Księga III Lądy oceaniczne

W trzydziestym piątym roku panowania chiński cesarz Wanli zwrócił swój rozgorączkowany i wiecznie nienasycony wzrok na Nippon. Dziesięć lat wcześniej nippoński generał Hideyoshi wyruszył na śmiały podbój Chin, a kiedy Korea odmówiła mu prawa do przemarszu wojsk, zaatakował ją. Trzy lata zajęło wielkiej chińskiej armii wyparcie najeźdźców z Półwyspu Koreańskiego, a cesarza Wanli kosztowało to ponad dwadzieścia sześć milionów uncji srebra — była to na tyle poważna strata dla jego szkatuły, że nigdy nie zdołał jej odrobić. Ale cesarz nadal pragnął zemsty za ten nieuzasadniony napad (jeśli nie brać pod uwagę dwóch nieudanych najazdów na Nippon poprowadzonych przez Kubilaja chana), chciał też zabezpieczyć się na przyszłość i zlikwidować ewentualne zagrożenie ze strony Nipponu, podbijając go i obwołując się jego suzerenem. Hideyoshi wkrótce zmarł, a przywódcą nowego szogunatu Tokugawa został Ieyasu, któremu udało się zjednoczyć pod sobą wszystkie wyspy Nipponu i odizolować kraj od reszty świata. Mieszkańcom zakazano opuszczać kraj, a tym, którzy to zrobili, zakazano powrotu. Zabroniono też budowy pełnomorskich statków, mimo że cesarz Wanli w swoim cynobrowym obwieszczeniu wyraźnie stwierdził, że takie rozwiązanie nie powstrzyma nippońskich piratów przed atakowaniem wybrzeży Chin przy użyciu mniejszych jednostek. Uważał, że decyzja Ieyasu o odizolowaniu się od świata była oznaką słabości, a z drugiej strony nie mógł tolerować, aby tak blisko brzegów Państwa Środka rósł w siłę naród odwiecznych wojowników. Wanli rozkoszował się myślą o przywróceniu tego nieślubnego dziecka chińskiej kultury na jego prawowite miejsce, pod baldachim Smoczego Tronu, gdzie współistniałoby razem z Koreą, Annamem, Tybetem, Mindanao i Wyspami Korzennymi.

Doradcy Wanli nie zachwycili się tym planem. Po pierwsze skarbiec świecił pustkami, po drugie cały dwór dynastii Ming był mocno osłabiony przez dramatyczne wydarzenia ostatnich lat rządów Wanli. Nie chodziło tylko o ofiarną obronę Korei, lecz także o niepokojące napięcia, powstałe na gruncie konfliktów sukcesyjnych, które Wanli rozwiązał tylko pozornie, wybierając starszego syna, a młodszego zsyłając na prowincję. W przeciągu tygodnia wszystko mogło się jeszcze zmienić. Ponad tą całą, zaognioną sytuacją unosiła się jeszcze groźba wybuchu wojny domowej, gdyż najważniejsze grupy wpływu na cesarskim dworze już od dawna były ze sobą zwaśnione i spiskowały przeciwko sobie: cesarzowa matka, cesarzowa, starsza służba dworska, eunuchowie i generalicja. Było coś w osobowości cesarza, swoista kombinacja inteligencji i opieszałości, to jego ciągłe niezadowolenie i sporadyczne wybuchy gniewnej mściwości, co w późnych latach jego panowania sprawiło, że dwór zamienił się w jałowe i odarte z godności siedlisko intryg. Według doradców, a w szczególności generałów i ministrów skarbu, podbój Nipponu nawet w dalszej perspektywie był praktycznie niewykonalny.

Pozostając wierny własnym postanowieniom, cesarz upierał się przy swoim. Po jakimś czasie generalicja przedstawiła mu plan alternatywny, mając nadzieję, że choć w części zaspokoi on cesarskie żądze. Zaproponowali, aby cesarscy dyplomaci podpisali traktat z jednym z pomniejszych szogunów Nipponu, na przykład z Tozama Daimyo, który już dawno popadł w niełaskę u Ieyasu, jako że Daimyo podporządkował mu się dopiero po przegranej bitwie pod Sekigahara. Traktat precyzowałby warunki, na których szogun otworzyłby na stałe jeden ze swoich portów w celach handlu z Chinami. Następnie do takiego portu zawinęłaby chińska marynarka, która siłą przejęłaby go i uczyniła portem chińskim, strzeżonym przez potężną chińską flotę, która za panowania Wanli rozrosła się do imponujących rozmiarów, jako że cesarz używał jej do obrony wybrzeża przed piratami. Z kolei większość piratów pochodziła z Nipponu, więc oprócz korzyści płynących z otwarcia nippońskiego rynku była w tym posunięciu też pewna sprawiedliwość. Następnie traktatowy port mógłby stać się przyczółkiem do powolnego i stopniowego zdobywania Nipponu. Byłby to długi proces, przebiegający etapami, na który z pewnością byłoby ich stać.

Wanli narzekał na mizerny, połowiczny i eunuchowaty plan swoich doradców, lecz cierpliwe przekonywania najbardziej zaufanych konsultantów w końcu odniosły skutek i cesarz zatwierdził plan. Przygotowano tajny traktat z lokalnym panem Omurą, który pozwolił chińskim handlarzom wylądować w małej rybackiej wiosce ze wspaniałą przystanią, zwaną Nagasaki. Przygotowania do ekspedycji, mającej na celu przejęcie siłą portu w Nagasaki, odbywały się w przebudowanych dokach Longjiang, nieopodal Nanjing, na wybrzeżu kantońskim. Ogromne okręty floty inwazyjnej wyposażono w zapasy, mające umożliwić wojskom lądowym przetrwanie długiego oblężenia. Całą flotę po raz pierwszy zebrano w całości u wybrzeży Tajwanu i nikt w całym Nipponie oprócz Omury i jego zauszników nie wiedział o tym przedsięwzięciu. Na rozkaz cesarza Wanli flotę przekazano pod dowództwo admirałowi Kheimowi z Annamu. Kheim kilka lat wcześniej poprowadził cesarską flotę na podbój Tajwanu, lecz większość chińskich biurokratów i generalicji uważało go za człowieka z zewnątrz, za specjalistę od piratów, który zdobywał szlify w tej dziedzinie, plądrując w młodości wybrzeża Fudżi właśnie jako pirat. Cesarz Wanli nie przejmował się jego przeszłością, wręcz przeciwnie, uważał ją za atut. Chciał mieć pod sobą kogoś, kto osiągał wyniki, a jeśli ten ktoś pochodził spoza kręgów generalicji, unikając dworskich i prowincjonalnych intrygi to tym lepiej dla niego.

Flota wyruszyła trzydziestego ósmego roku panowania cesarza Wanli, trzeciego dnia pierwszego miesiąca. Wiosenne wiatry przez osiem dni nieustannie wiały z północnego zachodu, flota płynęła po Kuroshio, Czarnej Rzece. Był to ogromny, oceaniczny prąd, przepływający jak szeroka na sto li rzeka wzdłuż południowych wybrzeży wysp Nipponu.

Wszystko szło zgodnie z planem, obrali właściwy kurs. I wtedy niespodziewanie wiatr ucichł. Powietrze stało nieruchomo, nie było widać żadnego ptactwa, ogromne żagle zwisały luźno, a gafie obijały się o maszty poruszane siłą samego Kuroshio, który uniósł ich na północny wschód, tak że minęli główne wyspy Nipponu. Minęli Hokkaido i wypłynęli na pusty i bezkresny Dahai, Wielki Ocean. Ten niebieski bezmiar wód przecinała silna, choć niewidoczna Czarna Rzeka, płynąca nieustannie na wschód.

Admirał Kheim wydał rozkaz, aby wszyscy kapitanowie Ośmiu Wspaniałych Okrętów oraz Osiemnastu Lekkich Statków przypłynęli łodziami wiosłowymi na naradę do okrętu flagowego. Wielu spośród przybyłych mężczyzn było doświadczonymi żeglarzami z Tajwanu, Annamu, Fudżi i Kantonu. Wszyscy mieli posępne miny — dać się znieść przez Kuroshio to niebezpieczna sprawa. Każdy z nich słyszał opowieści o wrakach, uwięzionych w tym prądzie przez ciszę morską, o okrętach, którym szkwał połamał maszty bądź odrąbała je załoga, próbując w ten sposób uchronić jednostkę przed wywrotką w trakcie sztormu. Takie statki znikały na wiele lat — według jednej opowieści na dziewięć lat, a według drugiej na trzydzieści — po czym wracały, dryfując z kierunku południowo-wschodniego, wyschnięte, wyblakłe i opustoszałe lub z ludzkimi szkieletami na pokładzie. Takie historie oraz świadectwo pokładowego lekarza okrętu flagowego, I-China, który twierdził, że sam niegdyś przepłynął Dahai na kutrze rybackim zniszczonym przez tajfun, sprawiły, że mężczyźni wspólnie doszli do wniosku, że na bezkresnym oceanie musi istnieć wielki, kolisty prąd, opływający świat dookoła, i jeśli byliby w stanie utrzymać się przy życiu wystarczająco długo, wtedy mogliby zrobić w nim pętlę i wrócić do domu.

Był to plan, jakiego żaden z nich nie podjąłby się z własnej woli, lecz w tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak go wypróbować. Kapitanowie rozsiedli się w kabinie admirała i mierzyli się smutnym wzrokiem. Wielu Chińczyków znało legendę o Hsu Fu, admirale ze starożytnej dynastii Han, który wypłynął z flotą na poszukiwanie nowej ziemi po drugiej stronie Dahai — słuch o nim zaginął. Znali również historię o Kubi-laj-chanie i jego dwóch próbach podboju Nipponu — obie zakończyły się klęską w wyniku starcia z tajfunami, których nikt się nie spodziewał o tamtej porze roku. Wydarzenia te utwierdziły mieszkańców Nipponu w przekonaniu co do istnienia boskiego wiatru, który chronił ich ojczyste wyspy przed obcymi najeźdźcami. Któż mógłby temu zaprzeczyć? Równie prawdopodobne wydawało się teraz, że to ten sam boski wiatr znów sobie z nich drwi, tym razem jednak ukazując swoje ironiczne oblicze w postaci boskiej ciszy morskiej, która uwięziła ich w Kuroshio i zniszczy równie skutecznie co najpotężniejszy tajfun. Cisza była zdumiewająco przenikliwa, a jej rytm całkiem naturalny. Możliwe, że wplątali się w rozgrywkę z samym Bogiem. Jeśli tak właśnie było, to jedyne, co mogli zrobić, to złożyć nadzieję w swoich bogach i nie tracić wiary w przetrwanie.

