąć, lecz za to nie zmienia jej lotu tak gwałtownie. Ten sam efekt osiągamy, przymocowując do strzały łuczniczej pierzysko, które nadaje jej w locie ruch obrotowy.

— A więc proponujesz, abyśmy do kul armatnich przymocowali pióra? — chan zarechotał.

— Nie do końca, Wasza Wysokość, lecz efekt będzie ten sam. Kula po wystrzale będzie wpadać w ruch obrotowy. Aby to osiągnąć, wypróbowaliśmy dwie metody. Pierwsza sprowadza się do wykonania nacięć na powierzchni kuli, lecz powoduje to znaczne osłabienie zasięgu. Druga polega na wycięciu żłobienia wewnątrz lufy. Wystarczy jeden zwój długiej spirali, albo i mniej, na całą długość lufy. Dzięki temu kula będzie opuszczać lufę, obracając się wokół własnej osi.

Khalid ze swoimi ludźmi przyciągnął na miejsce mniejszą armatę, z której następnie wystrzelono, a lot kuli śledzili rozstawieni po bokach pomocnicy. Czerwoną chorągiewką oznaczyli miejsce jej lądowania. Było to dalej niż wylądowała kula wystrzelona z większej armaty, lecz różnica pozostawała niewielka.

— Powtarzam, że to rozwiązanie nie zwiększy w znaczący sposób zasięgu, lecz za to znacznie poprawi precyzję — wyjaśnił Khalid. — Kule odtąd zawsze będą leciały po linii prostej. Opracowujemy specjalne tabele, które umożliwią odpowiedni dobór ilości i rodzaju prochu do kul o różnym ciężarze, aby zawsze można było posłać je dokładnie tam, gdzie się planuje.

— Interesujące — powiedział Nadir.

Chan Seid Abdul Aziz przywołał do siebie Nadira.

— Wracamy do pałacu — rzekł i poprowadził swoją świtę w stronę koni.

— Lecz nie aż tak ciekawe — rzucił Nadir do Khalida. — Będziesz miał kolejną szansę.

Lepszy dar dla chana

— Podejrzewam, że lepiej będzie, jak zrobię dla chana nową zbroję z damasceńskiej stali — powiedział Khalid nieco później — coś ładnego, co mu się w końcu spodoba.

Iwang uśmiechnął się.

— A wiesz, jak ją otrzymać?

— Oczywiście. To wysokowęglowa stal. Żadna tajemnica. Zawartość tygla stanowi kęs porowatego żelaza, skutego w ogniu z żelazną płytką i drewnem, które uwalnia popiół do mieszanki. Do tego należy dodać trochę wody. Czasem tygiel wstawia się do pieca i kiedy składniki roztopią się, przelewane są do form, wszystko to w temperaturze uniemożliwiającej całkowite połączenie się wszystkich elementów. Otrzymaną stal wytrawia się następnie nieorganicznymi siarczanami, otrzymując różne wzory i odcienie, w zależności od użytego siarczanu, kęsa i temperatury. To ostrze — powiedział wyciągając i kładąc przed słuchaczami szeroki, zakrzywiony kindżał, z rękojeścią z kości słoniowej i o ostrzu pokrytym gęstym szrafowaniem, będącym efektem trawienia — jest dobrym przykładem trawienia zwanego drabiną Mahometa. Perska robota, podobno wywodzi się z kuźni wielkiego alchemika Jundi Shapura. Mówią, że jest w tym prawdziwa alchemia — zamilkł i wzruszył ramionami.

— I uważasz, że chan…

— Jeśli pobawimy się trochę składem kęsa, strukturą spieku, temperaturą i substancją trawiącą, wtedy na pewno otrzymamy jakieś nowe wzory. Bardzo mi się podobały te wiry, które otrzymałem, używając stali z dużą ilością drewna.

Zapadło milczenie. Od razu było widać, że Khalid nie był zadowolony. W końcu odezwał się Bahram:

— Mógłbyś to potraktować jako serię doświadczeń.

— Jak zawsze — odparł zirytowany Khalid — lecz w tym wypadku jestem skazany na robienie różnych rzeczy w całkowitej nieświadomości ich przyczyn. Zbyt dużo materiałów, substancji i zjawisk jednocześnie. Podejrzewam, że wszystko to dzieje się na niższym poziomie, którego nie potrafimy obserwować. Szczeliny powstające w efekcie końcowym przypominają rozerwane struktury krystaliczne. Zjawisko bardzo ciekawe, lecz nie sposób go przewidzieć ani stwierdzić, dlaczego zachodzi — a taki właśnie jest cel użytecznych doświadczeń — aby mówiły coś konkretnego, odpowiadały na pytania.

— Możemy zadawać pytania, na które odpowie nam hutnictwo — zasugerował Bahram.

Khalid skinął głową, nadal niepocieszony, spojrzał jednak w stronę Iwanga, aby przekonać się, co myśli na ten temat.

Iwang stwierdził, że teoretycznie to dobry pomysł, lecz w praktyce sam miał problemy ze znalezieniem odpowiednich pytań, na które odpowiadałby ten proces. Wiedzieli, jak gorący ma być piec, jakie rudy, drewno i wodę mają wprowadzić do tygla, jak długo całość mieszać i jakiej twardości stal się otrzyma. Na wszystkie pytania z zakresu technologii odpowiedziano już dawno temu w Damaszku, odkąd stosuje się tam damaskinaż. Bardziej fundamentalne pytania o przyczyny, na które można by jeszcze próbować szukać odpowiedzi, trudno było sformułować. Bahram tęgo się wysilał, lecz żaden pomysł nie przychodził mu do głowy, a przecież dobre pomysły zawsze były jego atutem, tak mu przynajmniej wszyscy powtarzali.

Podczas gdy Khalid zajęty był swoimi problemami, Iwang dał się całkowicie pochłonąć obliczeniom matematycznym. Posunął się nawet do tego, że odłożył dmuchanie szkła i złotnictwo, zostawiając te zajęcia swoim nowym terminatorom, młodym, wysokim i kościstym Tybetańczykom, którzy jakiś czas temu pojawili się u niego nie wiadomo skąd. Siedział teraz nad hinduskimi księgami i starymi zwojami z Tybetu, kreśląc kredą na tabliczkach symbole i uzupełniając własne notatki, które utrwalał na papierze: atramentowe diagramy, wzory hinduskich cyfr, tybetańskie, chińskie lub sanskryckie znaki i litery — prywatny alfabet jego prywatnego języka, tak się przynajmniej wydawało Bahramowi. Mało użyteczne przedsięwzięcie, niedające się łatwo podziwiać, jednak z tych wszystkich papierowych stronic emanowała wyczuwalna energia, może nawet magia lub po prostu szaleństwo. Wszystkie jego idee uporządkowane były w heksagonalne wzory ideogramów i liczb. Stojący na bazarze warsztat Iwanga zaczął się jawić Bahramowi jako ciemna jaskinia maga, obracającego w palcach rąbki rzeczywistości.

Iwang wkrótce sam wszystko wyjaśnił. Na słonecznym dziedzińcu, za murami kompleksu Khalida, usiadł razem z Khalidem, Zaharem i Tazim z Szir Dar i Bahramem, który ocieniał ich i spoglądał im przez ramiona, podczas gdy Iwang wykładał matematykę ruchu, mówiąc o czymś, co sam nazywał „prędkością prędkości”.

— Wszystko jest w ruchu — zaczął — to karma. Ziemia obraca się wokół Słońca, a ono podróżuje pośród innych gwiazd, które również nie stoją w miejscu. Dla potrzeb tego badania zakładamy rzeczywistość zastygłą w bezruchu. Być może właśnie w takiej nieruchomej próżni zawieszony jest wszechświat… nie ma to jednak teraz znaczenia. Do naszych celów wystarczą nam te oto matematyczne wymiary, które oznaczymy pionową i poziomą linią, w ten sposób, lub za pomocą długości, szerokości i głębokości, jeśli życzylibyśmy sobie rzeczywistości trójwymiarowej. Dla ułatwienia, zacznijmy od dwóch wymiarów. Ruch danego przedmiotu, dajmy na to kuli armatniej, może być mierzony względem tych dwóch osi: jak wysoko, jak nisko, jak bardzo w prawo czy w lewo — to tak, jakbyśmy nanosili ruch na mapę. Poza tym na poziomym wymiarze możemy zaznaczać upływ czasu, a na pionowym pojedynczy kierunek lotu. Powstaną wtedy krzywe, odzwierciedlające przemieszczanie się przedmiotu w powietrzu. Następnie styczne nakreślone do takiego łuku, wskażą nam prędkość samej prędkości. Mierzymy zatem wszystko, co się da, i zaznaczamy kolejne wyniki. To tak, jakbyśmy w dużym domu przechadzali się po pokojach, a każdy z nich miałby inną objętość, jak szklane kolby, w zależności od ich szerokości i wysokości. W naszym przypadku zmiennymi będą odległość i czas. Badamy cząstki ruchu, rozumiecie? Cały zbiór pojedynczych ruchów.

— W ten sposób dałoby się precyzyjnie opisać lot kuli armatniej — powiedział Khalid.

— Zgadza się, do tego o wiele prościej niż innych przedmiotów, ponieważ kula armatnia pokonuje drogę w jednej płaszczyźnie, po luku, zupełnie inaczej niż na przykład szybujący orzeł lub człowiek przy swoich codziennych zajęciach, aby opisać taki ruch potrzebowalibyśmy matematyki, która… — Iwang się zamyślił i gdzieś odpłynął, po chwili otrząsnął się — o czym to ja mówiłem?

— O kulach armatnich.

— Tak! Najprawdopodobniej da się wyliczyć tor ich lotu, zgadza się.

— To znaczy, znając prędkość kuli przy wylocie z lufy…

— …moglibyśmy z dużą dokładnością przewidzieć, gdzie wyląduje.

— Powinniśmy o tym porozmawiać z Nadirem. Khalid opracował zestaw tabel do obliczania ognia armatniego, zawierający precyzyjne wykresy torów lotu pocisków, a Iwang dołożył niewielką tybetańską książkę ze szczegółowymi obliczeniami. Przedmioty te złożyli w misternie rzeźbionej, stalowo-drewnianej szkatule, inkrustowanej srebrem, turkusem i lapisem lazuli. Dołączyli do niej przepiękny napierśnik z damasceńskiej stali i wszystko to zanieśli do gmachu Kha-naka w Bucharze, aby podarować chanowi. Wzór na stalowym prostokącie pośrodku napierśnika układał się w niemal ruchomy wir szarej i białej stali, pokrytej delikatnym deseniem, będącym efektem trawienia kwasem siarkowym i innymi substancjami żrącymi. Khalid nazwał to zdobienie „Wirem Zerawszanu”, gdyż rzeczywiście przypominał on wir rzeczny, utrzymujący się w niedużej odległości od fundamentów mostu Dagbit, przy wysokim stanie wody. Było to jedno z najwspanialszych dzieł sztuki kowalstwa, jakie Bahram kiedykolwiek oglądał. Wydawało mu się, że napierśnik i zdobiona szkatułka, kryjąca w sobie matematykę Iwanga, to niezwykle imponujące dary dla Seida Abdula Aziza.

Na audiencję u chana Bahram i Khalid ubrali się w odświętne stroje. Dołączył do nich Iwang w ciemnoczerwonej szacie i w stożkowej, skrzydlatej czapce tybetańskiego mnicha — byt przecież wysoko cenionym lamą. Darczyńcy prezentują się równie wspaniale, co i dary, myślał Bahram. Kiedyś, będąc w Registanie, pod szerokim sklepieniem łukowym krytej zlotem medresy Tillja Kari, czul się o wiele skromniej. Lecz kiedy tylko weszli do pałacu, od razu poczuł się dość pospolicie, a nawet nędznie, jakby wszyscy troje byli tylko dziećmi udającymi dworzan lub po prostu zwykłymi wieśniakami.

Chan był uszczęśliwiony napierśnikiem i wysoko ocenił umiejętności artystyczne Khalida, założył nawet zbroję na szaty i wcale nie chciał jej zdejmować. Długo też podziwiał szkatułkę, podając Nadirowi papiery ze środka.

Po kilku chwilach podziękowano im, a Nadir poprowadził ich do ogrodu w Tillja Kari. Przeglądnąwszy wykresy, stwierdził, że są bardzo interesujące i że z chęcią przyjrzy im się bliżej i wszystko przedyskutuje. Tymczasem doniesiono chanowi, że po wyżłobieniu spiral wewnątrz luf armatnich jedna z nich eksplodowała przy wystrzale, a pozostałe straciły zasięg. Nadir poprosił więc Khalida, aby odwiedził rusznikarzy i porozmawiał z nimi. Khalid skinął głową, lecz Bahram dobrze wiedział, co staruszek sobie pomyślał — znów zostanie odciągnięty od tego, co tak naprawdę chciał robić. Nadir tego nie dostrzegał, choć uważnie przyglądał się twarzy Khalida, wręcz przeciwnie, ciągnął pogodnie dalej, mówiąc, że chan docenia wielką mądrość i zdolności Khalida i że wszyscy ludzie chanatu i całego Dar al-Islam będą mu wiele zawdzięczać, jeśli, na co wszystko wskazywało, jego wysiłki przyczynią się do ostatecznego rozprawienia się z Chińczykami, którzy ponoć koncentrowali się za zachodnimi granicami imperium. Khalid skłonił się posłusznie.

W drodze powrotnej, biegnącej wzdłuż rzeki, Khalid był zdenerwowany.

— Cała wyprawa na nic.

— Tego jeszcze nie wiadomo — powiedział Iwang, a Bahram mu przytaknął.

— Wszystko wiadomo. Wiadomo, że chan to… — westchnął — a Na-dir traktuje nas jak służących.

— Wszyscy jesteśmy służącymi chana — przypomniał mu Iwang. To go uciszyło.

