Księga I Przebudzenie w pustce

1

Kolejna wyprawa na zachód. Bold i Psin znajdują opustoszałą krainę. Timur jest niezadowolony. Rozdział kończy się burzliwie.

Małpa nigdy nie umiera. Zawsze powraca i pomaga nam w trudnych czasach, tak jak pomógł Tripitace podczas pierwszej, niebezpiecznej wyprawy na zachód, w celu zaniesienia buddyzmu indyjskiego z powrotem do Chin.

Tym razem przyjął formę niskiego Mongoła o imieniu Bold Bar-dash, jeźdźca w armii Timura Chromego. Będąc synem tybetańskiego handlarza solą i mongolskiej właścicielki oberży, kobiety nad wyraz uduchowionej, podróżował od pierwszego dnia swoich narodzin. Zjechał północ i południe, wschód i zachód, przeprawiał się przez góry i rzeki, przemierzał pustynie i stepy, przecinał świat wzdłuż i wszerz, lecz teraz był już starcem o prostokątnej twarzy, haczykowatym nosie, siwych włosach zaplecionych w warkocz i czterech pojedynczych kosmykach na brodzie. Wiedział, że dla Timura będzie to ostatnia kampania, i zastanawiał się, czy dla niego również.

Jednego dnia grupa zwiadowców oderwała się od głównej kolumny wojsk i o zmroku wyjeżdżała spośród ciemnych wzgórz. Panująca cisza wyraźnie zaniepokoiła Bolda. Nie była to jednak cisza doskonała, jako że lasy były na ogół głośniejsze od stepów. Przed nimi płynęła poza tym szeroka rzeka, a jej pluskot łączył się z wiatrem, szemrającym wśród wysokich drzew. Czegoś jednak brakowało — może śpiewu ptaków albo jakichś innych odgłosów, których Bold nie potrafił w tej chwili określić. Konie rżały obłędnie, kiedy mężczyźni spinali kolanami ich boki. Zanosiło się na zmianę pogody, lecz w ich sytuacji nie miało to znaczenia. Na nieboskłonie rozciągały się długie, pomarańczowe końskie grzywy, wiatr się wzmagał, a z zachodu nadchodziła burza. Pod szerokim, stepowym niebem wszystko byłoby rozświetlone, lecz tu, na porośniętych lasami wzgórzach, niebo było mniej widoczne, a wiatr zmienny. Zanosiło się na deszcz.


Przez pola zbożem usłane,

Wśród kłosów ku ziemi ciążących,

Wśród wyschniętych owoców i splątanych gałęzi jabłoni,

Po zakurzonej drodze, bez śladu kolein, kopyt i stóp.

Słońce zachodzi, księżyc na niebo się wtoczył.

Sowa pikuje i wznosi się nad polem.

Wiatr wieje.

Jak wielki musi być świat, jeśli jego tchnieniem jest wiatr.

Konie się zlękły,

Małpa też.


Dotarli do niestrzeżonego mostu i przeprawili się na drugą stronę — kopyta zastukotały na kłodach. Dojechali do drewnianych zabudowań z dachami krytymi strzechą. W żadnym domu nie palił się ogień, nigdzie też nie wisiały zapalone lampiony. Jechali dalej. Pośród drzew spostrzegli kolejne zabudowania, lecz nadal żadnych ludzi. Mroczna kraina zionęła pustką.

Psin popędzał wszystkich. Jechali teraz po łuku, spośród wzgórz na równinę. Przed nimi wyrosło czarne, ciche miasto. Żadnych świateł ani głosów, tylko wiatr poruszał gałęziami, które ocierały się o siebie i szeleściły nad szeroką taflą wolno płynącej, czarnej rzeki. Miasto było puste.

To oczywiste, że wielokrotnie się odradzamy. Wypełniamy swoje ciała, jak powietrze wypełnia bańki mydlane, a kiedy bańki pękają, ulatujemy do bardo, po którym błądzimy, aż się nas z powrotem wtłoczy w nowe życie, gdzieś tam, na świecie. Wiedza ta często dawała Boldowi pocieszenie, zwłaszcza po bitwach, kiedy słaniał się z wycieńczenia po polach usłanych martwymi ciałami, zalegającymi jak porzucone płaszcze.

Teraz było inaczej. Przybyli do miasta, w którym nikt nie walczył, a jednak wszyscy byli martwi — już od dawna nie żyli, ciała wyschły. Obnażone kości, rozwleczone po okolicy przez wilki i wrony, jaśniały w świetle księżyca. Bold recytował Sutrę Serca:

— Forma jest pustką, pustka jest formą. Forma nie jest różna od pustki, pustka nie jest różna od formy. Om gate gate para gate para sam gate bodhi svaha.

Konie wzdragały się przed dalszym pochodem już na rogatkach. Z oddali dobiegał szum rzeki, lecz poza tym okolica sprawiała wrażenie, jakby zastygła w bezruchu. Zezowate oko księżyca błysnęło na obrabianych kamieniach. Pośród drewnianych zabudowań stał wielki kamienny budynek, a obok kilka mniejszych, również z kamienia.

Psin rozkazał żołnierzom owinąć twarze chustami, niczego nie dotykać, pozostać w siodłach i pilnować, żeby konie stykały się z ziemią tylko kopytami. Jechali powoli wąskimi uliczkami, okolonymi po obu stronach ścianami drewnianych domów, dwu — lub trzypiętrowych, wspierających się jeden o drugi — dokładnie tak jak w chińskich miastach. Konie były bardzo niespokojne, lecz nie odmawiały posłuszeństwa.

Wjechali na wybrukowany plac centralny, nieopodal rzeki, i stanęli przed ogromną kamienną budowlą. Wielu okolicznych mieszkańców przyszło tam po śmierć. Bez wątpienia był to klasztor, siedziba tutejszych łamów. Konstrukcja nie miała dachu, otwierała się na niebo — widocznie nieukończona inwestycja. Wyglądało to tak, jakby ludzie ci zwrócili się do swego boga w ostatnich dniach ich życia, kiedy było już za późno. Cały klasztor zamienił się w zbiorowy grób, pełny wysuszonych kości. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Całkowity bezruch. Bold przekonał się, że przeprawa przez wzgórza, którą właśnie odbyli, była złym pomysłem, wybrali zachód — krainę umarłych. Coś sobie przypomniał i na ułamek sekundy stanął mu w pamięci obraz z innego życia. Zobaczył miasto, dużo mniejsze od tego, wioskę, wytrzebioną przez brutalną gorączkę, która odbierała ludziom zmysły i posyłała wszystkich do bardo. Spędził wówczas długie godziny w pokoju, oczekując na śmierć — to dlatego tak często miał wrażenie, że rozpoznaje ludzi, których na co dzień spotyka na swojej drodze, że dzieli z nimi los.

— Zaraza — powiedział Psin — wynośmy się stąd.

Twarz miał zaciętą, a jego oczy błysnęły, kiedy spojrzał na Bolda. Wyglądał jak jeden z tych kamiennych urzędników, stojących w królewskich grobowcach. Boldem wstrząsnął dreszcz.

— Ciekawe, dlaczego nie uciekali.

— Może nie mieli dokąd.

Kilka lat wcześniej w Indiach też wybuchła zaraza, lecz jeśli nie liczyć dzieci, Mongołowie rzadko padali jej ofiarą. Turcy i Hindusi byli na nią o wiele bardziej podatni. Timur miał w swojej armii wszystkich: Persów, Turków, Mongołów, Tybetańczyków, Hindusów, Tadżyków, Arabów i Gruzinów. Zaraza mogła zabić któregokolwiek z nich lub nawet wszystkich, ale oczywiście nie tylko to mogło być powodem ich śmierci. Nikt przecież nie potrafił przewidzieć swojego końca.

— Zawróćmy i powiadommy innych — rzekł Psin.

Pozostali kiwali głowami, ciesząc się, że to Psin podjął decyzję.

Timur rozkazał swoim zwiadowcom wybadać równiny madziarskie, leżące cztery dni jazdy stąd na zachód. Nie lubił, kiedy wracali, nie wypełniwszy rozkazów, nawet jeśli na zwiad wyruszali najstarsi qa’uchin. Psin nie obawiał się jednak spojrzeć władcy w twarz.

Jechali z powrotem przy blasku księżyca, robiąc krótkie postoje, by konie odpoczęły. O świcie podążali już szeroką doliną między wzgórzami, którą poprzedni zwiadowcy nazwali Bramą Morawską. Z kominów wiejskich chat i lepianek, które mijali po drodze, nie unosił się dym. Poganiali konie w szybki, miarowy kłus i pędzili bez wytchnienia cały dzień.

Kiedy zjeżdżali po długim, wschodnim zboczu łańcucha górskiego, wprost na rozciągający się w dole step, dostrzegli ogromne kłębowisko chmur zbierających się po zachodniej stronie nieboskłonu.


Jak czarne włosy Kali ponad ich głowami,

Bogini Śmierci przepędza ich ze swej ziemi,

Jej gęsta czerń, marszczy się od spodu i faluje,

Poniżej wirują świńskie ogony i haczykowate strzępy,

To znak zbyt posępny, aż konie łby pospuszczaiy,

Aż ludzie przestali na siebie spoglądać.


Zbliżali się do obozu Timura. Do tego czasu wielka burzowa chmura zasłoniła cale niebo. Zapadła gęsta ciemność, jak w nocy. Włosy zjeżyły się Boldowi na karku. Spadło kilka grubych kropli deszczu, a od zachodu dobiegł ciężki grzmot, który przetoczył się nad nimi jak gigantyczny rydwan na spiżowych kołach. Pochyleni w siodłach, poganiali konie do galopu, wszyscy bali się wracać z takimi wieściami i to w taką burzę. Timur z pewnością odczyta to za zły omen, tak samo zresztą jak i oni. Często powtarzał, że cale swoje powodzenie zawdzięcza jednemu asurowi, który odwiedził go i udzielił mu porady. Bold był świadkiem tych odwiedzin — widział kiedyś Timura pochłoniętego rozmową z niewidzialną istotą. Po takim spotkaniu władca potrafił odgadywać ludzkie myśli i przepowiadać przyszłość. Tak nieprzeniknienie ciemna chmura musiała zwiastować zło, czające się na zachodzie. Zdarzyło się tam coś okropnego, może nawet coś gorszego od zarazy. Kto wie? Może Timur będzie musiał porzucić plany podboju Madziarów i Franków. Ubiegła go sama bogini czaszek. Nie sposób sobie wyobrazić, aby mógł ze spokojem przyjąć fakt, iż cały jego wysiłek został udaremniony. Przybyli na miejsce, niosąc ze sobą burzę, jakiej jeszcze żaden z nich nie widział — wszyscy Madziarowie nie żyli.

Z ognisk, nad którymi gotowano strawy, unosił się dym. Z oddali obóz wyglądał jak płonący stos ofiarny, rozsiewający dokoła znajome wonie. Coś jakby zapach domu, który opuścili na zawsze dawno temu. Psin spojrzał na swoich ludzi.

— Tutaj rozbijecie obóz! — rozkazał. Wszystko wcześniej obmyślił.

— Bold! — Bolda przeszył strach. — Pójdziesz ze mną! Bold przełknął ślinę i skinął głową. Nie był nadto odważny, posiadał za to stoickie usposobienie qa’uchin — najstarszych wojowników Timu-ra. Psin i Bold przejrzeli swoje myśli. Byli świadomi, że właśnie wchodzą na inny plan istnienia, na którym wszystkie przyszłe wydarzenia, nawet te najdziwniejsze, są z góry ustalone, lecz konfrontacja z nimi nieunikniona — to karma, od której nigdy nie ma ucieczki.

Psin miał w pamięci żywe wspomnienie pewnego wydarzenia z młodości, kiedy to obaj zostali porwani przez plemię myśliwych z tajgi, gdzieś na północ od rzeki Kama. Udało im się wtedy zorganizować spektakularną ucieczkę. Zasztyletowali przywódcę myśliwych i uciekli na koniach, przez ognisko, w noc.

Teraz też jechali we dwójkę, minęli zewnętrzną straż i przez środek obozu dotarli do namiotu chana. Ciemne powietrze na zachodzie i północy rozrywały ogniste pioruny. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd takich błyskawic. Rzadkie włosy na przedramionach Bolda stroszyły się niczym szczecina prosięcia. Wyczuwał, jak powietrze iskrzyło się od zgłodniałych duchów — pretów, zbierających się tłumnie, aby uczestniczyć w chwili, gdy z namiotu wyłoni się wspaniały Timur.

Mężczyźni zsiedli z koni. Z namiotu wyszli strażnicy, którzy odgarnęli grube poły wejścia i stanęli po obu stronach, w pełnej gotowości i z napiętymi łukami. Boldowi całkowicie zaschło w gardle. Wydawało mu się, że z wnętrza ogromnej jurty chana bije niebieskie światło.

Timur ukazał się wysoko w powietrzu, usadowiony w palankinie spoczywającym na ramionach sług. Miał bladą twarz i pocił się, białka jego oczu były widoczne dookoła tęczówek. Spojrzał z góry na Psina.

— Dlaczego wróciliście?

— Chanie, u Madziarów panuje zaraza. Wszyscy nie żyją. Chan przyjrzał się uważnie generałowi. Niezbyt go lubił.

— Dlaczego wróciliście?

— Aby ci o tym powiedzieć, chanie.

Głos Psina był równy i miarowy. Potrafił bez lęku spojrzeć chanowi prosto w oczy. Timur nie był zadowolony. Bold przełknął ślinę. Teraz nic nie przypominało tamtej sytuacji, kiedy wyrwali się z niewoli myśliwych. Teraz nawet część tamtego planu nie mogła być powtórzona. Mimo to gdzieś w głębi duszy pozostawała myśl: A może jednak…

Bold zauważył, że w Timurze coś pękło. Teraz przemawiał przezeń jego asura i wyglądało na to, że czynił w nim ogromne spustoszenie. To nie był asura, może raczej nafs, zwierzęcy duch, który w nim mieszkał.

— Nie wymkną mi się tak łatwo — zachrypiał chan. — Spotka ich za to bolesna kara, nie znajdą bezpiecznej kryjówki.

Po czym skinął leniwie dłonią i rzekł:

— Wracajcie do obozu.

Po chwili zwrócił się do swoich strażników:

— Zabijcie tych dwóch, ich ludzi oraz konie. Rozniećcie ogień i wszystko spalcie. Następnie przenieście nasze obozowisko o dwa dni jazdy na wschód.

Uniósł dłoń.

Przestrzeń rozdarła się na strzępy.

Między nich uderzył piorun. Bold ogłuchł i usiadł. Kiedy oszołomiony rozglądał się dokoła, spostrzegł, że wszystkich innych również powaliło na ziemię. Namiot chana płonął, palankin Timura przewrócił się, jego słudzy z trudem podnosili się, a chan klęczał na jednym kolanie i trzymał się za pierś. Część straży podbiegła do niego i wtedy uderzył drugi piorun.

Bold tracił wzrok. Podniósł się i zaczął uciekać. Spojrzał jeszcze raz za siebie i poprzez pulsującą, zielonkawą poświatę ujrzał, jak czarny nafs Timura ulatuje zeń przez usta. Zarówno nafs, jak i asurowie opuścili Żelaznego Timura-i-Lang Chromego. Puste ciało zwaliło się na ziemię i spadła na nie rzęsista ulewa. Bold pobiegł w noc, prosto na zachód.

2

Po królestwie zgłodniałych duchów przechadza się Małpa, samotna niczym chmura.

Przez całą noc Bold to biegi, to szedł na zachód, przedzierał się w strugach deszczu przez las i wspinał na najbardziej strome zbocza, jakie tylko mógł znaleźć, aby uniknąć konnego pościgu, który najprawdopodobniej już za nim wyruszył. Wiadomo, że nikt nie usiłowałby za wszelką cenę schwytać potencjalnego nosiciela śmiertelnej choroby, zawsze jednak mógł zostać zestrzelony z większego dystansu. Pragnął zniknąć z tego świata, jakby nigdy na nim nie istniał. Gdyby nie ta przedziwna burza, już by z pewnością był martwy i rozpoczynał kolejny żywot Nadal jednak żył. Gate gate para gałę para sam gate bodhi svaha.

Świt następnego dnia zastał go przy Bramie Morawskiej. Czuł, że nikt nie ośmieliłby się podążać za nim tą drogą. Dotarłszy na Równinę Madziarską, skierował się na południe, w las. W wilgotnym świetle poranka odnalazł powalone drzewo, wsunął się pod jego wystające korzenie i przespał jeden dzień w suchej kryjówce.

W nocy przestało padać, a trzeciego dnia Bold obudził się głodny jak wilk. Bardzo szybko udało mu się znaleźć, narwać i zjeść trochę polnej cebuli — później upoluje coś konkretnego. Może w spichlerzach opustoszałych wsi zostało trochę suszonego mięsa lub ziarna zbóż, może nawet znajdzie się łuk i kilka strzał? Nie chciał podchodzić zbyt blisko wymarłych osad, ale niestety był to jedyny sposób na znalezienie pożywienia. Postanowił więc to zrobić przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Tej nocy nie spal dobrze i miał wzdęcia po cebuli. Nad ranem ruszył na południe, wzdłuż wielkiej rzeki. Mijał opustoszałe wioski i osady. Wszyscy ludzie, których spotykał, byli martwi i leżeli porozciągani na ziemi. Niepokoiło go to, lecz nic nie mógł zrobić. Sam prowadził teraz niejako pośmiertny żywot zgłodniałego ducha. Żyjąc od jednego znalezionego kęsa pożywienia do drugiego, bezimienny, opuszczony przez towarzyszy, zaczął zamykać się w sobie jak podczas najcięższych kampanii stepowych. Powoli stawał się zwierzęciem, a jego umysł kurczył się jak rogi ślimaka pod wpływem dotyku. Podczas długich wart nie myślał o niczym innym, jak tylko o Sutrze Serca. Forma jest pustką, pustka jest formą. Nie bez powodu w poprzednim wcieleniu nazywał się Sun Wu-kong, Przebudzenie w Pustce. Małpa w próżni.

W końcu doszedł do wioski, która wyglądała na nietkniętą. Obszedł ją dookoła. W pustej stajni znalazł luk pozbawiony cięciwy i kilka strzał w kołczanie, wszystko bardzo prymitywne i niewykończone. Coś poruszyło się na zewnątrz. Wyszedł ze stajni i zobaczył wychudłą, czarną oślicę, którą zwabił główką cebuli, a następnie wskoczył na jej kościsty grzbiet.

Przejechał na niej przez kamienny most, rozpięty nad szeroką rzeką, i powoli przemierzał wyschniętą ziemię, kierując się na południe. W górę i w dół, w dół i w górę. Wszystkie następne wsie również były opustoszałe, a pozostawione w nich zapasy zgniłe lub rozszarpane przez zwierzęta. Teraz jednak miał oślicę — jej mleko i krew pozwolą mu przetrwać jakiś czas, więc na razie głód mu nie groził.

Była jesień, zaczął żyć jak niedźwiedź, żywiąc się jagodami, miodem i zającami, które udało mu się upolować swoim marnym łukiem, zrobionym najpewniej ręką dziecka. Nie wierzył, aby mężczyzna mógł skonstruować coś takiego — pojedyncza, wygięta gałąź, chyba z jesionu, częściowo rzeźbiona, lecz i tak bardzo nieudolnie. Nie było odpowiedniego wycięcia na strzałę, a na cięciwie brakowało siodełka, naciąg przypominał zwykły sznurek, na którym buddyści rozwieszali modlitewne tanki. Jego stary łuk był laminatem z rogu i klonu, za spoiwo służył klej ze ścięgien, a korpus obciągnięty był niebieską skórą. Napinał się łatwo i strzelał z taką mocą, że potrafił przebić napierśnik z odległości ponad Ii, gate gate para gatepara sam gate bodhi svaha… przepadł z całą resztą jego dobytku. Kiedy tak strzelał gałązkami, przypominającymi strzały, z łuku, który nie był prawdziwym łukiem i chybiał, zastanawiał się, czy w ogóle warto celować. Nie dziwota, że ci ludzie wymarli.

W małej wsi nad brzegiem strumienia stało pięć przylegających do siebie budynków. W największym znajdowała się zamknięta na klucz spiżarnia, w której zostało sporo suszonych ciastek rybnych, przyprawionych w nieznany Boldowi sposób. Dostał od nich mdłości. Mając żołądek wypełniony obcym pożywieniem, poczuł, że mimo wszystko odzyskuje siły i dobry nastrój. W stajni znalazł skórzane sakwy, które wypchał suszonym jadłem i przytroczył do boków oślicy. Ruszył dalej i odtąd baczniej przyglądał się mijanym miejscom.

Pobielone drzewa o czarnych konarach. Sosny i cyprysy soczyście zielone, Czerwony i niebieski ptak siedzą obok siebie Na tym samym drzewie. Może już się zdarzyć wszystko.

Wszystko, tylko nie powrót do przeszłego życia. Bold nie chował urazy do Timura, sam przecież zrobiłby to samo. Zaraza to zaraza — nie wolno jej lekceważyć. Jednak ta zaraza była o wiele gorsza od innych, zabiła wszystkich mieszkańców okolicy. Wśród Mongołów zmarło jedynie kilkoro dzieci i pochorowało się kilku dorosłych. Myszy i szczury zabijano od razu, a kiedy dzieci dostawały gorączki i na ich skórze pojawiały się krosty, matki zabierały je nad rzekę i pozostawiały samym sobie. Miasta hinduskie miały jeszcze gorsze przejścia z chorobami. Padały tam cale tłumy ludzi, lecz nic z tego nie przypominało obecnej sytuacji. Może tych ludzi zabiło coś innego?


Przez pustą krainę. Przez mgły.

Pod oszronionym niebem,

W zimnym świetle księżyca,

Które mrozi swym blaskiem

Przeszywa wiatr, przeszywa strach.

Tysiące drzew huczy w rzadkim lesie,

Samotna Małpa plącze na spalonym wzgórzu.


Wezbrało w nim przerażenie, które po chwili opadło miękką falą, pozostawiając jego umysł pusty jak ziemia dokoła. Panowała cisza. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Przez jakiś czas wydawało mu się, że minął już tereny dotknięte zarazą i że w końcu spotka jakichś żywych ludzi. Zamiast tego dotarł do łańcucha postrzępionych wzgórz, a u ich podnóża dostrzegł rozległe miasto, o wiele większe od tych, które widział wcześniej. Całe dno doliny przykryte było połacią dachów. Miasto opuszczono. Żadnych dymów, żadnych głosów, żadnego poruszenia. Pośrodku stała gigantyczna, kamienna świątynia, otwierająca się ku niebu. Kiedy ją zobaczył, znów przepełnił go strach. Wjechał z powrotem w las, aby uciec od widoku martwych ludzi.

Oczywiście wiedział, gdzie mniej więcej się znajdował. Podążając z tego miejsca na południe, dotarłby do osmańskich ziem na Bałkanach. Potrafiłby się tam porozumieć, miałby szansę wrócić do świata leżącego poza granicami imperium Timura. Na pewno znalazłby tam coś dla siebie, jakiś nowy sposób na życie.

Jechał więc nieustannie na południe, mijając wyschnięte szkielety wieśniaków. Robił się coraz bardziej głodny. Bezlitośnie poganiał oślicę, posilając się co jakiś czas jej krwią.

Pewnej nocy w czasie nowiu usłyszał wilki — wyły i ujadały w pogoni za nim. Zdążył tylko odciąć uzdę oślicy i wspiąć się na drzewo. Większość watahy pobiegła za oślicą, reszta, dysząc, przysiadła pod drzewem. Bold usadowił się wygodnie na gałęzi i postanowił zaczekać, aż bestie odejdą. Kiedy zaczęło padać, wilki leniwie oddaliły się. Nad ranem obudził się dziesiąty raz z rzędu, ale tym razem zszedł na ziemię. Powędrował w dół rzeki i natknął się na ciało oślicy — została tylko skóra, kości i rozwleczone dokoła chrząstki. Ani śladu po skórzanych sakwach.

Ruszył dalej.

Pewnego dnia, zbyt wycieńczony, by iść, zaczaił się przy strumieniu i koślawą strzałą zdołał upolować jelenia. Rozpalił ognisko i jadł do syta, wrzucając w siebie upieczone kawałki udźca. Postanowił spędzić noc z dala od tuszy i dopiero nad ranem do niej wrócić — wilki nie wspinały się po drzewach, lecz niedźwiedzie owszem. Zobaczył lisa, a ponieważ nafs jego żony był lisicą, poczuł się lepiej. Nad ranem ogrzało go słońce. Jelenia już nie było, najwyraźniej zabrał go niedźwiedź. Jednak Bold, zjadłszy wcześniej mięso, poczuł przypływ sił i ruszył dalej.

Przez kilka kolejnych dni szedł na południe i, o ile było to możliwe, trzymał się górskich grzbietów, wędrował przez wyludnione i wykarczowane wzgórza, po wypłukanej ziemi, wysuszonej do białości przez słońce. W dolinach rozglądał się za lisicą, o poranku pił wodę ze źródeł, a z wymarłych wiosek szabrował ochłapy jedzenia. Znalezienie jakiegokolwiek pożywienia stawało się coraz trudniejsze. Przez jakiś czas musiał zadowolić się kawałkiem skórzanego paska od uzdy — stara mongolska sztuczka, której nauczył się na jednej z cięższych stepowych kampanii. Wydawało mu się jednak, że sztuczka ta o wiele lepiej działała na bezkresnych stepach niż teraz, na zwietrzałych i spieczonych słońcem wzgórzach.