Admirał Kheim preferował jednak inny sposób działania.

— Dosyć tego — powiedział gniewnym głosem, kończąc naradę. Nie wierzył w dobrą wolę morskich bóstw ani w stare opowieści, oczywiście oprócz tych, które mogły okazać się przydatne. Zostali uwięzieni w Kufoshio. Dysponowali pewną wiedzą o układzie prądów na Dahai — te na Północ od równika biegły na wschód, a te na południe na zachód. Wiedzieli też, że wiatry na ogół układały się w podobnych kierunkach. I-Chinowi udało się przebyć całą drogę po obwodzie tego wielkiego koła, a jego nieprzygotowana załoga żywiła się rybami i wodorostami, piła deszczówkę i uzupełniała zapasy na mijanych po drodze wyspach. Myśl o tym w dziwny sposób podtrzymywała w nich nadzieję, a z czasem, kiedy powietrze zdawało się zastygać w miejscu, już tylko ona im pozostawała. Najgorsze było poczucie bezradności. Statki stały nieruchomo, okręty były bowiem zbyt wielkie, aby za pomocą wioseł dopłynąć nimi gdziekolwiek. Prawda była taka, że musieli teraz dać z siebie wszystko.

Admirał Kheim wydal rozkaz, aby większość marynarzy jego floty przeszła na pokłady Osiemnastu Lekkich Statków. Jednej połowie rozkazał wiosłować na północ, a drugiej na południe. Liczył, że uda im się wypłynąć z nurtu Czarnej Rzeki i, kiedy tylko pojawi się wiatr, pożeglu-ją do domu i opowiedzą cesarzowi o wszystkim, co ich spotkało. Osiem Wspaniałych Okrętów z minimalną liczbą załogi, niezbędnych do ich obsługi, i ładowniami wypełnionymi większością zapasów całej floty, ustawiło się jeden za drugim, gotowych na przeczekanie podróży dookoła oceanu, dryfując z nurtami jego prądów, jeśli mniejszym statkom uda się dotrzeć z powrotem do Chin, ich załoga miała przekazać cesarzowi, że powrotu wspanialej ósemki może się spodziewać w późniejszym terminie, z kierunku południowo-wschodniego.

Po kilku dniach mniejsze statki znikły za horyzontem, a Osiem Wspaniałych Okrętów dryfowało dalej, połączonych linami, w idealnej ciszy, poza granice map, na nieznany wschód. Nic innego nie można było zrobić.

Minęło trzydzieści dni bez najmniejszego powiewu. Każdego dnia prąd unosił ich coraz dalej i dalej na wschód. Nikt z całej załogi jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Admirał Kheim zabronił wszelkich rozmów na temat boskiej ciszy, choć sam przyznał, że ostatnimi laty pogoda stała się bardzo dziwna — przeważnie było o wiele zimniej. Jeziora, które wcześniej nie zamarzały, zaczęły pokrywać się lodem, pojawiły się dziwaczne wiatry, coś na kształt trąb powietrznych, utrzymujących się tygodniami nad jednym miejscem. Coś niedobrego działo się w niebiosach, a cisza była tylko tego częścią.

Kiedy w końcu znów pojawił się wiatr, uderzył mocno z zachodu, pchając ich jeszcze dalej z prądem. Przechyleni na bok kierowali się na południe, lecz na tyle ostrożnie, aby utrzymać się w domniemanym zasięgu prądu, co było sposobem na najszybsze opłynięcie oceanu i powrót do domu. Ludzie mówili, że pośrodku tej wielkiej pętli znajdowała się strefa wiecznej ciszy. Najprawdopodobniej był to też środek samego Dahai, znajdował się w pobliżu równika i być może nawet w tej samej odległości od lądów na zachód i na wschód, nikt jednak nie miał co do tego całkowitej pewności. Może istniało coś takiego jak pas ciszy równikowej, zastój, z którego żaden statek nie miał prawa się wydostać. Będą musieli popłynąć daleko na wschód, aby ominąć to miejsce, później skierować się na południe, a następnie pod równik i z powrotem na zachód.

Jak dotychczas nie natknęli się na żadną wyspę. Czasem przelatywały morskie ptaki, do których marynarze strzelali z łuków, a następnie zjadali. Dzień i noc łowili w sieci ryby; czasem latające ryby same łapały się w żagle. Wyciągali plątaniny wodorostów, które ostatnio stały się coraz rzadsze, a kiedy padało, uzupełniali zbiorniki ze słodką wodą, montując na ich wlewach duże lejki w kształcie odwróconych parasoli. Bardzo rzadko byli spragnieni i nigdy nie głodowali.

Nadal jednak na horyzoncie nie pojawiał się ląd. Ich rejs ciągnął się dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Rattan i takielunek zaczęły się zużywać. Żagle blakły i przecierały się i — podobnie jak ich twarze, stawały się przezroczyste. Marynarze zaczęli narzekać. Przestał im się podobać pomysł dryfowania wkoło świata po oceanicznym prądzie.

— Nie możemy zawrócić — tłumaczył im Kheim, a narzekanie załogi przechodziło jak wiosenna burza. Kheim był jednym z tych admirałów, którym nie chciałoby się wchodzić w drogę.

Przetrwali burze szalejące na niebie, a teraz czuli kołysanie od burz przetaczających się pod morskim dnem. Minęło już tak wiele dni, że ich życie sprzed wypłynięcia w rejs stało się odległe i niewyraźne. Tajwan, Nippon, a nawet Chiny jawiły im się jak sen, pozostałość z poprzedniego życia. Żegluga była całym ich światem, wodnym światem, usłanym warstwami fal, pod przykryciem przezroczystej czaszy z błękitu nieba — i nic poza tym. Nawet już nie wypatrywali lądu. Skupisko przepływających wodorostów było teraz równie wielkim zjawiskiem, jakim niegdyś byłaby zapewne wyspa. Deszcz był zawsze mile widziany, jako że zdarzające się czasem okresy suszy i racjonowania wody boleśnie przypominały im o ich całkowitej zależności od słodkiej wody. A ją w większości brali z deszczu, gdyż destylator do odsalania wody, skonstruowany przez I-China, dawał im jedynie kilka wiader dziennie.

Wszystko dokoła zostało zredukowane do podstawowych elementów. Ocean był wodą, niebo powietrzem, statek ziemią, a słońce i ich myśli ogniem. Ogień ten z wolna przygasał. Bywały takie dni, kiedy Kheim budził się, chodził, patrzył, jak znów zachodzi słońce, i zdawał sobie sprawę, że zapomniał tego dnia pomyśleć choćby o jednej rzeczy, a Przecież to on był admirałem. Kiedy indziej znów minęli wyblakły wrak wielkiej dżonki, oplatany wodorostami i pobielony ptasimi odchodami — ledwo unosił się na powierzchni wody. Innym razem, daleko na wschodzie, tuż przed horyzontem dostrzegli węża wodnego, może to on wskazywał im właściwy kierunek.

Być może ogień całkowicie opuścił ich umysły i pozostało tylko słońce, płonące nad ich głowami przez długi ciąg suchych dni. Coś jednak musiało zostać, szarzejące węgle, tlące się ostatkiem sił, gdyż kiedy jednego dnia, późnym popołudniem, spoza horyzontu na wschodzie wychynął ląd, wszyscy krzyknęli tak, jakby tylko o lądzie myśleli przez te wszystkie dni, przez sto sześćdziesiąt dni niespodziewanego rejsu. Zielone ściany gór opadające stromo do morza, najwidoczniej bezludne, lecz nie to było teraz najważniejsze. To był ląd! Wyglądał na dość dużą wyspę.

Następnego ranka ląd nadal był daleko przed nimi. Ziemia na horyzoncie! Bardzo stromy ląd, na tyle stromy, że nie mogli znaleźć miejsca nadającego się na przybicie do brzegu. Żadnych zatok ani ujścia rzek, jedynie wysoka ściana zielonych wzgórz, wyrastających z morza. Kheim rozkazał kierować się na południe — nawet w tej chwili nie przestawał myśleć o powrocie do Chin. Sprzyjał im nie tylko wiatr, ale i prąd. Żeglowali więc na południe przez cały ten dzień i następny, lecz nadal nie natknęli się na przystań. Następnego ranka, kiedy podniosła się rzadka mgła, zorientowali się, że minęli przylądek, odgradzający od reszty dalszą, piaszczystą część południowego wybrzeża, a jeszcze dalej na południe znaleźli wcięcie między wzgórzami, będące spektakularnym wejściem do zatoki. Na północ, w głębi tej majestatycznej cieśniny, znajdował się obszar spienionej, niespokojnej wody, lecz zaraz za nim znów gładko żeglowali, niesieni falami przypływu, wprowadzającego ich do środka.

I oto znaleźli się w zatoce, jakiej jeszcze nikt z załogi nie widział na żadnej wyprawie. Prawdziwe morze wewnątrz lądu, a na nim trzy lub cztery skaliste wyspy i wzgórza dookoła. Linię brzegu w większości porastały moczary. Wzgórza miały skaliste wierzchołki, lecz poza tym były gęsto zalesione. Moczary byty żółtozielone, ozłocone jesiennymi barwami. Piękny ląd, a do tego opustoszały.

Wzięli kurs na północ i zakotwiczyli w płytkiej zatoczce, chronionej przez skalisty grzbiet wchodzący lukiem w morze. Wtedy ktoś z złogi dostrzegł smugę dymu, unoszącą się w oddali w popołudniowym powietrzu.

— To ludzie — powiedział I-Chin. — Nie sądzę jednak, abyśmy dotarli do zachodniego krańca muzułmańskich ziem, na pewno nie zapłynęliśmy aż tak daleko, chyba że Hsing Ho się mylił. Jeśli jednak miał rację, to z pewnością jesteśmy jeszcze dalej niż bliżej.