Zbliżając się do Samarkandy, minęli ruiny starego Afrasiab.

— Żeby znów kiedyś zapanowali tu królowie sogdiańscy. Khalid pokręcił głową.

— To nie są ruiny Sogdiany tylko Marakandu, który stał tu przed Afrasiabem. Aleksander Wielki nazwał je najpiękniejszym miastem, jakie kiedykolwiek zdobył.

— I spójrz, jak wygląda dzisiaj — powiedział Bahram — dookoła tylko zakurzone fundamenty i powalone ściany.

— Samarkanda też kiedyś będzie tak wyglądać — powiedział Iwang.

— Więc nie ma najmniejszego znaczenia, czy na każde kiwnięcie palcem Nadira stawimy się, czy nie — warknął Khalid.

— No cóż, to też się kiedyś skończy — odparł Iwang.

Klejnoty na niebie

Spełnianie próśb Nadira zajmowało Khalidowi coraz więcej czasu, a wraz z jego upływem staruszek tracił spokój. Pewnego dnia zjawił się u Nadira z propozycją budowy systemu odpływowego pod Bucharą i Samarkanda, aby odprowadzić wodę ze stojących jezior, otaczających oba miasta, a zwłaszcza Bucharę. Dzięki temu można było uniknąć zanieczyszczenia wody pitnej, zmniejszyć liczbę moskitów i zachorowań oraz zabezpieczyć się przed zarazą, o której opowiadali karawaniarze, że pustoszy niektóre części Sindhu. Khalid zalecał obejmować kwarantanną wszystkich przyjezdnych, który przynosili takie wieści, i opóźniać przyjazdy karawan z terenów dotkniętych zarazą. Wszystko to miałoby się odbywać w trosce o czystość i bezpieczeństwo miasta — oczyszczające opóźnienie, podobne do duchowego oczyszczenia w trakcie ramadanu.

Nadir oczywiście odrzucił wszystkie jego pomysły. Podziemny system rur, mimo iż szeroko rozpowszechniony w Persji już od czasów inwazji Mongołów, był w tym momencie zbyt drogim przedsięwzięciem. Khalida poproszono o pomoc w zakresie zbrojeń, a nie fizyki. Poza tym Nadir stwierdził, że na fizyce mało się zna.

Khalid powrócił więc do kompleksu i wszystkich swoich ludzi zapędził do pracy nad artylerią dla chana, nadal traktując każdy aspekt rusznikarstwa w kategoriach doświadczenia, lecz niestety wyłączając ze swego podejścia jakiekolwiek próby dociekania pierwotnych przyczyn, jak je sam nazywał. Może za wyjątkiem zjawisk związanych z ruchem. Pracował z Iwangiem nad wzmocnieniem stopów i używał jego matematyki w badaniach nad torem lotu kul armatnich, wypróbował też kilka sposobów na nadanie kulom stabilnej rotacji.

Wszystko to odbywało się w atmosferze zniechęcenia i złego humoru. Tylko popołudniami, po drzemce i posiłku, lub wieczorami, po paleniu nargilli z jednej ze stojących fajek wodnych, Khalid odzyskiwał spokój i zajmował się własnymi eksperymentami z bańkami mydlanymi i pryzmatami, pompami i wagą rtęciową. Jeśli potrafisz zmierzyć ciężar powietrza, powinieneś również być w stanie zmierzyć gorąco, temperatury o wiele wyższe niż możemy określić, nie parząc się przy tym dotkliwie.

Teraz Nadir wysyłał już swoich ludzi co miesiąc po najnowsze wieści z pracowni Khalida, a od czasu do czasu wpadał również osobiście i bez uprzedzenia, czym wywoływał istny popłoch w całym kompleksie, niczym powódź w mrowisku. Khalid był zawsze grzeczny i posłuszny, lecz później gorzko się żalił Bahramowi na te comiesięczne prośby o nowinki, zwłaszcza teraz, kiedy właściwie nic nowego nie mieli.

— Myślałem, że już uciekłem przed klątwą, kiedy Fedwa przeszła menopauzę — mruknął.

Na domiar złego, te niemiłe wizyty zaczęły niszczyć jego relacje z me-dresą, gdyż zakładano, że skarbnik faworyzował Khalida, który nie mógł przecież ryzykować, opowiadając, jak było naprawdę. Zaczęły się zimne spojrzenia, unikanie na bazarze i w meczecie, a nawet kilka przypadków rażącej służalczości. To go mocno irytowało, a czasem wpadał w istną furię:

— Trochę władzy i od razu widać, jacy ludzie są okropni.

Aby uchronić go przez ponownym popadnięciem w melancholię, Bah-ram buszował po karawanserajach w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby staruszka pocieszyć. Odwiedzał głównie Hindusów, lecz przede wszystkim Ormian, a czasem też Chińczyków i wracał z książkami, kompasami i zegarami, a raz nawet z astrolabium, które wykazywało, że sześć planet poruszało się po orbitach dających się wpisać w wielokąty. Z każdą kolejna planetą wielokąt upraszczał się o jeden bok i tak Merkury krążył wewnątrz dekagonu, Wenus nonagonu, na tyle dużego, że mieścił w sobie dekagon, Ziemia wewnątrz oktagonu, obejmującego nonagon i tak dalej aż do Saturna, który krążył wewnątrz wielkiego kwadratu. Przyrząd ten zafascynował Khalida i wywołał całonocne dyskusje z Iwangiem i Zaharem o rozmieszczeniu i zachowaniu się planet wokół Słońca.

Nowe zainteresowanie astronomią szybko zajęło miejsce innych zajęć Khalida, stając się jego pasją, zwłaszcza po tym, jak Iwang pokazał kolejny ciekawy przyrząd, wykonany w warsztacie. Była to długa, srebrna tuba, pusta w środku i zamknięta z obu stron soczewkami. Kiedy się przez nią patrzyło, rzeczy zdawały się być o wiele bliżej niż w rzeczywistości, a ich szczegóły były jeszcze bardziej wyraziste.

— Jak to działa? — chciał wiedzieć Khalid, spoglądając przez tubę. Na jego twarzy malowało się dziecinne zdziwienie, podobne do tego, jakie mają kukiełki sprzedawane na bazarze, niewinne i radosne. Bahram czul się wspaniale, mogąc go znów takim widzieć.

— Na tej samej zasadzie, co pryzmaty? — zasugerował niepewnie Iwang.

Khalid potrząsnął głową.

— Nie to, że widzę przedmioty powiększone i przybliżone, lecz to, że dostrzegam o wiele więcej szczegółów. Jak to się dzieje?

— Szczegóły są tam cały czas i docierają do nas wraz ze światłem — powiedział Iwang — lecz nasze oko zdolne jest do rozpoznania jedynie części z nich. Przyznaję, że też jestem zaskoczony. Wiadomo przecież, że wzrok człowieka słabnie z wiekiem, szczególnie jeśli chodzi o widzenie z bliska, sam jestem na to przykładem. Wykonałem więc dla siebie pierwszy zestaw soczewek, których chciałem użyć jako okularów, no wiesz, dwie soczewki w drucianej oprawie, noszone na nosie. Podczas ich montażu spojrzałem przypadkowo przez obie soczewki naraz, trzymając je w jednej linii — uśmiechał się, wykonując opisywany gest — szczerze mówiąc, nie mogłem usiedzieć na miejscu i musiałem jak najprędzej zapytać was, czy widzicie to samo co ja. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Khalid znów spojrzał przez przyrząd.

Teraz więc zaczęli się wszystkiemu przyglądać. Obserwowali odlegle łańcuchy górskie, ptaki w locie, nadciągające karawany. Wkrótce zaprezentowano szkła Nadirowi, któremu ich militarne zastosowanie wydało się oczywiste. Przyjął jeden egzemplarz, zdobiony granatami, jako dar dla chana, i po niedługim czasie doszła ich wieść, że władca był zadowolony. To oczywiście w żaden sposób nie ograniczyło obecności chanatu w kompleksie, wręcz przeciwnie, przy każdej wizycie Nadir, niby mimochodem, powtarzał, że z niecierpliwością oczekuje się od Khalida kolejnych udoskonaleń, jako że Chińczycy zaczęli się burzyć i nigdy nie wiadomo, co może zdarzyć się dalej.

— To się nigdy nie skończy — powiedział Khalid, kiedy Nadir sobie poszedł — to jest jak pętla, która z każdym twoim ruchem coraz bardziej się zaciska.

— Karm go małymi porcjami swoich wynalazków — zasugerował Iwang. — Będzie miał wrażenie, że jest ich więcej.

Khalid posłuchał jego rady i dzięki temu znacznie zyskał na czasie. Teraz pracowali razem nad przeróżnymi rzeczami, które według nich mogły wspomóc oddziały chana na polu walki. Khalid oddawał się dociekaniom pierwotnych przyczyn już tylko nocami, kiedy testowali nową lunetę do obserwacji gwiazd, a później tego samego miesiąca, również Księżyca, którego powierzchnia okazała się skalista, górzysta i opustoszała, pokryta niezliczoną ilością kraterów, jakby przetrwała ostrzał artyleryjski armii jakiegoś arcycesarza. Tamtej pamiętnej nocy spojrzeli przez lunetę na Jowisza. Obserwując go, Khalid rzekł:

— Na Boga! Przecież to też jest świat. Opasany własnymi równoleżnikami — a spójrz tam! Te trzy jasne punkty jaśniejsze od gwiazd. Czy to mogą być księżyce Jowisza?

Prawdopodobnie tak było. Krążyły wokół Jowisza dość szybko, te bliżej jego powierzchni poruszały się jeszcze szybciej, niczym planety wokół Słońca. Wkrótce Khalid i Iwang zaobserwowali czwarty kulisty obiekt i rozrysowali dokładnie wszystkie cztery orbity, aby ułatwić kolejnym obserwatorom zrozumienie obrazu w lunecie. Następnie zebrali obserwacje w jeden wolumin i przekazali w darze dla chana — darze pozbawionym zastosowania wojennego, ale wiedzieli, że bardzo mu się spodoba. Odkrytym księżycom nadali bowiem imiona czterech najstarszych żon chana. Podobno powiedział wówczas:

— Klejnoty na niebie! Dla mnie!

Kto obcy, a kto swój

Oczywiście były w mieście grupy, które za nimi nie przepadały. Kiedy Bahram przechodził przez Registan, czuł na sobie pogardliwe spojrzenia ludzi, słyszał urywające się lub rozpoczynające rozmowy. Zrozumiał wówczas, że bez względu na to, jak neutralnie by się nie zachowywał, i tak będą go postrzegali jako członka koterii czy kliki. Był spokrewniony z Khalidem, który trzymał z Iwangiem i Zaharem, lecz wszyscy razem stanowili przedłużenie władzy Nadira Divanbegi. Byli jego sprzymierzeńcami, nawet jeśli zostali do tego zmuszeni i na silę wtłoczeni w taką rolę — jak miazga drzewna ściśnięta w prasie papierniczej — nawet jeśli go nienawidzili. Wielu ludzi w Samarkandzie nienawidziło Nadira nawet bardziej sam niż Kha-lid, niestety Khalid znajdował się pod jego protekcją, a więc automatycznie był wrogiem. Do najmniej mu życzliwych zaliczali się krewni uśmierconych, uwięzionych i wygnanych przeciwników chana lub wielcy przegrani dawnych pałacowych przepychanek. Chan miał również wielu innych doradców — dworzan, generałów, bliskich krewnych — każdy z nich zazdrościł drugiemu udziału w łaskach władcy i wszyscy zazdrościli Nadirowi jego ogromnych wpływów. Bahram słyszał kiedyś jakieś plotki o zawiązującym się spisku przeciwko Nadirowi, lecz nigdy nie poznał szczegółów. To, że z powodu ich przymusowego związku z Nadirem mogli mieć kłopoty w innych kręgach, uderzyło go jako wielka niesprawiedliwość, zwłaszcza, że sama z nim znajomość była wystarczającym ciężarem.

Pewnego dnia owo przeczucie ukrytej obecności wrogów w końcu się urzeczywistniło. Bahram właśnie przyszedł w odwiedziny do Iwan-ga, kiedy nagle w drzwiach warsztatu Tybetańczyka pojawiło się dwóch kadich, których Bahram nigdy wcześniej nie widział, a za nimi jeszcze dwóch żołnierzy chana i mała grupa ulemów z medresy Tillja Kari. Zażądali od Iwanga kwitów podatkowych.

— Nie jestem dhimmim — powiedział Iwang z niewzruszonym spokojem.

Dhimmiowie, czyli ludzie objęci paktem, to ci spośród niewierzących, którzy urodzili się i żyli na terenie chanatu. Byli oni prawnie zobowiązani do uiszczania specjalnego podatku. Islam byt religią sprawiedliwości, wszyscy muzułmanie byli równi w obliczu Boga i w obliczu prawa, co nie odnosiło się tylko do kobiet, niewolników i dhimmiów. Tylko dhimmiowie mogli w łatwy sposób zmienić swój status, wystarczyło, że zdecydują się przejść na prawdziwą wiarę. Dawniej wszystkich pogan obowiązywało tylko jedno prawo: „Księga albo miecz” i jedynie lud księgi, czyli żydzi, zoroastrianie, chrześcijanie i sabianie mogli pozostać przy swojej wierze, jeśli oczywiście tego chcieli. Teraz jednak najrozmaitsi poganie mogli trwać przy swoich wyznaniach, musieli tylko zarejestrować się u kadiego i uiszczać opłatę dhimma.

To wszystko było dla nich jasne i zwyczajne. Jednak odkąd na perskim tronie zasiadała szyicka dynastia Safawidów, sytuacja prawna dhimmiów pogorszyła się, zwłaszcza tam, gdzie szyiccy mułłowie tak bardzo troszczyli się o zachowanie czystości; czasami zdarzało się to też w niektórych chanatach wschodnich. Nigdy o tym głośno nie mówiono. Iwang kiedyś słusznie zauważył, że podatek ten, przynajmniej w części był ceną za niepewność ludzi sprawujących władzę.