Pod koniec jednego z kolejnych dni, po tym jak już na dobre przywykł do samotnej egzystencji, do wyszukiwania resztek jedzenia, wszedł w zagajnik, aby nazbierać drzewa. Jakże był wstrząśnięty, widząc płonące tam ognisko, podsycane przez żywego człowieka.

Mężczyzna był niski, tak jak Bold. Jego włosy i gęsta broda były rude jak liście klonu na jesień, miał bladą, cętkowaną jak pies skórę. Z początku Bold myślał, że mężczyzna jest chory, więc trzymał się od niego z daleka. Jednak jego niebieskie oczy były bystre i podobnie jak Bold, był wystraszony, spięty i gotowy na wszystko. Patrzyli na siebie w milczeniu, stojąc po przeciwnych stronach polany pośrodku zagajnika.

Mężczyzna wskazał na ognisko. Bold skinął głową i zbliżył się, zachowując czujność. Na ogniu piekły się dwie ryby. Bold wyjął spod płaszcza upolowanego nad ranem zająca, którego oskórował i oczyścił własnym nożem. Rudzielec kiwał głową i głodnym wzrokiem śledził każdy znajomy ruch. Odwrócił ryby na drugą stronę i rozgrzebał żar, aby zrobić miejsce na zająca. Bold nabił mięso na patyk i położył je na węglach.

Kiedy się upiekło, jedli w milczeniu, siedząc na kłodach po przeciwnych stronach paleniska. Obaj wpatrywali się w ogień i tylko od czasu do czasu wymieniali ukradkowe spojrzenia — byli speszeni, zbyt długo żyli w samotności. Poza tym nie do końca wiedzieli, o czym tak na prawdę można porozmawiać z drugim człowiekiem.

W końcu odezwał się rudobrody. Najpierw drżącym głosem, a już Po chwili rozgadał się na dobre. Czasem używał słów, które w uchu Bolda brzmiały znajomo. Oczywiście nie aż tak znajomo, jak jego wprawne ruchy nożem. Niestety, mimo że Bold naprawdę się starał, nie rozumiał mężczyzny. Po chwili sam postanowił wypróbować kilka prostych fraz. Od razu poczuł obcość słów w swoich ustach, niczym grzechot kamieni w skórzanej sakiewce. Mężczyzna przysłuchiwał się uważnie, a w jego bladej i brudnej twarzy jaśniały żarzące się oczy. Wyglądało na to, że nie znał mongolskiego, tybetańskiego, tureckiego, chińskiego, arabskiego i chagatai ani nie kojarzył pozdrowień w innych narzeczach, jakich Bold nauczył się przez te wszystkie lata wędrówek po stepach.

Kiedy Bold skończył recytować pozdrowienia, mężczyzna skurczył się i zaczął szlochać. Po chwili wytarł oczy, zostawiając sobie brudne smugi na twarzy, stanął przed Boldem i powiedział coś, intensywnie gestykulując. Wskazał palcem na Bolda, jakby w porywie gniewu, następnie cofnął się o krok, usiadł na pniaku i zaczął udawać, że wiosłuje — tak się Boldowi przynajmniej wydawało. Wiosłował, siedząc tyłem do dzioba, jak kaspijscy rybacy. Udawał, że łowi ryby, pokazał ile ich złowił, jak je czyścił i gotował. Pokazał ludzi, których karmił: swoje dzieci, żonę, wszystkie osoby, z którymi mieszkał. Potem spojrzał w niebo, ponad rozświetlone gałęzie drzew, zwisające nad ich głowami, i znów zawołał. Podciągnął szorstką połę ubrania i wskazał na swoje ciało oraz na pachę, pod którą podstawił pięść. Bold skinął ze zrozumieniem, żołądek mu się ścisnął, kiedy mężczyzna odegrał chorobę i śmierć swoich bliskich, kładąc się na ziemi i skowycząc jak pies. Umarli wszyscy oprócz tego mężczyzny, który zaczął obchodzić ognisko i wskazywać na opadłe liście. Intonował jakieś słowa, a może były to imiona. Bold rozumiał wszystko aż nazbyt wyraźnie.

Następnie mężczyzna pogrzebał całą swoją wioskę — każdy jego gest był czytelny — usiadł na kłodzie i odpłynął. Udawał, że wiosłuje, wiosłował bardzo długo, tak długo, aż Bold pomyślał, że rudzielec zapomniał, o czym opowiadał. Po chwili jednak dobił do brzegu i padł z wycieńczenia na kłodę. Wyszedł na ląd i udając zaskoczonego, rozglądał się dokoła. Zaczął iść. Tuzin razy obszedł ognisko, udając, że zjada patyki i trawę. Wył jak wilk i kulił się wystraszony pod kłodą, zrywał się i biegł, a potem znów wiosłował — w kółko powtarzał to samo.

— Dea, dea, dea, dea! — wykrzykiwał przez gałęzie w stronę jarzących się nad nimi gwiazd.

Bold skinął głową. Znał tę historię. Mężczyzna wył teraz i warczał niczym zwierzę, jego oczy były czerwone jak u wilka. Bold zjadł jeszcze trochę zająca i podał patyk mężczyźnie, który porwał mięso i pochłonął je łapczywie. Później obaj siedzieli i wpatrywali się w ogień. Bold był w nastroju do towarzystwa, a jednocześnie czuł się samotny. Przyglądał się kompanowi, który, zjadłszy obie ryby, zaczął przysypiać. Drgnął, zamruczał coś pod nosem, skulił się i usnął. Bold dorzucił do ognia i, ułożywszy się po drugiej stronie, też próbował zasnąć. Kiedy się obudził, ogień już wygasł, a mężczyzna znikł. Był chłodny poranek, powietrze przesycone parującą rosą, ślady człowieka wiodły przez polanę, aż do zakrętu szerokiej rzeki i tam się urywały. Nie sposób było stwierdzić, w którą stronę udał się rudobrody.

Mijały kolejne dni, a Bold nadal zmierzał na południe. Często zastawiał się na zwierzynę i wtedy nie myślał o niczym, wypatrywał tylko pożywienia i pogody, powtarzając bez końca jedno czy dwa słowa. Przebudzenie w pustce. Pewnego dnia natrafił na wioskę wyrosłą wokół źródła.


Stare świątynie obrócone w ruinę,

Potrzaskane kolumny strzelające w niebo.

Wszystko tonęło w ciszy.

Czym tak bardzo rozgniewali swych bogów ludzie?

Na cóż bogom samotna dusza przechodząca obok,

Teraz, kiedy świat się skończył?

Marmurowe bębny potoczyły się i zamarły w bezruchu

Świergot ptaka wypełnił pustą przestrzeń.


Nie chciał nic wiedzieć i nie zamierzał nigdzie się włamywać. Obszedł świątynię, intonując mantrę:

Om mani padme hung, om mani padme hung…

Nagle uświadomił sobie, że często mówi do siebie lub mantruje i nawet tego nie zauważa, jakby ignorował starego towarzysza podróży, który zawsze opowiada te same historie.

Nadal kierował się na południowy wschód, choć już dawno zapomniał po co. Przeszukiwał przydrożne budynki i zabierał wszystko, co nadawało się do zjedzenia, a potem szedł pustymi drogami. To musiał być jakiś stary kraj. Sękate drzewa oliwkowe uginające się pod ciężarem zielonych i czarnych, niejadalnych owoców, nie dawały mu spokoju — przecież nie da się najeść siłą własnej woli, nikt tego nie potrafi. Z każdym dniem był coraz bardziej głodny i uwagę koncentrował tylko na pożywieniu. Mijał kolejne marmurowe budowle i przeszukiwał opuszczone wiejskie chaty. Pewnego dnia natknął się na duży gliniany garniec, pełen oliwy z oliwek, i zatrzymał się przy nim na cztery dni, zanim wypił wszystko do dna. Jelenie pojawiały się coraz rzadziej. Lisicę widział więcej niż dwa razy. Dzięki celnym strzałom z dziecięcego luku oddalał groźbę głodu. Każdej nocy rozpalał coraz większe ognisko i ze dwa razy zastanawiał się, jak potoczył się los rudobrodego. Czy spotkanie z Boldem uświadomiło mu, że bez względu na to, co się stanie i kto go znajdzie, zawsze będzie samotny, więc poszedł i się zabił, aby połączyć się ze swoją jati? A może po prostu poślizgnął się i wpadł do rzeki? Albo puścił z jej nurtem, żeby Bold nie mógł go wyśledzić? Nie sposób stwierdzić. Spotkanie z mężczyzną powracało często w myślach Bolda, lecz przede wszystkim utkwiła mu w pamięci łatwość, z jaką go zrozumiał.

Doliny biegły na południowy wschód. Kiedy spróbował zrekonstruować w myślach trasę swojej wędrówki, okazało się, że nie pamięta szczegółów z kilku ostatnich tygodni i nie potrafi się zorientować względem Bramy Morawskiej, chanatu czy Złotej Ordy. Od Morza Czarnego jechali niegdyś dziesięć dni, czyż nie? Było to jak przypominanie sobie wydarzeń z przeszłego żywota.

Całkiem możliwe, że zbliżał się do Bizancjum. Siedział skulony przy ognisku, zastanawiając się, czy mieszkańcy Konstantynopola też wymarli, a co z Mongolią, a może wszyscy ludzie na świecie poumierali? Wiatr świszczący wśród krzewów przypominał odgłosy błądzących duchów. Bold zapadł w niespokojny sen. Budził się na nocne warty, obserwował gwiazdy i dorzucał gałęzi do ognia. Było coraz zimniej.

Obudził się i naprzeciw siebie dostrzegł ducha Timura, którego groźna twarz skąpana była w ognistej poświacie. Oczy miał czarne jak obsydian. Bold dojrzał w nich odbijające się gwiazdy.

— A więc to tak — odezwał się Timur ciężkim głosem — uciekłeś.

— Tak — wyszeptał Bold.

— Co się stało? Nie masz ochoty znów wyruszyć na łowy? Pod koniec jednej z cięższych kampanii Timur zwrócił się do Bolda w ten sam sposób. Był już wówczas tak słaby, że musieli go nieść w lektyce, podczas gdy on ani razu nie pomyślał, żeby dać za wygraną. W czasie ostatniej zimy Timur zastanawiał się, czy ruszyć na wschód, przeciwko Chińczykom, czy też na zachód, przeciwko Frankom. Podczas hucznej biesiady ważył argumenty, przemawiające za jednym i za drugim rozwiązaniem, i w pewnej chwili spojrzał na Bolda. Coś dziwnego musiał zobaczyć w jego twarzy, gdyż zerwał się nagle i zagrzmiał silnym mimo choroby głosem:

— Co się stało, Bold? Nie masz ochoty znów wyruszyć na łowy? Wtedy Bold odpowiedział:

— Ja zawsze, wielki chanie. Byłem z tobą, kiedy podbijaliśmy Ferganę, Horasan, Sistan, Chorezm i Mogulistan, i jeśli o mnie chodzi, to jeszcze jedno państwo na pewno mi nie zaszkodzi.

Timur roześmiał się gniewnie.

— Ale w którą stronę tym razem, Bold? W którą stronę?

Bold wiedział wystarczająco dużo, aby móc wzruszyć ramionami i rzec:

— Dla mnie bez różnicy, chanie. Może rzucisz monetą? Na te słowa chan ponownie wybuchł śmiechem i w przypływie dobrego nastroju zapewnił Boldowi ciepłe miejsce w stajni i dobrego konia na całą kampanię. Zmierzali wówczas na zachód, była wiosna 784 roku.

Teraz duch Timura przybrał całkowicie ludzką postać. Patrzył przez ogień na Bolda wzrokiem gniewnym i pełnym wyrzutu.

— Rzuciłem monetą, tak jak mi powiedziałeś, Bold, ale musiało wypaść coś niedobrego.

— Mogłoby być gorzej, gdyby padło na Chiny — odparł Bold. Timur zaśmiał się:

— Jak to się mogło stać? Zabity piorunem? Jak to możliwe? To twoja sprawka, Bold, twoja i Psina. To wy przynieśliście z zachodu klątwę. Powinniście byli nigdy nie wracać. A ja powinienem był uderzyć na Chiny.

— Może i tak — Bold nie wiedział, jak sobie z nim poradzić. Rozwścieczonym duchom należy się przeciwstawiać, a zarazem starać się je udobruchać. Tylko te czarne jak agat oczy, iskrzące się migotliwym światłem gwiazd…

Timur nagle odkaszlnął. Przystawił dłoń do ust i wykrztusił z siebie coś czerwonego. Spojrzał na przedmiot i uniósł go do góry, aby Bold mógł się dobrze przyjrzeć: czerwone jajo.

— To dla ciebie — rzekł i cisnął jajo przez ogień w stronę Bolda.

Bold schylił się, żeby je złapać, i w tej samej chwili zbudził się, wydając z siebie jęk. Duch Timura był wyraźnie niezadowolony. Wędrował poprzez światy, odwiedzając swoich starych żołnierzy i innych pretów — wzruszające, lecz mimo to Bold nie potrafił się wyzbyć strachu. Duch Timura miał ogromną moc, bez względu na to, na jakim planie egzystował. Mógł z łatwością sięgnąć tego świata i w każdej chwili złapać Bolda za kostkę.

Przez cały dzień Bold wędrował, pogrążony we wspomnieniach, prawie nie patrzył na mijane okolice. Kiedy Timur odwiedził go wtedy w stajni, było to trudne spotkanie. Chan nie mógł już się utrzymać w siodle o własnych siłach. Patrzył tylko na swą grubokościstą klacz jak na kobietę, gładził jej bok i mówił:

— Pierwszy koń, jakiego w życiu ukradłem, wyglądał dokładnie jak ta klacz. Zaczynałem jako biedak, a życie nie było łatwe. Zostałem naznaczony przez Boga. Pewnie myślałeś, że pozwoli mi dojechać na drugi brzeg — po tych słowach wbił w Bolda żywotne spojrzenie: jedno oko nieco większe i wyżej osadzone od drugiego, dokładnie tak jak we śnie.

Głód zmuszał Bolda do ciągłych polowań. Timur, choć był teraz zgłodniałym duchem, nie musiał już martwić się o pożywienie, lecz Bold nadal cierpiał głód. Grubsza zwierzyna uciekała szerokimi dolinami na południe. Pewnego dnia, idąc wysokim grzbietem, zobaczył wodę — lśniącą w oddali polać brązu. Pewnie jakieś wielkie jezioro albo morze, pomyślał. Stara droga poprowadziła go przez kolejną przełęcz i dalej w dół, do następnego miasta.

Po raz kolejny nie zastał w mieście nikogo żywego. Panował całkowity bezruch i nieprzenikniona cisza. Szedł pustymi ulicami, mijał opustoszałe budynki i cały czas czuł na plecach zimny dotyk pretów.

Na centralnym wzgórzu stał kompleks białych świątyń, wyglądający z daleka jak wyblakła w słońcu klatka piersiowa ludzkiego szkieletu. Przyjrzawszy się nieco dokładniej, Bold stwierdził, że to musi być stolica tej wymarłej krainy. Wcześniej mijał pomniejsze wsie i mieściny, zbudowane z ciosanego kamienia, aż w końcu doszedł do stołecznych świątyń, budowanych z gładko rzeźbionego, białego marmuru. Nie zastał tam jednak ani jednej żywej duszy. Opadła gęsta mgła, ograniczając widoczność. Bold brnął do przodu i potykał się o kamienie na zakurzonej, stromej drodze, prowadzącej prosto na świątynne wzgórze. Tam zapragnął przedstawić swoją sprawę lokalnym bóstwom.

Na świętym plateau trzy mniejsze świątynie otaczały jedną prostokątną piękność, z podwójnymi rzędami smukłych kolumn na każdym boku, na których wspierał się jasny dach, pokryty marmurowymi dachówkami. Pod okapami wyrzeźbione postaci walczyły, maszerowały, latały i gestykulowały. Ten kamienny obraz przedstawiał tych wszystkich nieobecnych ludzi bądź też ich bogów. Bold przysiadł na jednym z marmurowych walców — pozostałości po wysokich, przewróconych kolumnach — i wpatrywał się w kamienne rzeźbienia. Oglądał świat, który przepadł.

W końcu dotarł do głównej świątyni i wszedł do niej, modląc się na głos. W odróżnieniu od świątyń na północy ta nie była miejscem ostatecznego zgromadzenia ludności. Wewnątrz nie było szkieletów. Wręcz przeciwnie, świątynia wyglądała na od dawna opuszczoną. U krokwi wisiały nietoperze, a panujący wewnątrz półmrok przecinały promienie słońca, wpadające przez dziury po odpadłych dachówkach. W głębi świątyni stało coś na kształt pośpiesznie wzniesionego ołtarza. Palił się jeden knot, zanurzony w misie z oliwą, ich ostatnia modlitwa nadał się tliła, nawet po ich śmierci.

Bold nie miał nic do złożenia w ofierze, ogromna, biała świątynia stała nad nim w ciszy.

Om gate gate para gate para sam gate bodhi svaha — jego słowa rozchodziły się stłumionym echem.

Wyszedł z powrotem w popołudniową poświatę. Na zachodzie dojrzał poblask morza. Wiedział już, że pójdzie w tamtą stronę, tutaj nic go nie trzymało. Ludzie umarli tu razem z bóstwami.

Długa zatoka wcinała się pomiędzy wzgórza. Znajdujący się w głębi port wydawał się pusty, jedynie kilka mniejszych łódek kołysało się na falach, a niektóre z nich, obrócone do góry dnem, leżały na szerokiej plaży, rozciągającej się w obie strony od doków. Nie zaryzykowałby wyprawy łodzią, nie znał się na tym. Widział w życiu jeziora Issyk Kul i Qinghai, Aralskie, Kaspijskie i Czarne, ale nigdy w życiu nie zdarzyło mu się wsiąść do łódki, z wyjątkiem przeprawy promem przez rzekę. Nie zamierzał ryzykować.

Na długiej drodze żadnego piechura, Żadna łódź na noc do portu nie zawija. Martwy port zastygł w bezruchu.

Zszedł na plażę, zaczerpnął wody w garść i napił się, wypluł od razu, była słona jak Morze Czarne albo wody dorzecza Tarymu — zdumiał go widok tak dużej ilości wody, całkowicie do niczego nieprzydatnej. Kiedyś słyszał, że świat otoczony jest oceanem. Może właśnie dotarł do krańca świata, do jego zachodniego albo południowego brzegu? Może Po południowej stronie tej wielkiej wody żyli Arabowie — tego nie wiedział. Po raz pierwszy podczas całej wędrówki nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje.

Zasnął na ciepłej plaży i śnił o stepach. Siłą woli odganiał wizję Timura. Po chwili ze snu wyrwał go silny uścisk dłoni, które obróciły go na brzuch, związały mu nogi w kostkach i ręce za plecami. Jakiś męski głos zawołał:

— Co my tu mamy? — czy coś w tym tonie. Mówił chyba w tureckim narzeczu. Bold nie rozumiał wielu słów, lecz domyślał się treści po rytmie i melodii wypowiedzi. Wyglądali jak żołnierze albo zabójcy. Zbóje o wielkich, ciężkich łapach, ze złotymi kolczykami w uszach, ubrani w brudne, bawełniane stroje. A on płakał i uśmiechał się głupkowato na ich widok. Czuł, jak wykrzywia mu się twarz i pieką go oczy. Przyglądali mu się bardzo czujnie.

— To jakiś szaleniec — jeden z nich pomyślał na głos. Słysząc to, Bold pokręcił głową.

— Ja… ja nikogo nie spotkałem — powiedział w języku malajskim i tureckim. Język rósł mu w ustach, gdyż, mimo że często coś mruczał, mówił do siebie i do swoich bóstw, to właściwie zapomniał, jak rozmawia się z ludźmi. — Ja myślałem, że wszyscy umarli… — wskazał na północny zachód.

Najwyraźniej nie rozumieli go.

— Zabijmy go! — powiedział któryś lekceważącym tonem, przypominającym głos Timura.

— Nie wystarczy ci, że nie żyją już wszyscy chrześcijanie? — powiedział inny.

— Zabijmy go i odpływajmy, łodzie i tak już są pełne.

— Weźmiemy go — powiedział inny głos — handlarze niewolników jeszcze nam za niego zapłacą. Poza tym nie zatopi naszych łodzi, zobacz, jaki jest chudy.

Zawiązali mu pętlę na szyi i pociągnęli za sobą wzdłuż plaży. Musiał mocno pracować nogami, żeby lina nie targała nim w przód i w tył. Ze zmęczenia kręciło mu się w głowie. Byt wyczerpany. Mężczyźni wonieli czosnkiem i zapach ten jednocześnie odrzucał go i budził w nim wilczy apetyt. Jeśli rzeczywiście zamierzali go sprzedać handlarzom niewolników, to będą musieli go podkarmić. Na samą myśl o tym dostawał ślinotoku, jak zgłodniały pies na widok pełnej miski.

Ciągle szlochał i leciało mu z nosa, a jako że miał ręce związane za plecami, nie mógł wytrzeć sobie twarzy.

— Piana leci mu z pyska jak koniowi.

— Na pewno jest chory.

— Nie jest chory. Dawaj go tu. No chodź! — zwrócił się do Bolda. — Nie bój się. Tam, dokąd cię zabieramy, nawet niewolnicy żyją lepiej niż wy, barbarzyńskie psy!

Wrzucili go na dno łodzi. Szarpnęło ze dwa razy, po czym łódź wypłynęła na wodę i zaczęła kiwać się na boki. Bold przewrócił się i uderzył plecami o drewnianą burtę.

— Tutaj niewolniku! Siad!

Bold usiadł na stercie lin i przyglądał się ich pracy. Cokolwiek miałoby się zdarzyć i tak będzie lepsze od tej pustej ziemi. To, że mógł patrzeć na ludzi i słuchać ich mowy, dodawało mu sił. Przypominało mu to obserwowanie dzikich koni, biegających po stepie. Głodnym wzrokiem patrzył, jak podnoszą żagle. Łódź pochyliła się, a on instynktownie rzucił się w przeciwną stronę. Wszyscy ryknęli śmiechem. Patrzył na nich wzrokiem zranionej łani i gestykulował coś w stronę największego żagla.

— Musiałoby o wiele silniej dąć, żeby nas przewrócić.

— Niech Allah chroni nas od tego.

— Niech Allah ma nas w swojej opiece. Muzułmanie.

— Niech Allah ma nas w swojej opiece — powiedział potulnie Bold i dodał po arabsku — w imię Allaha Miłosiernego Litościwego.

Przez lata spędzone w armii Timura, nauczył się równie dobrze być muzułmaninem, jak i kimkolwiek innym. Budda z pewnością nie miałby mu tego za złe i choć na pewno nie uchroni go to przed losem niewolnika, to przynajmniej pozwoli zdobyć więcej jedzenia. Mężczyźni śledzili każdy jego ruch, a on patrzył jak ląd znika na horyzoncie. Rozwiązali mu ręce, dali trochę suszonej baraniny i chleb. Każdy kawałek Bold przeżuwał sto razy, a znajomy smak przywoływał wspomnienia z całego życia. Zjadł wszystko, co mu dali, i wypił wodę z kubka, który od nich dostał.

— Niech będzie chwała Allahowi! Wielkie dzięki w imię Boga Miłosiernego litościwego.

Pożeglowali wzdłuż zatoki, aż znaleźli się na morzu. Nocą przepłynęli na drugą stronę przylądka, zarzucili kotwicę i udali się na spoczynek. Bold skulił się pod zwojami lin i zasnął. Za każdym razem, kiedy się budził, musiał sobie przypominać, gdzie się znajduje.

Każdego ranka obierali kurs na południe, jednego dnia przepłynęli przez wąski przesmyk wprost na otwarte morze, pocięte wysokimi falami. Kołysanie łodzi przypominało Boldowi jazdę na wielbłądzie. Wskazał dłonią na zachód. Mężczyźni podali mu jakąś nazwę, ale nie zrozumiał jej. Któryś z nich dorzucił:

— Wszyscy nie żyją.

Słońce chyliło się ku zachodowi, a oni nadal byli na otwartym morzu. Po raz pierwszy płynęli nocą. Kiedy Bold przebudzał się, widział resztę czuwającej załogi, zapatrzoną w gwiazdy i milczącą. Przez trzy doby płynęli po otwartym morzu. Bold zastanawiał się, jak długo to jeszcze może potrwać, aż czwartego ranka niebo na południu zaczęło się bielić i brązowieć.


Jak pustynny powiew znad Gobi.

Piasek w powietrzu i szlachetnej ziemi proch.

To ląd! Niski ląd, gdzie morze i niebo,

W jeden łączą się brąz,

Najpierw dojrzysz kamienną wieżę,

A za nią falochron z głazów i port.


Jeden z marynarzy z radością wypowiedział nazwę wyłaniającego się lądu:

— Aleksandria!