— A może prąd był o wiele silniejszy niż myśleliśmy?

— Może. Dziś w nocy spróbuję dokładnie ustalić naszą odległość od równika.

— Doskonale.

Jednak odległość od Chin byłaby cenniejszą informacją, a takiej kalkulacji niestety nie potrafili przeprowadzić. Nawigacja zliczeniowa była niemożliwa podczas długiego okresu swobodnego dryfu i, pomimo coraz to nowych wyników, do których dochodził I-Chin, Kheim nie uważał, aby ich orientacja w terenie sięgała dalej niż tysiąc li. W wypadku odległości od równika, I-Chin doniósł tamtej nocy, że na podstawie obliczeń z gwiazd można było stwierdzić, że znajdowali się obecnie na tej samej szerokości geograficznej co Bejing lub Edo — nieco ponad Edo i poniżej Benjing. I-Chin pogładził pieszczotliwie swój kwadrant.

— W tej samej odległości od równika znajdują się kraje Hui na zachodzie i Fulan, gdzie zaraza zabiła wszystkich. Jeśli oczywiście możemy ufać mapom Hsing Ho. Fulan, o tutaj, spójrzcie na mapę, port Lisbona. Jak dotąd jednak nie zaobserwowaliśmy znajomych form osadnictwa, więc nie sądzę, aby był to Fulan. Myślę, że natknęliśmy się na jakąś wyspę.

— Dużą wyspę.

— Tak… — westchnął I-Chin — bardzo dużą. Jeśli tylko udałoby się nam rozwiązać zagadkę odległości od Chin…

Odtąd I-Chin już tylko na to narzekał i siał ferment wokół budowy zegara. Precyzyjny zegar umożliwiłby pomiar odległości od Bejing, używając almanachu mogliby przypisać gwiazdom chiński czas i rozpocząć odmierzanie. Mówiono, że cesarz miał w pałacu wiele wspaniałych zegarów, lecz tu, na pokładzie, nie mieli żadnego. Kheim zostawił I-China samego z jego rozterkami.

Następnego ranka zobaczyli niewielką grupę tubylców: mężczyźni, kobiety i dzieci, ubrani w skórzane spódniczki, naszyjniki z muszli i pierzaste nakrycia głowy, stali na brzegu i przyglądali się im. Nie mieli żadnej stali, jedynie niewielkie ilości kutego na zimno złota, miedzi i srebra. Groty ich włóczni i strzał wykonano z łupanego obsydianu, a kosze z plecionej trzciny i sosnowego igliwia. Na plaży, powyżej linii przypływu, stały wysokie stosy muszli. Przyjezdni dostrzegli też dymy unoszące się znad ognisk, płonących wewnątrz wiklinowych chatek, wyglądających, jak szałasy stawiane przez chińskich wieśniaków dla świń na zimę.

Na widok tubylców marynarze zaczęli się śmiać i dyskutować. Częściowo im ulżyło, lecz zdziwienie ich nie opuszczało. Jedyne, co było niemożliwe, to się ich bać.

Kheim nie był jednak tego taki pewny.

— Są trochę podobni do dzikich ludów z Tajwanu — powiedział. — Mieliśmy z nimi kilka cięższych starć, kiedy goniliśmy za piratami w głąb lądu i w góry. Musimy zachować ostrożność.

I-Chin odparł:

— Plemiona takie jak to żyją również na Wyspach Korzennych. Sam widziałem. Lecz ten lud jest o wiele skromniej wyposażony niż tamci.

— Ani cegieł, ani drewnianych domów i, o ile dobrze się przyjrzałem, nie mają również żelaza, a to oznacza, że nie mają broni palnej.

— Tak jak i pól uprawnych. Pewnie żywią się małżami — powiedział, wskazując na wysokie stosy muszli na plaży — i rybami, i czymkolwiek, co uda im się upolować i nazbierać. To biedny lud.

— Toteż i my niewiele zyskamy.

— Niestety nie. Marynarze zaczęli krzyczeć z pokładu do ludzi na brzegu.

— Ahoj! Witajcie! Kheim od razu kazał im zamilknąć. Zabrał ze sobą I-China i czterech innych marynarzy, po czym wsiedli do jednej z łodzi wiosłowych i popłynęli do brzegu. Kiedy znaleźli się na płyciźnie, Kheim wstał i przywitał się z tubylcami. Dłonie do góry i w ich stronę, tak jak postępował z dzikusami na Wyspach Korzennych. Tubylcy nie rozumieli nic z tego, co do nich mówił, lecz jego gesty, które najwyraźniej były im znane, zapewniły ich o jego pokojowych zamiarach. Po chwili, pewny pokojowego przyjęcia, wyszedł na ląd. Marynarzom rozkazał trzymać w ukryciu nabite karabiny skałkowe i naciągnięte kusze — na wszelki wypadek.

Na brzegu otoczył ich tłum ciekawskich. Tubylcy żywo dyskutowali w niezrozumiałym narzeczu. Kobiety miały odsłonięte piersi, co mocno rozpraszało marynarzy. Kheim przywitał się z mężczyzną, który wystąpił z tłumu. Nosił najbardziej cudaczne i kolorowe nakrycie głowy, co mogło świadczyć, iż był przywódcą plemienia. Na jedwabnej chuście, którą Kheim zawsze miał na szyi, a która mocno już wyblakła od słońca i soli, widniał wizerunek feniksa. Admirał odwiązał supeł i rozłożył chustę tak, aby mężczyzna zobaczył obrazek. Sam jedwab zainteresował tubylca bardziej niż rysunek.

— Powinniśmy byli wziąć ze sobą więcej jedwabiu — powiedział Kheim do I-China.

I-Chin potrząsnął głową.

— O ile mi wiadomo, to planowaliśmy podbój Nipponu. Jeśli pozwolisz, zapytam ich o nazwy różnych przedmiotów.

I-Chin zaczął wskazywać na wszystkie rzeczy dookoła: kosze, włócznie, stroje, nakrycia głowy, stosy muszli, powtarzał na głos słowa ich języka i notował je pośpiesznie na tabliczce.

— Dobrze, dobrze, wyśmienicie, wspaniale ujęte. Cesarz Chin i jego uniżeni słudzy przesyłają pozdrowienia.

Myśl o cesarzu wywołała uśmiech na twarzy Kheima. Cóż zrobiłby Wanli, Posłaniec Boży, z tymi biednymi poławiaczami muszli?

— Musimy nauczyć któregoś z nich mandaryńskiego — zauważył I-Chin. — Najlepiej młodego chłopca, oni są bardziej pojętni.

— Albo młodą dziewczynę.

— To nie jest najlepszy pomysł — odparł I-Chin. — Musimy tu zostać na jakiś czas, aby naprawić statki i uzupełnić zapasy. Nie możemy dopuścić, aby cały lud zwrócił się przeciwko nam.

Kheim odegrał gestami plany załogi przed plemiennym przywódcą. Krótki postój, obóz na brzegu, jedzenie i picie, reperowanie statków, powrót do domu, hen za zachodzące słońce. Wyglądało na to, że zrozumieli niemal wszystko. On z kolei zrozumiał, że żywią się żołędziami i różnymi gatunkami dyń, rybami, małżami, drobiem i większą zwierzyną — prawdopodobnie mieli na myśli jelenie. Polowali na wzgórzach, znajdujących się za ich plecami. Jedzenia mieli pod dostatkiem i chętnie częstowali nim Chińczyków. Podobał im się jedwab Kheima. Oferowali kosze i jedzenie, aby dostać go więcej. Złoto, którego używali do wyrobu ozdób, pochodziło ze wzgórz na wschodzie, ponad deltą dużej rzeki wpływającej do zatoki po przeciwnej stronie, niemal dokładnie z kierunku wschodniego. Pokazali też którędy rzeka wypływa spomiędzy wzgórz — tam była cieśnina, bardzo podobna do tej prowadzącej na otwarty ocean.

Jako że informacje topograficzne zainteresowały I-China, tubylcy przekazali mu więcej szczegółów w niezwykle pomysłowy sposób. Choć nie dysponowali papierem ani tuszem, nie używali pisma ani obrazków (może poza wzorami na plecionych koszach), to jednak posiadali swoistego rodzaju mapy, zrobione z piasku. Plemienny przywódca i kilka innych ważnych osobistości przykucnęło na plaży i z nadzwyczajną precyzją przystąpiło do formowania wilgotnego piasku. Gładka powierzchnia pośrodku przedstawiała zatokę. Już po chwili wywiązała się gorąca dyskusja nad prawdziwym kształtem góry, znajdującej się między nimi a oceanem, którą nazywali Tamalpi, mająca przypominać kształtem śpiącą pannę, zapewne jakąś boginię, trudno było stwierdzić. Trawy użyli do sporządzenia szerokiej doliny wcinającej się w głąb lądu i pomiędzy wzgórza, otaczające zatokę od południa. Wodą polali koryta delty i dwóch innych rzek. Zlewiskiem jednej były tereny na północ od wielkiej doliny, a drugiej na południe od niej. Wschodni koniec doliny otwierał się na pogórze, które pięło się coraz wyżej, aż przechodziło w góry znacznie wyższe od tych, które widzieli na brzegach wyspy, ze szczytami pokrytymi śniegiem (znakiem umownym śniegu był dmuchawiec), kryjące między sobą co najmniej dwa duże jeziora.

Po długich i zażartych dyskusjach dotyczących najmniejszych detali, zbędnego śladu paznokcia, czy kilku niedbale rzuconych źdźbeł trawy i sosnowych igieł, wszystkie miejsca w końcu znalazły się na piaskowej mapie. Dziwna to mapa, którą zmyje następny przypływ. Chińczycy dowiedzieli się, że złoto tubylców pochodziło od ludzi mieszkających na pogórzu, sól z brzegów zatoki, obsydian z północy i z krainy leżącej daleko za wysokimi górami, skąd również brali turkus i wiele innych rzeczy. Tego wszystkiego dowiedzieli się bez wspólnego języka, posługując się głównie gestykulacją i mimiką oraz piaskowym modelem.