— Zatem nie jesteś dhimmim? — zapytał ze zdziwieniem jeden z kadich.

— Nie. Pochodzę z Tybetu. Jestem mustaminem.

Mustamini byli gośćmi z zagranicy, którym udzielano okresowego pozwolenia na pobyt na ziemiach muzułmańskich.

— Masz swój aman?

— Mam. Chodziło o dokument gwarantujący bezpieczeństwo, wydawany mu-staminom i przedłużany każdego roku w gmachu Khanaka. Z tylnego pomieszczenia Iwang przyniósł pergaminowy arkusz i podał go kadim. U dołu dokumentu znajdowało się kilka lakowych pieczęci, więc kadio-wie uważnie zbadali każdą z nich.

— Ależ on jest tu już od ośmiu lat! — zauważył z wyrzutem jeden z nich. — To o wiele dłużej niż zezwala prawo.

Iwang tylko wzruszył ramionami:

— Pozwolenie prolongowano tej wiosny.

Zapadła głęboka cisza, a mężczyźni jeszcze raz sprawdzili wszystkie pieczęcie pod dokumentem.

— Mustamin nie może posiadać nieruchomości — rzeki następny.

— Czy jesteś właścicielem tego warsztatu? — zapytał najwyższy kadi, nie kryjąc już zaskoczenia.

— Nie — odpowiedział Iwang — oczywiście, że nie. Tylko dzierżawię.

— Za comiesięczną opłatą?

— Odkąd przedłużono mi aman, wydzierżawiłem na cały rok z góry.

— Skąd pochodzisz?

— Z Tybetu.

— Masz tam swój dom?

— Tak, w Iwang.

— Posiadasz rodzinę?

— Braci i siostry. Żadnych żon ani dzieci.

— Kto zatem mieszka w twoim domu?

— Siostra.

— Kiedy zamierzasz wrócić? Krótkie milczenie.

— Nie wiem.

— To znaczy, nie planujesz powrotu do Tybetu?

— Nie. Planuję wrócić, ale interes ostatnio toczy się świetnie. Siostra przysyła surowe srebro, a ja wytwarzam z niego różne przedmioty i sprzedaję. Jesteśmy przecież w Samarkandzie.

— Tutaj interes zawsze będzie dobrze szedł! Po cóż miałbyś kiedykolwiek wyjeżdżać? Powinieneś być dhimmim, mieszkasz tutaj na stale, jesteś niewierzącym poddanym chana.

Iwang wzruszył ramionami i wskazał dłonią na dokument. Miał go tylko dzięki zmianom wprowadzonym do chanatu przez Nadira, które, jak wydawało się Bahramowi, wypływały z samego serca islamu. Zarówno dhimmiowie jak i musamini byli chronieni przez prawo, każdy z nich na swój sposób.

— On przecież nawet nie należy do ludu księgi — rzekł z oburzeniem jeden z kadich.

— W Tybecie mamy wiele ksiąg — powiedział spokojnie Iwang, jakby nie zrozumiał jego słów.

Kadiowie poczuli się obrażeni.

— Jakiego jesteś wyznania?

— Jestem buddystą.

— Nie wierzysz zatem w Allaha i nie modlisz się do Allaha? Iwang nie odpowiedział.

— Buddyści są politeistami — powiedział jeden z nich — jak poganie, których Mahomet nawracał w Arabii.

Bahram wystąpił naprzeciw nich.

— Religia nie jest przymusem — zaczął recytować z emfazą. — Dla ciebie twoja religia, a dla mnie moja. Tego właśnie uczy nas Koran!

Goście obrzucili go chłodnym spojrzeniem.

— Ty też nie jesteś muzułmaninem?

— Oczywiście, że jestem! Wiedziałbyś o tym, gdybyś chodził do meczetu Szir Dar! Nigdy cię tam nie widziałem! Gdzie się modlisz w piątki?

— W Tillja Kari — odpowiedział już wyraźnie rozzłoszczony kadi. To dość ciekawa informacja, jako że medresa w Tillja Kari była centrum szyickiej grupy uczonych, sprzeciwiającej się Nadirowi.

— „Al-kufou millatun wahida” — powiedział któryś z nich. Był to kontrcytat, jak je nazywali teologowie, „Niewiara jest jedną religią”.

— Tylko digarazowie mogą formułować zarzuty wobec prawa — odciął się ostro Bahram. Digaraz to ten, który zabiera głos, nie mając złych zamiarów i nie chowając urazy, bezstronny muzułmanin. — Ty się do nich z pewnością nie zaliczasz!

— Ani ty, młodzieńcze.

— No zbliż się tylko! Kto cię przysłał? Kto dał ci moc podważania prawa amanu? Precz stąd, ale już! Nie macie pojęcia, ile ten człowiek robi dla Samarkandy! W ten sposób napadacie na samego Seida Abdu-la, napadacie na islam! Wynoście się stąd!

Kadiowie stali nieruchomo, lecz ich spojrzenia wyrażały coraz większy dystans.

— Porozmawiamy następnej wiosny — powiedział ich przywódca, spoglądając na aman Iwanga. I jednym skinieniem ręki, dokładnie tym samym gestem, co chan, wyprowadził swoich ludzi na zewnątrz i dalej poprzez wąskie aleje bazaru.

Jeszcze przez dłuższą chwilę przyjaciele stali w pustym warsztacie, nie odzywając się, ogarnięci dziwnym poczuciem skrępowania. W końcu Iwang westchnął:

— Czyż Mahomet nie ustanowił praw regulujących sposób traktowania ludzi w Dar al-Islam?

— To Bóg je ustanowił, Mahomet tylko je przekazał.

— Wszyscy wolni ludzie równi wobec prawa. Kobiety, dzieci, niewolnicy i niewierzący są jednak mniej uprzywilejowani.

— Wszystkie istoty są równe i prawo gwarantuje im konkretne przywileje.

— Lecz nie aż tyle, ile wolnym muzułmanom.

— Nie są na tyle silni, by udźwignąć więcej praw. Wolni muzułmanie, stojący na straży prawa Bożego, mają ich pod swoją opieką.

Iwang wydął usta i po chwili rzeki:

— Bóg jest siłą poruszającą się we wszystkim, kształtem przedmiotów w ruchu.

— Bóg jest przepełniającą wszystko miłością — zgodził się Bahram. — Tak mówią sufiowie.

Iwang skinął głową.

— Bóg jest matematykiem. Wielkim i niezwykle subtelnym matematykiem. Nasze ciała mają się do naszych prymitywnych pieców i destylatorów tak jak boska matematyka do naszej.

— Więc jednak uważasz, że Bóg istnieje? Wydawało mi się, że Budda zaprzeczył istnieniu jakiegokolwiek Boga.

— Nie wiem. Myślę, że wielu buddystów nie zgodziłoby się z tym. Ponoć jesteśmy źródłami tryskającymi z próżni. Sam nie wiem. Skąd zatem wzięła się matematyka, jeżeli wszystko, co widzimy, zatopione jest w próżni? Wydaje mi się, że to wszystko może być wynikiem jakichś wyższych przemyśleń.

Bahram był zaskoczony, słysząc takie słowa od Iwanga. Nie był również do końca pewny ich szczerości, biorąc pod uwagę niedawne wydarzenia z kadimi z Tillja Kari. To, co mówił, miało jednak głęboki sens, zwłaszcza że było całkowicie niemożliwe, aby tak cudowna i skomplikowana rzecz jak świat mogła istnieć bez jakiegoś wszechwładnego i kochającego Boga, Stwórcy.

— Powinieneś pójść kiedyś ze mną do wspólnoty sufickiej i posłuchać słów mojego nauczyciela — powiedział w końcu Bahram, uśmiechając się na samą myśl o obecności olbrzymiego Tybetańczyka w ich grupie; choć prawdopodobnie jego nauczycielowi spodobałoby się to.

Bahram wrócił do kompleksu, mijając zachodni karawanseraj, gdzie hinduscy handlarze rozbili pachnący kadzidłami i herbatą z mlekiem obóz. Bahram załatwił u nich resztę swoich sprawunków, kupując pachnidła i worki z kalcynowanymi minerałami dla Khalida. I wtedy dostrzegł Dola, swojego znajomego z Ladakh. Podszedł do niego, zasiadł z nim i wspólnie popijali herbatę, a później rakszi, przyglądając się rozłożonym na straganach przyprawom i figurkom z brązu. Bahram wskazał dłonią na misternie rzeźbione statuetki.

— To są twoi bogowie?

Zaskoczony Doi spojrzał na niego radosnym wzrokiem:

— Owszem, niektóre z nich przedstawiają bóstwa. To jest Siwa, to Kali niszczycielka, a to Ganesa.

— Bóg słoń?

— W ten sposób go wizualizujemy. Jest wiele różnych form.

— Ale żeby słoń?

— Widziałeś kiedykolwiek słonia? — Nie.

— To bardzo imponujące zwierzęta.

— Wiem, że są duże.

— To coś więcej niż tylko ich rozmiar. Bahram upił tyk herbaty.

— Sądzę, że Iwang mógłby nawrócić się na islam.

— Ma problemy z amanem? — Doi roześmiał się, widząc wyraz twarzy Bahrama, po czym podsunął mu czarkę z rakszi.

Bahram wypił dla towarzystwa i nadal drążył poruszony przez siebie temat.

— Uważasz, że można zmienić swoją religię?

— Wielu ludziom się to udało.

— A ty byś potrafił? Umiałbyś powiedzieć, że jest tylko jeden Bóg? — zapytał, wskazując na figurki.

Doi uśmiechnął się.

— Wszystkie te rzeźby obrazują różne aspekty Brahmana. Za tym wszystkim stoi wielki Bóg Brahman, w nim wszystko jest jednią.

— Zatem Iwang też mógłby tak uważać. A może on już od dawna wierzy w jednego Boga, w Boga wszystkich Bogów?

— Bardzo możliwe. Bóg na różne sposoby objawia się ludziom. Bahram westchnął.

Trujące powietrze

Bahram przeszedł przez bramę kompleksu i od razu skierował się do Khalida, aby opowiedzieć mu o incydencie, który wydarzył się u Iwanga. Nagle z hukiem otworzyły się drzwi pracowni chemicznej, z której wypadli mężczyźni, a za nimi krzyczący Khalid w gęstej chmurze żółtego dymu. Bahram zawrócił w stronę domu, z zamiarem ratowania Esmerine i dzieci, oni jednak, właśnie w tej chwili, przecinali biegiem dziedziniec. Puścił się pędem za nimi i razem wybiegli przez główną bramę. Wszyscy wrzeszczeli przerażeni, a kiedy żółta chmura opadła na nich, padli na ziemię i pierzchali na czworakach jak szczury, kaszląc, łzawiąc, dusząc się i plując. Stoczyli się ze zbocza, oczy i krtanie płonęły żywym ogniem, a płuca rozsadzał żrący odór trującej, żółtej chmury. Większość ludzi poszła za przykładem Khalida i zanurzała głowy w rzece.

Kiedy chmura rozproszyła się i Khalid nieco ochłonął, brzmiały już tylko jego przekleństwa.

— Co to było? — krzyknął Bahram, kaszląc.

— Eksplodował tygiel z kwasem, przeprowadzaliśmy doświadczenie.

— Jakie doświadczenie?

Khalid nie odpowiedział. Pieczenie błon śluzowych powoli ustępowało. Zmoknięta i niewesoła załoga ruszyła z powrotem do kompleksu. Khalid wyznaczył ludzi do posprzątania pracowni, po czym Bahram poszedł razem z nim do jego gabinetu, gdzie staruszek przebrał się, umył i sporządził notatki w wielkiej księdze, prawdopodobnie odnośnie, nieudanej próby.

Ponieśli porażkę, ale nie całkowitą. Tak się przynajmniej wydawało Bahramowi, kiedy z mamrotania Khalida zaczął wyławiać konkretne informacje.

— Co chciałeś zrobić?

Khalid nie odpowiedział wprost i zamiast tego rzekł:

— Jestem niemal pewny, że istnieją różne rodzaje powietrza. Być może są to różne jego składniki, jak w przypadku metali, lecz niewidoczne dla oka. Czasami wyczuwamy różnicę powonieniem. Niektóre z nich mogą być zabójcze, jak na przykład na dnie głębokich studni. Nie chodzi w tych przypadkach o brak powietrza, lecz o obecność trującego powietrza lub jakiejś jego części, z pewnością tej najcięższej. Podczas destylacji i procesów spalania można tłumić i zwiększać ogień… Pomyślałem sobie, że poprzez połączenie chlorku amonowego z saletrą i siarką otrzymam nowy rodzaj powietrza. No i otrzymałem, lecz niestety nieco więcej niż się spodziewałem. To było jak eksplozja i to do tego trująca, o czym sami się przekonaliśmy — mówił, pokasłując. — To niczym receptura wan-jen-ti sporządzona przez chińskich alchemików. Iwang przetłumaczył to jako „pogromca miriadów”. Sądzę, że mógłbym pokazać Nadirowi tę reakcję i zaproponować ją jako broń. Podejrzewam, że dałoby się tym zabić całą armię. Przemyśleli jego słowa w milczeniu.

— No cóż — powiedział Bahram — dzięki temu z pewnością umocniłoby to jego pozycję w oczach chana.

Następnie Bahram opowiedział mu, co wydarzyło się u Iwanga.

— A więc uważasz, że Nadir ma kłopoty na dworze? — Tak.

— I myślisz, że Iwang przejdzie na islam?

— Coś na ten temat wspominał. Khalid roześmiał się, po czym kaszlnął boleśnie.

— To byłoby bardzo dziwne.

— Nie należy śmiać się z ludzi.

— Coś mi mówi, że Iwang nie miałby nic przeciwko.