Bold już gdzieś słyszał tę nazwę, choć na temat samego miejsca nie wiedział nic.

3

W Egipcie nasz pielgrzym zostaje sprzedany jako niewolnik. W państwie Zanji spotyka Chińczyków, których nigdzie nie brakuje.

Porywacze podpłynęli do plaży, przywiązali kamienną kotwicę do skały, skrępowali Bolda i zostawili go na pokładzie pod derką, a sami zeszli na ląd.

Była to plaża dla mniejszych łodzi, tuż obok niej, za wysokim wałem, ciągnęło się długie, drewniane nabrzeże dla większych statków. Mężczyźni wrócili pijani, już z oddali było słychać, jak się awanturowali. Rozwiązali mu nogi i nie zwracając się do niego ani słowem, wyciągnęli go z lodzi i poprowadzili ze sobą. Nadmorski bulwar okazał się strasznie stary, przeżarty solą i zakurzony, a do tego śmierdzący zdechłymi rybami, których sporo było dokoła, porozrzucanych i gnijących w palącym słońcu. W okolicy wejścia do portu, przed podłużnym budynkiem stały bele bawełny, ogromne pudła, gliniane słoje i tkaniny popakowane w sznurowe siatki. Dalej szli przez targ rybny. Bold ślinił się jak pies, a jego żołądek kurczył się boleśnie.

Doszli w końcu do targu niewolników. Był to niewielki plac z podwyższeniem pośrodku. Przypominał miejsce dla wygłaszającego nauki lamy. Zanim przyszła kolej na Bolda, sprzedano szybko trzech innych niewolników. Największe zainteresowanie tłumu wzbudzały sprzedawane kobiety. Nie miały na sobie nic oprócz krępujących ich lin, a w razie konieczności, łańcuchów. Niektóre stały pogrążone w apatii, inne skulone. Większość z nich była czarna, niektóre brązowe. Wyglądało na to, że dzień handlowy dobiegał końca i kupcy wyprzedawali resztki towaru. Przed Boldem sprzedano wychudzoną dziewczynkę w wieku około dziesięciu lat. Jej nabywcą był gruby, czarny mężczyzna w poplamionych jedwabnych szatach. Targu dobijano w języku podobnym do arabskiego, a za dziewczynę płacono walutą w złotych monetach, której nazwy Bold nigdy wcześniej nie słyszał. Pomógł swoim porywaczom ściągnąć z siebie stare i wymięte ubranie.

— Nie musicie mnie wiązać — próbował mówić do nich po arabsku, lecz nawet go nie słuchali, skuwając mu nogi w kostkach. Wszedł na podwyższenie, poczuł na ciele gorące powietrze i swój własny, intensywny zapach. Spojrzał na siebie i stwierdził, że wędrówka po wymarłej krainie dała mu w kość — był tak samo chudy jak mała dziewczynka sprzedana przed nim. Nadal miał jednak mięśnie. Stał wyprostowany i patrzył w słońce, a jego licytacja trwała. W myślach powtarzał fragment Sutry Lapis Lazuli:

— Podstępne demony nieżyczliwości włóczą się po świecie. Precz! Precz! Budda wyrzeka się niewolnictwa!

— Czy on mówi po arabsku? — zapytał ktoś z tłumu. Jeden z porywaczy szturchnął Bolda, a ten zaczął mówić po arabsku:

— W imię Boga Miłosiernego Litościwego! Mówię po arabsku, mon-golsku, tybetańsku i chińsku oraz po turecku i malajsku.

Po tych słowach zaczął recytować z pamięci pierwszy rozdział Koranu. W końcu jeden z porywaczy pociągnął za łańcuch i Bold zrozumiał, że już wystarczy, poczuł suchość w gardle. Za dwadzieścia monet kupił go niski, drobny Arab. Porywacze wyglądali na zadowolonych. Kiedy schodził z podestu, podali mu ubrania, poklepali po plecach i odeszli. Bold zaczął nakładać swój wytłuszczony płaszcz, lecz jego nowy właściciel powstrzymał go i podał mu czystą, bawełnianą płachtę.

— Owiń się tym, resztę brudów zostaw tutaj.

Bold spojrzał ze zdumieniem na pozostałości swego minionego życia. Teraz były to już tylko brudne szmaty, lecz służyły mu wiernie przez całą długą podróż. Wydobył z nich amulet, a nóż skrzętnie ukrył w rękawie, niestety, nowy właściciel od razu to zauważył i odrzucił ostrze na cuchnącą stertę.

— Chodź! Znam jeden targ w Zanji, gdzie za takiego barbarzyńcę jak ty dostanę trzy razy więcej, niż właśnie wydałem. Pomożesz mi się przygotować do rejsu, rozumiesz? Ty pomożesz mi i będzie ci lżej. Może nawet będę cię dobrze karmił.

— Rozumiem.

— To zrozum dobrze. Nawet nie myśl o ucieczce. Aleksandria to praworządne miasto. Mamelucy jeszcze bardziej rygorystycznie pilnują tutaj porządku niż szaria. Nigdy nie odpuszczają niewolnikom, którzy chcą uciekać. To sieroty przywiezione tu z północnych brzegów Morza Czarnego, to mężczyźni, których rodzice zginęli z rąk takich barbarzyńców jak ty.

Bold zabił w życiu niejednego wojownika Złotej Ordy, więc tylko skinął głową i nic nie odpowiedział. Jego właściciel mówił dalej:

— Wyszkolili ich Arabowie ściśle według wskazań Allaha. Teraz są kimś więcej niż muzułmanami. — Aż zagwizdał na tę myśl. — Wyszkoleni po to, by rządzić Egiptem, by nie zważać na naciski innych i dochowywać wierności prawu szariatu. Wierz mi, nie chciałbyś wchodzić im w drogę.

Bold znów pokiwał głową.

Przeprawa przez Synaj przypominała mu podróż z karawaną po którejś z pustyń w głębi lądu. Tym razem jednak szedł piechotą w wielkiej chmurze pyłu, razem z innymi niewolnikami, na końcu długiego sznura wielbłądów. Rozpoczynał się hadżdż. Nieprzebrane liczby wielbłądów i ludzi sunęły przez pustynię drogą, która przechodziła w szeroki, gładki pas przesuszonej ziemi, wcinający się pomiędzy skaliste wzgórza. Pomniejsze grupy pielgrzymów zmierzające na północ, odbijały na drogę po ich prawej stronie. Bold nigdy wcześniej nie widział tylu wielbłądów naraz.

Karawanseraje, w których się zatrzymywali po drodze, były podupadłe i zakurzone. Ani na chwilę nie rozluźniono lin, które łączyły Bolda z resztą niewolników, więc musieli spać razem, skuleni w kręgu na ziemi. Noce były o wiele cieplejsze niż Bold się spodziewał, z ledwością dało się odpocząć od upałów panujących za dnia. Ich nowy pan nazywał się Zeyk. Dobrze ich poił i karmił, rano i wieczorem. Bold stwierdził, że Zeyk traktował ich niemal tak dobrze jak swoje wielbłądy. Był mądrym kupcem, dbającym o jakość swoich towarów. Bold zgadzał się z jego podejściem i robił, co mógł, aby utrzymać złachmaniony wianuszek niewolników w dobrej kondycji. Jeśli wszyscy utrzymywali równe tempo, wtedy marsz był mniej uciążliwy. Pewnej nocy Bold spojrzał w niebo i ujrzał strzelca, patrzącego mu z góry prosto w oczy. Przypomniały mu się samotne noce w opustoszałej krainie.


Duch Timura,

Ostatni ocalały spośród rybackiej braci.

Puste kamienne świątynie, otwarte ku niebu,

Dni głodu i posłuszna oślica,

Koślawy łuk i strzały,

Czerwony i niebieski ptak na jednej gałęzi.


W końcu dotarli do Morza Czerwonego i weszli na pokład statku — trzy lub cztery razy większego niż łódź, którą Bold dopłynął do Aleksandrii — ludzie nazywali je dawa albo zambuco. Wiatr wiał z zachodu, czasem nawet bardzo mocno. Kiedy opuszczali zachodnie wybrzeże, ich wielki, trójkątny żagiel wybrzuszał się krągło na wschód. Mieli bardzo dobry czas. Zeyk coraz lepiej karmił niewolników, wręcz ich tuczył, żeby później dostać za nich dobrą cenę. Bold z radością wrzucał w siebie dodatkową porcję ryżu i ogórków. Zauważył, że rany na kostkach zaczęły mu się goić. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie cierpiał głodu. Czuł, jakby wychodził z mgły, jakby każdego dnia coraz bardziej się rozbudzał. Teraz oczywiście był tylko niewolnikiem, lecz nie na zawsze. Przeczuwał, że wydarzy się coś większego.

Po krótkim postoju w spalonym słońcem porcie Massawa, tradycyjnym miejscu odpoczynku wszystkich hadżich, pożeglowali na wschód, przecinając wszerz Morze Czerwone, po czym okrążyli niski, czerwieniący się w oddali przylądek, znaczący koniec Arabii, i popłynęli dalej, aż do Aden, wielkiej nadmorskiej oazy. Był to największy port, jaki Bold w życiu widział. Bardzo bogate miasto, porośnięte zielonymi palmami, których liście powiewały nad ceramicznymi dachami. Tu i ówdzie wyrastały drzewa cytrusowe i niezliczone minarety. Zeyk jednak nie nakazał rozładunku towarów ani niewolników. Po jednym dniu spędzonym na lądzie wrócił na pokład, kręcąc głową.

— Do Mombasy — powiedział do kapitana statku i zapłacił mu sowicie, po czym pożeglowali na południe, przez cieśninę, wokół przylądka Hafun i dalej, wzdłuż wybrzeża Zanji. Popłynęli daleko na południe, o wiele dalej niż Bold kiedykolwiek się zapuścił. W południe słońce znajdowało się niemal dokładnie nad ich głowami i prażyło nieznośnie dzień za dniem. Na niebie nie było najmniejszej chmury, a powietrze gotowało się, jakby świat był ogromnym piecem. Wybrzeże przybierało barwę martwego brązu, co jakiś czas stawało się soczyście zielone, i tak na zmianę. Po drodze zatrzymali się w Mogadiszu, Lamu i Malindi, były to świetnie prosperujące arabskie porty handlowe, lecz za każdym razem Zeyk opuszczał pokład tylko na chwilę.

Kiedy wpłynęli do Mombasy, zaiste przewspaniałego portu, natknęli się na flotę gigantycznych okrętów, o wiele większych niż Bold sądził, że da się zbudować. Każda z jednostek była wielkości małego miasta, a przez jej środek biegła linia gigantycznych masztów. W porcie stało dziesięć takich kolosalnych, pełnomorskich jednostek i ponad dwadzieścia mniejszych okrętów, zakotwiczonych pomiędzy nimi.

— Świetnie się składa — rzekł Zeyk do kapitana i właściciela dawy. — Chińczycy już są na miejscu.

Chińczycy! Bold nawet nie podejrzewał, że Chińczycy mogliby posiadać tak wspaniałą flotę. Choć z drugiej strony, było to całkiem logiczne. Te ich pagody, Wielki Mur — Chińczycy lubią wielkie rzeczy.

Ich flota przypominała archipelag wysp. Wszyscy na pokładzie dawy patrzyli na okręty z trwogą i zmieszaniem, jakby stawali twarzą w twarz z bóstwami, wypływającymi w morze. Ogromne chińskie jednostki dwudziestokrotnie przewyższały największe nawet dawy. Na jednym z chińskich okrętów Bold naliczył aż dziewięć masztów. Zeyk spojrzał na okręt i skinął głową na Bolda.

— Przypatrz się dobrze. Jeśli Bóg pozwoli, wkrótce będzie to twój nowy dom.

Kapitan dawy podpłynął do brzegu na odległość powiewu bryzy. Miejskie nabrzeże było w całości zajęte przez zacumowane lodzie przyjezdnych. Po krótkiej dyskusji z Zeykiem, właściciel dawy zakotwiczył przy plaży, na południe od nabrzeża. Zeyk i jego ludzie podwinęli szaty i przez wolną burtę weszli do wody. Następnie poprowadzili związanych niewolników na ląd. Zielona woda była ciepła jak krew.

Bold zauważył kilku Chińczyków, ubranych w charakterystyczne płaszcze z czerwonego filcu, które nosili pomimo gorącego klimatu. Przechadzali się po targu, brali do rąk eksponowane towary i dobijali targu, poprzez tłumacza, który, jak się okazało był dobrym znajomym Zeyka. Zeyk podszedł do niego, przywitał się wylewnie i poprosił o możliwość bezpośredniego handlu z chińskimi gośćmi. Tłumacz przedstawił Zeyka Chińczykom, którzy na pierwszy rzut oka wydawali się przyjaźni. Jednak oni uprzejmość mieli w zwyczaju. Bold czuł, że drży — może z gorąca, może z głodu, a może na widok Chińczyków — tyle lat ich nie widział, błąkając się po drugiej stronie świata, a oni, jak widać, trzymają się mocno i nadal robią interesy.

Zeyk i jego pomocnik przeprowadzili niewolników przez targ, mieniący się bogactwem kolorów, dźwięków i zapachów, pełnym ludzi czarnych jak smoła, którym oczy i zęby błyskały bielą na tle ciemnej skóry, kiedy sprzedawali dobra i targowali się z uśmiechem. Bold szedł za resztą i rozglądał się dokoła.


Kopce kolorowych owoców,

Ryż, kawa, suszone ryby i kałamarnice,

Rzędy beli bawełny białej i farbowanej,

W pasy i niebieskie grochy,

Bele chińskiego jedwabiu, stosy mekkańskich dywanów,

Brązowe orzechy, miedziane misy,

Pełne klejnotów

I okrągłych kulek słodko pachnącego opium.

Perły, miedź, krwawnik, żywe srebro.

Sztylety i miecze, turbany, szale, chusty.

Kość słoniowa i róg nosorożca.

Żółte drewno sandałowe i ambra,

Formy odlewnicze, monety srebrne i złote,

Białe i czerwone tkaniny, porcelana.


Targ niewolników zajmował osobną przestrzeń tuż obok głównego placu i urządzony byt na planie kwadratu. Pośrodku znajdował się podest aukcyjny, wyglądem zbliżony do pustego siedziska lamy.

Okoliczni kupcy zgromadzili się po jednej stronie placu w oczekiwaniu na handel. Nie przypominało to prawdziwej aukcji. Najwięcej było Arabów, ubranych najczęściej w niebieskie szaty i czerwone, skórzane buty. Za targowiskiem, naprzeciwko cztero — i pięciopiętrowych budynków, wznosił się meczet i minaret. Panował tu nieopisany zgiełk. Zeyk przyjrzał się uważnie całej scenie, potrząsnął głową i rzeki:

— Poczekamy na prywatną audiencję.

Nakarmił niewolników jęczmiennymi ciastkami i zaprowadził ich do jednego z dużych budynków przy meczecie. Po chwili zjawiło się kilku Chińczyków z tłumaczem i wszyscy razem weszli na wewnętrzny, ocieniony dziedziniec, na którym stała fontanna, obrośnięta szerokolistną roślinnością. Sala otwierająca się na dziedziniec miała na wszystkich ścianach wysokie regały, na których stały przeróżne misy i figurki — wszystko starannie poukładane. Bold rozpoznał wśród tych przedmiotów ceramikę z Samarkandy i miniaturowe, kolorowe figurki z Persji oraz malowane na niebiesko misy z chińskiej porcelany i liście ze złota i z miedzi.

— Robi wrażenie — stwierdził Zeyk.

Przeszli do interesów. Chińscy służący skontrolowali wszystkich niewolników Zeyka, rozmawiali też z tłumaczem. Zeyk dogadał się w końcu na osobności z jednym z mężczyzn, któremu nieustannie przytakiwał. Bold zauważył, że jego właściciel zalewał się potem, choć w budynku było całkiem chłodno. Bardash i reszta niewolników zostali sprzedani hurtem.

Jeden z Chińczyków przechadzał się wzdłuż szeregu niewolników. Jego wzrok spoczął na Boldzie:

— Jak się tu dostałeś? — zapytał po chińsku. Bold zapowietrzył się, pomachał ręką na zachód i wykrztusił z siebie:

— Byłem handlarzem — jego chiński brzmiał topornie, odzwyczaił się od tego języka. — Porwali mnie ludzie Złotej Ordy. Najpierw zabrali mnie do Anatolii, później do Aleksandrii, aż w końcu wylądowałem tutaj.

Chińczyk pokiwał głową i poszedł dalej. Niedługo potem, chińscy marynarze w spodniach i krótkich podkoszulkach zaprowadzili wszystkich z powrotem na nabrzeże. Zebrało się tam w sumie kilka różnych grup niewolników. Wszystkich rozebrano i spłukano wodą. Dano im nowe koszule z surowej bawełny i zaprowadzono do łodzi, którą dopłynęli do ogromnej burty jednego z gigantycznych dziewięciomasz-towców. Wspinając się po drabinie za czarnym, wychudzonym chłopcem, Bold naliczył czterdzieści jeden stopni w górę wysokiej, drewnianej ściany statku. Zabrano ich pod główny pokład do luku w okolicach rufy.

4

Po posępnych wydarzeniach ukazuje się skrawek Buddy. Chińska flota skarbów błaga Tianfei o ciszę.

Okręt był tak wielki, że nie kołysał się na falach. Przypominał pływającą wyspę. Niski luk, w którym trzymano niewolników, miał szerokość pokładu. Poprzez okratowane okienka na obu ścianach wpadało do środka świeże powietrze i mdławe światło. Pod jednym z okienek znajdowała się dziura wystająca poza krawędź burty, służąca za wychodek. Wychudły, młody Murzynek długo patrzył w dół, szacując możliwość ucieczki. Mówił po arabsku lepiej niż Bold, choć dla niego również nie był to język ojczysty. Miał jakiś dziwny, gardłowy akcent, którego Bold nigdy wcześniej nie słyszał.

— Thhhrrraktują nas tu jak ściehhhrrrwo!

Pochodził ze wzgórz na południe od Sahary, opowiadał, patrząc w dół przez dziurę. Wetknął w nią jedną nogę, potem drugą, lecz nie było szans, żeby się przecisnął.

Zachrzęścił zamek w drzwiach, chłopiec wyciągnął obie nogi i odskoczył od wychodka jak spłoszone zwierzę. Do środka weszło trzech mężczyzn, którzy kazali wszystkim ustawić się w rzędzie. To pewnie bosman i jego pomocnicy — pomyślał Bold — przyszli sprawdzić ładunek. Jeden z nich długo i uważnie przyglądał się czarnemu chłopcu, następnie skinął głową w stronę pozostałych, którzy postawili na ziemi dwie drewniane miski ryżu oraz bambusową tubę z wodą, po czym wyszli.

Kolejne dwa dni wyglądały tak samo. Kyu, bo tak miał na imię czarny chłopiec, cały czas gapił się przez dziurę wychodka — może na wodę, a może na nic konkretnego. Trzeciego dnia wyprowadzono ich na zewnątrz do pomocy przy załadunku. Dzięki linom i bloczkom osadzonym na długich masztach wciągali na pokład wielkie paki, a później opuszczali towary do ładowni pod pokładem. Ludzie uczestniczący w załadunku słuchali rozkazów kierownika warty, którym najczęściej był barczysty Han o twarzy jak księżyc w pełni. Bold dowiedział się, że ładownia okrętu poprzedzielana jest ścianami na dziewięć osobnych komór, z których każda była kilka razy większa niż największa dawa żeglująca po Morzu Czerwonym. Niewolnicy, którzy pływali już na tych okrętach, mówili, że owa specyficzna konstrukcja czyni te ogromne statki niezatapialnymi. Jeśli jedno z pomieszczeń przeciekalo, można było je opróżnić i naprawić, lub nawet całkowicie zalać, gdyż pozostałe przestrzenie z łatwością unosiły cały statek na powierzchni. To tak, jakby pływać na dziewięciu powiązanych ze sobą dawach.

Pewnego ranka pokład nad ich głowami zadrżał od stukotu marynarskich stóp. Poczuli, jak dwie kamienne kotwice podnoszą się i jak setki rąk wciągają na maszty i rozwieszają na poprzecznicach wielkie żagle — po jednym na każdy maszt. Statek pochylił się lekko na jedną stronę i rozpoczął miękką i czujną kołysankę na falach.

To było prawdziwe pływające miasto. Setki ludzi przenosiły worki, kufry i skrzynie z jednego luku do drugiego. Bold naliczył pięćset różnych osób, a z pewnością było ich jeszcze więcej. To niesamowite, że na pokładzie jednego statku mogło przebywać takie mnóstwo ludzi. Niewolnicy zgodnie stwierdzili, że wszystko dookoła urządzone było w prawdziwie chińskim stylu. Tym ludziom nigdy nie przeszkadzał tłok. Był dla nich czymś całkowicie naturalnym i tak samo panował tu na statku, jak i w każdym innym chińskim mieście.

Admirałem ich okrętu był Zheng He, imponujących rozmiarów człowiek o płaskiej twarzy, pochodzący z zachodnich Chin. Prawdziwy Hui, jak nazywali go niektórzy niewolnicy. Kiedy przebywał na mostku, zawsze otaczał go tłum osobistych oficerów, dygnitarzy, kapłanów i innych doradców od dziedzin wszelakich. Pod pokładem najwięcej było czarnych, mieszkańców Zanji i Malajów — ci byli od najcięższej pracy.

Tamtej nocy do luku niewolników weszło czterech mężczyzn. Wśród nich był Hua Man, wiceadmirał Zhenga. Przyszli po Kyu. Hua uderzył chłopca w głowę krótką pałką, pozostali trzej zdarli z niego ubranie, rozchylili mu nogi, obwiązali bandażami uda i talię i podnieśli go półprzytomnego nad ziemię. Hua dobył z rękawa mały, zakrzywiony nóż, chwycił penis chłopaka, pociągnął go energicznie do siebie i jednym wprawnym cięciem, odciął tuż przy ciele razem z moszną. Chłopak wrzasnął przeraźliwie, kiedy Hua zaciskał rzemieniem krwawiącą ranę, następnie pochylił się i wprowadził do środka podłużną, metalową za-tyczkę. Docisnął rzemień i lekko poluzował. Podszedł do wychodka i wyrzucił do morza chłopięce genitalia. Od jednego z asystentów wziął nasączony czymś pasek papieru i przyłożył go do świeżo zadanej rany, podczas gdy pozostali trzej starannie ją bandażowali. Kiedy skończyli, dwóch ujęło chłopca pod ramiona i wyprowadziło z luku. Wrócili z nim po jednej pełnej zmianie warty i dopiero wtedy pozwolili mu się położyć. Najwidoczniej kazali mu przez cały ten czas chodzić.

— Nie dawajcie mu nic do picia! — rzekł Hua do pozostałych niewolników. — Jeśli przez następne trzy dni coś zje lub wypije, umrze.

Chłopiec jęczał przez całą noc. Niewolnicy instynktownie odsuwali się od niego pod przeciwległą ścianę, byli nadal zbyt przerażeni, aby móc o tym rozmawiać. Bold, który w swoim życiu wykastrował niejednego konia, podszedł do Kyu i usiadł przy nim. Chłopak miał dziesięć, może dwanaście lat, i było w jego twarzy coś, co przyciągało Bolda. Zdecydował się przy nim czuwać. Przez trzy dni chłopak błagał o wodę, Bold nie dal mu ani kropli.

Nocą trzeciego dnia znów pojawili się eunuchowie.

— No to teraz sprawdzimy, czy umrze, czy też będzie żył — powiedział Hua. Podnieśli chłopca i zdjęli mu bandaże, a Hua zwinnym ruchem usunął z rany zatyczkę. Chłopiec zaskowyczał, kiedy wytrysnął z niego silny strumień uryny, który wpadł do porcelanowej misy, podtrzymywanej u dołu przez innego eunucha.

— Jest dobrze — powiedział Hua do reszty milczących niewolników — dbajcie o jego higienę i przypomnijcie mu, że jeśli chce sobie ulżyć, musi usunąć zatyczkę, a potem wkładać ją z powrotem, dopóki rana całkowicie się nie zagoi.

Eunuchowie wyszli i zamknęli za sobą drzwi. Niewolnicy z Abisynii zwrócili się do chłopca:

— Jeśli będziesz dbał o czystość, to się szybko zagoi, uryna też oczyszcza, więc wszystko będzie w porządku, to znaczy… jeśli na przykład zmoczysz się, idąc.

— Jakie szczęście, że nam tego nie zrobili.

— A kto powiedział, że jeszcze nie zrobią?

— Nie robią tego dorosłym mężczyznom. Zbyt wielu od tego umiera. Tylko chłopcy mogą przeżyć taką stratę.

Następnego ranka Bold zaprowadził chłopca do wychodka i pomógł mu zdjąć bandaże, aby tamten mógł wyciągnąć zatyczkę i wysikać się. Następnie Bold umieścił zatyczkę z powrotem na miejscu i pokazał Kyu, jak i gdzie należy ją wkładać. Starał się być delikatny, mimo to chłopiec kwilił i jęczał na zmianę.

— Musisz nosić ją cały czas w środku, w przeciwnym razie przewód zasklepi się i umrzesz.