Z każdym kolejnym dniem wymieniali coraz więcej słów opisujących przedmioty i wydarzenia z życia codziennego. I-Chin skrupulatnie kompletował długie listy słownictwa, sporządził glosariusz i zaczął uczyć chińskiego jedno z tutejszych dzieci, sześcioletnią dziewczynkę, córkę przywódcy, niezwykle otwartą, śmiałą i rozgadaną. Chińscy marynarze nazwali ją Bagatelką. Uwielbiała mówić I-Chinowi, co jak się nazywało, była bystra i zdecydowana i szybciej niż się Kheim spodziewał, zaczęła używać chińskiego z taką samą łatwością, co języka ojczystego. Czasem mieszała oba języki, lecz najczęściej rezerwowała chiński dla I-China, jakby to był jego prywatny język, a on sam był jakimś dziwolągiem czy też niezmordowanym żartownisiem, który nieustannie wymyślał dziwno brzmiące słowa na określenie najprostszych rzeczy — któż wiedział, jak myślała naprawdę. Dla rodziców Bagatelki I-Chin był obcym przybyszem, robiącym bardzo dziwne rzeczy. Badał im puls, naciskał brzuchy, spoglądał do gardła, a nawet prosił o możliwość zbadania ich uryny, na co się nie zgodzili. Mieli w wiosce własnego doktora, który odprawił nad załogą rytuał oczyszczenia w kąpieli parowej. Ten podstarzały i umalowany mężczyzna o dzikim spojrzeniu nie był doktorem w tym samym sensie co I-Chin, lecz I-China żywo zainteresowało herbarium mężczyzny i wszystkie jego opowieści, które starał się zrozumieć, posługując się jeszcze bardziej wyrafinowanym językiem znaków i coraz lepszą chińszczyzną Bagatelki. Język tubylców nazywał się „miwok”, tak samo ludzie ci nazywali samych siebie. Słowo oznaczało lud bądź coś zbliżonego. Za pomocą map objaśnili, że ich wioska kontrolowała zlewisko strumienia, wpływającego do zatoki. Inni Miwok żyli na sąsiednich zlewiskach półwyspu, między zatoką a oceanem. Pozostałe ludy, władające różnymi językami, zamieszkiwały inne tereny kraju. Każde plemię miało własne terytorium i nazwę, choć Miwok mogli bez końca kłócić się o najdrobniejsze szczegóły. Opowiedzieli, że wielka cieśnina prowadząca na otwarty ocean powstała w wyniku trzęsienia ziemi, a zatoka ta była niegdyś słodkowodna, zanim kataklizm nie wpuścił do niej oceanu. I-Chinowi i Kheimowi wydawało się to mało prawdopodobne, aż pewnego ranka, po nocy spędzonej na brzegu, obudził ich wstrząs. Trzęsienie ziemi trwało kilka uderzeń serca i tego samego ranka powróciło jeszcze dwukrotnie. Po tym wydarzeniu nie byli już tacy pewni co do genezy cieśniny.

Obaj lubili przysłuchiwać się mowie Miwok. I-Chin zainteresował się, jak tutejsze kobiety sprawiały, że gorzkie żołędzie z dębów o postrzępionych liściach stawały się jadalne. Rozcierały je na proszek, który namaczały w dołkach, wykopanych w piasku i wyłożonych liśćmi. Po jakimś czasie z papki powstawało ciasto. I-Chin uznał to za nadzwyczaj pomysłowe. Właśnie to ciasto i łosoś, suszony lub świeży, składały się na podstawę ich diety. Zawsze chętnie dzielili się tym jadłem z Chińczykami. Jadali również mięso zajęcy i jeleni. Podobno żyła tu jakaś gigantyczna odmiana jelenia oraz najrozmaitsze gatunki ptactwa wodnego. Rzeczywiście, kiedy jesień otuliła całą krainę ciepłymi barwami i mijały kolejne miesiące, Chińczycy zrozumieli, że miejsce to było tak obfite w różnorodne pożywienie, że nie było potrzeby uprawiania ziemi, co w Chinach było koniecznością. Pomimo sprzyjających warunków żyło tam jednak niewielu ludzi — była to jedna z wielu tajemnic wyspy.

Polowania Miwok były wielkimi, całodniowymi wydarzeniami, odbywającymi się na wzgórzach. Czasem zapraszano na nie również Kheima i Jego ludzi. Miwok używali lekkich i słabych łuków, aczkolwiek świet-nie się nimi posługiwali. Kheim nakazał zostawić na statku kusze i broń. Armaty pozostały odsłonięte, lecz nie musieli się z nich tłumaczyć, gdyż żaden tubylec o nie nie zapytał.

Na jednym z polowań Kheim i I-Chin poszli za przywódcą, Ta Ma, i za innymi Miwok w górę przecinającego wioskę strumienia, na strome wzgórza. Dotarli na wysoko położoną polanę, z której na zachód rozciągał się widok na ocean. Zatoka leżała na wschód od polany, a za nią można było dostrzec kolejne pasma zielonych wzgórz.

Polanę przy strumieniu otaczały bagna, wyżej rosły trawy, poprzetykane skupiskami dębów i innych drzew, o szeroko rozpostartych koronach. W obniżeniu terenu znajdowało się jezioro. Na niebieskiej powierzchni wody unosiła się biała łata ogromnej kolonii dzikich gęsi, które podniosły wrzawę, czując niebezpieczeństwo. Całe stado wzbiło się naraz w powietrze, grupki ptaków kołowały, dzieliły się i z powrotem łączyły, przelatując nad myśliwymi i gęgając. W powietrzu rozchodził się donośny trzepot wielu setek skrzydeł.

Mężczyźni w zachwycie przyglądali się widowisku. Kiedy gęsi odleciały, od razu spostrzegli, co je spłoszyło. Do wodopoju zbliżało się kilka ogromnych jeleni. Osobniki o masywnym i rozłożystym porożu patrzyły na ludzi z drugiego brzegu jeziora, były czujne, lecz nie zniechęcały się.

Na chwilę wszystko zastygło w bezruchu.

W końcu jelenie wycofały się. Rzeczywistość znów się obudziła.

— Wszystkie czujące istoty — mruknął pod nosem I-Chin, który przez większość czasu intonował półgłosem mantry. Kheim nie lubił tracić czasu na czczą gadaninę, lecz teraz, kiedy posuwali się naprzód i przemierzali wzgórza, polując i spotykając co rusz bobry, przepiórki, zające, lisy, mewy, wrony, jelenie czy niedźwiedzicę z dwojgiem małych i czające się stworzenie z łysym ogonem, wyglądające jak skrzyżowanie lisa z wiewiórką i wiele, wiele innych jeszcze dziwniejszych stworzeń, słowem, cały świat zwierząt, żyjący pod milczącym niebem w idealnej harmonii z ziemią, kwitnącą z wnętrza samej siebie, której tylko niewielką część stanowili ludzie, zaczął czuć się nieswojo. Zrozumiał, że mówiąc dotychczas „rzeczywistość”, miał na myśli Chiny — to Chiny były dla niego rzeczywistością. Tajwan, Mindanao i inne wyspy były zaledwie ścinkami lądu, marnymi resztkami. Chiny natomiast wydawały mu się całym światem. Chiny znaczyło lud. Chiny, rozbudowane, uprawiane i rozparcelowane ha na ha — świat stworzony przez człowieka. Kheim nigdy sobie nie wyobrażał, że gdzieś tam daleko mógł istnieć świat w naturalnej postaci, świat całkiem inny od stworzonego ręką człowieka. Tutaj właśnie, na własne oczy widział naturalną krainę, pełną najrozmaitszej zwierzyny, a do tego o wiele większą niż Tajwan, większą nawet niż Chiny, większą niż cały świat, jaki dotychczas znał.

— Gdzie my wylądowaliśmy na tym bożym świecie? — zapytał I-China.

— Dotarliśmy do źródła strumienia kwitnącej brzoskwini.

— Nadeszła zima. Dni były nadal ciepłe, lecz noce stały się zimniejsze. Miwok ofiarowali członkom załogi okrycia ze skór wydry morskiej, pozszywane skórzaną nicią. Nic tak przyjemnego w dotyku nie mieli chyba jeszcze nigdy w życiu na sobie. Płaszcze były niemal tak wytworne jak szaty Nefrytowego Cesarza. W czasie sztormu padało i chmurzyło się, zazwyczaj jednak było jasno i słonecznie. Aż trudno uwierzyć, że kraina leżała na tej samej szerokości geograficznej, co Bejing. Jak twierdził I-Chin, o tej porze roku byłoby tam nieznośnie zimno i wietrznie, dlatego marynarze chwalili sobie tutejszy klimat. Kheim nie mógł uwierzyć, kiedy tubylcy mówili, że tak właśnie wygląda u nich każda zima. Dzień przesilenia zimowego był równie słoneczny i ciepły co pozostałe. Miwok zaprosili Kheima i I-China do świątyni, małej, okrągłej budowli na kształt karłowatej pagody z zapadniętą podłogą. Całość konstrukcji porastała darń, której ciężar opierał się częściowo na pniach bujnie rozgałęzionych drzew, tworzących swoiste rusztowanie całej budowli. Wnętrze przypominało jaskinię. Mrok rozświetlało ognisko i promienie słońca wpadające przez otwór kominowy w dachu, przebijające się przez dym. Mężczyźni mieli odświętne, pierzaste nakrycia głowy i gęste naszyjniki z muszli, łyskające ognistymi refleksami. Rozległy się bębny, tubylcy zaczęli tańczyć wokół ogniska, zmieniając się co jakiś czas. Dzień przeszedł w noc, a oni nie przestawali tańczyć. Otępiały Kheim pomyślał, że może już nigdy nie skończą. Starał się nie zasnąć, wyczuwał powagę chwili i nie chciał obrazić skupionych na rytuale gospodarzy, którzy wyglądali teraz jak zwierzęta, jakimi się żywili. Powracające na nieboskłon słońce obwieściło nadejście kolejnego dnia. Jednak opanowanie senności było wręcz niemożliwe. W końcu Kheim zebrał się w sobie, podniósł się na nogi i dołączył do młodszych tancerzy, którzy zrobili mu miejsce między sobą. Toczył się teraz z wolna za nimi na swoich pałąkowatych, koślawych i falujących jak ocean nogach. Tańczył i tańczył, aż w końcu poczuł, że brak mu sił, i opadł bezwładnie w kąt świątyni, aby obudzić się dopiero późnym rankiem. Niebo było już całkiem jasne, a słońce powoli wyłaniało się zza wzgórz, okalających zatokę od wschodu. Gromada niezamężnych, młodych kobiet poprowadziła wesołą grupę lekkonogich tancerzy i bębniarzy do loży parowej. Będąc całkowicie oszołomionym, Kheim zauważył, jak piękne były to kobiety — wyjątkowo silne, zdrowe i rześkie, tak jak i mężczyźni. Miały bose stopy i błyszczące oczy, byty życzliwe i nieskrępowane, serdecznie uśmiechały się do zmęczonych mężczyzn. W łaźni parowej pomogły im zdjąć cudaczne nakrycia głowy i odświętne stroje. Kheim usłyszał coś, co brzmiało jak sprośny komentarz pod jego adresem, lecz całkiem możliwe, że były to tylko jego imaginacje wynikające z pożądania. Rozpalone powietrze, lejący się pot i niezręczny nur do chłodnego strumienia w jednej chwili przywrócił mu trzeźwość myśli i świadomość rozpoczynającego się dnia. To wszystko wyostrzyło jego wrażliwość na ponętność kobiet. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek doświadczył w Chinach tak silnych wrażeń, mimo iż tam, w tawernach i oberżach niejeden zwiędnięty kwiatuszek potrafił zwabić marynarza. Zaduma, pożądanie i chłód strumienia zmyły z niego wycieńczenie. Położył się na słonecznej plaży i zasnął.