— A wiedziałeś, że Iwang to nazwa jego rodzinnego miasta?

— Nie, a to prawda?

— Tak. Przynajmniej tak powiedział. Khalid wzruszył ramionami.

— To znaczy tylko tyle, że nie znamy jego prawdziwego imienia — znów wzruszył ramionami. — Nikt z nas nie zna swojego prawdziwego imienia.

Miłość wielka jak świat

Jesienne żniwa rozpoczęły się i skończyły. Karawanseraje pustoszały na zimę, kiedy to śnieg zamykał przełęcze na wschodzie. Przez kolejne dni Iwang urozmaicał Bahramowi czas swoją obecnością w sufickim ribacie, gdzie zasiadał z tyłu i uważnie przysłuchiwał się wszystkiemu, co mówił stary mistrz Ali. Sam zabierał głos bardzo rzadko i tylko po to, aby zapytać o najprostsze rzeczy, najczęściej o znaczenie jakichś słów. Terminologia suficka przejęła wiele słów z arabskiego i perskiego i choć Iwang płynnie posługiwał się sogdiańsko-tureckim, to jednak język religijny był dlań całkowicie niezrozumiały. W końcu mistrz Ali dał Iwangowi leksykon sufickich terminów technicznych, istilahat, autorstwa Asnariego, zatytułowany Sto pól i miejsc odpoczynku, opatrzony wstępem, który kończył się następującym zdaniem: „Żaden termin nie opisze adekwatnie prawdziwej esencji duchowych stanów sufich, niemniej jednak terminy te są całkowicie zrozumiałe dla tych, którzy stanów tych doświadczyli”.

Bahram czuł, że właśnie to stanowiło największy problem Iwanga — że nie doświadczył opisywanych stanów.

— Całkiem możliwe — zgodził się z nim Iwang. — No więc w jaki sposób miałbym je osiągnąć?

— Poprzez miłość — odpowiadał Bahram. — Musisz obdarzać wszystko miłością, a ludzi przede wszystkim. Zobaczysz, że to miłość wprawia wszystko w ruch.

Iwang wydął wargi.

— W parze z miłością idzie nienawiść. To dwie strony nadmiaru uczucia. Bardziej współczucie niż miłość, ono wydaje mi się lepszym rozwiązaniem. Współczucie nie ma drugiego, złego oblicza.

— A obojętność? — zasugerował Bahram.

Iwang kiwał głową, przemyśliwując jego słowa. Bahram zastanawiał się, czy Tybetańczykowi uda się wypracować właściwy pogląd. Jego własna miłość była niczym silny strumień źródła artezyjskiego bijącego w górach. Było to uczucie, jakim darzył żonę, dzieci i Allaha, który pozwolił mu prowadzić żywot pośród tak pięknych dusz — nie chodziło jedynie o ich trojga, lecz również o Khalida, Fedwę i wszystkich ich krewnych, o wspólnoty kompleksu, meczetu, ribatu, Szir Dar, Samarkandy i całego świata, w chwilach kiedy tak mocno go odczuwał. Iwang nie miał niestety łatwego startu. Był samotny i, o ile Bahram się orientował, bezdzietny, a na dodatek niewierny, więc w jaki sposób miał zacząć odczuwać bardziej uniwersalną i wszechprzenikającą miłość, skoro nawet ta najbardziej konkretna była dla niego niedostępna?

— Serce, które jest władcą intelektu, nie jest tym, które bije w naszych piersiach — zwykł mawiać Ali. Wystarczy, że spróbuje otworzyć swoje serce na Boga, a miłość sama na niego spłynie. Iwang potrafił się szybko wprowadzać w stan głębokiej relaksacji i kontemplować świat w trakcie długich chwil milczenia, kiedy po nocach spędzonych w pracowni, zasiadał na zewnątrz twarzą w stronę wschodzącego słońca. Ze dwa razy Bahram towarzyszył mu w takiej scenerii. Raz, zainspirowany bezwietrznym, złocistym niebem, zacytował Rumiego.

Jakaż cisza w izbie mego serca. Serce jak domowy ogień Sercem świat objąłem.

Iwang odezwał się dopiero po tym, jak słońce padło na wschodnie grzbiety i skąpało doliny w żółtawym świetle:

— Ciekawe, czy świat jest tak wielki, jak twierdził Brahmagupta.

— To ten, który twierdzi, że Ziemia jest okrągła?

— Zgadza się, a widać to na przykład na stepach, kiedy wzdłuż horyzontu ciągną się długie karawany. Znajdujemy się na powierzchni ogromnej kuli.

— Serca samego Boga.

Iwang nie odpowiedział. Pokiwał tylko głową, co znaczyło, że był innego zdania, ale nie chciał oponować. Bahram odpuścił i zapytał o szacunkowe rozmiary Ziemi, jakie podawali Hindusi, co znacznie bardziej interesowało Iwanga.

— Brahmagupta zaobserwował, że słońce docierało na dno pewnej studni w Dekanie tylko jeden dzień w roku. Następnego roku, w ten sam dzień, ulokował się tysiąc yoganda na północ od studni i zmierzył kąty padania cienia, po czym używając geometrii sferycznej, obliczył, jaki procent koła stanowi ten tysiącyoganandowy łuk. Bardzo proste, a jakież ciekawe.

Bahram pokiwał głową. Tybetańczyk z pewnością miał rację, lecz prawda jest taka, że człowiek zawsze będzie mógł oglądać tylko maty wycinek tej powierzchni. W tej chwili Iwang potrzebował iluminacji, potrzebował miłości. Bahram zaprosił go więc do siebie, aby wspólnie z jego rodziną zjedli posiłek, aby mógł przyjrzeć się Esmerine, jak podaje do stołu i jak uczy dzieci dobrych manier. Dzieci były przyjemnością samą w sobie — ich lśniące oczy, takie duże, kiedy przerywały zabawy, aby ze zniecierpliwieniem wysłuchać napomnień Esmerine. Nawet ich niekończące się gonitwy po całym kompleksie sprawiały wszystkim radość. Widząc to, Iwang kiwał głową.

— Jesteś szczęśliwym człowiekiem — zwrócił się do Bahrama.

— Wszyscy jesteśmy szczęśliwymi ludźmi — odparł Bahram i Iwang przyznał mu rację.

Bogini i prawo

Równolegle ze studiami religijnymi Iwang przeprowadzał z Khalidem dalsze badania. Większość wysiłku wkładali w projekty dla Nadira i chana. Jak dotąd opracowali dla armii długodystansowy system sygnalizacji, w którym wykorzystali zestawy zwierciadeł i niewielkich teleskopów. Ponadto odlewali coraz większe i coraz cięższe armaty i konstruowali do nich gigantyczne wozy, przeciągane przez zaprzęgi koni lub wielbłądów, z jednego pola bitwy na drugie.

— Jeśli mamy je gdzieś przewieźć, będziemy potrzebować solidnych dróg — słusznie zauważył Iwang, zwłaszcza, że nawet sam jedwabny szlak nie był w większości niczym innym jak ścieżką dla wielbłądów.

Ich ostatnie, prywatne badania nad pierwotnymi przyczynami skupiły się wokół niewielkiego teleskopu, który powiększał niewidoczne gołym okiem szczegóły. Skonstruowali go astronomowie z medresy Ulug-Be-ga. Ostrość na tym przyrządzie ustawiało się przy bardzo małej odległości od oglądanego przedmiotu. Najlepsze były preparaty przepuszczające światło, ujęte pomiędzy szklane płytki i podświetlone promieniami słonecznymi, odbijającymi się w małym zwierciadle, zamontowanym u dołu przyrządu. Odsłoniły się przed nimi całkiem nowe światy, ukryte dotąd tuż pod ich palcami.

Trzech mężczyzn godzinami obserwowało przez nowy teleskop próbkę wody ze stawu, którą, jak się okazało, zamieszkiwało całe mnóstwo pływających w kółko stworzeń o przedziwnej, segmentowej budowie. Przyglądali się cienkim, przepuszczającym światło płytkom z kamienia, drewna i kości. Oglądali też własną krew i znaleźli w niej mnóstwo ciemnych plamek, niepokojąco podobnych do istot w kropli wody ze stawu.

— Świat staje się coraz mniejszy — zachwycał się Khalid. — Jeśli od tych małych stworzeń w naszej krwi udałoby się pobrać krew i umieścić ją pod jeszcze silniejszym okularem niż ten, wtedy, jestem pewny, że ich krew, tak jaki i nasza, zawierałaby podobne miniaturowe stworzenia, których krew również można by zbadać, aż doszłoby się do… — umilkł, a trwoga nadała jego twarzy oniemiały wyraz. Bahram jeszcze nigdy nie widział go tak szczęśliwym.

— Zapewne istnieje coś takiego, jak minimalna wielkość materii — stwierdził rzeczowo Iwang. — Tak przynajmniej zakładali starożytni Grecy, mówiąc o cząstkach ostatecznych, z których zbudowane jest wszystko dookoła. Sądzę, że są one tak małe, że chyba nigdy nie uda się nam ich dostrzec.

Khalid zmarszczył brwi.

— To dopiero początek, na pewno kiedyś powstaną o wiele silniejsze teleskopy, a wtedy, kto wie, jaki obraz się wyłoni. Może w końcu pomoże nam to zrozumieć strukturę metali i doprowadzi do udanej transmutacji.

— Może — przytaknął Iwang, wpatrując się w oko teleskopu i nucąc coś pod nosem. — Za to teraz wiemy już na pewno, że granit zbudowany jest z kryształów.

Khalid skinął głową, sporządził notatkę w księdze, po czym nachylił się nad okularem i naszkicował na czystej stronie oglądane kształty.

— Z tych najmniejszych i tych największych — powiedział do siebie.

— Ten okular jest wspaniałym darem od Boga — odezwał się Bah-ram — przypominającym nam, że wszystko dokoła to jeden świat, jedna substancja, ujęta w różne struktury, lecz nadal ta sama, w dużej i w małej formie.

Khalid pokiwał głową.

— Idąc dalej tym tropem, można pomyśleć, że gwiazdy również ma ją na nas wpływ. Może gwiazdy to też zwierzęta, tak jak te stworzenia w wodzie. Gdybyśmy tylko mogli lepiej się im przyjrzeć.

Iwang pokręcił głową:

— Wszystko jednością, zgoda. Z każdym dniem wydaje mi się to coraz bardziej oczywiste, lecz na pewno nie należy sprowadzać wszystkiego do zwierząt. Podejrzewam, że gwiazdy to coś w rodzaju skal, a nie unikalnych stworzeń.

— Gwiazdy to ogień.

— Skala, ogień, ale nie zwierzę.

— Nadal jednak pozostawałyby jednością — nie odpuszczał Bahram. Obaj mężczyźni skinęli głowami, Khalid z emfazą, a Iwang niechętnie i z głębokim pomrukiem.

Następnego dnia Bahram zauważył, że Iwang stale coś mruczał pod nosem. Przychodził jak co dzień do kompleksu i towarzyszył Kha-lidowi w doświadczeniach, z Bahramem chodził do ribatu, gdzie wysłuchiwał wykładów Alego, a kiedy tylko Bahram wpadał do jego pracowni, ten bawił się swoimi liczbami bądź przerzucał tam i z powrotem paciorki chińskiego abakusa, w ciągłym roztargnieniu i nieustannie coś mamrocząc.

Bahram nie uważał, aby Iwang musiał się nawracać, nawet jeśli oznaczałoby to jego wyjazd z powrotem do Tybetu i powrót dopiero za jakiś czas. Coraz wyraźniej widział, że Iwang nie zostanie muzułmaninem i że nawracanie go na islam nie byłoby dobrym rozwiązaniem.

Mijały kolejne tygodnie i rzeczywiście Iwang, zamiast się przybliżać, coraz bardziej odpływał, stawał się coraz bardziej obcy i tracił wiarę, zajęty przeprowadzaniem swoich małych doświadczeń, jakby składał ofiary światłu, magnetyzmowi, próżni i grawitacji. Prawdziwy alchemik, lecz z punktu widzenia wschodniej tradycji jeszcze większy samotnik niż jakikolwiek sufi. Nie powracał do buddyzmu, lecz przekraczał go i sięgał głębiej, aż do starszej religii Tybetu, bon.

Tamtej zimy siedział z Bahramem przy rozpalonym piecu w swojej pracowni, wyciągał przed siebie dłonie, aby ogrzać zziębnięte palce, wystające z dziurawych rękawiczek, palii haszysz z długiej, drewnianej fajki, którą od czasu do czasu podawał Bahramowi, a później już tylko siedzieli, wpatrzeni w płomienną poświatę, tańczącą nad rozżarzonymi węglami. Pewnej nocy, w środku burzy śnieżnej Iwang wyszedł po drwa. Kiedy Bahram został sam, nagle kątem oka zauważył ruch, odwrócił się i ujrzał chińską staruszkę, siedzącą tuż przy palenisku, ubraną w czerwoną suknię, z włosami splecionymi na szczycie głowy w kunsztowny węzeł. Bahram otrząsnął się. Kobieta odwróciła wzrok i spojrzała na niego. Jej czarne oczy były pełne gwiazd. Chwilę później spadł ze stoika, a kiedy z powrotem stanął na nogach, kobiety już nie było. Kiedy wrócił Iwang, Bahram opisał mu dokładnie kobietę i całe zajście, a on wzruszył ramionami i rzekł przebiegłym tonem:

— W tej dzielnicy jest wiele starszych kobiet. Mieszkają tu biedni ludzie i stare wdowy, zmuszone spać na podłodze w opuszczonych warsztatach swoich nieżyjących mężów, zdane na łaskę nowych właścicieli, starające się za wszelką cenę uniknąć głodu.

— Ale ta czerwona suknia, ta twarz, te oczy!