Chłopiec leżał na swojej bawełnianej koszuli i gorączkował. Wszyscy starali się nie patrzeć na jego okropną ranę, lecz nie sposób było jej co jakiś czas nie zauważyć.

— Dlaczego oni to robią? — powiedział ktoś po arabsku, kiedy chłopiec spał.

— Sami są eunuchami — odpowiedział któryś z Abisyńczyków — Hua jest eunuchem, nawet admirał jest eunuchem.

— I co, myślisz, że im się wydaje, że to oni wiedzą najlepiej?

— Oni wiedzą za dużo i właśnie dlatego to robią. Nienawidzą nas wszystkich. Dyrygują chińskim cesarzem i nienawidzą wszystkich oprócz siebie. Zobaczycie, jak to się skończy — mówił, machając rękami we wszystkie strony — wykastrują nas wszystkich. Jesteśmy zgubieni.

— Wy, chrześcijanie, lubicie tak mówić, ale jak na razie sprawdziło się to tylko w waszym przypadku.

— Bóg zabrał nas wcześniej do siebie, żeby skrócić nasze cierpienie. Nie martw się, na ciebie też przyjdzie kolej.

— Ja nie boję się Boga, tylko admirała Zheng He, eunucha Trzech Klejnotów. Zheng przyjaźnił się z cesarzem od dzieciństwa. Kiedy obaj mieli trzynaście lat, cesarz rozkazał go wykastrować. Dasz wiarę? Teraz już się tak utarło, że eunuchowie rzezają wszystkich chłopców, którzy wpadną w ich niewolę.

Przez następne dni Kyu miał coraz wyższą gorączkę i bardzo rzadko był przytomny. Bold siedział przy nim, wtykał mu do ust wilgotne szmatki i recytował w myślach sutry. Swojego własnego syna, który był wtedy w wieku Kyu, ostatni raz widział jakieś trzydzieści lat temu. Usta chłopca były szare i wyschnięte, jego ciemna skóra przybrała mętny odcień, była sucha i gorąca. Bold jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś przeżył taką gorączkę, i stwierdził w myślach, że dalsza troska jest już tylko stratą czasu. Lepiej pozwolić odejść tej pozbawionej płci istocie. Mimo wszystko nadal podawał mu wodę. Pamiętał, jak chłopak rozglądał się po okręcie, kiedy razem byli na załadunku, jego spojrzenie było takie intensywne i poszukujące. Teraz wyglądał jeszcze biedniej niż ciało afrykańskiej dziewczynki, która rozchorowała się śmiertelnie od infekcji łona.

Gorączka jednak minęła, a Kyu odzyskiwał apetyt, lecz kiedy całkowicie stanął na nogach, nie był już tak rozmowny jak dawniej, zmieniło się też jego spojrzenie. Teraz wpatrywał się w ludzi jak ptak, który nie do końca wierzy w to, co widzi. Bold już wiedział, że chłopiec opuścił swoje ciało, przeszedł bardo i powrócił jako inny człowiek, o całkowicie odmiennej naturze. Tamten czarny chłopiec już nie żył, ten zaś rozpoczynał właśnie swoją wędrówkę.

— Jak masz na imię? — zapytał Bold.

— Kyu — odpowiedział chłopiec bez widocznego zaskoczenia, jakby nie pamiętał, że już się raz Boldowi przedstawiał.

— Witaj w nowym życiu, Kyu.

Żegluga po otwartym oceanie była dla Bolda całkowicie nowym i zadziwiającym sposobem podróżowania. Niebo płynęło nad ich głowami, a oni jakby stali w miejscu. Bold próbował obliczyć dystans, jaki dziennie pokonywała flota, i zastanawiał się, czy na dłuższą metę ten rodzaj transportu byłby szybszy od koni, nie potrafił jednak dojść do jednoznacznego wniosku. Mógł jedynie wypatrywać pogody i czekać.

Dwadzieścia trzy dni później flota zawinęła do Kalikatu, największego portu na wschodnim Zanji, niemal tak dużego, jak port w Aleksandrii.


Pękate wieże z piaskowca,

Wysokie fortece obrośnięte listowiem,

Pną się ku słońcu i stykają z niebem.

Poniżej drewniane domy, wtulone w zieleń

I bruk ulic w centralnych dzielnicach miasta,

Które ciągnie się w obie strony wybrzeża,

I wcina wysoko pomiędzy wzgórza w oddali.

Jak okiem sięgnąć wielkie miasto.

Aż po strome ściany gór na horyzoncie.


Chociaż miasto rzeczywiście było ogromne, cały ruch zatrzymał się, kiedy do portu zawinęła chińska flota. Bold, Kyu i Etiopczycy patrzyli przez kraty na rozkrzyczane tłumy, na tych wszystkich kolorowo ubranych ludzi, machających bojaźliwie w ich stronę.

— Chińczycy kiedyś w końcu podbiją świat.

— A wtedy Mongołowie podbiją Chiny — dokończył Bold. Patrzył na Kyu, który obserwował kotłujący się na brzegu tłum.

Jego twarz miała wyraz preta — niepochowanego po śmierci. Takie samo spojrzenie miały demoniczne maski na starych malowidłach Bon, spojrzenie anioła śmierci. Bold widział jeszcze ten wzrok u swojego ojca, który potrafił w wielkim gniewie spojrzeć w głąb duszy człowieka, zabrać to, po co przyszedł, i udaremnić wszelki opór. Widząc ten wyraz twarzy u małego chłopca, Bold poczuł przeszywający dreszcz.

Znów wysłano ich do pracy przy rozładunku. Jedne towary przenosili z pokładu na łodzie, inne z łodzi do ładowni. Nie sprzedano tu jednak ani jednego niewolnika i tylko raz zabrano wszystkich na ląd do pomocy przy sortowaniu i transporcie ogromnego stosu bel tkanin. Musieli nosić je do długich czółen, którymi towar transportowano na pokład floty.

W trakcie tych prac Zheng He popłynął na ląd swoją łodzią malowaną w złote wzory, okutą szlachetnymi metalami i wysadzaną klejnotami i porcelanową mozaiką. Na dziobie jaśniał złoty galion. Zheng wstąpił na trap, miał na sobie złotą szatę, haftowaną błękitnymi i czerwonymi nićmi. Jego ludzie rozwinęli przed nim dywan, lecz on zboczył z niego, aby z bliska przyjrzeć się załadunkowi. Był to potężny mężczyzna, wysoki, barczysty i dumny niczym jego własny okręt na głębokim zanurzeniu. Nie był to Han, ale… eunuch. Wszystko, co mówili o nim Abisyńczycy, okazało się prawdą. Bold zerkał kątem oka na Zhenga i zauważył, że Kyu odstawił swoją belę materiału i w całkowitym bezruchu wpatrywał się w admirała. Zapomniał o pracy, mierzył Zhenga wzrokiem jastrzębia patrzącego na mysz. Bold szarpnął Kyu za ramię i pchnął go z powrotem do pracy.

— Chodź, Kyu, pamiętaj, że jesteśmy skuci tym samym łańcuchem, ruszaj się albo cię ogłuszę i będę ciągnął po ziemi. Nie chcę mieć przez ciebie żadnych kłopotów. Zapytaj Tary, co się dzieje z niewolnikami, którzy zadzierają z takimi jak Zheng.

Z Kalikatu pożeglowali na południe, do Sri Lanki. Niewolnicy zostali na pokładzie, a na ląd zeszli żołnierze, którzy nie wracali przez kilka następnych dni. Sądząc po zachowaniu pozostałych oficerów, Bold stwierdził, że tamci musieli wyprawić się na kampanię. Zaczął uważnie obserwować pozostałych wojskowych, którzy z każdym kolejnym dniem stawali się bardziej niespokojni. Bold wolał się nie zastanawiać, co by było, gdyby Zheng He nie wrócił. Mimo wszystko pewnie nie odpłynęliby od razu. Bombardierzy uwijali się jak w ukropie, przygotowując swój wybuchowy arsenał, kiedy admiralska łódź i towarzyszące jej inne łodzie wyłoniły się z wewnętrznego portu Sri Lanki i sunęły pośpiesznie w ich stronę. W mgnieniu oka byli na pokładzie i wznosili triumfalne okrzyki. Nie tylko udało się im wyjść cało z zasadzki przygotowanej na nich w głębi lądu, lecz również pojmać zdradzieckiego i samozwańczego władcę, który zasadzkę tę kazał zorganizować. Przy okazji uwięzili również prawowitego władcę — cała historia była dość niejasna, gdyż nie wiadomo było, który z nich jest który i dlaczego Chińczycy poczuwali się w mocy, aby razem z samozwańcem uprowadzić prawowitego władcę. Najbardziej zdumiewające było to, jak powiadano, że prawowity władca od dawna znajdował się w posiadaniu najświętszej relikwii tej wyspy, zęba Buddy, zwanego Dalada. Zheng uniósł mały, złoty relikwiarz, aby wszyscy na pokładzie mogli zobaczyć cenne trofeum. Niewątpliwie był to ludzki kieł. Cała załoga, pasażerowie, niewolnicy i wszyscy inni spontanicznie, głośno i długo wyrażali uznanie, wydając z siebie rozdzierające okrzyki.

— Niezły dar od losu — powiedział Bold do Kyu, kiedy uciążliwy zgiełk nieco przycichł. W głębi duszy Bold uważał tę relikwię za zbyt hojny dar, aby na jego widok się nie zlęknąć. Złożył dłonie i zaintonował sutrę Zstąpienie na Lankę. Niewątpliwie ten sam lęk wyrażał się w większości okrzyków załogi. Budda pobłogosławił niegdyś Sri Lankę, tę niezwykłą ziemię, na której rosto drzewo Bohdi, a jego skrystalizowane łzy nadal toczyły się po zboczach świętej góry, wznoszącej się w centralnej części kraju. Na owej górze Adam zostawił niegdyś odcisk swej stopy. To oczywiste, że nie powinno się zabierać Dalady z jej pierwotnego miejsca, zwłaszcza z kraju błogosławionego, jakim jest Sri Lanka. Bez wątpienia czyn ten był wielce zuchwały.

Kiedy okręt popłynął dalej na wschód, opowieść o wydarzeniu okrążyła cały statek. Mówiono, że Dalada jest jak pieczęć potwierdzająca prawo króla do sprawowania władzy i że relikwia powróci na Sri Lankę, kiedy cesarz Yongle ureguluje wszystkie kwestie prawne tego przypadku. Niewolników uspokoiła ta wiadomość.

— Zatem to cesarz Chin zdecyduje, kto będzie rządził wyspą — powiedział Kyu. Bold skinął giową. Cesarz Yongle sam doszedł do władzy w wyniku brutalnego przewrotu. Bold nie do końca wiedział, który z lankijskich pretendentów do tronu mógłby być jego sprzymierzeńcem. Fakt pozostawał faktem, Dalada był z nimi na pokładzie.

— To bardzo dobrze — powiedział do Kyu po długim namyśle — nic złego nie może nam się stać podczas tego rejsu.

I tak też było. Ciemne nawałnice zmierzające prosto na nich niezauważenie wyparowywały tuż przed uderzeniem. Wielkie fale kołysały horyzontami, potężne, smocze ogony biły morską pianę, a oni pośrodku żeglowali po spokojnym morzu, w otulającej ich zewsząd ciszy. Przepłynęli cieśninę Malakka i bez większych przeszkód minęli Palembang. Będąc już bardziej na północy, nie padli ofiarami piratów ani japońskich wakou. Z drugiej strony, jak zauważył Kyu, żaden pirat o zdrowych zmysłach nie ośmieliłby się narażać tak potężnej flocie, bez względu na to, czy byłaby ona w posiadaniu zęba Buddy, czy nie.

W końcu wpłynęli na wody Morza Poludniowochińskiego. Ktoś powiedział, że tamtej nocy widział Daladę, jak unosił się na wodzie, tuż obok okrętu. Podobno wyglądał jak mały płomień świecy.

— Ale czy ten ktoś upewnił się, że to na pewno nie był płomień świecy? — zapytał Kyu.

Następnego ranka słońce wstało na czerwono. Od wschodu na horyzoncie kłębiły się czarne chmury. Widok ten przypomniał Boldowi burzę, która zabiła Timura.

Zacinał rzęsisty deszcz, a porywisty wiatr spienił powierzchnię oceanu i dął na przestrzał ciemnego luku. Bold pomyślał, że burza jest o wiele groźniejsza na morzu niż na lądzie. Pokładowy astrolog wrzeszczał coś o wielkim smoku żyjącym pod wodami morza, przez które płynęli. Podobno rozgniewał się i wielkim ogonem burzył wodę wokół nich. Bold dołączył do innych niewolników, którzy przywarli do wąskich, okratowanych okienek, i razem z nimi wypatrywał łusek, pazura czy smoczego pyska. Niestety, piana unosząca się ponad powierzchnią białej wody znacznie ograniczała widoczność. Przez chwilę Bold miał wrażenie, że dojrzał skrawek zielonego ogona znikający w białej kipieli.


Wicher gwiżdże wśród dziewięciu nagich masztów,

Wielki okręt rozhuśtany przez wiatr.

W jedną stronę, w drugą stronę, jak boja,

Mniejsze statki wśród okrętów, jak korkowe spławiki.

W okratowanym okienku widok pojawia się i znika.

Woda wdziera się pod pokład.

W taką burzę, nic innego tylko trzymać się mocno!

Bold i Kyu przywarli do ściany.

Poprzez świst wiatru słuchają oficerskich okrzyków,

Dudnienia stóp po pokładzie,

To marynarze ratują żagle,

Wiążą rumple we właściwej pozycji.

Słyszą lęk w głosie bosmana

I czują go w swoich kolanach.


Na górnym pokładzie rufowym zebrali się oficerowie i astrologowie, którzy odprawili ceremonię obłaskawienia. Słychać było, jak sam Zheng He woła do Tianfei, chińskiej bogini pomyślności na morzu.

— Niechaj smoki ciemnych wód zejdą w morskie głębiny, niech opuszczą nas i nie sprowadzają na nas klęski! Uniżenie, nabożnie i z szacunkiem ofiarujemy ten oto dzban wina, ofiarujemy raz i jeszcze raz, wylewamy to wspaniałe, wonne wino! Aby nasze żagle wypełniły się pomyślnym wiatrem, aby rejs nasz był spokojny. Niech wszystkosłyszące i wszystkowidzące waleczne duchy wiatrów i duchy pór roku, poskramiacze fal i pożeracze grzmotów, podniebni nieśmiertelni, Bóg roku i opiekunka naszego okrętu, Niebiańska Pocieszycielka, wspaniała, boska, cudowna, słuchająca, tajemnicza Tianfei, ocalą nas!

Patrząc do góry, przez przeciekające pęknięcia w deskach pokładu, Bold dostrzegł całe gromady marynarzy, którzy przyglądali się ceremonii, usiłując przekrzyczeć huk wiatru. Strażnik niewolników zawołał do nich.

— Módlcie się do Tianfei, módlcie się do Niebiańskiej Pocieszycielki, jedynej nadziei marynarza! Módlcie się o jej wstawiennictwo! Wszyscy! Jeśli nadal będzie tak wiało, to rozerwie okręt na strzępy.

— Ocal nas, Tianfei — mantrował Bold, ściskając mocno ramię Kyu, aby robił to samo, co on. Chłopak jednak nie odezwał się. Wskazał ręką na przedni maszt, który z trudem dostrzegali przez okienne kraty. Bold przyjrzał się uważnie i zobaczył coś na kształt czerwonych smug światła tańczących między masztami niczym gorejące kule, czy chińskie lampiony nieoklejone papierem, niczym ogień buchający w przestrzeń ze szczytów masztów, oświetlający spadające krople deszczu, a nawet spody czarnych chmur, które rozpruwały się ponad nimi. Nieziemskie wręcz piękno tej sceny zepchnęło w cień wszelki lęk. Bold i wszyscy inni znaleźli się poza zasięgiem strachu. Widok był tak niezwykły i porażający, że nikt na pokładzie nie przejmował się już ani życiem, ani śmiercią. Wszyscy krzyczeli i modlili się, ile sił w płucach. Z tańczących czerwonych płomieni wyłoniła się Tianfei. Jej postać jaśniała ponad nimi, a wiatr ucichł. Morze dokoła uspokoiło się. Tianfei rozbłysnęła czerwienią, po czym rozmyta się w powietrzu. Dziękczynne wołania załogi brzmiały głośniej od szumu fal. Spienione bałwany przewalały się i kotłowały, jednak już w bezpiecznej odległości od nich, w połowie drogi do horyzontu.

— Tianfei! — wykrzyknął Bold razem z innymi — Tianfei!

Zheng He stal przy balustradzie, na szerokim pokładzie rufowym i wznosił dłonie do nieba, łapiąc w nie deszcz.

— Tianfei! Tianfei! — krzyczał — ocaliła nas!

Wszyscy na pokładzie wtórowali mu. Wypełniała ich radość, tak jak przed chwilą powietrze wypełniło się czerwonym światłem bogini. Jakiś czas później znów mocno wiało, lecz wtedy już nikt się nie lękał.

5

W restauracji w Hangzhou Bold i Kyu łączą się ze swą jati. W jednej chwili kończy się czas wielomiesięcznej harmonii.

Wymęczona przez sztorm, ocalona przez Tianfei, chińska flota skarbów wpłynęła do szerokiego estuarium. Na brzegu, za wysokim wałem widać było dachy wielkiego miasta. Już jego część, widoczna z pokładu okrętu, była większa od wszystkich miast, jakie Bold w życiu oglądał. Gdyby zebrać razem wszystkie bazary środkowej Azji, wszystkie indyjskie miasta, które Timur starł z powierzchni ziemi, wszystkie miasta widma Frengistanu, białe plaże Zanji i Kalikatu, to może zajęłyby ćwierć, a może jedną trzecią powierzchni tej ziemi pokrytej szerokim dywanem dachów, stepem dachów, ciągnącym się aż po linię wzgórz na zachodzie.

Milczący niewolnicy stali na śródokręciu, pośród radujących się Chińczyków, którzy wołali:

— Tianfei, Niebiańska Pocieszycielko, dziękujemy ci!

A inni dodawali:

— Dornie mój rodzinny, Hangzhou! Myślałem, że już nigdy cię nie ujrzę! Dornie mój, żono moja, uczto noworoczna! Jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, bo odbyliśmy podróż na drugą stronę świata i udało nam się bezpiecznie wrócić! — Ich okrzykom nie było końca.

Wielkie, kamienne kotwice zarzucono w miejscu, gdzie rzeka Chien-tang wpływała do estuarium. Tam silne prądy odpływu mogły znieść na mieliznę albo wypchnąć daleko w morze każdy słabo zakotwiczony statek. Rozpoczął się rozładunek. Była to ogromna operacja. Kiedy podczas zmiany warty Bold jadł swoją porcję ryżu, stojąc pod wyciągiem z miską w dłoni, zauważył, że na brzegu nie było ani koni, ani wielbłądów, ani bawołów, ani nawet osłów czy mułów, które mogłyby pomóc nie tylko przy rozładunku, ale i przy innych robotach trwających w mieście. Zamiast zwierząt pracowali ludzie, tysiące ludzi poustawianych w niekończące się kolejki, podających sobie żywność i towary z rąk do rąk. Inni, głównie kanałem, odprowadzali śmieci i nieczystości, w tę i z powrotem, jak gdyby miasto było wielkim cesarskim organizmem, karmionym i wypróżnianym przez wszystkich poddanych jednocześnie.

Praca przy rozładunku ciągnęła się przez wiele dni. Bold i Kyu mieli okazję obejrzeć część portu Kanpu i Hangzhou, kiedy obsługiwali barki na trasie do carskich magazynów, położonych pod wielkim kompleksem, na południowym wzgórzu, gdzie setki lat temu mieściła się cesarska posiadłość. Teraz w dawnych zabudowaniach pałacowych żyli pomniejsi arystokraci, wyżsi rangą urzędnicy i eunuchowie. Po północnej stronie wzgórza ciągnęły się mury starego miasta. Był to rozległy labirynt gęsto stłoczonych, drewnianych budynków, pięcio-, sześcio-, a nawet siedmiopiętrowych. Stare domy pochylały się nad kanałami, pościel wisiała na balkonach i schła w słońcu, z niektórych dachów wyrastała zielona trawa.

Rozładowując barki, Bold i Kyu wyglądali z kanałów i gapili się na to wszystko jak oniemiali. Kyu patrzył swoim ptasim wzrokiem, jakby nic go nie dziwiło i nic nie robiło na nim wrażenia, jakby zupełnie niczego się nie bał.

— Dużo ich — stwierdził lapidarnie.

Cały czas pytał Bolda o chińskie nazwy różnych rzeczy, a ten, usiłując odpowiedzieć na wszystkie pytania, sam przyswoił sobie wiele nowych słów.

Kiedy zakończono rozładunek, zgromadzono wszystkich niewolników z okrętu i zabrano ich na Wzgórze Feniksa — wzgórze obcokrajowców — i sprzedano lokalnemu kupcowi o imieniu Shen. Nie było tu targu niewolników, żadnych aukcji i wybrzydzania. Nigdy się nie dowiedzieli, ile za nich zapłacono ani kto tak naprawdę był ich właścicielem podczas morskiego rejsu. Możliwe, iż był to sam Zheng He.

Skutych łańcuchami Bolda i Kyu zaprowadzono wąskimi, zatłoczonymi uliczkami do budynku położonego na brzegu jeziora, stanowiącego zachodnią granicę miasta. Na pierwszym piętrze mieściła się restauracja. Był czternasty dzień pierwszego księżyca w roku, jak powiedział im Shen, początek Święta Lampionów, więc będą musieli szybko przyuczyć się do nowego zawodu, bo w restauracji roiło się od klientów.


Przy restauracyjnych stolikach

Na promenadzie nad brzegiem jeziora

Wszystkie miejsca zajęte przez okrągły dzień.

Tafla jeziora usiana łodziami,

Na każdej lampiony świetliste,

Kolorowe szkło malowane

Biały jadeit rzeźbiony.

Wiatraki furkocą w gorącym powiewie od świec.

Papierowe lampiony spalają się nagłym blaskiem.

Tłumy ludzi przyszły z nimi na szeroką groblę,

Drugi brzeg też zatłoczony,

Więc pod wieczór

Całe jezioro i miasto spowijał uroczysty blask.

Piękno takich chwil zaskakuje znienacka.


Najstarsza żona Shena, I-Li, rządziła w kuchni żelazną ręką. Bolda i Kyu od razu wysłano do przenoszenia ogromnych worków ryżu z barek zacumowanych w kanale z tyłu restauracji do środka. Później wynosili wory z odpadkami z powrotem na inne barki, sprzątali ze stołów, szorowali i zamiatali podłogi. Biegali tam i z powrotem, a nawet czasem na górę, do części mieszkalnej, znajdującej się nad restauracją. Ruch był nieustający. Cały czas otaczały ich zatrudnione w restauracji kobiety ubrane w białe szaty, z papierowymi motylami we włosach oraz setki innych kobiet, przechadzających się pod różnokolorowymi parasolkami. Od wszystkich tych widoków, zapachów i napojów, które wypijali z pozostawianych na stołach czarek, kręciło się im w głowach. Pili poncz z liczi i imbiru, miód, sok z papai i brzoskwiń, zieloną i czarną herbatę. Shen serwował piętnaście rodzajów wina ryżowego — spróbowali resztek każdego z nich. Pili wszystko oprócz wody, o której powiedziano im, że może być niebezpieczna dla zdrowia.

Jeśli chodzi o jedzenie, to najczęściej trafiało do nich w postaci resztek ze stołów. To, co dostawali oficjalnie, było godne pożałowania. Codziennie rano otrzymywali talerz ryżu i nerki bądź jakieś inne odpadki podrobowe. Musieli radzić sobie sami i żywić się resztkami pozostawianymi przez klientów. Bold zjadał wszystko, co mu wpadało w ręce, i był niezwykle zdumiony różnorodnością tego jadła. Święto Lampionów stanowiło dla Shena i I-Li okazję do pochwalenia się ich pełnym menu. Bold zyskiwał sposobność do spróbowania mięsa sarny, jelenia, królika, kuropatwy, przepiórki, małży gotowanych w ryżowym winie, gęsi w morelach, zupy z nasion kwiatu lotosu, zupy z drzewa pimentowego z omułkami, ryb gotowanych w śliwkach, klusek nadziewanych mięsem, sufletów, ciast i ciastek z mąki kukurydzianej i z owocami — w sumie wszystkiego oprócz wołowiny. Chińczycy nie hodowali bydła, mieli za to osiemnaście gatunków soi, jak mówił Shen, dziewięć ryżu, jedenaście odmian moreli i osiem gatunków brzoskwiń. Każdego dnia w restauracji odbywała się prawdziwa uczta.

Kiedy Święto Lampionów dobiegło końca i ruch nieco zelżał, I-Li zaczęła robić sobie krótkie przerwy w pracy w kuchni i odwiedzała inne restauracje w mieście, aby wybadać, czy podawano w nich coś nowego. Po każdej takiej wycieczce zawiadamiała Shena i kucharzy o konieczności przyrządzenia na przykład słodkiej zupy sojowej, jak ta, którą widziała na Targu Różności, albo wieprza pieczonego w popiele, podawanego w Pałacu Długowieczności i Współczucia.