Wrócił już na okręt flagowy, kiedy przyszedł do niego I-Chin i przez zaciśnięte usta powiedział:

— Jeden z nich wczoraj zmarł. Zabrali mnie do niego, abym mu się przyjrzał. To ospa.

— Niemożliwe! Jesteś pewny?

I-Chin powolnie skinął głową. Miał tak ponury wyraz twarzy, jakiego Kheim jeszcze nigdy u niego nie widział. Khein cofnął się o krok.

— Musimy pozostać na statkach.

— Powinniśmy odpłynąć — powiedział I-Chin. — Sadzę, że to my przywlekliśmy ze sobą chorobę.

— Ale jak? Nikt w czasie rejsu nie miał przecież ospy.

— To prawda, ale żaden z tubylców nie ma śladów po ospie. Sądzę, że to dla nich nowa choroba. Niektórzy z nas przechodzili ją w dzieciństwie, co zresztą widać po twarzach Li i Penga, a Peng sypiał z jedną z tutejszych kobiet. Jej dziecko zmarło na ospę, a teraz ona jest chora.

— Nie może być!

— Niestety. Trudno. Dobrze wiesz, co się dzieje z dzikimi plemionami, kiedy pojawia się nowa choroba. Widziałem to w Aozhou. Większość umiera. Ci, którzy przeżyją, będą uodpornieni, mogą jednak przenosić chorobę dalej, na tych, którzy nie mieli z nią wcześniej kontaktu. Nie wiem wszystkiego, ale jest niedobrze.

Usłyszeli Bagatelkę, jak piszczała radośnie na głównym pokładzie, grając z marynarzami. Kheim wskazał na sufit kajuty i zapytał:

— A co z nią?

— Myślę, że możemy zabrać ją ze sobą. Jeśli wróci, na pewno umrze.

— A jeśli zostanie, to może zarazić się od nas.

— To prawda, lecz wtedy będę mógł ją przeprowadzić przez chorobę. Kheim zmarszczył czoło i w końcu rzekł:

— Zapasy wody i pożywienia są uzupełnione, przekaż załodze, że bierzemy kurs na południe, niech wszyscy przygotują się na wiosenną przeprawę z powrotem do Chin.

Zanim odpłynęli, Kheim zabrał Bagatelkę do łodzi, popłynął z nią w stronę brzegu i zatrzymał się w bezpiecznej odległości od plaży. Ojciec Bagatelki zauważył ich od razu i mówiąc coś w swoim języku, ruszył w ich stronę pośpiesznym krokiem, brodząc po kolana w spokojnych wodach odpływu, jego głos był ochrypły. Kheim zauważył wrzody na jego skórze, zacisnął dłonie na rękojeściach wioseł i odepchnął łódź nieco dalej.

— Co on mówi? — zapytał.

— Mówi, że ludzie chorują, że umierają. Kheim przełknął ślinę.

— Powiedz mu, że to my przywlekliśmy chorobę ze sobą. Spojrzała na niego tak, jakby właśnie przestała go rozumieć.

— Powiedz mu, że to my, że przez przypadek przywlekliśmy chorobę. Możesz mu to powiedzieć? Powiedz mu to!

Zadrżała, siedząc na dnie łodzi.

Nagle poniosła go złość i podniesionym głosem powiedział do przywódcy Miwok:

— To my przywlekliśmy tę chorobę. Przez przypadek! Ta Ma stał wpatrzony w niego.

— Bagatelko, proszę cię, powiedz mu coś, proszę! Dziewczynka podniosła głowę i krzyknęła do ojca w swoim języku.

Ta Ma zrobił dwa kroki w przód, wchodząc po pas w wodę. Kheim szarpnął wiosłami, oddalając się i klnąc. Był zły, lecz wokół nie było nikogo, na kogo mógłby się złościć.

— Musimy odejść! — krzyczał. — Odpływamy! Powiedz mu to! — krzyknął wściekle na Bagatelkę — powiedz mu!

Dziewczynka zawołała zrozpaczonym głosem w stronę Ta Ma. Kheim stanął w łodzi, kołysząc nią. Wskazał na swoją szyję, na serce, a potem na Ta Ma. Odgrywał cierpienie, wymioty i śmierć. Wskazał na wioskę i przeciągnął nad nią dłonią, jakby wymazywał ją z tabliczki, następnie wskazał na Ta Ma i gestami pokazał mu, że oni również powinni odejść, że cała wioska powinna się przeprowadzić i rozproszyć, nie iść do mnych wiosek, lecz na wzgórza. Wskazał na siebie i dziewczynę, udał, że wiosłuje i odpływa w dal. Wskazał na dziewczynkę pokazując, że jest szczęśliwa, że się bawi i dorasta, lecz cały czas zgrzytał przy tym zębami.

Ta Ma najwyraźniej nie zrozumiał tego kalamburu. Wyglądał na zdezorientowanego i coś jeszcze krzyknął.

— Co on powiedział?

— Zapytał, co robimy dalej? Kheim machnął w jego stronę, nakazując rozproszenie.

— Uciekajcie! — krzyknął donośnie. — Powiedz im, żeby stąd uciekali, żeby się rozproszyli!

Płaczliwym tonem powiedziała coś do ojca. Ta Ma odpowiedział jej.

— Co powiedział, Bagatelko, możesz mi powiedzieć?

— Powiedział, żegnajcie. Mężczyźni wymienili spojrzenia. Bagatelka spoglądała wystraszona to na jednego, to na drugiego.

— Odejdźcie na dwa miesiące! — krzyknął Kheim, wiedząc, że robi to na próżno, nadal jednak mówił. — Zostawcie chorych i rozproszcie się. Później znów możecie się zejść, choroba po raz drugi nie zaatakuje! Uciekajcie. Zabierzemy ze sobą Bagatelkę, będzie z nami bezpieczna, na statku wśród ludzi, którzy wcześniej nie chorowali. Zaopiekujemy się nią! Uciekajcie!

W końcu zamilkł.

— Powiedz mu, co powiedziałem — rozkazał Bagatelce, która już tylko łkała i pochlipywała skulona na dnie łodzi. Kheim dopłynął do okrętu. Wypłynęli z zatoki przez wielką cieśninę i wzięli kurs na południe.

Przez trzy dni od wyjścia w morze Bagatelka gorzko płakała, później jadła z żarłocznym apetytem, a na koniec mówiła już tylko po chińsku. Kheim czuł ukłucie w sercu za każdym razem, kiedy na nią patrzył, i zastanawiał się, czy dobrze zrobili, zabierając ją ze sobą. Najprawdopodobniej umarłaby, gdyby ją zostawili, przypominał mu I-Chin, lecz Kheim nie był do końca przekonany. Szybkość, z jaką dziewczynka przystosowywała się do nowego życia, wywoływała w nim coraz większy niepokój. Więc teraz w taki sposób mieli zaczynać od nowa? Tacy twardzi i nieczuli, z tak krótką pamięcią? Zdolni wślizgnąć się w każde podsunięte życie? Czuł się bardzo nieswojo, widząc, co się działo z dziewczynką. Po jakimś czasie zameldował się u niego jeden z oficerów: — Penga nie ma na pokładzie żadnego z okrętów. Według załogi, popłynął na brzeg i został z nimi.

Bagatelka wkrótce zachorowała. I-Chin odizolował ją na dziobie okrętu flagowego, w przewiewnym gniazdku pod bukszprytem i ponad złotym popiersiem Tianfei. Spędził wiele godzin, opiekując się nią i przeprowadzając ją przez wszystkie sześć etapów choroby. Od wysokiej gorączki i zmiennego pulsu większego jang, poprzez mniejsze jang i słoneczne jang, objawiające się chłodem i gorączką występującymi naprzemiennie, aż po większe jin. Wtedy badał jej puls co zmianę warty, sprawdzał oznaki życiowe, przecinał niektóre pęcherze i dozował medykamenty z różnych słojów. Przeważnie używał mikstury zwanej Darem Boga Ospy, na którą składał się sproszkowany róg nosorożca, śnieżne robaki z Tybetu, skruszony jadeit i perła. Czasem, kiedy wpadała w krańcowe jin i była bliska śmierci, podawał jej minimalne dawki arszeniku. Postęp choroby w jej przypadku nie wyglądał, według Kheima, na zwykłą ospę, mimo to marynarze i tak składali specjalne ofiary bogu ospy, palili kadzidła i papierowe pieniądze w niewielkich kapliczkach, które wznieśli na każdym z ośmiu okrętów. Nieco później I-Chin stwierdził, że żegluga po otwartym oceanie odgrywała kluczową rolę w jej powrocie do zdrowia. Jej ciało złożone w szerokim hamaku kołysało się w rytm fali głębinowej, z którą zharmonizował się też jej puls i oddech. Naliczył cztery oddechy i sześć trzepotliwych uderzeń serca na każdą falę. Takie zestrojenie z żywiołami było niezwykle pomocne. Słone powietrze dodawało jej ki, dzięki czemu miała mniej obłożony język. Czasem dawał jej kilka łyżek oceanicznej wody oraz tyle, ile tylko chciała, wody słodkiej, zaczerpniętej niedawno z jej rodzinnego strumienia. W końcu odzyskała siły i wyzdrowiała, a ospa nie zostawiła na jej ciele śladów, jeśli nie liczyć kilku blizn na plecach i szyi.