— Z twojego opisu wynika, że mogła to być bogini ogniska domowego. Czasem, jeśli ma się szczęście, ukazuje się tuż przy palenisku.

— Od dzisiaj już więcej nie palę tego twojego haszyszu! Iwang roześmiał się:

— Żeby to tylko o to chodziło!

Innej mroźnej nocy, kilka tygodni później, Iwang zastukał do bram kompleksu i wszedł do środka wielce podekscytowany — pijany, można by pomyśleć o kimś innym, kto zachowywałby podobnie jak on.

— Mam! — krzyknął do Khalida, łapiąc go za rękę i ciągnąc do gabinetu. — Mam! W końcu do tego doszedłem, spójrz!

— Co? Kamień filozoficzny?

— Nic z tych rzeczy! Chodzi o jedno prawo, prawo ponad wszystkimi prawami. To równanie. Spójrzcie!

Wyjął tablicę i zaczął energicznie kreślić na niej kredą alchemiczne symbole, których wspólnie z Khalidem zdecydowali się używać na oznaczenie wielkości, zmieniających się w zależności od sytuacji.

— Jedne wyżej, inne niżej, tak jak zawsze powtarzał Bahram, wszystko się nawzajem przyciąga z taką oto siłą. Należy pomnożyć masy przyciągających się ciał, podzielić przez kwadrat odległości między nimi i całość pomnożyć przez prędkość, z którą jakikolwiek przedmiot przyciągany jest przez Ziemię, i otrzymujemy siłę przyciągania. Proszę, spróbujmy z orbitami planet, wszystko się zgadza. Planety poruszają się wokół słońca po elipsach, ponieważ są nie tylko przyciągane przez słońce, lecz także przyciągają się między sobą. Słońce jest więc jednym źródłem przyciągania w elipsie, a suma pozostałych przyciągań tworzy drugie źródło — mówiąc to, szkicował zamaszyście na tablicy, tak poruszony, jak nigdy wcześniej. — To wyjaśnia wszystkie rozbieżności w obserwacjach nieba, prowadzonych w obserwatorium Ulug Bega. Nie tylko sprawdza się w przypadku planet i gwiazd trwających w swoich konstelacjach, lecz również w przypadku lotu kuli armatniej ponad ziemią i ruchu tych miniaturowych stworzeń w wodzie ze stawu i w naszej krwi. Khalid kiwał głową.

— To jest siła grawitacji w ujęciu matematycznym. — Tak.

— Przyciąganie jest odwrotnie proporcjonalne do kwadratu odległości między ciałami.

— I oddziałuje na wszystko?

— Tak sądzę.

— Na światło też?

— Tego nie wiem. Światło samo w sobie musi mieć bardzo małą masę, jeżeli w ogóle jakąś posiada. Lecz jeżeli rzeczywiście posiada jakąkolwiek masę, wtedy jest przyciągane przez wszystkie inne masy. Masa przyciąga masę.

— Ależ to jest… — powiedział Khalid — to znów jest przykład oddziaływania na odległość.

— Zgadza się — odpowiedział z uśmiechem Iwang. — Może to jest właśnie ten twój wszechobecny duch, działający za pośrednictwem czynników, których nie znamy, takich jak grawitacja, magnetyzm czy pioruny.

— Rodzaj niewidzialnego ognia.

— Lub czegoś, co w porównaniu do ognia jest jak najmniejsze ze zwierząt w porównaniu do nas. Jakaś subtelna moc, przed którą nie sposób uciec, którą posiada każde ciało i w której wszyscy żyjemy.

— Żywy duch, mieszkający w każdej rzeczy.

— To tak jak miłość — wtrącił Bahram.

— Tak jak miłość — wyjątkowo zgodził się Iwang. — Pod tym względem, że zarówno bez jednego jak i bez drugiego Ziemia byłaby martwą planetą. Nic by się nie przyciągało, nie odpychało, nie krążyło, nie zmieniało kształtu, nie mogłoby żyć. Wszystko leżałoby na jednym miejscu martwe i zimne.

Po chwili uśmiechnął się, a potem już śmiał się swobodnie. Jego gładkie i błyszczące tybetańskie policzki pokryły się głębokimi zmarszczkami, a długie, końskie zęby błysnęły bielą.

— I o to właśnie chodziło! Tak właśnie musi być, rozumiecie? Wszystko jest w ruchu. Wszystko dokoła nas żyje. Siła przyciągania jest odwrotnie proporcjonalna do odległości między przyciągającymi się przedmiotami.

Khalid odpowiedział z nostalgią:

— Ciekawe, czy pomogłoby to nam przy transmutacji?

Lecz dwaj pozostali szybko ucięli ten wątek, śmiejąc się ze staruszka i wołając:

— Ołów w złoto! Ołów w złoto!

— Wszystko dokoła to najszczersze złoto — powiedział Bahram, po czym oczy Iwanga nagle rozbłysły. Wyglądało to tak, jakby natchnęła go sama bogini paleniska. Pociągnął ku sobie Bahrama i objął go po bratersku, znów nucąc coś pod nosem.

— Bahramie, jesteś taki dobry. Jesteś bardzo dobrym człowiekiem. Jeśli uwierzę w twoją miłość, pozwolisz mi tu zostać? A czy obraziłbyś się gdybym wierzył w miłość, jedność wszechrzeczy i w grawitację?

Teorie bez zastosowania sprawiają kłopoty

Przez kolejne dni Bahram i inni ludzie z kompleksu pracowali więcej niż zwykle. Khalid i Iwang nadal rozprawiali nad konsekwencjami obliczeń Tybetańczyka i przeprowadzali najrozmaitsze doświadczenia sprawdzające je lub badające związane z nimi zjawiska. Niewiele jednak pomagało to Bahramowi przy pracy w kuźni, gdyż zastosowanie ezoterycznych i czysto matematycznych postulatów stawianych przez obu badaczy było niezwykle trudne lub wręcz niemożliwe w jego codziennej pracy, skupiającej się wokół uzyskania twardszej stali i budowania potężniejszych armat. Według chana, większe oznaczało lepsze, poza tym doszły go słuchy o nowych armatach chińskiego cesarza, przy których nawet stare, gigantyczne działa, porzucone w Bizancjum po przejściu plag w siódmym wieku, wydawały się jedynie karłami. Bahram próbował odtworzyć tamte legendarne działa, lecz miał ogromne problemy z ich odlewaniem, transportem i strzelaniem z nich tak, aby nie pękały. Khalid i Iwang mieli co prawda swoje sugestie, lecz nie zdawały one egzaminu, więc Bahramowi znów pozostała tylko metoda prób i błędów, stosowana od wieków przez metalurgów na całym świecie. Po każdej kolejnej próbie dochodził do tego samego wniosku: gdyby udało mu się opracować właściwy wsad i rozgrzać płynny metal do odpowiednio wysokiej temperatury, wtedy na pewno uzyskałby twardszą stal. Wszystko więc sprowadzało się do zwiększenia siły nurtu rzeki, napędzającej miechy pod piecem odlewniczym, aby uzyskać temperatury, w których roztopiony metal nabierałby jaskrawo białej barwy, tak lśniącej, że aż bolałyby oczy. Khalid i Iwang przyglądali się procesowi o zmroku i do samego rana dyskutowali nad pochodzeniem tak jasnego światła, które biło z metalu rozgrzanego do wysokiej temperatury. Wszystko szło zgodnie z planem, lecz bez względu na to, jak dużo powietrza wpompowali w rozżarzone węgle, sprawiając, że metal lśnił bielą jak słońce i stawał się płynny jak woda albo nawet jeszcze rzadszy, to jednak odlewane z niego działa były nadal tak samo podatne na pęknięcia jak poprzednie. Nadir ciągle składał niezapowiedziane wizyty, a za każdym razem, kiedy przychodził, znał wyniki ich pracy zanim jeszcze zdążyli o nich opowiedzieć. Najwyraźniej miał swoich szpiegów w kompleksie i nie interesowało go, czy Bahram o tym wiedział, a może nawet chciał mu to pokazać. Tak więc pojawiał się, niezadowolony, a jego spojrzenie mówiło: Więcej! Szybciej! I nawet jeśli słowami zapewniał ich, że wierzy, iż robią wszystko, co w ich mocy i że chan jest bardzo zadowolony z tabel ognia armatniego. Często powtarzał:

— Chan jest pod wrażeniem potęgi matematyki, która potrafi powstrzymać chińskich najeźdźców.

Bahram kiwał wtedy głową, dając do zrozumienia, że dotarło do niego prawdziwe przesłanie tych słów, nawet jeśli Khalid uporczywie je od siebie odganiał. Bahram powstrzymywał się wówczas od prośby o prolongatę amanu dla Iwanga, wiedząc, że na dobrą wolę Nadira lepiej będzie jeszcze poczekać. Tymczasem jedyne, co mógł zrobić, to wrócić do swojego warsztatu i zająć się kolejnymi próbami.

Nowy metal, nowa dynastia, nowa religia

Ze względów czysto praktycznych Bahram zaczął się interesować matowoszarym metalem, który na zewnątrz wyglądał jak ołów, a w swoim wnętrzu przypominał cynę. Oczywiście w rtęci też znajdowało się choćby sporo siarki — jeśli można było ufać dostępnym im opisom metali. Z początku metal ten niczym się nie wyróżniał, lecz po kilku doświadczeniach okazało się, że jest mniej kruchy od żelaza i bardziej plastyczny od złota, jednym słowem, zupełnie inny niż metale opisywane przez AI-Raziego i Ibn-Sina, co, jeśli się dłużej nad tym zastanowić, było dość dziwne. Nowy metal! Zmieszany z żelazem, tworzył rodzaj stali, która najwyraźniej nadawała się na materiał do wytopu dział armatnich.

— Jak to możliwe, że istnieje nowy metal? — zapytał Bahram Khalida i Iwanga. — I jak powinniśmy go nazwać? Nie mogę go ciągle nazywać „tą szarą substancją”.

— Wcale nie jest nowy — odpowiedział Iwang. — Istniał od zawsze, gdzieś pośród całej reszty. Teraz potrafimy uzyskać znacznie wyższe temperatury niż kiedykolwiek wcześniej i tylko dzięki temu nam się ukazał.

Khalid nazwał nowy metal złototowiem — tak dla żartu, lecz nazwa przyjęła się z braku innej i od teraz, za każdym razem, kiedy przetapiali niektóre niebieskawe rudy miedzi, odzyskiwali przy okazji nowy metal, którego zaczęli używać w rusznikarstwie.

Mijały kolejne dni gorączkowej pracy, a pogłoski o wojnie na wschodzie docierały coraz częściej. Podobno barbarzyńcy znów się przedostali przez mur chiński, obalili zepsutą dynastię Ming i w całym kraju wywołali krwawe zamieszki, które zaczęły się przedostawać poza granice. Tym razem nie byli to Mongołowie, lecz barbarzyńskie plemiona z Mandżurii, położonej na północny wschód od Chin, skąd pochodzą najświetniejsi wojownicy, jakich kiedykolwiek wydał świat, którzy, jak mówiono, byli skłonni podbić i zniszczyć wszystko, co stawało im na drodze, łącznie z cywilizacją muzułmańską, chyba że powstanie coś, co ich zatrzyma.

Takie historie opowiadali ludzie na bazarze, lecz również sam Nadir, na swój okrężny sposób, potwierdzał, że coś było na rzeczy. Mijała zima, a w mieszkańcach Samarkandy rosło poczucie zagrożenia. Znów zbliżał się sezon kampanii wojennych. Wiosna, czas wojny i zarazy, dwóch potężnych broni, którymi władała sześcioręka śmierć, jak powiadał Iwang.

Przez te wszystkie miesiące Bahram pracował niestrudzenie, jakby w każdej chwili miała spaść na niego gwałtowna burza, wisząca ponad wschodnim horyzontem i posuwająca się naprzód, na przekór silnym, przeciwnym wiatrom, wróżąca prawdziwą katastrofę. Czuł kiełkujący w sercu ból, który odbierał mu przyjemność, jaką zawsze czerpał z obcowania z najbliższymi, z rodzinnej atmosfery panującej w całym kompleksie, ze swoich dzieci goniących się po dziedzińcu, wiercących się podczas modlitw i ubranych schludnie przez Esmerine. Zdawałoby się, najgrzeczniejsze dzieci na świecie, oczywiście poza momentami, kiedy wpadały w ziość, co obojgu im zdarzało się dość często i co za każdym razem wprawiało rodziców w osłupienie. Dzieci były głównym tematem ich nocnych rozmów. Nierzadko Esmerine wychodziła przed dom, aby po chwili wrócić i znów zdjąć koszulę. Jej piersi, dwie krople srebrzące się w księżycowej poświacie, spływające w dół, po żebrach, prosto w szukające ciepła dłonie Bahrama. Ten senny świat ich miłości po drugiej zmianie warty był jedną z najpiękniejszych przestrzeni, jaką dzielili w trakcie całego dnia. Błogi sen, cielesne sny. Tak ciepło i czule, jak nigdy za dnia. Czasami, nad ranem, aż nie mógł uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, że on i Esmerine, tak surowi pod względem ubioru i obyczajów, Esmerine, która zapędzała kobiety do pracy równie bezlitośnie co Khalid w swoich największych porywach despotyzmu, Esmerine, która nigdy nie spoglądała na Bahrama ani nie zwracała się do niego inaczej niż tonem oficjalnym — tak jak nakazywał obyczaj, w głębi nocy przenosili się na swoim łożu w światy najżarliwszych uniesień. Kiedy popołudniami przyglądał jej się przy pracy, myślał: miłość zmienia wszystko. Ludzie są przecież tylko zwierzętami. Stworzeniami powołanymi do życia przez Boga i niewiele różniącymi się od małp. Tak naprawdę to nie ma powodu, dla którego kobiece piersi miałyby być czymś innym niż krowie wymiona. Kołyszą się nieelegancko, jedna obok drugiej, kiedy kobieta pochyla się przy codziennej pracy. To miłość czyni piersi półkulami najprawdziwszego piękna i tak samo jest w przypadku świata. Miłość oddziałująca, jak siła sugestii, tylko ona mogła ich ocalić.