Później zaczęła zabierać z sobą Bolda na poranne wyprawy do rzeźni, mieszczącej się w samym sercu starego miasta. Kupowała wieprzowe żeberka, wątrobę oraz nerki dla niewolników. Dopiero po wizycie w rzeźni Bold dowiedział się, dlaczego nie wolno było pić miejskiej wody. Krew i odpadki z ubojni zmywano wprost do szerokiego kanału, który wpadał do rzeki. Często zdarzało się, że przypływ cofał wodę prosto do sieci kanałów miejskich.

Pewnego dnia, wracając za I-Li z taczką wypełnioną wieprzowiną, Bold zatrzymał się, aby ustąpić z drogi dziewięciu pijanym kobietom ubranym w białe stroje. Poczuł, jakby przez chwilę znalazł się w innym świecie. Po powrocie do restauracji powiedział do Kyu:

— Odrodziliśmy się na nowo i nawet tego nie zauważyliśmy.

— A może ty się dopiero co urodziłeś, bo wyglądasz tutaj jak dziecko.

— Obaj się odrodziliśmy, rozejrzyj się! To jest… — nie potrafił tego wyrazić.

— Są bogaci, ot co — powiedział Kyu i wrócili do pracy.

Czy trwało święto, czy nie, promenada nad brzegiem jeziora nigdy nie wyglądała zwyczajnie, a świętowano tu coś każdego miesiąca. Brzeg jeziora był dla mieszkańców Hangzhou głównym miejscem spotkań. Każdego tygodnia pomiędzy bardziej oficjalnymi uroczystościami odbywały się tam prywatne przyjęcia. Przez cały dzień na promenadzie trwała parada większej bądź mniejszej próżności, było więc dużo pracy przy zaopatrzeniu i prowadzeniu restauracji, lecz jednocześnie oznaczało to ogromne ilości jedzenia i picia, które można było podkradać czy nawet rabować z kuchni — Bold i Kyu byli ciągle nienasyceni.

Wkrótce przywykli do wszystkiego i żyli, jakby nigdy wcześniej nie wiedli innego życia. Jakiś czas przed wschodem rozbrzmiewał dźwięk pałeczek uderzających w deseczki, po czym odzywał się miejski synoptyk i obwieszczał wyniki swoich obserwacji z wieży przeciwpożarowej.

— Pada! Niebo zachmurzone!

Bold, Kyu i około dwudziestu innych niewolników wstawało i opuszczało zamykane na noc pomieszczenie. Większość z nich szła w stronę kanału zaopatrzeniowego, biegnącego tędy z centrum miasta. Tam czekały już na nich barki z ryżem. Załogi barek musiały wstawać jeszcze wcześniej, mieli nocną pracę i zaczynali około północy wiele, wiele li stąd, teraz dźwigali pękate worki z ryżem i ładowali je na taczki, a inni niewolnicy odwozili je wąskimi alejkami do restauracji Shena.


Zamiatają podłogę,

Rozpalają w piecach, zastawiają stoły,

Myją misy, pałeczki, kroją warzywa, gotują,

Znoszą jadło do łodzi Shena.

A kiedy wstaje dzień i schodzą się ludzie,

Na śniadanie nad brzegiem jeziora,

Oni pomagają kucharzom, przyjmują zamówienia,

Sprzątają ze stołów — robią wszystko, co trzeba,

Zatopieni w medytacji nad pracą swych rąk.


Z racji tego, że byli świeżymi niewolnikami, najcięższa praca przypadała właśnie im, lecz w restauracji nawet najcięższa praca nie była szczególnie wymagająca. Mieli stały dostęp do pożywienia i pewnie dlatego Bold uznawał ich aktualną sytuację za wynik nad wyraz pomyślnego splotu wydarzeń. Nareszcie mogli przybrać trochę na wadze, przyswoić sobie lokalny dialekt i zwyczaje Chińczyków. Kyu nie dawał po sobie poznać, że zwraca uwagę na takie rzeczy. Udawał, że nie rozumie, kiedy mówiono do niego po chińsku. Bold jednak widział, jak chłopak chłonął wszystko dookoła — spoglądał ukradkiem, jakby w ogóle nie patrzył, a jednocześnie widział wszystko. Taki był Kyu, znał już język chiński o wiele lepiej niż Bold.

Ósmego dnia czwartego księżyca odbywało się kolejne duże święto, poświęcone bóstwu opiekuńczemu miejskich rzemieślników. Szeroka cesarska droga przecinająca stare miasto z północy na południe wypełniła się hucznymi paradami, urządzanymi przez członków wszystkich gildii. Później zabawa przenosiła się nad Jezioro Zachodnie, gdzie można było wziąć udział w wyścigu smoczych łodzi bądź rozerwać się na wiele innych sposobów, jakie zwykle oferowało nabrzeże. Każda gildia miała swoje własne kostiumy, maski, parasolki, chorągiewki lub bukieciki, którymi wymachiwali, idąc razem, ustawieni w kwadraty, i wykrzykując:

— Dziesięć tysięcy lat! Dziesięć tysięcy lat!

Robili tak, odkąd w Hangzhou mieszkali cesarzowie, którzy przyjmowali z radością te pełne nadziei życzenia długowieczności. Wygodnie ułożeni na brzegu jeziora, uważnie śledzili korowodowy taniec stu młodych eunuchów — tradycyjny obrządek ściśle związany z tym świętem. Kyu jak zahipnotyzowany przyglądał się roztańczonym dzieciom.

Później tego samego dnia Bold i Kyu zostali przydzieleni do jednej z lodzi wypoczynkowych Shena, stanowiących przedłużenie jego restauracji.

— Dla naszych pasażerów przygotowaliśmy dziś wspaniałą ucztę! — wołał Shen, kiedy przybyli na miejsce i zaczęli wchodzić na pokład — będziemy serwować Osiem Przysmaków: smocze wątróbki, szpik Feniksa, łapy niedźwiedzia, małpie usta, nienarodzone króliki, ogon karpia, opiekanego rybolowa a do tego kumis.

Bold uśmiechnął się na myśl o kumisie. Przecież to tylko sfermentowane mleko oślicy, a oni włączają je do Ośmiu Przysmaków. Bold dorastał na kumisie.

— Niektóre z przysmaków zdobywa się łatwiej niż inne — odezwał się, na co Shen zaśmiał się i wepchnął Bolda na pokład.

Wypłynęli na jezioro.

— Za takie kłamstwa powinni ci język odciąć! — zawołał Kyu do Shena, kiedy ten nie mógł go już usłyszeć. Bold roześmiał się.

— Osiem Przysmaków! Co oni sobie wyobrażają!

— Po prostu lubują się w liczbach — stwierdził Kyu — Trzej Oczyszczeni, Czterej Cesarzowie, Dziewięć Ciał Niebieskich…

— Dwadzieścia osiem konstelacji.

— Dwanaście gałęzi czasu, Pięciu Starszych z Pięciu Regionów.

— Pięćdziesiąt gwiezdnych duchów.

— Dziesięć grzechów niewybaczalnych.

— Sześć złych przepisów. Kyu zachichotał.

— Nie, oni nie lubują się w liczbach, oni uwielbiają listy, długie listy rzeczy, które posiadają.

Na środku jeziora Bold i Kyu mogli przyjrzeć się z bliska wspaniale zdobionym smoczym łodziom, przybranym kwiatami, różnobarwnymi chorągiewkami i wiatraczkami. Na każdej z nich szaleni muzykanci przygrywali na bębnach i rogach, jakby chcieli zagłuszyć muzykę, dobiegającą z innych łodzi, podczas gdy stojący na dziobach pikinierzy kijami owiniętymi tkaniną zrzucali ludzi do wody.

Pośród radosnego zgiełku, uwagę zgromadzonych przykuły nagle głosy innej tonacji, niosące się po tafli jeziora. Krzyczeli ludzie na łodziach, którzy pierwsi dostrzegli pożar. W jednej chwili wszelkie zabawy ustały, lodzie spływały gęsiego w stronę lądu i tłoczyły się w dokach, jedna na drugiej. Ludzie przebiegali po łodziach, jedni kierowali się w stronę pożaru, inni do swoich dzielnic. Kiedy Bold i Kyu śpieszyli do restauracji, po raz pierwszy zobaczyli straż pożarną. Każda dzielnica miała własną, w pełni wyposażoną brygadę pożarową, która docierała na miejsce, kierując się oznaczeniami flagowymi na wieżach obserwacyjnych, rozstawionych w całym mieście. W dzielnicach zagrożonych płomieniami dachy nasączano wodą i usuwano pojedyncze zarzewia, niesione przez gorący wiatr. Większość zabudowań w Hangzhou była drewniana lub bambusowa i co jakiś czas w mieście wybuchał pożar, więc mieszkańcy bardzo dobrze znali całą procedurę. Bold i Kyu biegli za Shenem w stronę płonącej dzielnicy, znajdującej się na północ od ich domu, skąd tego dnia wiał wiatr — więc oni również byli w niebezpieczeństwie.

Wzdłuż granicy ognia uwijali się mężczyźni i kobiety. Ludzie ustawiali się w długie kolejki, ciągnące się od najbliższych kanałów, i z rąk do rąk podawali sobie drewniane i bambusowe wiadra, które trafiały do dymiących budynków, gdzie wylewano wodę prosto w płomienie. Było też wielu mężczyzn z kijami, pikami, a nawet z kuszami. Zatrzymywali i wypytywali wszystkich wyciągniętych z alejek ogarniętych pożogą. Nagle część uzbrojonych zaczęta bić jednego, który wyłonił się z płomieni — zakatowali go na śmierć, na miejscu, pośrodku akcji przeciwpożarowej. Ktoś powiedział, że to szabrownik. Wkrótce na miejsce przybyły posiłki wojskowe, wysłane do pomocy przy łapaniu złodziei, których zabijano na miejscu, a czasem po przeprowadzeniu publicznych tortur.

Bold sam zauważył kilka postaci, które pomimo tak wielkiego ryzyka wskakiwały bez wiader w ogień i po chwili wydostawały się z płonących budynków. Walka z szabrownikami była niemal tak samo zażarta jak z żywiołem. Kyu też zwrócił na to uwagę, podając na górę wiadra z wodą — bez skrępowania przyglądał się teraz wszystkiemu dokoła.

Mijały kolejne dni, a każdy następny był bardziej pracowity od poprzedniego. Kyu nadal prawie w ogóle się nie odzywał i chodził z opuszczoną głową, jak zwierzę pociągowe czy pomywacz niezdolny do opanowania chińskiego — tak przynajmniej myśleli o nim wszyscy w restauracji. Chińczycy postrzegali czarnych niewolników jako istoty niższego rzędu.

Bold coraz więcej pomagał I-Li, której najwyraźniej spodobało się jego towarzystwo podczas wycieczek do miasta, kiedy to musiał coraz sprawniej manewrować taczką w tłumie, aby nadążyć za swoją panią.

Zawsze gdzieś się śpieszyła, najczęściej w poszukiwaniu nowych potraw, i zawsze wszystkiego skrupulatnie próbowała. Bold zauważył, że restauracja cieszyła się tak dużym powodzeniem głównie dzięki jej staraniom. Shen bardziej zawadzał niż się przydawał, mylił się w rachunkach na liczydle i ciągle o czymś zapominał, zwłaszcza o swoich długach. Poza tym wynajmował za pieniądze swoich niewolników i kobiety.

Bold cieszył się więc, kiedy I-Li zabierała go do miasta. Czasem odwiedzali Mamę Sung, tuż za Bramą Rezerwowych Skarbców, aby spróbować jej białej zupy sojowej. Przyglądali się, jak Wei Szerokie Ostrze gotuje wieprzowinę na Moście Kotów, a u Chong 5. naprzeciwko Pawilonu Pięciu Przęseł próbowali miodowych racuchów. Z powrotem w swojej kuchni I-Li próbowała odtwarzać spróbowane dania, kręcąc złowieszczo głową i cmokając, jak to miała w zwyczaju robić. Czasem przerywała pracę w połowie i udawała się do swojego pokoju, aby spokojnie rzecz przemyśleć. Po chwili najczęściej wołała Bolda na górę i wysyłała go do miasta z listą przypraw i innych składników, które według niej udoskonalą potrawę.

Przy łóżku w jej pokoju stał stół, a na nim szklane pojemniki z kosmetykami, biżuteria, flakony perfum, kryształowe lustra i puzderka łąkowe, jadeitowe, złote i srebrne — zapewne podarunki od Shena. Bold zerkał ukradkiem na te przedmioty, a ona siedziała i rozmyślała.


Tuba białego pudru podkładowego,

Nienaruszona, zapieczętowana,

Cienie w głębokich różach, ogniste rumieńce.

Pudełko liści balsamowca startych z ałunem

Na pękające paznokcie.

Kobiety w restauracji musiały je pokazywać,

Paznokcie I-Li były obgryzione do kości.

Kosmetyki nieużywane,

Biżuteria nienoszona,

W kryształowych zwierciadłach nie oglądała swej twarzy.


Kiedyś poplamiła sobie dłonie różowym barwnikiem z balsamowca, innym razem wpuściła do kuchni wszystkie psy i koty, ot tak sobie, żeby zobaczyć, co się stanie — Bold nie do końca ją rozumiał.

I-Li żywo interesowała się sprawami miasta. Połowę czasu na wycieczkach po przedmieściach zajmowały jej rozmowy i wypytywanie dosłownie o wszystko. Kiedyś wróciła do domu zmartwiona.

— Bold, niektórzy mówią, że na północy ludzie chodzą do restauracji, w których podaje się ludzkie mięso. Nazywają to dwunożnym baranem. Słyszałeś kiedyś o czymś takim? Może to jakaś inna nazwa starca albo kobiety, a może młodych dziewcząt albo dzieci? Naprawdę mieszkają tam aż takie potwory?

— Nie wydaje mi się — odrzekł Bold — nigdy się z czymś takim nie spotkałem.

Odpowiedź ta nie dała jej pewności. We śnie często widywała zgłodniałe duchy, które przecież skądś musiały się brać. Czasem żaliły się, że zjedzono ich ciała. Było to dla niej logiczne, że zbierają się akurat w okolicy restauracji, gdzie mogą znaleźć jakąś marną rekompensatę. Bold skinął głową, dla niego też było to logicznie, choć trudno było mu uwierzyć, że tak wspaniale rozwijające się miasto mogłoby stanowić schronienie dla praktykujących kanibali. Czego jak czego, ale jedzenia tu nie brakowało.

Restauracja przynosiła coraz większe zyski, więc I-Li wymusiła na Shenie modernizację całego lokalu. Wycięto otwory w bocznych ścianach i wstawiono w nie okna z kwadratowymi treliażami, na których rozpięto pergamin, który lśnił lub pąsowiał od słońca, w zależności od pory dnia i pogody. Cały front budynku nakazała otworzyć na nabrzeżną promenadę, a plac na dole wyłożyć glazurowaną cegłą. Latem, kiedy komary najbardziej dokuczały, zapalała na werandzie kadzidła. Wzniosła kilka ściennych ołtarzyków poświęconych różnym bóstwom, duchom miejsc, duchom zwierząt, demonom i zgłodniałym duchom. Spełniła też pokorną prośbę Bolda i jeden ołtarzyk ofiarowała Tianfei, Niebiańskiej Pocieszy-cielce, choć miała pewne wątpliwości, czy to aby nie jest inne imię Tary, której poświęcono już wiele miejsc i wnęk w całym domu. I-Li stwierdziła, że jeśli Tara się pogniewa, to będzie to kłopot Bolda.

Jednego dnia wróciła do domu i opowiedziała historię o ludziach, którzy umarli, a wkrótce potem powrócili do życia, gdyż najprawdopodobniej niebiańscy skrybowie popełnili błąd i zapisali nie te imiona, co trzeba. Bold uśmiechnął się. Chińczycy wymyślają zmarłym bardzo skomplikowaną biurokrację, podobnie zresztą jak żyjącym.

— Wrócili na ziemię z przekazem dla swoich krewnych. Wszystko, co mówili, zgadzało się ze stanem faktycznym, a byty to rzeczy, o których niedawno zmarłe osoby po prostu nie mogły wiedzieć.

— Cuda — rzekł Bold.

— Cuda zdarzają się każdego dnia — odparła I-Li. Według niej wszechświat zamieszkiwały duchy, opiekunowie, demony i inne bezcielesne istoty, których było równie dużo, co i smaków. Nikt wcześniej jej nie opowiadał o krainie bardo, nie wiedziała też nic o sześciu planach istnienia, z których wyłaniał się rzeczywisty wszechświat, a Bold nie widział siebie w roli jej nauczyciela, więc świat nadal pozostawał dla niej krainą duchów i upiorów. Te najbardziej złośliwe można było trzymać od siebie z daleka, uciekając się do pewnych praktyk, których nie lubiły. Irytowały je dźwięki petard, bębnów i gongów. Można było także odganiać je patykiem lub palić suszony piołun. Ten botswański zwyczaj I-Li praktykowała od dawna. Zaopatrzyła się też w magiczne napisy kaligrafowane na miniaturowych skrawkach papieru i inne, wyryte na małych, srebrnych tulejach. Na każdym progu w całym domu porozkładała kwadratowe tabliczki białego jadeitu, tłumacząc, że demony nie lubią jego jasnego blasku. W domu i w restauracji powodziło się, więc czuła, że postępuje prawidłowo.

Podążając za nią kilka razy w tygodniu, Bold zdążył poznać Hang-zhou. Dowiedział się, że najlepsza skóra z nosorożca jest u Chiena, przy małym jeziorku Chinghu, przy końcu kanału zaopatrzeniowego, najwspanialsze turbany u Kanga, pod ósemką na ulicy Wytartej Monety lub u Yanga, pod trójką, wzdłuż kanału, za Trzema Mostami. Najlepszy wybór książek był na straganach pod wielkimi drzewami obok Pomarańczami. Wiklinowe klatki na ptactwo i świerszcze można było znaleźć na Alei Stalowej, grzebienie i szpilki z kości słoniowej u Feia, a malowane wachlarze na Moście Węglowym. I-Li lubiła wiedzieć o takich miejscach, nawet jeśli kupowała tam jedynie prezenty dla znajomych czy dla teściowej. Bold ledwo mógł za nią nadążyć. Kiedyś na ulicy opowiadała jedną ze swoich historyjek, kiedy nagle zatrzymała się, spojrzała mu w oczy i z zaskoczeniem stwierdziła:

— Zrozum, ja chcę wiedzieć wszystko!

Przez cały ten czas Kyu przyglądał się wszystkiemu. Pewnej nocy ósmego księżyca, podczas przypływu, kiedy rzeka Chientang burzyła się wysokimi falami, a w mieście roiło się od przyjezdnych, tuż przed godziną wybijaną na gadających bębnach i przed głośnymi obwieszczeniami synoptyka, Bolda zbudziło delikatne szczypnięcie w ucho i silny zacisk czyjejś dłoni na ustach. To był Kyu. W drugiej, uniesionej dłoni trzymał klucz od ich pokoju.

— Ukradłem klucz.

Bold odjął sobie dłoń Kyu od ust.

— Co ty wyprawiasz? — wyszeptał.

— Wstawaj! — powiedział po arabsku, w gwarze poganiaczy wielbłądów. — Uciekamy stąd.

— Co? — zdziwił się Bold. — O czym ty mówisz?

— Powiedziałem, że uciekamy.

— Ale dokąd mamy uciekać?

— Jak najdalej z tego miasta, na północ, do Nanjing.

— Ale przecież dobrze nam tu!

— Dobrze? Nic mi o tym nie wiadomo. O ile wiem, to już jesteśmy martwi. Właśnie zabiłem Shena.

— Co zrobiłeś?!

— Ciszej, musimy podłożyć ogień i wymknąć się stąd, zanim całe miasto stanie na nogi.

Bold oniemiał i osunął się na kolana, szepcząc.

— Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego nie zapytałeś mnie o zdanie, przecież było nam tu dobrze.

— Chcę uciec — powiedział Kyu — ale do tego potrzebuję ciebie, potrzebuję swojego pana, aby móc się przemieszczać.

— Przemieszczać? Gdzie i jak?

Do tego czasu Bold już szedł za Kyu przez ciche i uśpione domostwo. Szedł na pamięć, w całkowitej ciemności — był to pierwszy dom, w którym mieszkał tak długo. Polubił go. Kyu wprowadził go do kuchni. Z pieca wyciągnął wetkniętą w tlący się żar gałąź — musiał włożyć ją tam jeszcze przed zbudzeniem Bolda, gdyż osmolony koniec palił się już żwawym płomieniem.

— Idziemy na północ, do stolicy! — powiedział przez ramię Kyu, wypuszczając Bolda na zewnątrz. — Chcę zabić cesarza.

— Co zrobić?

— Później dowiesz się więcej — odpowiedział Kyu, podtykając płonącą pochodnię pod garść sitowia i podpalając kawały wosku, które wcześniej ułożył pod ścianami w rogu.

Kiedy to się zajęło, wybiegł na zewnątrz i podpalił następną kulę bawełny i wosku podrzuconą wcześniej pod sąsiedni dom, później jeszcze jedno zarzewie cisnął na trzeci dom. Przez cały czas Bold stał tuż za nim, zbyt przerażony, aby trzeźwo myśleć. Na pewno zatrzymałby chłopca, gdyby ten nie zamordował wcześniej Shena. Kyu i Bold zostali pozbawieni życia i podpalenie całej dzielnicy było dla nich jedyną szansą ucieczki. Tylko pożar, w którym spłoną zwłoki Shena, mógł zatrzeć ślady zabójstwa. Całkiem prawdopodobnie spłonie też żywcem wielu niewolników, byli przecież zamknięci w swoich pokojach.

— Oby wszyscy się spalili — powiedział Kyu, odpowiadając na myśl Bolda.

6

Wielkim Kanałem nasi pielgrzymi uciekają przed sprawiedliwością. W Nanjing proszą o pomoc Eunucha Trzech Klejnotów.

Biegli na północ ciemnymi alejkami, wzdłuż kanału zaopatrzeniowego. Za ich plecami już jakiś czas temu rozległ się alarm. Ludzie krzyczeli, dzwony biły na trwogę, świeża, poranna bryza wiała znad Zachodniego Jeziora.

— Zabrałeś jakieś pieniądze? — przypomniało się nagle Boldowi.

— Wystarczająco dużo — odpowiedział Kyu, wskazując na wypchaną torbę, którą ściskał za pazuchą. Musieli uciekać jak najszybciej i jak najdalej się dało, a w parze z Murzynem trudno było nie rzucać się w oczy. Na jakiś czas Kyu musiał pozostawać młodym, czarnym, zniewolonym eunuchem, a Bold jego panem. To Bold będzie musiał rozmawiać ze wszystkimi i tłumaczyć się, właśnie dlatego Kyu zabrał go ze sobą i tylko dlatego Bold nie zginął razem z resztą domowników.

— A co z I-Li? Ją też zabiłeś?

— Nie martw się, w jej sypialni jest okno, poradzi sobie. Bold nie był tego taki pewny. Wdowy zwykle nie miały szczęścia.

Pewnie skończy jak Wei Szerokie Ostrze — na ulicy, smażąc jadło na ruszcie i sprzedając je przechodniom. Choć z drugiej strony, pewnie i takiej pracy by podołała.

Wszędzie, gdzie byli niewolnicy, tam też było sporo czarnych. Łodzie używane na wodach kanałów były przeciągane przez niewolników za pomocą kabestanów lub ręcznie, wtedy ciągnęli je za sobą, zaprzęgnięci jak muły czy wielbłądy. Może mogliby wcielić się w taką rolę i jakoś wtopić się w tłum. Bold też mógłby udawać niewolnika, ale to i tak na nic, bo przecież nadal potrzebowaliby pana. Jeśli udałoby się im podczepić pod końcówkę liny… Bold nie mógł uwierzyć, że myśli teraz o uczepieniu się do kanałowej liny, kiedy jeszcze niedawno obsługiwał klientów w restauracji. Na samą myśl o tym wezbrała w nim taka złość, że aż syknął na Kyu.

Los Kyu zależał teraz od Bolda. Bold mógłby z łatwością porzucić chłopca. Sam miałby większe szanse na wtopienie się w tłum i zniknięcie wśród cudzoziemskich kupców, buddyjskich mnichów i żebraków przemierzających chińskie drogi. Nawet znani z rozbudowanej biurokracji, lokalni yamenowie nie potrafili wyśledzić i zaksięgować wszystkich biedaków, włóczących się po wzgórzach i żyjących na dalekich obrzeżach miast. Niepokoiło go tylko, że w towarzystwie czarnego chłopca wyróżniał się z tłumu jak świąteczny przebieraniec z małpką na łańcuchu.

Mimo wszystko nie zamierzał zostawiać Kyu samego. Kiedy wychodzili na obrzeża miasta, od razu puszczali się biegiem dalej. Kyu ciągnął Bolda za rękaw i ponaglał go po arabsku.

— Przecież dobrze wiesz, że tego właśnie pragnąłeś. Jesteś mongolskim wojownikiem, sam tak mówiłeś, jesteś barbarzyńcą ze stepów, zaszczutym przez tych wszystkich kolorowych ludzi, i tylko udajesz, że ci nie przeszkadza bycie czyimś niewolnikiem i praca w kuchni. Dobrze ci wychodzi nie-myślenie o jednych rzeczach i przymykanie oka na inne. Tutaj chodzi o działanie. Cały czas tego chciałeś, tylko udawałeś, że nie chcesz.