Cały czas żeglowali wzdłuż wybrzeża kolejnej wyspy, na którą natrafili, i z każdym dniem ich zdumienie rosło, gdyż stale nie mogli dopłynąć do jej południowego krańca. Jeden przylądek wyglądał tak, jakby tuż za nim miał być zakręt, lecz kiedy go minęli, ujrzeli ląd, ciągnący się miękkim lukiem na południe. Dalej napotkali jeszcze kilka spalonych słońcem, bezludnych wysp, a jeszcze dalej na południe dostrzegli na plażach wiejskie zabudowania. Wiedza, jaką posiadali, wystarczyła do zidentyfikowania specyficznych budowli, będących połączeniem łaźni i świątyni. Kheim trzymał flotę z daleka od brzegu, pozwolił jednak zbliżyć się jednemu z tubylczych kanoe. Próbowali rozmawiać z miejscowymi za pośrednictwem Bagatelki, lecz nie mogli się porozumieć, więc Kheim odegrał przed nimi głupkowatą pantomimę, udając chorobę i niebezpieczeństwo, po czym tubylcy oddalili się, pracując pośpiesznie wiosłami.

Płynęli teraz pod prąd, nadchodzący z południa. Był to łagodny prąd, a wiatr nieustannie wiał z zachodu. W tym miejscu świetnie brały ryby. a wędkowaniu sprzyjała letnia pogoda. Każdy kolejny dzień był podobny do poprzedniego i do następnego, ląd znów odbił na wschód, a później z powrotem na południe i było tak przez większość drogi do równika. Minęli wielki archipelag niskich wysp, z dobrymi miejscami do zakotwiczenia, ze słodkowodnymi strumieniami, z ptactwem o niebieskich łapach.

W końcu dopłynęli do stromo wznoszącego się wybrzeża, za którym widniały ośnieżone szczyty wulkanów, podobne do tych na Fudżi, lecz dwa lub trzy razy większych. Pięły się strzeliście w niebo, ponad urwistym, nabrzeżnym łańcuchem górskim, który również imponował wysokością. Widząc te gigantyczne formy krajobrazu, zaczęli się zastanawiać, czy aby na pewno natknęli się na wyspę.

— Jesteś pewny, że to nie Afryka? — zapytał Kheim I-China.

— Może i Afryka. Może ludzie, jakich zostawiliśmy na północy, to ostatni ocaleli mieszkańcy Fulanu, którzy z konieczności cofnęli się do prymitywnego trybu życia. A może to jest rzeczywiście zachodnie wybrzeże świata, a my w nocy lub we mgle wpłynęliśmy na jego wewnętrzne morze. Nie sądzę jednak, aby tak było.

— W takim razie, gdzie jesteśmy?

I-Chin pokazał Kheimowi, gdzie według niego mogli się znajdować. Wyciągnął długi zwój map i wskazał ręką na część wschodnią, poza margines końcowy, tam, gdzie na pergaminie była pusta przestrzeń. Następnie wyciągnął zwój z mapą zachodniej części świata.

— Spójrz, od zachodniej strony Fulan i Afryka wyglądają tak. Muzułmańscy kartografowie zwracają uwagę na wszystkie szczegóły, a Hsing Ho wyliczył, że świat ma około siedemdziesięciu pięciu tysięcy li obwodu. Jeśli ma rację, to przepłynęliśmy dotychczas połowę, a może i mniej z całego dystansu przez Dahai do Afryki i Fulanu.

Może zatem się pomylił? Może ląd zajmuje więcej miejsca albo może świat jest mniejszy?

— Ale jego metoda była dobra. Sam dokonałem niezbędnych pomiarów geometrycznych podczas wyprawy na Moluki i okazało się, że miał rację.

— Spójrz! — powiedział Kheim, wskazując na rozciągający się przed nimi górski krajobraz. — Jeśli to nie jest Afryka, to co?

— Jakaś wyspa. Jakaś duża wyspa, na odległych wodach Dahai, gdzie nikt wcześniej nie dopłynął. Następny świat, taki jak nasz zachodni, całkiem prawdziwy, wschodni świat.

— Wyspa, do której nikt jeszcze nie dopłynął? O której nikt wcześniej nie słyszał? — Kheim nie mógł w to uwierzyć.

— I co w tym dziwnego? — Powiedział I-Chin. — Czy ktoś wcześniej był tu przed nami, wrócił i opowiedział nam o tym miejscu?

— My też jeszcze nie wróciliśmy — Kheim złapał go za słowo.

— To prawda i nie ma żadnej gwarancji, że wrócimy. Może było tak, że Hsu Fu dotarł tutaj i próbował wrócić, lecz nie powiodło mu się. Może właśnie na tym brzegu spotkamy jego potomków?

Zbliżając się w stronę wielkiego lądu, dostrzegli nabrzeżne miasto. Nie było to nic wielkiego w porównaniu z ich portami, ale wyróżniało się rozmiarami od wiosek, które mijali na północy. Miasto miało złocistą barwę, a w oddali, z jego centralnej części wyrastało kilka większych budowli z dachami pokrytymi lśniącymi arkuszami kutego złota. Tam z pewnością nie mieszkali Miwok!

Podpłynęli w stronę brzegu, czujnie i w napięciu. Działa naładowali i wycelowali. Zdziwił ich widok prymitywnych łodzi powciąganych na plażę, rybackich kanoe, jakie niejeden z nich widział na Molukach. Byty przeważnie dwudziobowe, zrobione ze skręcanej w pęki trzciny. Brakowało broni, żagli, kei i doków, był jedynie długi pirs, najwyraźniej pływający, zakotwiczony daleko od plaży. Czuli nieskrywane zakłopotanie, widząc przepych na lądzie, w postaci złoconych dachów, w połączeniu z tak ubogim nabrzeżem. I-Chin rzekł:

— Zapewne osiedlił się tu jakiś lud, mieszkający pierwotnie w głębi lądu.

— Sądząc po wyglądzie tych budynków, myślę, że mamy szczęście.

— Tak pewnie wyglądałoby wybrzeże Chin, gdyby nie upadła dynastia Han. To dziwne, lecz nawet mała wzmianka o Chinach przynosiła ukojenie. Po chwili wszyscy podziwiali szczegóły miasta.

— O! To wygląda jak Cham. Albo:

— Tak budują jak na Sri Lance — i tym podobne.

Choć krajobraz wyglądał egzotycznie, to coraz silniej odczuwali, jeszcze zanim dostrzegli na brzegu gapiących się na nich ludzi, że to właśnie ludzie, a nie ptaki czy małpy, mieszkali w tym mieście.

Choć nie wierzyli, aby posługiwano się tu ojczystym językiem Bagatelki, to wzięli ją ze sobą na brzeg w największej łodzi. Karabiny skałkowe i kusze ukryli pod siedzeniami, a Kheim stał na dziobie i wykonywał przyjazne gesty powitalne, które doskonale sprawdziły się w przypadku plemienia Miwok. Następnie poprosił Bagatelkę, aby pozdrowiła ich pokojowo w swoim języku, co uczyniła. Zgromadzony na plaży tłum przyglądał się z zaciekawieniem, niektórzy ludzie, wystrojeni w korony z piór, przemówili, lecz nie był to język Bagatelki ani żaden inny, znajomy.

Wymyślne nakrycia głowy noszone przez część ludzi z tłumu przypominały Kheimowi atrybuty wojskowe. Rozkazał odpłynąć od brzegu na kilka uderzeń wiosłami i przyjrzeć się im uważnie, w poszukiwaniu luków, włóczni czy innej broni. Coś w ich wyglądzie zdradzało niebezpieczeństwo zasadzki.

Nic złego się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie, kiedy następnego dnia popłynęli w stronę brzegu, na plaży było obecne spore zgromadzenie ludzi w pierzastych nakryciach głowy i w tunikach w kratę. Wszyscy już z daleka bili pokłony do samej ziemi. Nieco zmieszany Kheim nakazał zejść na ląd, zachowując czujność i gotowość bojową. Wszystko poszło dobrze — komunikacja za pomocą gestów i szybkie lekcje podstaw języka. Nie wiedzieć czemu, autochtoni traktowali Bagatelkę, jakby to ona była przywódcą gości, ich talizmanem albo kapłanką. Ewidentnie otaczali ją czcią. Pantomimiczną rozmowę chińczycy prowadzili głównie ze starszym mężczyzną w pierzastej koronie, z której zwisała grzywka, zasłaniająca czoło. Ponad piórami błyszczała metalowa odznaka. Porozumiewali się w serdecznej atmosferze, zaciekawieni i pełni dobrej woli. Poczęstowali marynarzy ciastkami z treściwej, grubo mielonej mąki i ogromnymi bulwami, które gotowali i jedli, oraz słabym, kwaśnym piwem. Załodze ofiarowano stos starannie tkanych koców, bardzo ciepłych i miękkich, zrobionych z wełny owiec, wyglądających jak krzyżówki owiec z wielbłądami. Najwyraźniej był to jakiś zupełnie inny gatunek zwierzęcia, nieznany Chińczykom.

W końcu Kheim poczuł się na tyle pewnie, że przyjął od tubylców zaproszenie do złożenia wizyty lokalnemu królowi czy cesarzowi. Władca mieszkał w ogromnym pałacu na szczycie wzgórza, poza granicami miasta. Ze złotym dachem przypominał świątynię. To wszystko przez złoto, uświadomił sobie Kheim, i kiedy przygotowywał się do drogi, czuł się coraz bardziej nieswojo. Naładował krótki karabinek skałkowy i ukrył go w naramiennej torbie, wciśniętej za pazuchę i przykrytej połą płaszcza. Przed wyjściem przekazał I-Chinowi wszystkie niezbędne instrukcje dotyczące przeprowadzenia ewentualnej akcji posiłkowej. Wyruszyli — Kheim, Bagatelka i tuzin największych marynarzy z okrętu flagowego dali się poprowadzić tłumowi miejscowych, ubranych w kraciaste tuniki.