W poszukiwaniu proweniencji złotołowiu Khalid musiał ponownie przestudiować stare woluminy. W końcu zatrzymał się na ustępie z Księgi właściwości, starożytnej klasyki Jabira Ibn Hayyama, spisanej w pierwszych latach dżihadu, w której Jabir wymienia siedem metali: złoto, srebro, ołów, cynę, miedź i kharsini, co oznaczało „chińskie żelazo” — matowoszary, srebrzysty po wypolerowaniu metal, znany Chińczykom jako paitung, czyli „biała miedź”. Chińczycy, pisał Jabir, wytwarzali niegdyś z niego małe zwierciadła, w które wpatrywali się, gdyż ponoć leczyły różne schorzenia oczu. Khalid, którego wzrok pogarszał się z roku na rok, natychmiast przystąpił do produkcji własnego zwierciadła ze złotołowiu, ot tak, aby się przekonać. Jabir sugerował też, że dzwonki wyrabiane z kharsini wydają wyjątkowo melodyjny dźwięk.

Khalid rozkazał więc z reszty złotolowiu odlać dzwonki, aby przekonać się, czy ich brzmienie rzeczywiście będzie takie mile dla ucha — chciał w ten sposób zidentyfikować nowy metal. Wszyscy zgodnie przyznali, że dzwonki dźwięczą wyjątkowo uroczo, lecz niestety wpatrywanie się w zwierciadło z kharsini nie poprawiło wzroku Khalida.

— Niech będzie i kharsini — powiedział Khalid i westchnął głęboko. — Kto wie, co to tak naprawdę jest. Nic nie wiemy.

Nadal jednak przeprowadzał kolejne doświadczenia i po każdej próbie sporządzał obszerne notatki, nad którymi spędzał długie noce i bezsenne poranki. Razem z Iwangiem kontynuowali badania. Khalid kierował Bahramem, Paxtakorem, Jalilem i resztą starych rzemieślników przy budowie nowych teleskopów, mikroskopów, manometrów i pomp. Kompleks stal się miejscem, gdzie ich umiejętności techniczne i metalurgiczne łączyły się, co dawało ogromną moc tworzenia wynalazków. Jeśli tylko wymyślili jakieś nowe urządzenie, potrafili od razu wykonać jego prymitywny prototyp. I zawsze, kiedy rzemieślnicy mogli wycyzelować swoje narzędzia i zbudować precyzyjne formy odlewnicze, margines ich błędu zwężał się. Robili postępy. Okazywało się, że praktycznie wszystko można było udoskonalić: skomplikowane mechanizmy zegarowe, siłę kola młyńskiego, odlew masywnych luf armatnich. Jednego dnia Khalid rozebrał krosna do tkania perskich dywanów i przyglądał się wnikliwie wszystkim małym, metalowym częściom. Wkrótce potem w rozmowie z Iwangiem wspomniał, że w połączeniu z przekładnią zębatą urządzenie można by wyposażyć w stemple z pojedynczymi literami zamiast czółenek, następnie układać je w rzędy i w całe zestawy, pociągać tuszem i odciskać na papierze. W ten sposób otrzymywaliby całą stronę zapisaną jednym ruchem ręki, w tylu egzemplarzach, w ilu by sobie życzyli, aż w końcu książki stałyby się równie powszechne co armaty. Iwang roześmiał się szczerze i dodał, że w Tybecie mnisi od dawna stosowali do tego celu kamienne bloki z wyrzeźbionym tekstem, lecz pomysł Khalida wydawał mu się o wiele lepszy.

Iwang nie porzucał matematycznych dociekań. Kiedyś rzekł do Bahrama:

— Tylko jakiś bóg mógł to wszystko wymyślić, a następnie przyoblec swoją wizję w realny świat! Jeśli bylibyśmy w stanie zbadać choćby jedną milionową jego część, moglibyśmy dowiedzieć się więcej, niż wszystkie obdarzone czuciem stworzenia nauczyły się na przestrzeni wieków, moglibyśmy spojrzeć prosto w boski umysł.

Bahram skinął niepewnie głową. Teraz już wiedział, że nie chce, aby Iwang przechodził na islam. Wydawało mu się to nieszczere wobec Boga i wobec Iwanga. Zdawał sobie sprawę, że to bardzo samolubna myśl i że Bóg z pewnością zająłby się wszystkim, a może już się zajmował, gdyż Iwang przestał przychodzić w piątki do meczetu i pobierać nauki w ribacie. Bóg albo Iwang — najwidoczniej któryś z nich zgadzał się z przekonaniem Bahrama. Religii nie wolno udawać ani używać do ziemskich celów.

Smok zaczyna kąsać

Kiedy Bahram zjawiał się teraz w karawanseraju, zawsze wracał z jakąś niepokojącą opowieść ze wschodu. Panowała wojenna zawierucha. W Chinach pod rządami nowej, mandżurskiej dynastii odrodziły się tendencje ekspansjónistyczne. Nowy mandżurski cesarz, naturalnie uzurpator, nie był zadowolony z niemrawego cesarstwa, które właśnie podbił, więc postanowił tchnąć w nie nowego ducha za pomocą wojny i powiększyć swoje zdobycze o bogate królestwa ryżowe, leżące na południu: An-nam, Siam i Birmę, oraz spalone słońcem pustkowia w środku świata, pustynie i góry oddzielające Chiny od Dar al-Isalm, poprzecinane nitkami jedwabnego szlaku. Po przekroczeniu nieużytków cesarz planował wkroczyć do Indii, do muzułmańskich chanatów i do państwa Safawidów. W karawanseraju mówiono, że Yarkand i Kaszgar zostały już zdobyte, co było całkiem prawdopodobne, gdyż przez ostatnie dekady broniła ich jedynie zdziesiątkowana armia cesarza Ming i bandy rozbójników dowodzone przez lokalnych watażków. Chanat Buchary oddzielało od nieużytków jedynie dorzecze Tarymu i Góry Fergańskie, przecięte jedwabnym szlakiem w dwóch lub trzech miejscach. Na tych samych drogach, które zwykle przemierzały karawany, mogły wkrótce pojawić się zbrojne chorągwie.

I już wkrótce tak się stało. Nadeszły wieści, że chorągiew mandżurska zajęła przełęcz Torugart, kluczowe miejsce na jednej z dróg jedwabnego szlaku między Taszkientem a pustynią Takla Makan. Napływ karawan ze wschodu będzie najprawdopodobniej na jakiś czas całkowicie wstrzymany, co oznaczało, że Samarkanda i Buchara, stanowiące dotychczas centrum światowej wymiany towarów, stracą prestiż i staną się bezużyteczne. Dla handlu byłaby to prawdziwa katastrofa.

Ostatnia karawana Ormian, Romów, Żydów i Hindusów przyniosła najnowsze wiadomości. Musieli porzucić towary i ratować się ucieczką, najwidoczniej Brama Dżungarska między Xinjiang a stepami kazachskimi również miała wkrótce być zajęta. Po karawanserajach rozlokowanych wokół Samarkandy wieści rozchodziły się szybko i w końcu wszystkie, przebywające w nich karawany zmieniły dalsze plany. Większość zdecydowała się na powrót do Frengistanu, który, mimo iż porozrywany wewnętrznymi konfliktami królestw taify, był przynajmniej w całości muzułmański, a niewielkie sułtanaty i emiraty wchodzące w jego skład cały czas ze sobą handlowały, nawet jeśli prowadziły ze sobą wojny.

Takie decyzje godziły w interesy Samarkandy, która z wolna stawała się niczym innym niż tylko punktem granicznym, gdzieś na skraju Dar al-Islam. Nadir byt zaniepokojony, chan wściekły. Seid Abdul Aziz rozkazał odbić Bramę Dżungarska, a następnie wysłał sporą ekspedycję do obrony Przełęczy Chajberskiej, aby zabezpieczyć przynajmniej stosunki handlowe z Indiami.

Wkrótce znów odwiedził ich Nadir w towarzystwie ciężkozbrojnej straży i pokrótce opowiedział Khalidowi i Iwangowi o rozkazach chana, przy czym tak postawił całą sprawę, jakby to Khalid był wszystkiemu winien. Pod koniec wizyty oznajmił, że Bahram z żoną i dziećmi udadzą się z nim do gmachu Khanaka w Bucharze i powrócą do Samarkandy dopiero wtedy, kiedy Khalid z Iwangiem opracują broń zdolną pokonać Chińczyków.

— Będzie można ich odwiedzać w pałacu. Możesz przyjść do nich, kiedy tylko zechcesz, a nawet dołączyć, choć z drugiej strony sądzę, że najlepiej będziesz wykonywał pracę tutaj, wśród swoich ludzi i maszyn. Gdybym wiedział, że będziesz szybciej pracował w pałacu, wtedy, wierzmi, na pewno zabrałbym cię ze sobą.

Khalid spojrzał na niego gniewnym wzrokiem. Byl zbyt rozwścieczony, aby móc się odezwać. Wówczas pogrążyłby ich jeszcze bardziej.

— Iwang również się przeprowadzi, do ciebie. Sądzę, że właśnie tu przyda się najbardziej. W dowód uznania za jego wielki wkład w sprawy państwa jego aman zostanie z góry prolongowany. Nadal jednak obowiązuje go zakaz opuszczania miasta. Na wschodzie obudził się smok, który zdążył już pożreć Tybet. Bierzecie więc na siebie niemal boskie zadanie i możecie być dumni, że to właśnie was do niego powołano — obrzucił spojrzeniem Bahrama — twoją rodzinę otoczymy troskliwą opieką, a ty zajmiesz się wszystkim tutaj. Możesz mieszkać razem z nimi w pałacu albo zostać tutaj i pomagać przy pracy, decyzja należy do ciebie.

Bahram skinął głową, zaniemówił ze strachu i niepokoju:

— Będę robił obie rzeczy — udało mu się wycedzić przez zęby, patrząc na Esmerine i dzieci.

Odtąd nic już nie było normalne.

Wiele żywotów zmienia się właśnie w ten sposób — nagle i nieodwracalnie.

Broń od Boga

Przez wzgląd na uczucia Bahrama Khalid i Iwang przerobili cały kompleks na zbrojownię. Wszystkie doświadczenia i eksperymenty przeprowadzali teraz z myślą o zwiększeniu siły uderzeniowej armii chana. Potężniejsze armaty, bardziej wybuchowy proch, wirujące pociski, pogromcy miriadów, tabele strzelnicze, procedury logistyczne, alfabet zwierciadlany do komunikacji na dużych odległościach. To wszystko i jeszcze więcej opracowali wspólnymi siłami, podczas gdy Bahram połowę czasu spędzał w gmachu Khanaka w Bucharze z Esmerine i z dziećmi, a drugą połowę w kompleksie, aż w końcu droga z Samarkandy do Buchary stała się dla niego tym samym, co ścieżka poprzez dziedziniec — przemierzana o każdej porze dnia i nocy, czasem nawet we śnie, na koniu, który znał drogę na pamięć.

Wprowadzone udoskonalenia znacznie zwiększyły moc bojową chana — a raczej wzmocniłyby, gdyby tylko przywódcy wojsk Seida Abdula chcieli stosować się do wskazówek Khalida, który już powoli tracił cierpliwość do uczenia wojskowych. Obie strony były zbyt dumne, aby pójść na ustępstwa, i choć Bahram uważał, że Nadir dopuścił się karygodnego zaniedbania przez to, że nie zaangażował się w całą sprawę, nie zmusił generałów do posłuszeństwa wobec Khalida i nie wygospodarował funduszy ze szkatuły na zaciąg doświadczonych żołnierzy, to i tak nic w tych kwestiach nie zostało zrobione. Okazało się, że nawet władza wielkiego Nadira Divanbegi miała granice, ostatecznie sprowadzała się do wpływu, jaki miał na chana poprzez rady, których udzielał. Inni doradcy mieli oczywiście swoje zdanie i całkiem możliwe, że władza Nadira zaczynała słabnąć i to dokładnie w momencie, kiedy najbardziej była potrzebna. Co najdziwniejsze, działo się tak pomimo wszystkich innowacji proponowanych przez Khalida i Iwanga, a może właśnie z ich powodu — któż to mógł wiedzieć. Wiadomo było, że chan nie wyróżniał się specjalnie trafnością osądów, a ponadto chodziły słuchy, że jego szkatuła nie była już tak zasobna jak za dawnych czasów, kiedy ka-rawanseraje i bazary tętniły życiem i odprowadzały podatki.

Podobne sugestie wysuwała również Esmerine, choć Bahram mógł się tylko tego domyślać z jej milczących spojrzeń. Miała pewność, że ją nieustannie szpiegują, nawet w trakcie bezsennych nocy, co było wręcz potworną, niedającą spokoju myślą. Z kolei dzieci zasmakowały w pałacowym życiu. Dla nich było to niczym przeprowadzka do świata tysiąca i jednej nocy, a Esmerine nie robiła nic, co mogłoby je wyprowadzić z błędu. Sama oczywiście wiedziała, że byli więźniami, a ich życie leżało w rękach chana, który w każdej chwili mógł wpaść w zły humor z powodu złego obrotu spraw w kompleksie, wydarzeń na wschodzie lub czegokolwiek innego. Nie mówiła więc nic kontrowersyjnego i wspominała tylko, że dobrze ich karmili, że traktowano ich z szacunkiem i że zarówno jej, jak i jej dzieciom żyło się dobrze. Jedynie w chwilach, kiedy byli sam na sam, jej wzrok zdradzał strach i pragnienie, aby Bahram z przyjaciółmi jak najszybciej wypełnili żądania władcy.