Bold był zaskoczony, słysząc, że jego słowa można tak opacznie zrozumieć.

Na przedmieściach Hangzhou było o wiele więcej zieleni niż w okolicy starego placu centralnego. Przy każdym zabudowaniu wznosiły się drzewa, a gdzieniegdzie rozciągały się niewielkie sady morwowe. Za ich plecami rozbrzmiewały dzwony, całe miasto wrzało, dzień rozpoczął się w popłochu. Stojąc na niewielkim wzniesieniu, obejrzeli się za siebie i zobaczyli ognistą łunę nad brzegiem jeziora. Wyglądało na to, że cała dzielnica zajęła się tak szybko jak bawełniane szmatki zmieszane z woskiem, które przygotował Kyu, a silny, zachodni wiatr stale rozniecał pożar. Bold zastanawiał się, czy Kyu specjalnie czekał na noc sprzyjającą takiemu przedsięwzięciu, i myśl o tym zmroziła w nim krew. Wiedział, że chłopak jest bystry, ale nigdy nie podejrzewał go o taką bezwzględność. Co prawda miał on czasem spojrzenie pretów, które przypominało Boldowi wzrok Timura — tę intensywność skupienia, totemiczny wyraz i żarłoczny nafs wyzierający z twarzy. Każda osoba jest w pewnym sensie odzwierciedleniem swojego nafs. Bold już dawno stwierdził, że Kyu był sokołem, zakapturzonym i skrępowanym sokołem. Timur zaś był orłem, który wznosił się ponad chmury, pragnąc rozedrzeć świat na pół.

Zauważał pewne oznaki, miał już o nim jakieś wyobrażenie. Nadal jednak pozostawał ukryty aspekt Kyu, świadomość, że od momentu kastracji jego prawdziwe myśli byty gdzieś daleko stąd, a to miało ogromny wpływ na całą jego osobę. Tego pierwszego chłopca już dawno nie było. Został po nim nafs, który toczył bój o dominację nad nim.

Spiesznym krokiem przecinali teraz wysuniętą na północ prefekturę miasta Hangzhou, które opuścili, wychodząc ostatnią bramą w miejskim murze. Zaczęła się stroma droga, prowadząca na wzgórza Su Tung-po, skąd mieli dobry widok na nabrzeżne dzielnice. O poranku płomienie były już ledwo widoczne, za to więcej było kłębiącego się, czarnego dymu, z którego buchały iskry, rozniecające ogień dookoła.

— Ten pożar zabije mnóstwo ludzi.

— Nie zapominaj, że to Chińczycy — odparł Kyu. — Jest ich aż nadto, aby kiedykolwiek mogło ich zabraknąć.

Posuwając się na północ, wzdłuż zachodniego brzegu Wielkiego Kanału, mieli wiele okazji, aby się przekonać, jak bardzo zatłoczonym państwem są Chiny. Na wyżynach rozciągały się pola ryżowe i wioski, które żywiły ogromne miasto na wybrzeżu. Rolnicy wychodzili tu w pole tuż po świcie.


Wtykają źdźbła ryżu w ziemię podtopionych pól,

Schylając się raz za razem,

Za bawołem człowiek.

Smutny widok wysmaganej deszczem biedoty.

Maleńkie gospodarstwa, podupadłe, przydrożne wsie,

To wszystko

Po widokach splendoru Hanghzou.


— Nie rozumiem, dlaczego oni nie przeniosą się do miast — powiedział Kyu — ja bym się od razu przeprowadził.

— Nigdy by im to nie przyszło do głowy — odpowiedział Bold, dziwiąc się, że Kyu zakładał, iż wszyscy myśleli tak jak on — poza tym mieszkają tutaj całymi rodzinami.

Wielki Kanał wyłaniał się przed nimi spoza szpaleru drzew, jakieś dwa, trzy li dalej na wschód. Stały tam kopce ziemi i stosy drewna, ślady robót melioracyjnych. Pozostawali w bezpiecznej odległości od kanału, chcąc uniknąć patroli prefekturalnych i wojskowych, które tego tragicznego dnia mogły dokładniej kontrolował ruch wzdłuż kanału.

— Chcesz się napić wody? — zapytał Kyu. — Myślisz, że możemy się tu napić?

Chłopak był ostrożny i zapobiegliwy, Bold od razu to zauważył, lecz w tej sytuacji po prostu musiał tak się zachowywać. W okolicach Wielkiego Kanału widok Kyu nie był raczej niczym niezwykłym, Bold nie miał jednak żadnych papierów, a lokalni prefekci lub strażnicy mogli w każdej chwili zażądać odpowiednich dokumentów. Zatem ani kanał, ani pobliskie wsie nie były dla nich bezpieczną drogą. Musieli przemieszczać się to tu, to tam, w zależności od sytuacji, również nocą, co przyśpieszało pochód, lecz było bardziej niebezpieczne. Cały czas wydawało im się wielce nieprawdopodobne, aby komuś chciało się sprawdzać dokumenty tym wszystkim ludziom, którzy ich nie posiadali.

Zdecydowali się więc wmieszać w tłum. Kyu niósł swoje zawiniątko za pazuchą. Był skuty łańcuchem i taszczył bukłak z wodą Bolda. Udawał, że nie rozumie nic poza najprostszymi rozkazami. Udało mu się odtworzyć zastraszająco realistyczną postać idioty. Mężczyźni holowali barki w dól i w górę, inni pracowali przy kabestanach, zamykali i otwierali śluzy, przegradzające nurt w regularnych odstępach. Wśród ludzi często zdarzały się pary mężczyzn, pan i niewolnik. Bold rozkazywał Kyu i zarządzał nim, ale był zbyt niespokojny, aby móc traktować to jak zabawę. Kto wie, jakich kłopotów na północy Kyu jeszcze im przysporzy. Bold tego nie wiedział. Przeczuwał coś, lecz z minuty na minutę przeczucie to zmieniało się. Nadal nie mógł uwierzyć, że Kyu wymusił na nim ucieczkę. Znów gniewnie syknął na niewolnika. Decydował teraz o jego życiu i śmierci, lecz nadal nie przestawał się go bać. Na świeżo wybrukowanym placu przy nowej śluzie z drewnianych bali stał lokalny yamen ze swoimi urzędnikami, którzy kontrolowali co czwartą, piątą grupę przechodniów. Skinęli na Bolda i kiedy ten z beznadziejnym wyrazem twarzy prowadził w ich stronę Kyu, poprosili o dokumenty. Oprócz yamena był tam jeszcze jakiś wyższy urzędnik w lśniącej szacie i prefekt z emblematem na piersiach, na którym w bliźniaczych pozach wyszyty był wróbel i jastrząb. Stopień prefekta w hierarchii urzędniczej był łatwy do odczytania. Na emblemacie najniższych urzędników widniała przepiórka grzebiąca w ziemi, a najwyżsi rangą mieli wyszyte żurawie, szybujące ponad chmurami. Stał więc przed nimi dość ważny służbista, być może wysłany specjalnie w poszukiwaniu podpalacza Hang-zhou. Bold już zaczął wymyślać kłamstwa, a jego ciało samo rwało się do ucieczki, wtedy Kyu sięgnął do swojego bagażu i wręczył Boldowi plik dokumentów, przewiązany jedwabną wstążką. Bold odwiązał węzeł i wręczył papiery yamenowi, zastanawiając się, jaka może być ich treść. Znał tybetańskie litery mantry Om Mani Padme Hung, ale kto ich nie znal, skoro były wyrzeźbione na niemal każdej skale w Himalajach, poza tym był niepiśmienny, a chiński alfabet przypominał mu wzory płatków śniegu — każdy znak inny od pozostałych. Yamen i wróbli jastrząb przeczytali dwie pierwsze strony i oddali Boldowi, który związał dokumenty wstążką i oddał je Kyu, nie patrząc w jego stronę.

— Uważajcie na siebie w Nanjing — powiedział wróbli jastrząb. — Na południowych wzgórzach grasują bandyci.

— Będziemy trzymać się kanatu — odpowiedział Bold.

Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku patrolu, Bold po raz pierwszy uderzył mocniej Kyu.

— Co to miało znaczyć?! Dlaczego nie powiedziałeś mi o dokumentach? Skąd twoim zdaniem miałem wiedzieć, co im mówić?

— Bałem się, że weźmiesz dokumenty, a mnie zostawisz.

— Skoro jest tam napisane, że podróżuję z czarnym niewolnikiem, to chyba potrzebuję czarnego niewolnika, czy ty to inaczej rozumiesz? Co tam jest napisane?

— Że jesteś handlarzem końmi z floty skarbów, w podróży do Nan-jing, gdzie finalizujesz kontrakt, oraz że ja jestem twoim niewolnikiem.

— Skąd to masz?

— Przewoźnik ryżu takie wypisywał, więc poprosiłem go o jeden dla siebie.

— Więc on zna nasze plany?

Kyu nie odpowiedział, a Bold zastanawiał się, czy ów przewoźnik jeszcze żyje. Ten chłopak zdolny był do wszystkiego. Zdobył klucz i fałszywe dokumenty, przygotował płonące kule… jeżeli kiedykolwiek Kyu dojdzie do wniosku, że Bold nie jest mu już potrzebny, wtedy ten obudzi się pewnego ranka z poderżniętym gardłem. Nie ulegało wątpliwości, że sam byłby o wiele bezpieczniejszy.

Kiedy przekraczali wiązki grubych, barkowych lin, Boldowi zaświtała w głowie myśl. Mógłby porzucić chłopca, skazać go na dalsze niewolnictwo, na szybką śmierć uciekiniera lub na powolną śmierć podpalacza i mordercy. Mógłby skierować się na północny zachód, w stronę Wielkiego Muru i dalej poprzez stepy, do domu.

To jak Kyu unikał spojrzenia Bolda i jak się za nim wlókł, jasno wskazywało, że domyślał się, o czym Bold rozmyślał. Przez kilka kolejnych dni Bold był surowy dla Kyu jak jeszcze nigdy wcześniej, a chłopak skakał na każde jego skinienie.

Bold w końcu nie zostawił Kyu, a Kyu nie poderżnął Boldowi gardła. Kiedy mężczyzna powtórnie wszystko przemyślał, doszedł do wniosku, że pozostaje karmicznie związany z chłopcem, że jest on ważną częścią całego splotu wydarzeń. Bardzo możliwe, że pozostawał przy nim po to, aby mu pomóc.

— Posłuchaj mnie — powiedział kiedyś, gdy maszerowali — nie możesz iść do stolicy i zamordować cesarza. To niemożliwe. A tak w ogóle, to dlaczego chciałbyś to zrobić?

Skulony i posępny Kyu odpowiedział po arabsku:

— Żeby ich obalić.

Słowo, którego użył znów wywodziło się z żargonu poganiaczy wielbłądów.

— Żeby co zrobić?

— Żeby ich zatrzymać.

— Zabicie cesarza nic nie zmieni. Na jego miejsce znajdzie się inny i znów wszystko będzie, jak dawniej. Tak to działa.

Po dłuższej chwili Kyu zapytał:

— A czy oni walczą o to, kto ma zostać nowym cesarzem?

— O sukcesję? Czasem i walczą, to zależy komu w linii krwi należy się tron. Nie potrafię ci powiedzieć, jak jest teraz. Obecny cesarz Yongle sam jest uzurpatorem, odebrał tron bratankowi czy wujowi. Prawowitym spadkobiercą jest zawsze najstarszy syn. Cesarz może również wybrać swojego następcę jeszcze za życia. Co by się nie działo, dynastia trwa i jak dotychczas nie było z tym większych problemów.

— Ale jeszcze mogą być.

— Mogą, ale nie muszą. Pomyśl sobie, że teraz wszyscy mieszkańcy Hangzhou nie śpią po nocach i wymyślają dla ciebie nowe techniki tortur. To, co ci zrobili na statku, jest niczym w porównaniu z tym, co mogą ci jeszcze zrobić. Cesarze z dynastii Ming mają najlepszych katów na świecie, nie od dziś o tym wiadomo.

Mozolny marsz trwał nieustannie.

— Wszystko mają najlepsze na świecie. Najlepsze kanały, najlepsze miasta, najlepsze statki, najlepszą armię. Żeglują po morzach i oceanach i wszędzie, gdzie się nie zjawią, ludzie kłaniają im się w pas. Przybywają na jakąś wyspę, widzą tam ząb Buddy, więc biorą go sobie na własność, na wyspie obsadzają króla, który będzie ich służącym. I płyną dalej i z każdym kolejnym lądem robią to samo. Kiedyś podbiją cały świat. Wykastrują wszystkich chłopców i tym samym wszystkie dzieci będą należały do nich, wkrótce cały świat będzie należał do Chin.

— Może i tak będzie — powiedział Bold — całkiem możliwe. Jest ich mnóstwo, to fakt, a ich flota jest potężna, nie ma co do tego wątpliwości. Jednak nie są w stanie dopłynąć do serca ziemi, do stepów, skąd pochodzę. Ludzie, którzy mieszkają na stepie, są twardsi od Chińczyków, a ponadto kiedyś już ich pokonali. Wszystko będzie dobrze. A teraz posłuchaj mnie uważnie: bez względu na to, co się stanie, ty nic na to nie poradzisz.

— Przekonamy się w Nanjing.

— To było oczywiste szaleństwo. Mimo to nadal patrzył tym swoim nieludzkim, totemicznym wzrokiem, a z oczu wyzierał mu nafs. Na jego widok Bold poczuł chłód w najniższym czakramie, znajdującym się między jądrami a odbytem. Oprócz żarłocznego nafs, z którym Kyu przyszedł na świat, była w nim jeszcze jedna budząca lęk cecha — bezosobowa i nieobliczalna nienawiść eunucha. Bold był pewny, że podróżuje z jakimś rodzajem silnej energii, z afrykańskim dzieckiem wiedźmy czy szamanem, tulku, którego porwano, wywieziono z dżungli i okaleczono, co tylko zdwoiło jego moc i dzięki czemu może teraz szykować zemstę! Choć uważał to za szaleństwo, jednak ciekawiło go, co z tego może wyniknąć.

Nanjing było jeszcze większe od Hangzhou. Bold już dawno przestał się dziwić. Był to również macierzysty port chińskiej floty skarbów. Sama stocznia przypominała osobne miasto, położone przy brzegach estuarium Jangcy. Było tam aż siedem olbrzymich suchych doków, biegnących prostopadle do rzeki, a za nimi wysokie tamy, obstawione strażnikami, aby uniemożliwić sabotaż. W dzielnicach za suchymi dokami mieszkały tysiące cieśli okrętowych, stolarzy i szwaczy. W tym ciągnącym się wzdłuż rzeki mieście warsztatów zwanym Longjiang było wiele tawern i gospód dla przyjezdnych pracowników i marynarzy, którzy schodzili na ląd. Nocne dyskusje w takich miejscach skupiały się wokół wspaniałej floty admirała Zheng He, który aktualnie zajęty byt wznoszeniem świątyni dla Tianfei, a oprócz tego planował kolejną wielką ekspedycję na zachód.

Bold i Kyu nie mieli problemów z wtopieniem się w tło. Jako drobny kupiec z własnym niewolnikiem Bold wynajął dwa miejsca sypialne na materacach w gospodzie Południowomorskiej. Tam też dowiedzieli się o budowie nowej stolicy w Beiping, projektu angażującego sporo uwagi i pieniędzy cesarza Yongle. Oprócz czasów dynastii mongolskiej, Beiping byt zawsze ostatnim bastionem Chin. To w nim rezydował Zhu Di, zanim nie przywłaszczył sobie Smoczego Tronu i został cesarzem Yongle. Teraz chciał zadośćuczynić temu miejscu i ponownie uczynić je stolicą. Nawet zmienił nazwę miasta z Beiping (Północny Pokój) na Benjing (Północna Stolica). Do budowy pałacu wysłano z Nanjing setki tysięcy pracowników. Według wszelkich przekazów, budowla była gigantyczna, całe miasto zostało przerobione na swego rodzaju pałac, który nazwano Wielkim Wnętrzem. Mógł tam wchodzić tylko cesarz, jego konkubiny i eunuchowie.

Wokół Wielkiego Wnętrza planowano wznieść od podstaw całe cesarskie miasto. Mówiło się, że konfucjańscy urzędnicy rządzący krajem za cesarza byli przeciwni temu projektowi. Nowe miasto i flota skarbów to ogromne wydatki, cesarska ekstrawagancja, której starsi oficjele nie popierali, uważając ją za marnotrawstwo majątku. Najprawdopodobniej nie widzieli rozładunku wielkiej floty albo nie wierzyli, że wszystkie przywiezione przez nią skarby mogłyby zrekompensować koszty ekspedycji. Dobrze rozumieli Konfucjusza, który mówił, że bogactwo cesarstwa winno brać się z ziemi, co oznaczało szeroko rozpowszechnione rolnictwo i tradycyjną asymilację ludności granicznej. Wszystkie innowacje, jak budowa floty i oceaniczne podróże, były dla nich jedynie manifestacją rosnącej władzy cesarskich eunuchów, których nienawidzili jako rywali o wpływy na sprawy państwa. W rozmowach toczących się w portowych gospodach marynarze częściej wyrażali się przychylnie o eunuchach — pewnie dlatego, że marynarz zawsze pozostanie wierny żegludze, flocie, admirałowi Zheng He i innym wysokim rangą eunuchom. Starsi oficjele byli temu wszystkiemu przeciwni.

Bold zauważył, że Kyu wyraźnie interesował się rozmowami w karczmach, czasem nawet sam zadawał pytania. Wystarczyło zaledwie kilka dni, żeby nazbierał takich plotek, jakich Bold nigdy wcześniej nie słyszał — na przykład, że cesarz spadł ostatnio z konia ofiarowanego przez emisariuszy Timura, który złożył w darze swojego najlepszego wierzchowca. Bold zastanawiał się, który to mógł być koń i że to dziwne, że zwierzę dożyło takich czasów. Po chwili dotarło do niego, że przecież minęły dopiero niecałe dwa lata od śmierci Timura. Nieco później piorun uderzył w nowy pałac w Benjing. Budowla doszczętnie spłonęła. Cesarz wydał edykt, w którym obwiniał siebie za nieprzychylność niebios, czym wywołał postrach, zamieszanie i ostrą krytykę. Korzystając z sytuacji, niektórzy urzędnicy zaczęli otwarcie krytykować ogromne wydatki na nową stolicę i na flotę skarbów, które nadwerężały rezerwy cesarskiej szkatuły, a jakby tego było mało, na południu panował głód i właśnie wybuchła rebelia, co wymagało natychmiastowej interwencji. Cesarza Yongle wkrótce znudził docierający zewsząd krytycyzm, więc jednego z najbardziej zagorzałych oponentów skazał na banicję, a innych wygnał na prowincję.

— To niedobrze — powiedział jeden z bardziej pijanych marynarzy — ale najgorsze dla cesarza jest to, że ma już sześćdziesiąt lat. Na to nic się nie poradzi, nawet jeśli jest się cesarzem Chin, to jest najgorsze.

Wszyscy pokiwali głowami.

— Bardzo niedobrze.

— Nie uda mu się pogodzić oficjeli z eunuchami.

— Może wkrótce będziemy świadkami wojny domowej.

— Za Benjing! — krzyknął Kyu do Bolda. Przed odejściem z Nanjing Kyu nalegał, aby poszli na wzgórze do domu Zheng He. Była to ogromna posesja, której bramę główną wyrzeźbiono na kształt rufy jednego ze statków floty skarbów. Każde z pomieszczeń w środku (a było ich siedemdziesiąt dwa, jak mówili niektórzy marynarze) było ponoć urządzone na podobieństwo innego kraju muzułmańskiego, a ogrody na dziedzińcu zaprojektowano tak, aby przypominały Yunnan. Bold nie przestawał marudzić, kiedy wspinali się na wzgórze.

— Na pewno nie przyjmie do siebie ubogiego handlarza i jego niewolnika. Jego służący nie wpuszczą nas nawet na próg! Chyba żartujesz!

Stało się tak, jak przewidział Bold. Odźwierny zmierzył ich wzrokiem i kazał im się wynosić.

— Dobrze — odpowiedział Kyu — idziemy zatem do świątyni Tianfei. Była to wspaniała budowla, wzniesiona przez Zheng He ku czci Niebiańskiej Pocieszycielki w podzięce za cudowne ocalenie na morzu.


Pośrodku wznosi się ośmiokątna,

Dziewięciopiętrowa pagoda.

Jej ściany zewnętrzne kryte porcelaną,

Wypalaną w perskim kobalcie,

Przywiezionym z wojaży przez flotę skarbów.

Każde piętro pagody składa się z tej samej liczby

porcelanowych tabliczek,

To cieszy Tianfei.

Piętra zwężają się ku szczytowi, a tabliczki maleją,

I przechodzą płynnie w ostry szpic,

Wysoko ponad wierzchołkami drzew.

Wspaniała ofiara i świadectwo dla bogini czystego miłosierdzia.


Właśnie tam, pośrodku placu budowy, stał Zheng He i rozmawiał z ludźmi wcale niewyglądającymi lepiej niż Bold czy Kyu. Kiedy podeszli bliżej, przerwał rozmowę i spojrzał na Kyu, chcąc się doń odezwać. Bold aż potrząsnął głową, czując ogromną energię, którą pulsował chłopiec.

Zheng kiwał głową, kiedy Kyu tłumaczył, że należeli do załogi podczas jego ostatniej ekspedycji.

— Wyglądałeś znajomo — odpowiedział i zmarszczył brew, kiedy usłyszał, że Kyu chciałby służyć u samego cesarza w Benjing.

— Zhu Di wyruszył właśnie na kampanię lądową — na koniach. On! Ze swoim reumatyzmem! — westchnął. — Musi w końcu zrozumieć, że flota to najdoskonalsze narzędzie podbojów. Przypływamy, handlujemy, instalujemy lokalnego władcę, który będzie chciał współpracować, a resztę zostawiamy naturalnemu biegowi rzeczy. Przede wszystkim należy handlować i zabiegać o przychylność władcy. Aż szesnaście państw złożyło nam hołd i ofiarowało dary podczas tylko jednej wyprawy, szesnaście państw!

— Ciężko byłoby jednak uderzyć flotą na Mongolię — powiedział Kyu, strasząc tymi słowami Bolda. Zheng He jednak roześmiał się.

— To prawda, Wielkie Zewnętrze leży wysoko i jest spalone słońcem. Należy przekonać cesarza, aby zapomniał o Mongołach i skupił się na morzu.

— Temu chcemy służyć — powiedział gorliwie Kyu. — W Benjing będziemy propagować tę myśl przy każdej nadarzającej się okazji. Czy przekazałbyś nam listy polecające dla naczelnego eunucha w cesarskim pałacu? Mógłbym pójść tam na służbę, a mój pan z pewnością mógłby obsługiwać cesarskie stajnie.

Zheng He wydawał się rozbawiony.

— To pewnie i tak nic nie da, ale zrobię to przez wzgląd na wspólną historię. Życzę powodzenia.

7

Nowa stolica, nowy cesarz i ostateczny koniec plotek. Chłopiec przeciwko Chinom — łatwo zgadnąć, kto wygra.

Klimat Benjing był pod każdym względem surowy. Wiał zimny i wilgotny wiatr, a drzewo, z którego wzniesiono miejskie budynki, wciąż jeszcze ociekało sokami i wszędzie roztaczał się zapach smoły, skopanej ziemi i rozrabianego cementu. Panował tłok, lecz nie aż taki jak w Hangzhou czy w Nanjing. Bold i Kyu czuli się teraz kosmopolitami i niemal unosili się ponad tym ogromnym placem budowy. Wielu ludzi miało w tym mieście właśnie takie nastawienie.

Skierowali się w stronę kliniki dla eunuchów, wymienionej z nazwy w liście polecającym od Zhenga, która znajdowała się za Wrotami Południkowymi, południowym wejściem do Zakazanego Miasta. Kyu przedstawił list polecający, po czym od razu wpuszczono ich do środka, na wizytę u naczelnika kliniki eunuchów.

— Z referencjami od Zheng He możecie zajść tutaj wysoko — powiedział im eunuch. — Nawet teraz, kiedy ma na pieńku z cesarskimi oficjelami. Przedstawię was pałacowemu Mistrzowi Ceremonii, Wu Hanowi, który jest moim przyjacielem. To także stary przyjaciel Zhenga i akurat potrzebuje eunuchów w Pawilonie Literackiej Głębi do wypisywania dekretów, czekaj… jesteś analfabetą? Wu zarządza również eunuchami w służbie kapłańskiej, których szkolimy do odprawiania duchowych posług dla konkubin.

— Mój pan jest lamą — powiedział Kyu, wskazując na Bolda. — Odkrył przede mną tajemnice krainy bardo.

Eunuch spojrzał na Bolda sceptycznie.

— Niech i tak będzie. W każdym razie list polecający od Zhenga to wasza przepustka. Ocenił was bardzo wysoko. Oczywiście musisz mieć ze sobą swój pao.