Podążali szlakiem do góry, wśród pól i domostw. Kobiety pracujące w polu nosiły dzieci przypasane chustami do niewielkich desek na plecach, inne przędły wełnę, przechadzając się. Krosna rozpinali na linach przywiązanych do gałęzi drzew, co dawało im odpowiedni naciąg tkaniny — Wyglądało na to, że stosowali jedynie kraciaste wzornictwo, w czerni i w jasnym brązie, a czasem w czerni i czerwieni. Na ich polach, z dala od terenów zalewowych przy rzece, stały prostokątne kopce, w których najprawdopodobniej uprawiali bulwy. Kopce też stały w wodzie jak pola ryżowe. Wszystko było podobne, a jednak inne. Złoto wydawało się tu tak powszechne, jak żelazo w Chinach, a z drugiej strony, nie widzieli tu jeszcze nic z żelaza.

Górujący nad miastem pałac byt ogromny, o wiele większy niż Zakazane Miasto w Benjing, i składał się z wielu sześciennych budynków, ustawionych w sześcienne wzory. Wszędzie obowiązywał wzór z ich tkanin. Na dziedzińcu przed pałacem stały kamienne cokoły, na których wyryto wizerunki ptaków i zwierząt połączonych ze sobą i pomalowanych w pstrokate barwy, od których Kheima rozbolały oczy. Zastanawiał się, czy te dziwne stworzenia z cokołów rzeczywiście zamieszkują tutejsze odludzia, czy też są jedynie tutejszą wersją smoka i feniksa. Widział dużo miedzi, brązu i mosiądzu, lecz najwięcej złota. Strażnicy stojący w rzędach wokół pałacu dzierżyli długie włócznie o złotych grotach. Ich tarcze również były złote — stanowiły wspaniałą dekorację, bez praktycznego zastosowania. Wrogowie tego ludu pewnie także nie znali żelaza.

Wewnątrz pałacu poprowadzono ich do przestronnego pomieszczenia, którego jedna ściana otwierała się na dziedziniec, a trzy pozostałe pokryte były złotem. W tym miejscu rozłożono koce, na które zaproszono Kheima, Bagatelkę i marynarzy.

Do pokoju wszedł władca. Wszyscy ukłonili się i usiedli na ziemi. Władca zasiadł na kraciastej tkaninie, tuż obok gości, i powiedział coś uprzejmym głosem. Był przystojnym mężczyzną koło czterdziestki, o białych zębach, wydatnych kościach policzkowych i szerokim czole, pod którym jaśniały bystre oczy. Nosił złotą koronę, ozdobioną małymi, złotymi główkami, dyndającymi w okrągłych otworach wyciętych na obwodzie — wyglądały jak głowy piratów widniejące na wrotach do Hangzhou.

Ten detal wyraźnie zaniepokoił Kheima, który aż poprawił broń pod płaszczem i zaczął się nerwowo rozglądać. Nic innego nie budziło w nim podejrzeń. Co prawda stało tam kilku przysadzistych mężczyzn — najwyraźniej przyboczna gwardia władcy, gotowa rzucić się na nich w każdej chwili, jeśli tylko coś by ich wystraszyło, lecz to pewnie były zwykłe środki bezpieczeństwa, jakich używali w przypadku wizyty obcych gości.

Pojawił się kapłan w pelerynie z błękitnych piór i odprawił przed władcą ceremonię, po czym zasiedli do długiej uczty. Jedli mięso podobne do baraniny, warzywa i puree o nieznanym Kheimowi smaku. Pili słabe piwo, skusili się też na prawdziwie ognistą brandy. W końcu Kheimowi zaszumiało w głowie, rozejrzał się i stwierdził, że z jego załogą jest jeszcze gorzej. Bagatelce żaden z przysmaków nie podchodził, zjadła i wypiła bardzo mało. Na dziedzińcu jacyś mężczyźni zaczęli tańczyć do rytmu bębnów i trzcinowych piszczałek. Całość przypominała nieco muzykę koreańską, co bardzo zastanowiło Kheima. Może przodkami tych ludzi byli zniesieni przez Kuroshio marynarze, którzy wylądowali tutaj wieki temu? Kilka zabłąkanych statków, których załoga zasiedliła tę ziemię wiele dynastii wstecz, mogło dać początek złotemu miastu. Doprawdy, muzyka brzmiała jak echo minionych wieków. Któż to jednak mógł wiedzieć? Porozmawia na ten temat z I-Chinem, kiedy wrócą na statek.

O zachodzie słońca Kheim wyraził chęć powrotu na pokład. Władca tylko spojrzał na niego, skinął na kapłana i wstał. Wszyscy obecni ukłonili się, po czym władca opuścił pokój.

W chwilę po jego wyjściu Kheim chwycił za rękę Bagatelkę i spróbował wyjść tą samą drogą, którą ich tu prowadzono (choć nie był do końca pewny, czy ją dobrze zapamiętał), lecz strażnicy skrzyżowali złote groty włóczni, robiąc to tak ceremonialnie, jakby była to kolejna figura ich tańca. Kheim odegrał niezadowolenie, co w tej sytuacji było dość proste, i pokazał, że Bagatelka będzie bardzo smutna i zła, jeśli nie wróci na statek. Strażnicy pozostali niewzruszeni.

No i stało się. Kheim przeklinał samego siebie za opuszczenie plaży pod eskortą tak dziwnych ludzi. Pod płaszczem wymacał rękojeść pistoletu, mógł oddać tylko jeden strzał. Najwyraźniej trzeba było liczyć na akcję ratowniczą I-China. Dobrze, że nalegał, aby lekarz ubezpieczał tyły. Tylko on, według Kheima, mógł najlepiej zorganizować taką operację.

Porwani spędzili noc stłoczeni razem na kocu w otoczeniu strażników, którzy nie zasypiali, lecz zabijali czas żując zielone liście, wyciągane z naramiennych toreb, zatkniętych w fałdach kraciastych tunik. Stale zachowywali czujność, wpatrując się w przybyszów błyszczącymi oczyma. Kheim przysunął się do Bagatelki, która wtuliła się w niego jak kot. Zrobiło się zimno. Kheim zebrał wszystkich, aby skupili się razem i ogrzewali dziewczynkę, jeśli nie dotykiem, to choć ciepłą bliskością swoich ciał.

O świcie znów odwiedził ich władca, ubrany tym razem jak olbrzymi paw lub feniks. Towarzyszyły mu kobiety, których piersi zasłonięte były złotymi stożkami o kształcie łudząco przypominającym prawdziwy biust, z rubinami w miejscu sutków. Widok kobiet zrodził w Kheimie absurdalną myśl, że na pewno nic złego im się nie stanie. Wtem do pokoju wkroczył wysoki kapłan w pelerynie, a z nim zamaskowana, kraciasta postać, której rozłożyste nakrycie głowy pobrzękiwało w powietrzu mnóstwem miniaturowych, złotych czaszek. Prawdopodobnie, bóstwo śmierci przybyło dokonać egzekucji, pomyślał Kheim i wniosek ten wzniósł go na wyższy stopień świadomości; teraz widział wyraźnie, źe arkusze złota, spływające bielą w słońcu, że wszystkie przestrzenie, które przemierzali, posiadały dodatkowy wymiar pewnej głębi i spoistości. Ludzie z kraciastego plemienia byli tak samo żywi, kolorowi i namacalni jak demony tańczące na świątecznych paradach.

Wyprowadzono ich na zewnątrz w mgliste, blade światło poranka, by skierować się na wschód. Przez cały ten i następny dzień pięli się pod górę, Kheim dyszał, zmęczony wspinaczką, i wchodząc na kolejny grzbiet, spoglądał zdumiony za siebie, w dół, na morze, wyglądające, jak ogromna, niebieska plama, niesłychanie gładka i jakże odległa. Nigdy by nie pomyślał, że kiedykolwiek wejdzie tak wysoko nad powierzchnię oceanu. Czuł, jakby unosił się w przestrzeni. Przed nimi, na wschodzie, wyrastały jeszcze większe wzniesienia, a w niektórych miejscach, poprzez przełęcze między nimi można było dostrzec ośnieżone wierzchołki wulkanów, wielokrotnie większych od Fudżi.

W ich kierunku zmierzali. Karmiono ich dobrze i podawano gorzką jak piołun herbatę, a później przy akompaniamencie piszczałek odprawiono rytuał, podczas którego ofiarowano im małe torebki z liśćmi herbaty. Były to te same zielone liście o postrzępionych krawędziach, które żuli strażnicy, pilnując ich podczas pierwszej nocy. Miały gorzki smak, lecz znieczulały gardło i krtań. Kheim czul się po nich znacznie lepiej. Liście były pewnego rodzaju środkiem pobudzającym, jak herbata czy kawa. Pozwolił je żuć Bagatelce i swoim ludziom. Poczuł niewielki wzrost siły w swoim układzie nerwowym, co dodało mu energii ki niezbędnej do obmyślenia planu ucieczki.

Nie wydawało się prawdopodobne, aby I-Chin zdołał przedrzeć się przez błotno-złote miasto i podążyć za nimi, Kheim jednak nadal nie mógł wyzbyć się tej nadziei, tej zapalczywej nadziei, jaką czul za każdym razem, kiedy spoglądał w twarz Bagatelki, wolną jeszcze od podejrzeń czy strachu. Dla niej był to kolejny etap podróży, która już chyba bardziej dziwna stać się nie mogła. Na razie wszystko ją interesowało, te feerie barw, złoto i góry. Wysokość, na którą się wspięli, najwyraźniej nie sprawiała jej żadnych problemów.