Khalid nie musiał patrzeć w oczy córki, aby o tym wiedzieć. Bah-ram zauważył, że staruszek wkładał coraz więcej wysiłku w ulepszenie skuteczności bojowej chana, nie tylko wysilając się nad projektami realizowanymi w zbrojowni, lecz również starając się przypochłebić jednemu z mniej opornych generałów oraz czyniąc mniej lub bardziej bezpośrednie sugestie, dotyczące wielu spraw, od renowacji miejskich murów, zgodnie z wynikami swoich eksperymentów nad wytrzymałością konstrukcji ziemnych, do planów wykopu studni i budowy systemu odprowadzającego wodę, stojącą wokół Samarkandy i Buchary. Wszelkie czysto teoretyczne rozważania zostały zepchnięte na margines, w wirze pracy nie było czasu na żadne narzekania. Postęp jednak nie był płynny.

Po mieście zaczęły krążyć plotki, odbierając mieszkańcom radość życia. Mandżurscy barbarzyńcy zdobyli już Yunnan, Mongolię, Cham, Tybet, Annam i wschodnie krańce cesarstwa mogolskiego. Każdego dnia byli gdzie indziej i za każdym razem coraz bliżej. Nie umiano potwierdzić tych doniesień, które zresztą często były dementowane. Jedni zaprzeczali, a inni wierzyli w opowieści karawaniarzy, którzy przybywali z tamtych terenów i nie widzieli niczego niezwykłego, lecz tylko powtarzali zasłyszane plotki. Nic nie było pewne oprócz tego, że na wschodzie wrzało. Karawany rzeczywiście ściągały coraz rzadziej i byli wśród nich nie tylko kupcy, lecz również całe rodziny — muzułmańskie, hinduskie i żydowskie, wygnane ze swoich domostw przez strach przed nową dynastią Qing. Odwieczne osady obcokrajowców znikały z powierzchni ziemi jak śnieg w promieniach wiosennego słońca, uciekinierzy kierowali się na zachód z myślą, że ich życie potoczy się lepiej w Dar al-Islam, pod rządami Mogo-łów, Osmanów lub w królestwach taify w Frengistanie. Islam bez wątpienia był religią praworządną. Bahram dostrzegał na twarzach ludzi cierpienie, strach i ubóstwo, widział mężczyzn zmuszonych do żebrania o pożywienie, widział skąpe zapasy kupców, którzy mieli do przebycia jeszcze całą zachodnią połowę świata.

Na szczęście była to muzułmańska połowa świata. Wizyty w karawan — serajach, niegdyś należące do ulubionych zajęć Bahrama, teraz przepełniały go lękiem. Tak samo jak Nadir nie mógł się doczekać, aż Khalid z Iwangiem wynajdą w końcu metodę obrony chanatu przed inwazją.

— To nie my wszystko spowalniamy — stwierdził gorzko Khalid pewnej nocy w swoim gabinecie. — Nadir to przecież nie żaden wielki generał, a jego wpływ na chana jest niepewny i słabnie z każdym dniem. A sam chan… — parsknął niezadowolony.

Bahram westchnął. Nie sposób było się z tym nie zgodzić. Seid Ab-dul Aziz nie należał do najmądrzejszych ludzi na świecie.

— Potrzebujemy czegoś śmiercionośnego i spektakularnego — rzekł Khalid. — Czegoś na chana i na Mandżurów.

Bahram zostawił go samego, przeglądającego różne receptury ładunków wybuchowych, i udał się w długą i zimną drogę powrotną do pałacu w Bucharze.

Khalid poprosi o spotkanie z Nadirem, a kiedy wrócił, mruczał pod nosem, że jeśli powiedzie się zaproponowany przez niego pokaz, wtedy Nadir uwolni Esmerine i dzieci i pozwoli im na powrót do kompleksu. Bahram cieszył się tą perspektywą, lecz Khalid od razu go ostrzegł:

— Wszystko zależy od tego, czy chan będzie zadowolony, a kto wie, co może zaimponować takiemu człowiekowi jak on.

— Jaki pokaz masz na myśli?

— Musimy wyprodukować pociski zawierające ładunek sporządzony według chińskiej formuły wan-jen-ti, pociski, które nie eksplodują w momencie wystrzału, lecz przy uderzeniu w ziemię.

— Wypróbowali kilka różnych konstrukcji i już same testy okazały się skrajnie niebezpieczne. Wiele razy musieli ratować się ucieczką. Jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem, wtedy zyskaliby potworną broń. Przez kolejne dni Bahram uwijał się jak w ukropie, wyobrażając sobie powrót swojej rodziny i ocalenie Samarkandy przed niewiernymi — oczywiście, jeśli tylko Allah sobie tego życzył. Wtedy broń byłaby darem od Niego. Myśl ta pomagała pokonywać przerażenie wiążące się z pracą.

W końcu zbudowali wydrążone w środku pociski o płaskiej tylnej ściance, wypełnione płynnymi składnikami pogromcy miriadów. Te znajdowały się w dwóch komorach, oddzielonych od siebie cynową ścianką. Do tego dochodził niewielki ładunek prochowy na czubku, który eksplodował po zetknięciu z ziemią, niszcząc wewnętrzną ściankę i łącząc ze sobą składniki gazu.

Na dziesięć odpalonych przez nich pocisków, eksplodowało średnio osiem. Inny opracowany przez nich pocisk wypełniony był w całości prochem strzelniczym i posiadał zapalnik. Po uderzeniu w ziemię eksplodował z ogłuszającym hukiem, rozrzucając dokoła ostre fragmenty rozerwanej łuski.

Sporządzili po pięćdziesiąt sztuk każdego z pocisków, po czym zorganizowali pokaz na swoim poligonie nad rzeką. Khalid wykupił niewielkie stado starych chabet od właściciela warsztatu klejarskiego, któremu obiecał odsprzedać je z powrotem, gotowe do przetworzenia. Stajenni przywiązali biedne stworzenia na poligonie, w miejscu spodziewanego lądowania pocisków, a kiedy przybył chan i jego dworzanie, przyobleczeni w odświętne szaty i najwyraźniej znudzeni rutynowymi odwiedzinami. Khalid nawet na nich nie spojrzał, a jego zachowanie balansowało na granicy pogardy, niebezpiecznej dla wszystkich. Udawał, że całkowicie pochłaniała go obsługa dział. Bahram, stwierdziwszy, że nie jest to najlepsze posunięcie, podszedł do Nadira i Seida Abdula Aziza, złożył im hołd, wymienił uprzejmości, a następnie wytłumaczył mechanizm wynalezionej broni, po czym teatralnym gestem przedstawił Khalida, który zbliżał się do nich, pocąc się i dysząc.

Khalid oznajmił swoją gotowość do pokazu. Chan skinął dłonią, wykonując charakterystyczny gest, a Khalid dał znak swoim ludziom przy armatach, aby odpalili lont. Armata wystrzeliła, wydając z siebie chmurę białego dymu i odjeżdżając gwałtownie w tył. Lufę ustawiono pod ostrym kątem, aby pocisk uderzył czubkiem w ziemię. Dym się rozwiewał i wszyscy wpatrywali się w przywiązane na polanie konie. Nic się nie działo. Bahram wstrzymał oddech.

Nagle wśród koni eksplodował obłok żółtego dymu. Zwierzęta odskakiwały w popłochu na boki. Dwie chabety zerwały się z postronków i puściły galopem przez łąkę, inne przewracały się, zatrzymywane przez napięte liny. Dym cały czas się rozprzestrzeniał, jakby jego źródłem był niewidzialny pożar traw, gęsty musztardowożólty dym, zasnuwał powoli całe stadko koni i unosił się ponad nimi. Zakrył jedno ze zwierząt, które zerwało się i przypadkiem pognało prosto w żółtą chmurę. Wszyscy wyraźnie widzieli, jak koń stanął dęba we mgle, upadł i mozolił się, by powstać, lecz w końcu padł, wierzgając kopytami i drżąc na całym ciele.

Żółta chmura rozwiewała się i odpływała z wiatrem w dolinę, rozwlekając się w zagłębieniach terenu. Na polanie, na przestrzeni co najmniej dwustu kroków, leżały dwa tuziny martwych koni.

— Jeśli w tamtym rejonie znajdowałyby się wrogie wojska — odezwał się Khalid — wtedy, o najwspanialszy sługo jedynego prawdziwego Boga, Wielki Chanie, wszyscy padliby trupem. Mógłbyś rozstawić na polu walki dwadzieścia armat załadowanych takimi pociskami albo nawet i sto, a wtedy żadna armia świata nie byłaby w stanie zdobyć Samarkandy.

Nadir wyglądał na przerażonego:

— A co, jeśli wiatr zmieniłby kierunek i zaczął wiać w naszą stronę? Khalid wzruszył ramionami:

— Wtedy my byśmy zginęli. Dlatego ważne jest, aby produkować małe pociski, które można wystrzeliwać na dużą odległość i, o ile jest to możliwe, zawsze z wiatrem. Należy pamiętać, że gaz rozwiewa się i rzednie, zatem nawet jeśli wieje lekko w naszą stronę, to i tak nie ma to większego znaczenia.

Chan był wyraźnie zaskoczony pokazem i coraz bardziej zadowolony, jak gdyby zachwycił go nowy rodzaj fajerwerków — z nim jednak nigdy nic nie wiadomo. Bahram podejrzewał, że władca czasem udawał, że jest nieświadom pewnych spraw, aby stworzyć swoisty dystans między sobą i doradcami.

Skinął po chwili na Nadira i ruszył na czele swojej świty w drogę powrotną do Buchary.

— Musisz zrozumieć — rzekł Khalid do Bahrama, kiedy wracali do kompleksu — że w najbliższym otoczeniu chana znajdują się ludzie, którzy chcą obalić Nadira. Dla nich nie ma znaczenia, jak skuteczną broń wyprodukujemy. W gruncie rzeczy, im będzie ona lepsza, tym gorzej. Nie mamy do czynienia z półgłówkami.

To wszystko zdarzyło się naprawdę

Następnego dnia znów odwiedził ich Nadir w otoczeniu straży. Prowadzili przed sobą Esmerine i dzieci. Nadir tylko skinął głową, słysząc wylewne podziękowania Bahrama, po czym odezwał się do Khalida:

— Pociski z trującym powietrzem mogą wkrótce być potrzebne, zatem chcę, abyś wyprodukował ich tyle, ile tylko możesz, co najmniej pięćset. Chan odpowiednio cię wynagrodzi po swoim powrocie. Obietnicą tej nagrody niechaj będzie uwolnienie twojej rodziny.

— Chan się dokądś wybiera?

— W Bucharze wybuchła zaraza. Zamknięto karawanseraje, bazary, meczety, medresy i Khanaka. Najważniejsi dworzanie udadzą się z chanem do jego letniej rezydencji. Stamtąd będę sprawował pieczę nad wszystkimi jego sprawami. Zajmijcie się teraz sobą. Jeśli możecie opuścić miasto i kontynuować pracę, chan się temu nie sprzeciwi, ma jednak nadzieję, że zamkniecie się w kompleksie i będziecie kontynuować ją na miejscu. Kiedy zaraza przejdzie, będziemy mogli spotkać się ponownie.

— A co z Mandżurami? — zapytał Khalid.

— Mamy informacje, że ich też dopadła zaraza, co było zresztą do przewidzenia. Być może to oni przywlekli ją ze sobą. Nie jest również wykluczone, że wysłali swoich chorych, aby rozprzestrzeniali chorobę w naszych miastach. Musisz przyznać, że to coś innego niż strzelanie do wroga pociskami z trującym powietrzem.

Na te słowa Khalid oblał się rumieńcem, lecz nie powiedział nic. Nadir odszedł, najwyraźniej śpieszył się z wypełnieniem dalszych obowiązków przed wielką ucieczką z Samarkandy. Khalid zamknął za nim z trzaskiem bramę i zaklął pod nosem. Bahram, zachwycony niespodziewanym powrotem Esmerine i dzieci, ściskał i przytulał najbliższych, aż Esmerine zaczęła krzyczeć, że ich w końcu połamie. Wszyscy płakali z radości. Rozkazano zamknąć bramy kompleksu i odizolować się od miasta. Dziesięć lat wcześniej, podczas plagi nosówki, za sprawą takiego rozwiązania stracili tylko jednego służącego, który wymknął się do miasta, aby spotkać się ze swoją dziewczyną, i już nigdy nie wrócił. I dopiero, gdy bramy zamknięto, Bahram zauważył, że jego córka, Laila, miała czerwone policzki, płonące hektycznym rumieńcem. Apatyczna, leżała na łóżku.

Umieścili ją w jednej z sypialni. Na twarzy Esmerine malował się strach. Khaiid zadecydował, że Laila zostanie objęta kwarantanną i że będą jej podawać jedzenie i picie przez drzwi, w siatkach zamocowanych na końcu tyczek, w tykwach i talerzach, których nie będzie używał nikt poza nią. Zanim jednak wprowadzono wszystkie obostrzenia, Esmerine przytuliła dziewczynkę z całych sił. Następnego dnia Bahram znów widział jej rumieńce i słyszał jak jęczy boleśnie, nie mogąc zasnąć, i wznosi do góry ręce. Pod jej pachami pojawiły się znamiona choroby — twarde, żółte zgrubienia, tuż pod skórą, które, kiedy opuszczała ramię, przypominały mu fasetowane karbunkuły, jakby sama zmieniała się od wewnątrz w drogocenne klejnoty.

Po niedługim czasie kompleks przemysłowy zmienił się w lazaret. Bahram spędzał kolejne dni, opiekując się innymi, biegając tam i z powrotem, w dzień i w nocy, pracując w gorączce zgoła odmiennej od tej, która trawiła wszystkich chorych. Khaiid ciągle go upominał, aby nie dotykał ani nawet nie zbliżał się do zakażonej rodziny. Czasem mu się to udawało, a czasem nie, zwłaszcza kiedy obejmował ich żarliwie, jakby chciał zatrzymać na tym świecie.