— Pao? — zapytał Kyu. — Mój skarb?

— No wiesz… — eunuch wskazał palcem na krocze — to niezbędne do potwierdzenia twojego statusu, nawet po tym, jak cię osobiście przebadam i wydam certyfikat. A tym bardziej po śmierci, pochowają cię z nim na piersiach, aby zmylić bogów. Nie chciałbyś chyba wrócić tu jako samica muła, prawda? — Spojrzał badawczo na Kyu — nie masz go ze sobą?

Kyu potrząsną głową.

— Nie martw się, mamy ich tu sporo do wyboru. To pozostałości po pacjentach, którzy zmarli. Nie sądzę jednak, aby po zakonserwowanym ptaszku dato się odróżnić Murzyna od Chińczyka! — Roześmiał się i poprowadził ich holem.

Przedstawił się im jako Jiang, były marynarz z Fukui. Dziwił się, że ktoś tak młody i sprawny jak oni mógłby zechcieć opuścić wybrzeże i zapuścić się aż tu, do Benjing.

— Dzięki temu, że jesteś czarny, możesz być ciekawym urozmaiceniem na dworze, tak jak ten łaciaty jednorożec, którego flota skarbów przywiozła specjalnie dla cesarza. Chyba też pochodził z Zanji, słyszałeś coś o nim?

— To była duża flota — odpowiedział Kyu.

— Rozumiem. W każdym razie Wu i inni pałacowi eunuchowie uwielbiają egzotykę, cesarz zresztą też, więc nic złego stać się wam nie może. Siedźcie cicho i nie dajcie się wciągnąć w żadne intrygi, a wszystko będzie dobrze.

W chłodnym magazynie weszli do pomieszczenia pełnego zalakowanych naczyń z porcelany i szkła i wyszukali tam dla Kyu czarny penis. Następnie naczelny eunuch przebadał chłopca i upewnił się, że był on tym, za kogo się podawał, po czym chwycił za pędzelek i na odwrocie listu polecającego od Zheng He wystawił czerwonym tuszem swój certyfikat.

— Niektórzy oczywiście próbują podrobić taki dokument, lecz kiedy w końcu wpadają, wystawiamy im prawdziwy, aby już więcej nie musieli udawać. Zauważyłem, że po rzezaniu nie założono ci tulejki. Powinieneś nosić tulejkę, aby zachować drożność, wtedy zatyczka wchodzi w tulejkę i jest o wiele wygodniej. Powinni byli tak zrobić, kiedy cię rzezali.

— Jest mi dobrze i bez niej — odparł Kyu, uniósł słój pod światło i przyglądał się uważnie swojemu nowemu pao.

Boldem wstrząsnęły dreszcze, poszedł przodem i wyprowadził ich z tego odrażającego pomieszczenia. Podczas dalszych procedur Kyu przydzielono pokój w dormitorium, a Boldowi zaoferowano miejsce w osobnym budynku dla mężczyzn, w kompleksie kliniki.

— Tylko tymczasowo, rozumiesz, no chyba że chciałbyś dołączyć do nas w głównym budynku? Wspaniałe perspektywy awansu.

— Nie, dziękuję — odpowiedział grzecznie Bold. Zauważył jednak, że wielu zdesperowanych ludzi poszukujących pracy zgłaszało się do kliniki z prośbą o wykonanie zabiegu. Kiedy w granicznych wsiach panował głód, w pałacu nigdy nie brakowało chętnych. Czasami musieli odprawiać ludzi z kwitkiem. Jak w całych Chinach, tak i tu obowiązywała skomplikowana biurokracja. W pałacu zatrudnionych było kilka tysięcy eunuchów, a klinika, w której się znajdowali, stanowiła tylko niewielką częścią całego kompleksu.

Tak więc osiedli w Benjing. Wszystko układało się na tyle dobrze, że Bold zaczął się martwić, czy aby Kyu, jako że nie potrzebował go już tak bardzo jak podczas podróży na północ, nie opuści go teraz, kiedy przeprowadził się do Zakazanego Miasta. Zasmucił się.

Jednak kiedy Kyu dostał się do służby u konkubin Zhu Gaozhi, pierworodnego syna cesarza, desygnowanego na jego następcę, od razu dał znać Boldowi, aby ubiegał się u cesarskiego potomka o posadę stajennego.

— Nadal cię potrzebuję — powiedział z rozbrajającą szczerością. Znów wyglądał jak ten mały chłopiec, którego spotkał na pokładzie chińskiej floty skarbów.

— Postaram się — odpowiedział Bold.

Już wkrótce Kyu udało się zaaranżować spotkanie z masztalerzem cesarskiego potomka. Bold udowodnił swoje kompetencje na dwóch dużych, białych koniach i z miejsca dostał posadę. Mongołowie mieli podobną przewagę w stajni, co eunuchowie w pałacu.

Praca w stajniach nie sprawiała Boldowi trudności. Następca tronu był leniwym człowiekiem, jego konie rzadko ujeżdżano, więc stajenni musieli je co jakiś czas dobrze wybiegać na torze i w pałacowych parkach. Wszystkie konie, jakie miał pod opieką, były białe, piękne i duże, lecz za to kompletnie pozbawione polotu. Bold już wiedział, dlaczego Chińczycy nigdy nie wyruszą na północ od Wielkiego Muru i nie przeprowadzą udanego ataku na Mongołów, nawet jeśli armia liczyłaby krocie. Mongołowie całe życia spędzają na koniach, lecz oczywiście potrafią żyć i bez nich. Z ich filcu i włosia wytwarzają dla siebie odzież i schronienie, piją ich mleko, żywią się ich krwią, a jeśli zachodzi taka potrzeba, jedzą ich mięso. Mongolskie konie napędzały życie ludzi, podczas gdy te szkapy nadawały się najwyżej do chodzenia w kieracie z klapkami na oczach.

Okazało się, że Zhu Gaozhi spędzał dużo czasu w Nanjing, gdzie dorastał. Tam też odwiedzał swoją matkę, cesarzową Xu. W przeciągu kilku miesięcy Bold i Kyu odbyli kilka kursów między obiema stolicami. Czasem barkami, po Wielkim Kanale, czasem w siodle, wzdłuż wału. Zhu Gaozhi z przyczyn oczywistych, na które składała się kultura i klimat, upodobał sobie Nanjing. Późno w nocy, kiedy wypił za dużo ryżowego wina, zwierzał się swoim najbliższym, że w tym samym dniu, kiedy umrze jego ojciec, on przeniesie stolicę z powrotem do Nanjing. Takie właśnie zwierzenia sprawiały, że kiedy było się w Benjing robiło się nieswojo na widok całego ogromu pracy, wkładanego w jego budowę.

Z czasem wizyty w Nanjing przedłużały się. Kyu nadal pomagał prowadzić harem dziedzica i spędzał większość czasu wewnątrz części zamkniętej. Nigdy nie opowiadał Boldowi o swojej pracy, oprócz jednego razu, kiedy późno w nocy przyszedł do stajni pijany. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy Bold mógł się z nim spotkać. Zawsze wyczekiwał z niecierpliwością tych nocnych wizyt, mimo że kosztowały go one sporo nerwów.

Tym razem Kyu opowiedział o swoim nowym zajęciu. Musiał znaleźć mężów dla konkubin cesarza, które skończyły trzydziesty rok życia i jeszcze nigdy nie miały kontaktu z władcą. Zhu Di oddał te kobiety pod opiekę swojego syna, któremu nakazał powydawać je wszystkie za mąż.

— Może chciałbyś żonę, Bold? — zapytał przebiegle Kyu — trzydziestoletnią dziewicę, wyszkoloną przez najlepszych ekspertów?

— Nie, dziękuję — powiedział lekko skrępowany Bold. Byt już po słowie z jedną ze służących w wewnętrznym kompleksie w Nanjing i choć podejrzewał, że Kyu żartuje, to jednak poczuł się nieswojo.

Podczas nocnych odwiedzin w stajni Kyu był zatopiony w myślach i zdawało się, że nie słyszy, o czym opowiadał mu Bold, albo udzielał dziwacznych odpowiedzi, jakby na pytania, które nie padły. Już wcześniej doszły Bolda wieści, że ten młody eunuch cieszył się sporym powodzeniem w pałacu, znał wielu ludzi i był ulubieńcem Wu, Mistrza Ceremonii. Ale czym się naprawdę zajmowano w kwaterach konkubin podczas długich, zimowych wieczorów — nie miał najmniejszego pojęcia. Kiedy Kyu pojawiał się w stajni, najczęściej wionęło od niego winem i perfumami, czasem uryną, a raz nawet wymiocinami. „Śmierdzisz jak eunuch” — przypomniało się nagle Boldowi znane powiedzenie, które teraz nabierało tym bardziej nieprzyjemnej mocy. Zdążył się zorientować, jak ludzie żartują sobie z ich drobnego chodu. Przemieszczali się małymi kroczkami, stawiając stopy palcami na zewnątrz, jakby była to dla nich jakaś fizyczna konieczność lub po prostu maniera tej grupy ludzi — Bold do końca tego nie wiedział.

Mieli różne przezwiska. Najczęściej nazywano ich wronami, z racji głosu wpadającego w falset, i zawsze obmawiano za plecami. Wszyscy byli zgodni co do jednego — gdy eunuchowie starzeli się i tyli w charakterystyczny dla nich sposób, wyglądali jak przygarbione staruszki.

Kyu nadal jednak był piękny i młody, mimo że rozpity i niechlujny. Podczas tych nocnych spotkań z Boldem wydawał się bardzo zadowolony z siebie.

— Daj mi znać, jeśli będziesz potrzebował jakichś kobiet. Mamy ich tam więcej, niż potrzeba.

Podczas kolejnej z licznych wizyt następcy tronu w Benjing, Bold miał okazję przyjrzeć się bliżej cesarzowi i jego synowi, kiedy przez Bramę Niebiańskiej Czystości wyprowadzał dla nich idealnie wypielęgnowane konie, na przejażdżkę po cesarskich ogrodach. Władca wyraził również pragnienie, aby pojechać poza teren Zakazanego Miasta, na północ, i tam spędzić noc w namiotach. Cesarski potomek nie był zachwycony tym pomysłem, podobnie zresztą jak i towarzyszący cesarzowi oficjele. W końcu zgodził się on na jednodniową przejażdżkę za miasto i wzdłuż rzeki. Kiedy dosiadali koni, cesarz zawołał do syna:

— Musisz nauczyć się dobierać karę stosownie do popełnionego przestępstwa. Ludzie muszą czuć sprawiedliwość swoich decyzji! Kiedy lawa karna zaleciła skazanie Xu Pei-yi na powolną śmierć, zgładzenie wszystkich jego potomków i krewnych po szesnastym roku życia i zniewolenie wszystkich kobiet i dzieci w jego rodzinie, wtedy ja okazałem łaskę! Obniżyłem wyrok na ścięcie i oszczędziłem rodzinę. Wtedy ludzie mówili, że cesarz ma wyczucie proporcji, że rozumie ukryte rzeczy.

— Jasne, że tak mówią — odparł beznamiętnie następca tronu. Cesarz spojrzał na niego i odjechali.

Kiedy wrócili późnym popołudniem, cesarz nadal udzielał nauk synowi, tym razem jednak mówił tonem o wiele bardziej poirytowanym niż rano.

— Jeśli interesuje cię tylko sąd, to nigdy nie będziesz mógł sprawnie rządzić! Ludzie oczekują, że cesarz będzie ich rozumiał, że będzie powoził i strzelał równie dobrze jak sam posłaniec boży! Ty uważasz, że gubernatorzy zrobią, co im rozkażesz, jeśli po cichu uważają, że jesteś zniewieściały? Będą posłuszni jedynie przed twoim obliczem, a za plecami będą z ciebie szydzić i zrobią, co się im spodoba.

— Jasne, że zrobią — odpowiedział dziedzic, patrząc w drugą stronę. Cesarz rzucił na syna gniewne spojrzenie.

— Z konia — powiedział władca posępnym tonem.

Dziedzic westchnął i zsunął się z siodła na ziemię. Bold złapał za uzdę i uspokoił zwierzę otwartą dłonią, prowadząc je w stronę cesarza, który zeskoczył z konia i ryknął.

— Na kolana!

Syn opadł na ziemię i ukorzył się.

— Myślisz, że któremuś z biurokratów na tobie zależy?! Ani jedne mu, słyszysz?! Twoja matka nie ma racji, mówiąc, że jest odwrotnie, jak również we wszystkich innych sprawach! Oni mają własne plany i nie wesprą cię w potrzebie. Potrzebujesz własnych ludzi.

— Albo eunuchów — powiedział syn, patrząc na żwir. Cesarz Yongle wbił w niego wzrok.

— Owszem, moi eunuchowie doskonale zdają sobie sprawę, że ich byt zależy przede wszystkim od mojej dobrej woli. Nikt inny się za nimi nie wstawi. To są jedyni ludzie na świecie, którzy staną za tobą murem.

Syn nic nie odpowiedział. Bold zwrócony twarzą w przeciwnym kierunku oddalił się, nie ryzykując oglądania się za siebie, a cesarz potrząsnął tylko głową i poszedł, zostawiając starszego syna klęczącego na ziemi.

— Uważaj, bo możesz obstawiać złego konia — powiedział Bold podczas coraz rzadszych nocnych wizyt Kyu w stajniach. — Cesarz interesuje się teraz swoim młodszym synem. Jeżdżą razem konno, polują i śmieją się. Jednego dnia ustrzelili setkę jeleni, które im nagoniliśmy, podczas gdy prawowitego następcę cesarz musi siłą wyciągać z pałacu i cały czas krzyczy na niego, a dziedzic śmieje mu się prosto w twarz i pozwala sobie na więcej, niż mu w istocie wolno. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby władca zmienił zdanie co do sukcesji.

— Chce to zrobić — odpowiedział Kyu. — Chciałby, ale nie może.

— Dlaczegóż by nie mógł?

— Pierworodny jest synem cesarzowej, a młodszy potomek zrodzony jest z jakiejś kurtyzany pośledniego sortu.

— Ale przecież cesarz może wszystko. Nie mam racji?

— Nie masz. To się sprawdza tylko wtedy, gdy wszyscy przestrzegają wspólnych zasad. Jeżeli ktoś się wyłamuje i gwałci prawo, wtedy pojawia się groźba wojny domowej i upadku dynastii.

Bold był świadkiem podobnych wydarzeń podczas mongolskich wojen o sukcesję, które ciągnęły się przez wiele pokoleń. Mówiono, że od śmierci Timura jego synowie nadal toczą ze sobą walki, że chanat rozpadł się na cztery części i nie wygląda na to, aby kiedykolwiek znów miał się zjednoczyć.

Bold wiedział jednak, że silnemu władcy dużo może ujść płazem.

— Powtarzasz tylko to, co ci naopowiadała cesarzowa, dziedzic i oficjele. Musisz zrozumieć, że to wcale nie jest takie proste. Ludzie ustanawiają prawo, a czasami je zmieniają lub ignorują, wystarczy, że dzierżą w dłoni miecz.

Kyu w milczeniu rozważał jego słowa, a potem rzekł:

— Mówi się, że wieś cierpi. W Hunan panuje głód, na wybrzeżu szerzy się piractwo, a na południu zaraza. Oficjelom to się nie podoba. Uważają, że wielka flota przywiozła ze sobą choroby zamiast skarbów i że zmarnowano na nią ogromne pieniądze. Oni nie rozumieją korzyści, płynących z handlu, nie wierzą w to. Nie wierzą w nową stolicę. Doradzają cesarzowej i dziedzicowi, aby nieść pomoc ludności, że należy powrócić do rolnictwa, a nie marnować gotówkę na ekstrawaganckie projekty.

— A co innego mogą mówić — zapytał Bold.

— Cesarz pozostaje niewzruszony. Robi, co chce. Ma za sobą armię i swoich eunuchów. Eunuchowie lubią handel zagraniczny, widzą w nim bezpośrednią korzyść dla siebie. Ponadto lubią nową stolicę i tak dalej, prawda?

Bold skinął głową.

— Na to wygląda.

— Szanujący się oficjel zawsze będzie nienawidził eunuchów. Bold spojrzał badawczo na Kyu.

— Odczułeś to na sobie?

— Owszem. Lecz tak naprawdę to oni nienawidzą tylko eunuchów cesarskich.

— Nie ma się co dziwić. Im ktoś jest bliżej władzy, tym większy budzi przestrach.

Kyu znów w milczeniu wszystko przemyślał. Bold zauważył, że chłopiec wyglądał ostatnio na zadowolonego. Ostatnio. Po chwili przypomniał sobie, że w Hangzhou też tak myślał. Zawsze kiedy widział ten uśmieszek na ustach Kyu, na plecach czuł ciarki.

Wkrótce po tej rozmowie, kiedy wszyscy gościli akurat w Benjing, rozpętała się gwałtowna burza.


Pierwsze krople deszczu wiążą kurz w błotnistą maź,

Ognisty piorun rozpruwa ciężkie powietrze,

Zszywając niebo z ziemią,

Widać go jeszcze pod zamkniętymi powiekami.

Po niecałej godzinie nadchodzi wiadomość:

Pożar w nowym pałacu!

Centrum Zakazanego Miasta stanęło w płomieniach,

Jak gigantyczna pochodnia.

Języki ognia zlizują wilgoć z nabrzmiałych chmur,

Dym miesza się z deszczem,

Krople nie sięgają ziemi,

Pożera je powiew z pogorzeliska.


Zaganiając wystraszone konie i biegając tam i z powrotem z wiadrami wody, Bold starał się zachowywać czujność. Nad ranem, kiedy zaprzestano daremnej walki z żywiołem, Bold spostrzegł Kyu wśród ewakuowanych konkubin cesarskich. Wszyscy dworzanie następcy tronu mieli rozbiegany wzrok, lecz Kyu, jedyny spośród nich, wydawał się w euforii. Białka jego oczu jaśniały dookoła tęczówek jak u szamana, wracającego z udanej wędrówki do krainy duchów. To on podłożył ogień, pomyślał Bold, tak jak w Hangzhou, tym razem skorzystał z zamieszania wywołanego przez burzę.

Podczas kolejnej wizyty Kyu w stajni o północy, Bold bał się spojrzeć mu w oczy. Mimo to zapytał szeptem i po arabsku, choć wokół nie było nikogo, kto mógłby podsłuchać:

— To ty podłożyłeś ogień?

Kyu tylko spojrzał na niego. Jego wzrok zdawał się wszystko potwierdzać, on sam jednak postanowił nie być zbyt wylewnym. Po dłuższej chwili odezwał się ściszonym głosem.

— Ekscytująca noc, prawda? Ocaliłem tylko jeden gabinet w pawilonie skrybów i kilka konkubin. Gryzipiórki byty mi bardzo wdzięczne za uratowanie ich papierów.

Zaczął rozwodzić się nad pięknem ognia, opowiadać o panice wśród konkubin, o wściekłości i strachu, który nadszedł później, o cesarzu, który odczytał pożar jako przejaw boskiego gniewu, jako najstraszniejszy zły omen, jakiego w życiu doświadczył. Bold nie podążał za słowami chłopca, jego myśli wypełniły się różnorodnymi obrazami powolnej śmierci. Spalenie dobytku kupca w Hangzhou to jedna rzecz, ale żeby obrócić w zgliszcza pałac cesarza Chin! Smoczy Tron! Znów widział w chłopcu to coś — czarny nafs obijał się skrzydłami o wnętrze jego ciała. Poczuł, że dzieli ich przepaść nie do pokonania.

— Zamknij się! — powiedział ostro po arabsku. — Jesteś głupcem. Za biją cię, a mnie razem z tobą.

Kyu uśmiechnął się złowrogo.

— Ku lepszemu życiu, czyż nie? Sam tak mówiłeś. Czemuż miałbym się bać śmierci?

Bold nie miał na to odpowiedzi.

Po tym spotkaniu widywali się o wiele rzadziej. Mijały dni, kolejne święta i parady. Kyu dorósł, a kiedy Bold zobaczył go kiedyś ukradkiem, dostrzegł przechadzającego się drobnym krokiem, smukłego, wysokiego, czarnego eunucha, pięknie ubranego i wyperfumowanego. Miał błysk w oku i drapieżne spojrzenie, kiedy odpowiadał na pozdrowienia przechodniów przyozdobionych klejnotami, otyłych i odzianych w najwspanialsze jedwabie. Kyu był ulubieńcem cesarzowej i następcy tronu, którzy z reguły nienawidzili cesarskich eunuchów. Był ich pupilem, a może nawet i szpiegiem w cesarskim haremie. Bold bal się o niego, tak samo, jak bał się jego samego. Chłopak siał istne spustoszenie w haremie i wielu o tym opowiadało, nawet ludzie w stajni wiedzieli, choć nie mieli informacji z pierwszej ręki. Był zbyt otwarty i bezpośredni w obejściu, musiał przez to zyskać wielu wrogów. Wkrótce stworzą się nowe kliki, które będą chciały ukrócić jego wpływy. On o tym wiedział i pewnie się tym szczycił, śmiejąc się im prosto w twarz, aby nienawidzili go jeszcze bardziej. Najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. Cesarska zemsta jest jednak cierpliwa i ma ogromny zasięg. Jeśli na kogoś padnie, dosięga wszystkich, których nieszczęśnik znał.

Kiedy więc rozeszły się wieści o powieszeniu się dwóch cesarskich konkubin i o tym, jak rozwścieczony cesarz zażądał wyjaśnień, na jaw zaczęła wychodzić cała sieć pałacowych konszachtów. Na dworze jak plaga szerzył się strach, mnożyły się kłamstwa, a oskarżenia obejmowały coraz szersze grono. W końcu okazało się, że w cały skandal zamieszanych było trzy tysiące konkubin i eunuchów. Bold w każdej chwili spodziewał się, że skażą jego przyjaciela na tortury i powolną śmierć, może nawet usłyszy o tym od strażników, wysłanych celem wykonania egzekucji.

Tak się jednak nie stało. Kyu chronił magiczny czar. To było aż nazbyt oczywiste, wszyscy to widzieli. Cesarz własnoręcznie wykonał egzekucję na czterdziestu konkubinach. Wymachiwał mieczem jak w furii, rozcinał je na pół i jednym uderzeniem ścinał głowy, niektóre wielokrotnie przebijał szybkimi pchnięciami, w tę i z powrotem, a ich krew płynęła strumieniem przez Hol Wspaniałej Harmonii. Kyu stał z boku i włos mu z głowy nie spadł. W pewnej chwili jedna z konkubin wykrzyknęła coś w jego stronę. Stała naga przed wszystkimi, wydając z siebie nieartykułowany jazgot, po czym zaklęła cesarzowi prosto w twarz.

— To wszystko twoja wina! Jesteś za stary! Nie ma już w tobie jang! Eunuchowie robią to lepiej od ciebie! — I ciach! Jej głowa potoczyła się w kałużę krwi jak łeb ofiarnej owcy. Takie piękno zmarnowane. Nadal nikt nie miał pretensji do Kyu. Cesarz nawet na niego nie spojrzał. Chłopak zaś przyglądał się wszystkiemu z błyskiem w oku. Cieszyła go ta strata i nienawiść urzędników. Po tych wydarzeniach w pałacu dosłownie zawrzało. Jedni podejrzewali drugich, nikt jednak nie odważył się zająć dziwnym, czarnym eunuchem.

Ostatni raz Bold spotkał się z nim tuż przed swoim wyjazdem z cesarzem na podbój Tatarów, dowodzonych przez Arughtai’a. Pomysł beznadziejny. Tatarzy byli zbyt szybcy, a kondycja cesarza nie najlepsza. Nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. Powrót planowano na początek zimy, za kilka miesięcy. Bold zdziwił się na widok Kyu, który przyszedł pożegnać się do stajni.

Rozmawiało się z nim jak z obcym. Niespodziewanie młodzieniec ujął Bolda za ramię, mocno, z uczuciem i powagą, jak książę zwracający się do swego starego giermka. Rzekł:

— Bold, a ty nigdy nie myślałeś o powrocie do domu?

— Do domu?

— Nie masz jakiejś rodziny?

— Nie wiem, minęło tyle lat. Pewnie myślą, że nie żyję. Właściwie to mogą być teraz wszędzie.

— Na pewno nie wszędzie! Mógłbyś ich odnaleźć.

— Może mógłbym. — Przyjrzał się z zaciekawieniem Kyu. — A dlaczego pytasz?

Kyu z początku nie odpowiedział. Nadal zaciskał dłoń na ramieniu Bolda. W końcu odezwał się.

— Słyszałeś kiedyś historię o eunuchu Chao Kao, który spowodował upadek dynastii Chin?

— Nie. I nawet mi nie mów, że nadal o tym myślisz.

— Nie — Kyu uśmiechnął się i wyjął z rękawa małą rzeźbę z czarnego dębu. Była to połowa tygrysa, którego pręgi były wrzecionowatymi nacięciami, biegnącymi w poprzek gładkiej powierzchni, a w miejscu podziału, na obu połówkach, znajdowało się kształtne żłobienie, które po złączeniu obu elementów tworzyło zwartą całość. Był to pewnego rodzaju glejt, podobny do tych, jakimi posługiwali się stołeczni oficjele, aby uwiarygodnić swoich wysłanników na prowincjach.

— Weź to ze sobą, jeśli wybierzesz się w drogę, ja zatrzymam drugą połowę. To ci pomoże. Na pewno jeszcze kiedyś się spotkamy.

Przerażony Bold przyjął dar. Przez chwilę wydawało mu się, że trzyma w dłoniach jego nafs, ale nie, jego przecież nie da się tak łatwo podarować.

— Jeszcze kiedyś się spotkamy, może w przyszłym życiu, sam tak przecież powtarzałeś. Twoje modlitwy za zmarłych są dla nich wskazówkami podczas przeprawy przez krainę bardo, zgadza się?

— Tak.

— Muszę już iść — powiedział Kyu, zdążył tylko pocałować Bolda w policzek i rozpłynął się w mroku nocy.

Próba podbicia Tatarów okazała się żałosną klęską — dokładnie tak, jak się tego wszyscy spodziewali, a jednej z deszczowych nocy cesarz Yongle zmarł. Bold przez całą tę noc nie zmrużył oka. Pracował przy miechach, rozpalając wielki piec, w którym zgodnie z tradycją cesarscy oficjele topili wszystkie swoje cynowe naczynia, aby odlać trumnę na ciało cesarza, w której miało powrócić do Benjing. Padało przez całą drogę powrotną, niebo zalewało się łzami. Dopiero kiedy pochód wszedł do Benjing, urzędnicy zdecydowali się ujawnić wiadomość.

Ciało cesarza wystawiono we właściwej trumnie na sto dni. Na ten czas zakazano muzyki i organizowania wesel, wstrzymano wszystkie obrzędy religijne, a w świątyniach nakazano bić w dzwony trzydzieści tysięcy razy na dzień. Podczas pogrzebu Bold znalazł się w dziesięciotysięcznym orszaku żałobnym.


Sześćdziesiąt li marszu do cesarskich grobowców,

Na północny zachód od Benjing,

Trzy dni kluczenia zygzakiem,

By zmylić złe duchy, co w linii prostej się snują.

Zespół grobowców głęboko pod ziemią,

Przestrzeń w cesarskich szatach i w złocie,

Na końcu tunelu długości trzech li,

Kamieniem komora i kamienni słudzy czekający na rozkaz.

Ile żywotów będą tu jeszcze czekać?

W trumnach dokoła szesnaście ciał powieszonych konkubin.


Kiedy cesarski potomek zasiadł na Smoczym Tronie, od razu wydał swój pierwszy edykt, który odczytano w Wielkim Wnętrzu i w Wielkim Zewnętrzu. Pod koniec edyktu pałacowy lektor obwieścił wszystkim zebranym w Holu Wspaniałej Harmonii:

— Wszystkie ekspedycje wielkiej floty zostają zawieszone ze skutkiem natychmiastowym. Statki zacumowane w Hangzhou mają powrócić do Nanjing, wszystkie towary na ich pokładach zostaną przekazane Departamentowi Spraw Wewnętrznych i zmagazynowane. Urzędnicy odbywający wyjazdy handlowe za granicę otrzymują rozkaz powrotu do stolicy, a wszystkich wytypowanych do dalszych ekspedycji odsyła się do domów. Budowa i naprawa statków wielkiej floty zostaje wstrzymana. Należy ponadto zaprzestać ubiegania się o pozwolenia na wyjazd za granicę. Wszyscy kupcy mają obowiązek powrócić do stolicy.

Kiedy lektor skończył, głos zabrał nowy cesarz, który wybrał imię Hongxi.

— Zbyt dużo wydaliśmy na ekstrawagancję. Stolica powróci do Nan jing, a Benjing otrzyma status stolicy pomocniczej. Koniec marnotrawienia cesarskich zasobów. Lud cierpi. Walka z biedą powinna być tak samosprawna, jak ochrona przeciwpożarowa, trzeba działać bez wahania.

Po drugiej stronie dziedzińca Bold dostrzegł twarz Kyu, małą, czarną postać z lśniącymi oczami. Nowy cesarz zwrócił się teraz w stronę świty zmarłego ojca, było wśród nich wielu eunuchów.

— Jeśli chodzi o was, eunuchowie, zawsze myśleliście tylko o sobie i zawsze na koszt Chin. Cesarz Yongle uważał, że byliście po jego stronie. Ale to nieprawda. Zdradziliście Chiny.

Kyu odezwał się, zanim któryś z jego towarzyszy zdążył go powstrzymać.

— Wasza Wysokość! To oficjele zdradzają Chiny! Chcą być twoim regentem, chcą cię traktować jak małego chłopca na tronie.

Podniosła się wrzawa, grupa oficjeli oderwała się w stronę Kyu, część eunuchów wyciągnęła z rękawów noże, inni odskakiwali na boki, wielu uciekło, lecz sporo zaszlachtowano na miejscu. Kyu zadano tysiąc pchnięć.

Cesarz Hongxi stał i przyglądał się wszystkiemu cierpliwie. Kiedy scena dobiegła końca, rozkazał:

— Zabierzcie ich ciała i wywieście je na zewnątrz Południkowych Wrót. Niech wszyscy eunuchowie mają się odtąd na baczności.

Bold siedział sam w stajni, trzymając rzeźbiony glejt. Spodziewał się rychłej śmierci. Wstydził się, że podczas rzezi eunuchów tylko o tym myślał. Mijały kolejne dni i nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Może do tej pory nikt już nie pamiętał, że coś łączyło go z Kyu.

Wiedział, że musi wyruszyć w drogę, ale nie wiedział dokąd. Jeśli udałby się do Nanjing i spalił wielką flotę, port, doki i magazyny, wtedy z pewnością mógłby kontynuować wielki plan czarnego chłopca. Prędzej czy później i tak ktoś to zrobi.

Bold przypomniał sobie ich ostatnią rozmowę. Pora wracać do domu. Może czas zacząć nowe życie?

W drzwiach stajni pojawiły się straże.

8

W krainie bardo Bold objaśnia Kyu prawdziwą naturę rzeczywistości. Ich jati konsoliduje się, zostają wrzuceni z powrotem w świat

W momencie śmierci Kyu ujrzał przejrzyste, wszechobecne, białe światło. Była to jasna i pusta istność, której on sam był częścią i dla której śpiewał swą pieśń.

Niecałą wieczność później pomyślał: Tam właśnie zmierzam.

Po chwili wypadł ze światła i znalazł się z powrotem w świadomości swojej osoby. Jego myśli prowadziły potoczysty monolog, barwny, wręcz karnawałowy, nawet po śmierci. To niesamowite, a jednak prawdziwe. Może więc jeszcze nie byt martwy? Ale przecież jego ciało leży tam, na dziedzińcu Zakazanego Miasta, porąbane na kawałki. Gdzieś głęboko w myślach usłyszał głos Bolda, usłyszał jego modlitwę.


Kyu, czcigodny synu,

Czas, byś odnalazł właściwą ścieżkę.

To życie się skończyło,

Stoisz teraz twarzą w twarz z przejrzystym światłem.


Już tam byłem, pomyślał Kyu. Co dalej? Bold niestety nie wiedział, na którym etapie podróży znajduję się Kyu. Modlitwy za zmarłych na niewiele mogły teraz się zdać.


Za chwilę doświadczysz rzeczywistości

W jej czystej postaci.

Wszystko jest pustką, a ty,

Jak niebo bezchmurne,

Przejrzysty i pusty,

Twój umysł niezachwiany i

Jak źródlana woda czysty.


Już mam to za sobą, pomyślał Kyu, przejdź do następnej części!

— Użyj umysłu, zadaj mu pytanie. Nie zasypiaj w tej ważnej chwili. Niech twoja dusza będzie świadoma, opuszczając ciało. Podążaj przez Brahmę ku Brahmie.

Umarli nie potrafią spać, pomyślał poirytowany Kyu. Moja dusza już dawno opuściła ciało.

Jego przewodnik zostawał w tyle. Z Boldem zawsze tak było. Kyu będzie musiał sam coś wymyślić. Ciąg jego myśli nadal otaczała bezbrzeżna pustka. Niektóre sny, jakie miewał za życia, były właśnie o tym miejscu.

Zamrugał albo przysnął i znalazł się nagle w rozległym gmachu sądu. Podium sędziego znajdowało się na szerokiej platformie, niczym plateau na morzu chmur. Na podwyższeniu zasiadał sędzia, ogromne bóstwo o czarnej twarzy, wydętym brzuchu i ognistej grzywie. Za nim stał czarny mężczyzna, który trzymał w rękach dach pagody, taki sam jak w pałacu w Benjing. Ponad tym wszystkim unosił się Budda, w pozycji lotosu, promieniujący błogością. Po jego prawej stronie znajdowały się łagodne bóstwa, niosące dary. Były one jednak bardzo daleko od Kyu. Szlachetni zmarli podążali długą drogą, pnącą się w przestrzeń, prosto do tych właśnie bóstw. Na platformie wokół podium zmarłych, którym się nie poszczęściło, rąbały na kawałki demony czarne jak sam Pan Śmierci, lecz mniejsze od niego i zwinniejsze. Poniżej platformy inne demony torturowały dusze. Zbyt dużo się tu działo na raz, Kyu poczuł rozdrażnienie. To mój sąd, a wygląda jak poranek w rzeźni, pomyślał, jak ja mam się tutaj skoncentrować? Zbliżyła się do niego istota przypominająca małpę. Uniosła rękę.

— Sąd — powiedziała postać głębokim tonem.

Modlitwa Bolda zabrzmiała w głowie Kyu i zrozumiał, że małpę coś łączy z Boldem.

— Zapamiętaj, całe cierpienie, którego doświadczasz, jest wynikiem twojej własnej karmy — mówił Bold — to twoja karma i nikogo innego. Módl się o litość. Pojawi się przed tobą mały biały bóg i maty czarny demon. Oni przeliczą białe i czarne kamienie twoich dobrych i złych uczynków.

I rzeczywiście tak się stało. Białe bóstwo było blade jak skorupka jajka, a drugie czarne jak onyks. Zaczęły przebierać, sortować i układać wielkie stosy białych i czarnych kamieni, które ku zaskoczeniu Kyu były mniej więcej tej samej wielkości, choć on sam nie przypominał sobie żadnych swoich dobrych uczynków.

— Będziesz się bał, będziesz się trwożył, będziesz przerażony.

Wcale nie będę! Na nic mi takie modlitwy, zachowaj je dla siebie, Bold.

— Będziesz kłamał, mówiąc, że nie dopuściłeś się żadnego występku. Nigdy nie powiem takiej niedorzeczności.

Wtem Pan Śmierci dostrzegł Kyu z wysokości tronu. Chłopcem mimowolnie wstrząsnęły dreszcze.

— Wnieść zwierciadło karmana! — odezwał się bóg przerażającym głosem, a jego oczy zapłonęły jak rozżarzone węgle.

— Nie bój się — ozwał się głos Bolda wewnątrz Kyu. — Nie kłam, nie bądź przerażony, nie lękaj się Pana Śmierci. Ciało, które teraz posiadasz, jest ciałem mentalnym. Nie możesz umrzeć w bardo, nawet jeśli porąbią cię na kawałki.

Dzięki, pomyślał zakłopotany Kyu, wielka mi pociecha.

— Teraz nadszedł czas sądu, trzymaj się mocno myśli o dobrych rzeczach, pamiętaj, że to, co cię otacza, to twoje własne halucynacje. Od twoich obecnych myśli zależy twoje następne życie. Każda chwila ma ogromne znaczenie i potrafi zmienić wszystko. Nie daj się rozproszyć. Kiedy pojawi się sześć świetlistych promieni, przywitaj je ze współczuciem i stań bez lęku przed obliczem Pana Śmierci.

Czarne bóstwo z niebywałą precyzją uniosło zwierciadło, tak że Kyu zobaczył w szklanej tafli swoją własną twarz, czarną jak oblicze bóstwa. Spostrzegł, że twarz ta jest w istocie jego nagą duszą, że zawsze nią była i że zawsze była ciemna i posępna jak Pan Śmierci. To była chwila prawdy! Musiał się skupić, Bold stale mu to powtarzał. A tymczasem dookoła trwał antyczny festiwal, rozlegały się krzyki, piski i pobrzękiwania. W jednej chwili Kyu przyjął na siebie wszystkie kary i odebrał wszystkie nagrody. To było silniejsze od niego, nic nie mógł zrobić i to irytowało go najbardziej.

— Dlaczego czarny to zło, a biały dobro? — zapytał zuchwale Pana Śmierci. — Nigdy sobie tego tak nie wyobrażałem. Skoro wszystko do koła miało być wytworem moich myśli, to dlaczego to się nie zgadza? A dlaczego mój Pan Śmierci nie jest grubym, arabskim handlarzem nie wolników, jaki pojawił się kiedyś w naszej wiosce? Dlaczego jego słudzy nie są lwami i lampartami?

Pan Śmierci jednak był arabskim handlarzem niewolników. Kyu dopiero teraz zobaczył postać Araba, będącego miniaturowym intaglio na gładkiej powierzchni czoła bóstwa. Handlarz spoglądał na Kyu i machał do niego. Był to ten sam człowiek, który uprowadził go i wywiózł na wybrzeże. Pośród wrzasków ludzi przypalanych ogniem, rozlegał się ryk zgłodniałych lwów i lampartów, rozszarpujących wnętrzności jeszcze żywych ofiar.

To tylko moje własne myśli, przypominał sobie Kyu, czując, że strach ściska mu gardło. Plan, na którym się znajdował, przypominał krainę snów, lecz był o wiele bardziej substancjalny, nawet jeszcze bardziej rzeczywisty niż świat, w którym właśnie zakończył żywot. Każdy przedmiot wydawał się tu po stokroć prawdziwszy, nawet liście na krzewach (na ceramicznych misach!) powiewały jak najprawdziwsze liście z jadeitu, podczas gdy nefrytowy tron boga pulsował twardością przewyższającą twardość kamienia. Ze wszystkich światów bardo było rzeczywistością w najczystszej postaci.

Biała twarz Araba na czarnym czole śmiała się i jazgotała:

— Skazany! Skazany!

Z ogromnej, czarnej twarzy Pana Śmierci dobiegł ryk:

— Skazany na piekło! — Po czym zarzucił mu pętlę na szyję, ściągnął go z platformy, odciął mu głowę, wydarł serce, rozszarpał wnętrzności, wypił krew i połamał kości. Kyu jednak nie umarł. Ciało zostało poćwiartowane, a on zachowywał jaźń. Wszystko zaczynało się od początku. Uporczywy, przeszywający ból. Tortura rzeczywistością. Życie jest czymś niesłychanie rzeczywistym, tak samo jak i śmierć.

Wyobrażenia zasadzone jak nasiona w umyśle dziecka mogą później rozrastać się i zdominować całe życie człowieka.

Wołanie — Nie wyrządziłem żadnego zła!

Agonia, w której mieszał się ból, żal i skrucha. Nudności z powodu minionych żywotów, które tak niewiele mu dały. W tej chwili czuł je wszystkie naraz, choć właściwie w ogóle ich sobie nie przypominał. Jednak były. Żeby tylko wydostać się z tego koliska płomieni i łez. Smutek i żal, jakie wówczas odczuwał, były silniejsze od bólu rozczłonkowania. Namacalność bardo nagle rozpadła się. Kyu został zbombardowany światłem, rozbłyskującym z wewnątrz jego myśli. W świetle tym gmach sądu wyglądał jedynie jak jedwabna zasłona, jak malowidło unoszące się w powietrzu.

Jeszcze wyżej unosiła się postać Bolda. Przyszła kolej sądu nad nim. Bold, kuląca się ze strachu małpa, jedyna osoba, poza jego porywaczem, która cokolwiek dla Kyu znaczyła. Chciał krzyczeć do niego o pomoc, lecz poskromił tę myśl, nie chcąc rozpraszać przyjaciela w tym jednym ważnym momencie spośród nieskończonego ciągu chwil, teraz, kiedy najbardziej potrzebował skupienia. Jakiś krzyk musiał się jednak dobyć z Kyu, jęk umysłu, zlękniona myśl czy też krzyk o pomoc, gdyż od razu pojawiły się czterorękie demony, które zawlokły Kyu daleko w dół, tak że nie mógł się już przyglądać sądowi nad Boldem.

Potem rzeczywiście znalazł się w piekle. Ból był tam jego najmniejszym zmartwieniem, był powierzchowny jak ugryzienia komarów, był niczym w porównaniu z głębokim jak ocean cierpieniem z powodu straty przyjaciela. Ból samotności! Barwne eksplozje pomarańczowe, żółtozielone i rtęciowe, a każdy kolejny odcień jeszcze jaskrawszy od poprzedniego, płonęły w jego świadomości, sprawiając mu coraz większy ból. Błądzę po bardo, ocal mnie, uratuj mnie!

I wtedy Bold zjawił się przy nim.

Stali obok siebie, obleczeni w swoje dawne ciała, i przyglądali się sobie nawzajem. Światła stawały się coraz bardziej przejrzyste, coraz mniej bolesne dla oczu. Pojedynczy promień nadziei przebił się przez głębię rozpaczy Kyu jak samotny papierowy lampion na drugim brzegu Zachodniego Jeziora. — Odnalazłeś mnie — powiedział Kyu.

— Tak.

— To cud, że mnie tu znalazłeś.

— Żaden cud. Zawsze spotykamy się w bardo. Nasze ścieżki będą się krzyżować dopóty, dopóki w tym kosmicznym cyklu nie przeminie sześć światów. Jesteśmy częścią jednej karmicznej jati.

— Co to takiego?

— Jati, podkasta, rodzina, wioska. Różnie się objawia. Wszyscy razem weszliśmy w rzeczywistość. Nowe dusze rodzą się z nicości, ale rzadko się to zdarza, szczególnie na tym etapie cyklu. Teraz trwa Kali-yuga, Czas Zniszczenia. Jeśli jednak rodzą się nowe dusze, wygląda to jak dmuchawce, dusze jak nasiona ulatują z wiatrem dharmy. Wszyscy jesteśmy nasionami tego, czym możemy się w przyszłości stać. Nowe ziarna zawsze niosą się razem i — o ile mi wiadomo — rzadko się rozdzielają. Przeżyliśmy razem wiele żywotów, a od czasów wielkiej lawiny nasza jati stała się bardzo zwarta. Los związał nas razem, wspólnie wzrastamy i upadamy.

— Nie mam wspomnień z innych swoich żywotów, a z przeszłego życia nie pamiętam nikogo oprócz ciebie. Tylko ciebie poznałem!

— Mnie też nie poznałeś, to my cię znaleźliśmy. Oddalasz się od jati już od wielu inkarnacji, zapadasz się coraz głębiej i głębiej w samego siebie, schodzisz na coraz niższe loka. Jest sześć lok, światów, planów istnienia, powtórnych narodzin i iluzji. Niebo to świat dewów, później świat asurów, gigantów przepełnionych chęcią rywalizacji, później świat ludzi, następnie świat zwierząt i świat pretów, zgłodniałych duchów, na końcu zaś jest piekło. Wiodąc kolejne żywoty, poruszamy się między tymi planami w zależności od naszej karmy.

— Jak liczna jest moja jati?

— Nie wiem. Może tuzin, może pół tuzina. Granice są płynne. Niektórzy odchodzą, aby po jakimś czasie powrócić. Kiedyś mieszkaliśmy w jednej wiosce w Tybecie. Pojawili się jednak przyjezdni, handlarze, było nas coraz mniej. Ludzie gdzieś się gubili lub oddalali tak jak ty, pogrążeni w rozpaczy.

Na sam dźwięk tego słowa przepełniła go prawdziwa rozpacz.

Postać Bolda stawała się przezroczysta.

— Bold, pomocy! Co mam dalej robić?

— Bądź dobrej myśli i słuchaj, słuchaj uważnie, Kyu! Jesteśmy tacy, jakie są nasze myśli, zarówno teraz, jak i później, i we wszystkich światach. Rzeczy rodzą się z myśli, oto nasienie wszelkiego działania, dobrego i złego. To, co zasiane, wydaje owoc.

— Będę dobrej myśli, przynajmniej spróbuję, ale co mam robić? Czego mam szukać?

— Będzie prowadzić cię światło. Każdy świat ma swój kolor. Białe światło pochodzi od dewów, zielone od asurów, żółte od ludzi, niebieskie od zwierząt, czerwone od duchów, a dymne pochodzi z piekieł. Twoje ciało przybierze tę barwę, do jakiego świata powróci.

— Przecież jesteśmy żółci! — powiedział Kyu, patrząc na swoje dłonie. Bold też był żółty jak słonecznik.

To znaczy, że musimy spróbować jeszcze raz. Ciągle podejmujemy nowe próby, każde nowe życie to kolejna próba, aż w końcu osiągniemy mądrość Buddy i poprzez nią dostąpimy wyzwolenia. Niektórzy w takiej chwili decydują się na powrót do ludzkiego świata, aby pomagać innym na drodze do wyzwolenia. To Bodhisattwowie. Mógłbyś zostać jednym z nich, Kyu, widzę w tobie potencjał. Posłuchaj mnie teraz. Wkrótce zaczniesz uciekać. Różne rzeczy będą cię ścigać, będziesz ukrywał się w domu, w jaskini, w dżungli, w kwiecie lotosu — oto macice. Będziesz chciał zostać w kryjówce, uciec przed okropnościami bardo. W ten sposób działają pretowie, uważaj, byś nie odrodził się jako duch. Jedyną nadzieją jest dla ciebie ponowne wyłonienie się. Wybierz swoją macicę, nie kieruj się emocjami, przejdź przez nie bez uwielbienia i bez odrazy. Wzrok może być zwodniczy. Idź tam, gdzie uznasz za stosowne. Podążaj za sercem. Spróbuj pomóc innym duchom, jakbyś już był Bodhisattwą.

— Ale ja nie wiem, co robić!

— Ucz się, bądź skupiony i cały czas się ucz. Musisz się trzymać blisko jati albo stracisz ją na zawsze.

Po chwili zaatakowały ich lwy o bujnych grzywach poplamionych świeżą krwią. Bestie ryczały groźnie. Bold uciekł w jedną stronę, Kyu w przeciwną. Kyu biegł i biegł, mając lwa ciągle za plecami. Ominął kilka drzew i wybiegł na ścieżkę, lew pobiegł prosto i zgubił trop.

Na wschodzie Kyu spostrzegł jezioro, na nim biało-czarne łabędzie, na zachodzie kolejne jezioro i stojące w nim konie, na południu pagody, a na północy także jezioro, w którym stał zamek. Skierował się na południe, w stronę pagód, czując, że taki byłby najprawdopodobniej wybór Bolda, czuł również, że Bold i reszta jati była już tam, na miejscu, i czekała na niego w którejś ze świątyń.

Doszedł do pagód, krążył od jednej budowli do drugiej, zaglądając w każde wrota. Był przerażony widokami chaotycznych tłumów. Ludzie bili się ze sobą i wielkimi grupami uciekali przed strażnikami i dowódcami o hienich łbach. Iście diabelska rodzinka, każda perspektywa okazywała się przerażającą katastrofą. Prawdziwa kolebka śmierci.

Dużo czasu upłynęło na tych strasznych poszukiwaniach. Spojrzał przez bramę kolejnej świątyni i ujrzał swoją jati, swoją rodzinę. Był tam Bold i z nim cała reszta, Shen, I-Li, Dem, jego matka i Zheng He, każdy z nich natychmiast wydał się Kyu bardzo dobrze znany. Byli nadzy i umazani krwią, w bojowym rynsztunku. Hieny wyły, a Kyu uciekał przez żółte światło poranka, pomiędzy drzewami, by w końcu znaleźć schronienie w wysokich trawach. Hieny przeskakiwały z jednej do drugiej kępy, a Kyu przecisnął się przez ostre jak brzytwa źdźbła jednej z gęstszych darni i schował się w niej.

Zanim hieny poszły, przesiedział dość długo skulony w trawie. Słyszał głosy swojej jati, szukali go i nawoływali, aby trzymał się blisko. Ukrywał się w trawie przez całą noc, wypełnioną okropnymi odgłosami zabijania i zjadania żywych istot. Był jednak bezpieczny. Znów wstał dzień. Kyu zdecydował się ruszyć dalej, lecz okazało się, że dalsza droga była zamknięta. Źdźbła trawy, w której się ukrył przed hienami, urosły i przypominały teraz grube miecze, które zamykały go jak w klatce, której ściany napierały na niego, tnąc jego skórę i rozrastając się. A więc to jest moja macica, wybrałem ją, nie wiedząc, że wybieram, nie słuchałem wskazówek Bolda, jestem daleko od rodziny, nieświadomy i zlękniony, zrobiłem to najgorzej, jak się dało.

Pozostanie oznaczało zmianę w głodnego ducha. Będzie musiał się podporządkować i narodzić na nowo, aż jęknął na tę myśl, przeklął się i uznał za głupca. Następnym razem staraj się być nieco bardziej obecny umysłem, pomyślał, trochę więcej odwagi! Nie będzie to łatwe. Bardo to straszne miejsce. Teraz, kiedy było już za późno, zdecydował się spróbować — może następnym razem!

I tak oto z powrotem wyszedł na plan ludzki. Co się tym razem przydarzyło jemu i jego kompanom, nas nie pytaj. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha.

Загрузка...