Najpierw poumierały dzieci. Później zaczęli umierać dorośli. Byli zamknięci z dala od miasta, niczym w prawdziwym lazarecie, a nie w bezpiecznej kryjówce. Zmarła Fedwa, lecz Esmerine nadal się trzymała. Bahram i Khaiid zajmowali się nią na zmianę i wtedy w kompleksie zjawił się Iwang.

Pewnej nocy Iwang i Khaiid poprosili Esmerine, aby chuchnęła na szkiełko, po czym obejrzeli wilgoć pod mikroskopem i zaniemówili. Bahram spojrzał ukradkiem przez okular i zobaczył chmarę miniaturowych smoków, nietoperzy i gargulców. Nie mógł spojrzeć po raz drugi, wiedział już, że wszyscy są straceni.

Esmerine zmarła i w tej samej godzinie Khaiid wyczul u siebie pierwsze oznaki choroby. Iwang nie mógł się już nawet podnieść z kanapy w warsztacie Khalida. Badał tylko pod mikroskopem swój oddech, krew i żółć, tworząc szczegółowy opis przebiegu choroby w swoim organizmie. Pewnej nocy, kiedy leżał w warsztacie, chwytając z trudem oddech, odezwał się niskim głosem:

— Cieszę się, że nie zmieniłem wiary. Wiem, że ty też tego nie chciałeś. Teraz byłbym zwykłym bluźniercą, bo jeśli Bóg istnieje, to z pewno ścią winiłbym Go za wszystko.

Bahram nie odezwał się. Odbywał się nad nimi sąd. Ale za co? Cóż takiego zrobili? Czyż wynalezione przez nich pociski mogły obrazić Boga?

— Starcy dożywają siedemdziesiątki — odezwał się Iwang — a ja jestem dopiero po trzydziestce. Co mi po tych wszystkich latach?

Bahram nie potrafił się skupić:

— Mówiłeś przecież, że się odradzamy — powiedział smutno.

— Tak. Ale ja lubiłem to życie. Miałem plany.

Przeciągnął się. Nie był w stanie przełknąć jedzenia, a jego ciało było gorące. Bahram nie powiedział mu, że Khalid zmarł. Stało się to bardzo szybko, staruszek był mocno przygnębiony, a może i zły z powodu śmierci Fedwy, Esmerine i dzieci. Najwyraźniej powodem jego odejścia nie była zaraza, lecz apopleksja. Teraz już tylko Bahram czuwał przy Tybetańczyku w pogrążonym w ciszy kompleksie. Po jakimś czasie Iwang odezwał się zachrypniętym głosem:

— Ciekawe, czy Nadir wiedział, że byli zarażeni, i specjalnie ich odesłał, żeby nas uśmiercić.

— Po co miałby to robić?

— Może bał się pogromcy miriadów albo jakiejś dworskiej frakcji. Wcale nie musiał się z nami liczyć. A może to nie on… może nikt.

— Nigdy się nie dowiemy.

— To prawda. Całkiem możliwe, że cały dwór już nie żyje: Nadir, chan i cała jego świta.

— Oby tak było — wyrwało się Bahramowi.

Iwang tylko skinął głową. Zmarł o świcie, bez słowa, w męczarniach. Bahram rozkazał ocalałym mieszkańcom kompleksu owinąć twarze wilgotnymi chustami i przenieść wszystkie zwłoki do zamkniętego warsztatu tuż za pracownią chemiczną. Czuł, że nie było go w swoim ciele. Dziwiły go mechaniczne ruchy jego odrętwiałych kończyn i wypadające z jego ust słowa, których sam nie wypowiadał: zróbcie to, zróbcie tamto. Zjedzmy coś. Nieco później, wnosząc do kuchni wielki garniec, poczuł pod pachą zgrubienie. Usiadł na ziemi, jakby ktoś mu podciął ścięgna pod kolanami i pomyślał — przyszła kolej na mnie.

Z powrotem w bardo

Po takim zakończeniu nietrudno sobie wyobrazić smutek i przygnębienie, jakie zapanowały w ich małej jati, kiedy ponownie znaleźli się stłoczeni na czarnej posadzce w bardo. Któż mógł ich winić? Skąd mieli brać chęć i siły, aby dalej trwać? Nie widzieli żadnej nagrody za swoje działania, żadnego postępu, żadnej dharmicznej sprawiedliwości. Nawet Bahram nie potrafił się w tym dopatrzyć niczego dobrego, a nikt inny poza nim nawet nie próbował. Spoglądając wstecz, przez minione wieki, na niekończący się łańcuch ich kolejnych inkarnacji, zanim zmuszono ich do pociągnięcia łyku z fiolki niepamięci i zanim wszystko znów stało się dla nich niezrozumiałe, nie zauważyli, aby ich wysiłki zmierzały w jakimś konkretnym kierunku. Jeżeli bogowie mieli jakiś plan albo chociaż ustalony z góry sposób postępowania, jeżeli długi ciąg wcieleń miał ich dokądś zaprowadzić i jeśli to wszystko nie było tylko bezmyślnym kręceniem się w kółko, a czas sam w sobie układającym się w serie chaosem, to i tak nikt tego nie dostrzegał. Cała historia ich transmigracji zamiast być narracją, w której nie istniało pojęcie śmierci, na co mogłyby wskazywać ich pierwsze doświadczenia z reinkarnacją, stała się istną trupiarnią. Po co czytać dalej? Po co podnosić ich księgę z odległego kąta, gdzie się jej pozbyto z bólem i niesmakiem, i czytać dalej? Po cóż ulegać temu okrucieństwu, tej złej karmie, tej marnej intrydze?

Powód jest prosty: to wszystko się wydarzyło. Wydarzyło się niezliczoną ilość razy, tak jak i to, co przeżywali teraz. Nasze słone łzy wypełniają oceany. Nikt nie zaprzeczy, że to wszystko zdarzyło się.

A zatem nie ma wyjścia. Nie mogą uciec z koła narodzin i śmierci ani teraz, doświadczając go na sobie, ani później, kiedy będą o nim myśleć. Natomiast ich antologista, Stary Czerwony Tusz, musi wiernie relacjonować ich historie, musi zająć się rzeczywistością, w przeciwnym razie historie zgubią sens, a niezwykle ważne jest, aby coś znaczyły.

A więc nie ma ucieczki od rzeczywistości. Siedzieli dalej w bezruchu, tuzin smutnych dusz, stłoczonych razem w odległym kącie wielkiej sali sądu. Panował mrok i chłód. Idealnie białe światło trwało tym razem jedynie przez najkrótszą z chwil, niczym błysk w oku. Po chwili byli już z powrotem. Na wysokim podium szalały psy, demony i czarne bóstwa, które spowijała gęsta mgła, tłumiąca wszelkie odgłosy.

Bahram próbował coś powiedzieć, lecz żadna myśl nie przychodziła mu do głowy. Ostatnie dni spędzone na świecie wprawiły go w oszołomienie. Był gotów wstać i rozpocząć nowy dzień, przywitać kolejny poranek, a nawet dalej zmagać się z kryzysem nadchodzącym ze wschodu, radzić sobie z rozłąką, rozwiązywać problemy, jakie przynosiły ze sobą kolejne dni. Kryzysy i kłopoty — prawdziwe życie. To natomiast nim nie było. Już nie. Słone łzy śmierci w odpowiedniej chwili, gorzkie łzy śmierci przedwczesnej. Gorycz wypełniła przestrzeń jak dym. Lubiłem tamto życie! Miałem swoje plany!

Khalid siedział razem z nimi tak jak zawsze, jakby wcale nie opuścił gabinetu, i ciągle rozmyślał nad jakimś problemem. Na jego widok Bahram poczuł głęboki żal i smutek. Całe tamto życie przepadło. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Przeszłość przepadła, nawet jeśli nosisz ją w pamięci i tak jej nie ma. W czasie gdy toczyło się jego życie, wiedział doskonale, jak bardzo je kochał, mimo to ciągle żyt w stanie permanentnej tęsknoty za teraźniejszością.

Wszystko przepadło.

Reszta jati leżała bądź tłoczyła się na surowej posadzce wokół Kha-lida. Nawet Seid Abdul Aziz wyglądał na zdumionego. Oczywiście żałował samego siebie, lecz przede wszystkim był zdumiony i smutny, że musiał opuścić ten niespokojny i jakże ciekawy świat.

Minął jakiś czas, chwila, rok, wiek, a może nawet i kalpa, któż to potrafił stwierdzić w tym okropnym miejscu?

Bahram wziął głęboki wdech, zebrał się w sobie i usiadł po turecku.

— Posuwamy się do przodu — ogłosił stanowczym tonem. Khalid parsknął:

— Jesteśmy niczym myszy dla kotów — powiedział, wskazując na podium, gdzie odbywały się dalsze kurioza.

— Te bydlaki nie będą się z nami cackać. Zabiją nas dla przyjemności. Oni nie umierają, oni nic nie rozumieją.

— Zapomnij o nich — poradził Iwang — zrobimy to po swojemu.

— Bóg nas osądza i wysyła z powrotem — odezwał się Bahram. — Człowiek może tylko chcieć, lecz to Bóg o wszystkim decyduje.

Khalid potrząsnął głową.

— Spójrz tylko na nich! To przecież banda zawistnych dzieciaków, urządzających sobie zabawy! Nikt nimi nie dowodzi. Nie ma żadnego boga bogów!

Bahram spojrzał na niego ze zdziwieniem:

— Naprawdę nie dostrzegasz tego jedynego, obejmującego wszystkich pozostałych, tego, w którym wszyscy jesteśmy zanurzeni? Allaha, Brahmana czy jakkolwiek go zwą, tego jedynego, prawdziwego Boga Bogów?

— Nie. Nic takiego nie widzę.

— Bo nie patrzysz! Cały czas byłeś ślepy. Kiedy spojrzysz, wtedy zobaczysz. A kiedy Go zobaczysz, wszystko się zmieni. Wtedy wszystko będzie dobrze.

— Przestań już nas obrażać tymi niedorzecznościami! — ryknął gniewnie Khalid. — O litościwy Allahu, jeśli w ogóle istniejesz, czemuś poskąpił rozumu temu chłopcu! — Wierzgnął w stronę Bahrama. — O wiele łatwiej byłoby nam tu bez ciebie! Ty i to twoje cholerne „wszystko będzie dobrze”! Nic nie jest dobrze, jest beznadziejnie! A ty wszystko jeszcze pogarszasz tymi swoimi bredniami! Nie widziałeś, co się z nami stało, z twoją żoną i z twoimi dziećmi, z moją córką i wnukami? Wcale nie jest dobrze, przypomnij sobie dokładnie. To, że doznajemy tu halucynacji, wcale nie oznacza, że powinniśmy karmić się złudzeniami! Bahram poczuł się urażony.

— Nikt nie potrafi się tak łatwo poddawać jak ty — zaprotestował. — Za każdym razem się poddajesz. Stąd właśnie bierze się twój cynizm, ty nawet nie próbujesz. Brak ci odwagi, aby wytrwać!

— Idź do diabła! Ja się nigdy nie poddaję. Ja nie chcę iść przez życie, rozpowiadając dookoła kłamstwa. Spójrz na siebie! To ty nigdy nie próbujesz! Zawsze tylko czekasz, aż ja albo Iwang zajmiemy się najtrudniejszą robotą. Spróbuj choć raz się za nią wziąć! Przestań gadać o miłości i zabierz się do roboty! Spróbuj, a zobaczysz, jak trudno zachować pogodną twarz w obliczu bolesnej prawdy o rzeczywistości! Bahram żachnął się oburzony:

— Ja robię swoje. Zawsze robiłem swoje. Beze mnie już byście dawno wszystkiego zaniechali, zabrakłoby wam wytrwałości. Prawdziwa odwaga polega na tym, że zdając siebie sprawę z rzeczywistego stanu rzeczy, potrafisz skupić się na miłości. Bardzo łatwo jest się złościć, każdy to potrafi. To czynienie dobra jest najtrudniejszą pracą, utwierdzanie w nadziei. To jest właśnie najtrudniejsze: trwanie w miłości.

Khalid machnął lewą ręką:

— Wszystko się zgadza, ale tylko wtedy, kiedy potrafisz sprostać prawdzie o rzeczywistości. Mam już dosyć szczęścia i miłości. Żądam sprawiedliwości.

— Ja też!

— W porządku, zatem pokaż mi. Tak! Chcę, żebyś następnym razem, kiedy znów będziemy na tym żałosnym świecie, pokazał mi, co potrafisz. Mam nadzieję, że będzie to coś więcej niż tylko mamienie obietnicą szczęścia.

— Dobrze! Pokażę ci!

— Świetnie! — burknął Khalid, podniósł się z mozołem i pokuśtykał w stronę Seida Abdula Aziza i jednym zamaszystym kopniakiem powalił go na szeroką posadzkę.

— A ty co?! — wrzasnął groźnie. — Co masz nam do powiedzenia? Dlaczego zawsze musisz być taki zły? Bycie konsekwentnym nie jest wystarczającym wytłumaczeniem. Twój charakter też nie jest żadnym wytłumaczeniem!

Seid Abdul Aziz rzucił mu mordercze spojrzenie, podnosząc się i wysysając krew ze zdartych kłykci.

— Zostaw mnie w spokoju — powiedział niskim tonem, wbijając wzrok w Khalida, który zamierzył się, żeby kopnąć Seida po raz drugi, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się i krzyknął: — jeszcze dostaniesz za swoje, obiecuję ci to!

— Zapomnij o nim — poradził Iwang — to nie on jest prawdziwym problemem, on zawsze będzie z nami. Zapomnij o nim, zapomnij o bogach. Postaraj się tworzyć wszystko po swojemu. Zobaczysz, że można stworzyć swój własny świat.

Загрузка...