Kheim zaczął rozumieć, dlaczego chmury, które teraz znajdowały się pod nimi, powstawały raczej w zimniejszym i mniej zasolonym powietrzu niż ta ukochana słona zupa, którą zwykli oddychać na poziomie morza. Raz złapał w nozdrza zapach tamtego powietrza, a może był to zapach soli z jego włosów, zatęsknił za nim, jak spragniony tęskni za wodą. Spragniony powietrza! Przeszył go dreszcz na myśl o wysokości, na jaką zaszli. To jednak nadal nie byt koniec wspinaczki. Teraz szli ośnieżonym grzbietem. Szlak był dobrze wydeptany i lśnił porcelanową bielą. Rozdano im miękkie, skórzane buty na drewnianych podeszwach, wyłożone w środku futrem, a także grubsze tuniki i koce z otworami na ręce i głowę, wszystko w kunsztowną kratę. Na niektórych wzorach małe postaci wypełniały niewielkie kwadraty. Koc, który dostała Bagatelka, byt tak długi, że wyglądała w nim jak buddyjska mniszka. Utkano go z tak wyśmienitej przędzy, że gdy Kheim to zauważył, aż się przestraszył. Szło z nimi jeszcze jedno dziecko. Kheim miał wrażenie, że był to chłopiec, choć nie miał pewności. W każdym razie, strój dziecka przypominał kapłańską pelerynę.

Doszli do obozowiska zbudowanego z kamiennych płyt, poukładanych na śniegu. W zapadniętej części, pośrodku platformy rozpalili ogromne ognisko, a wokół niego rozbili kilka jurt. Porywacze rozsiedli się na swoich kocach i zjedli posiłek, po którym wypili kilka rytualnych czarek gorącej herbaty, piwa i brandy, odprawili ceremonię ku czci zachodzącego słońca, które zeszło teraz pod chmury i wpadało do oceanu. Byli już wysoko ponad chmurami, lecz nadal na wschodzie ponad nimi ogromny wulkan wbijał się w indygo nieba ośnieżonym szczytem, lśniącym teraz głębokim szkarłatem ostatnich chwil zachodu słońca.

Noc była mroźna. Kheim ogrzewał Bagatelkę, a strach budził go za każdym razem, kiedy się poruszyła. Czasem wydawało mu się, że dziewczynka przestawała oddychać, lecz po chwili znów brała wdech.

Obudzono ich o świcie. Kheim był wdzięczny za gorącą herbatę, solidny posiłek i kilka zielonych liści do żucia, mimo że te ostatnie otrzymali z rąk katowskiego bóstwa. Rozpoczęli wspinaczkę po stoku wulkanu, kiedy jeszcze wydawał się szarym, ośnieżonym stożkiem na tle białego, porannego nieba. Po zachodniej stronie leżał ocean, przykryty warstwą chmur, które co jakiś czas się rozrywały, ukazując daleko, daleko w dole wielką, niebieską plamę, która dla Kheima była jak rodzinne strony, jak wspomnienia z dzieciństwa.

Im wyżej wchodzili, tym było chłodniej i gorzej się szło. Śnieg pod stopami był zmrożony, a lodowe odpryski łyskały w słońcu i chrzęściły z każdym krokiem. Było oślepiająco widno, lecz nieliczne szczegóły i tak pozostawały w mroku. Czarno-niebieskie niebo, bury sznur ludzi. Kheimowi łzawiły oczy, a łzy mroziły mu policzki lub więzły w rzadkim, siwym zaroście. Szedł dziarsko pod górę, stawiając stopy w ślady strażnika idącego przed nim. Co jakiś czas sięgał z mozołem za siebie i chwytał dłoń Bagatelki, żeby przyciągnąć ją do siebie.

W końcu, kiedy zapomniał już oglądać się do góry, porzuciwszy dawno nadzieję na jakąkolwiek zmianę w krajobrazie, śnieżne zbocze z wolna przeszło w płaski teren. Nagie, czarne, postrzępione skały przebijały przez śnieg po lewej i po prawej stronie, a największe ich skupisko znajdowało się przed nimi. Wyżej nie było już nic.

Osiągnęli szczyt: szerokie i surowe skalne rumowisko, wyglądające jak spękane i zamarznięte błoto, zmieszane z lodem i śniegiem. W najwyższym punkcie tej wychłostanej wiatrem zmarzliny tkwiło kilka palików, między którymi rozpięto kolorowe wstęgi, flagi i proporce, jak w górach Tybetu. W takim razie może byli to Tybetańczycy? Kapłan w pelerynie, katowskie bóstwo i strażnicy zebrali się u podnóża skal. Ci ostatni musieli powstrzymać Kheima, który buntował się, kiedy dzieci zaprowadzono do kapłana. W końcu jednak cofnął się, dając do zrozumienia, że nie będzie stawiał oporu, i włożył dłonie pod tunikę, jakby chciał je ogrzać. Rzeczywiście, zmarzły na kość. Pod płaszczem wymacał rękojeść karabinku, naciągnął kurek i wyciągnął broń spod płaszcza, trzymając ją teraz tylko pod tuniką.

Dzieciom dano jeszcze trochę gorzkiej herbaty, którą zachłannie wypiły. Kapłan i jego słudzy, stojący twarzą do słońca, zaczęli śpiewać Pieśni, rozbrzmiały bębny, dudniące jak bolesny puls na dnie słabnących oczu Kheima. Bolała go głowa, a rzeczy dookoła przypominały cienie.

Na śnieżny grzbiet poniżej nich wspinało się szybko kilka postaci ubranych w kraciaste tuniki, lecz Kheimowi wydawało się, że wyglądają jak I-Chin i jego ludzie. W dole, daleko za nimi dostrzegł kolejną, pnącą się do góry grupę ludzi.

Serce waliło Kheimowi jak młotem, dudniło wewnątrz niego jak uroczyste rytmy bębnów. Katowskie bóstwo wyjęto złoty nóż z drewnianej, misternie rzeźbionej pochwy i poderżnęło gardło małemu chłopcu. Parującą w słońcu krew zebrano do złotej misy. Przy dźwięku bębnów, piszczałek i śpiewanych modłów ciało chłopca zawinięto w miękką, kraciastą tkaninę i złożono delikatnie wewnątrz szczytu, w skalnej szczelinie między dwiema olbrzymimi skałami.

Po chwili katowskie bóstwo i kaptan w pelerynie zwrócili się w stronę Bagatelki, która daremnie miotała się, chcąc uciec. Kheim wyciągnął spod tuniki broń, sprawdził krzemień, ujął pistolet w obie ręce i wycelował w bóstwo. Wykrzyknął coś i wstrzymał oddech. Straż ruszyła w jego stronę, bóstwo spojrzało mu w oczy, Kheim pociągnął za spust i pistolet wystrzelił, wyrzucając z lufy chmurę dymu i odrzucając Kheima dwa kroki w tył. Katowskie bóstwo runęło plecami w śnieg, krwawiąc obficie z krtani. Zloty nóż wypadł z otwartej dłoni.

Wszyscy pozostali gapili się ogłuszeni na bóstwo, nie wiedząc, co się stało. Kheim wymierzył w nich broń, a drugą dłonią wyjmował amunicję z torby na pasie. Na ich oczach załadował pistolet, wykrzykując groźnie raz po raz, od czego oni aż podskakiwali.

Przeładowawszy pistolet, wycelował w strażników, którzy upadali do tyłu, klękali bądź cofali się niemrawo. Teraz już widział wyraźnie I-China i marynarzy, pokonujących ostatni odcinek śnieżnego stoku. Kapłan w pelerynie odezwał się, na co Kheim wycelował w niego uważnie i strzelił.

Znów rozległ się głośny huk eksplozji, niczym piorun uderzający tuż przy uchu. Towarzyszyła mu smuga białego, gryzącego dymu. Kapłana rzuciło na ziemię, jakby powaliła go ogromna niewidzialna pięść, a błękitna peleryna zaplamiła się krwią.

Kheim przeszedł przez dym w stronę Bagatelki. Odebrał ją porywaczom, którzy teraz trzęśli się jak w febrze, i poniósł na rękach w dół szlaku. Była półprzytomna, bardzo możliwe, że podany jej napar był odurzający. W końcu spotkał I-China, który sapiąc, szedł na czele bandy marynarzy postawionych w stan gotowości bojowej, uzbrojonych w muszkiety i pistolety.

— Wracamy na statki! — rozkazał Kheim. — Strzelać do każdego, kto stanie wam na drodze.

Schodzenie było po stokroć łatwiejsze niż wspinaczka do góry. W tej łatwości kryło się jednak niebezpieczeństwo, gdyż nadal byli oszołomieni, na wpół oślepieni i tak zmęczeni, że poślizgiwali się i upadali coraz częściej. Ocieplało się, śnieg topniał pod ich stopami. Niosąc na rękach Bagatelkę, Kheim nie widział dokładnie, gdzie stąpa, ślizgał się więc i ciągle upadał. Kiedy szlak na to pozwalał, dwóch ludzi szło po jego bokach i podtrzymywało go, lecz pomimo wszystkich problemów, szło im się całkiem raźnie.

Za każdym razem, kiedy przechodzili przez górskie osady, wychodziły z nich tłumy ludzi. Kheim oddał Bagatelkę pod opiekę marynarzy, a sam szedł z uniesionym nad głowę pistoletem, aby wszyscy mogli go widzieć. Jeśli tłum niebezpiecznie się zbliżał, strzelał do mężczyzny w największym, pierzastym nakryciu głowy. Huk wystrzału przerażał gapiów o wiele bardziej niż nagła i krwawa śmierć ich kapłanów i przywódców. Kheim pomyślał, że może obowiązuje tu system, w którym władca co jakiś czas rozprawia się w podobny sposób z nieposłusznymi lokalnym watażkami. Większość tubylców paraliżował już sam władczy ton chińskiej mowy. Rozlegały się wybuchy, po których następowała śmierć, niczym od rażenia piorunem, co w tych górskich wioskach musiało zdarzać się dość często, ich mieszkańcy szybko zdali sobie sprawę, jakąż to sztukę posiedli Chińczycy — ujarzmili piorun.

Przekazawszy Bagatelkę swoim ludziom, Kheim kroczył ciężko na ich czele, przeładowując broń i strzelając do każdej napotkanej grupy. Czuł, jak rodzi się w nim euforia, potworna władza nad tymi prymitywnymi ignorantami, którzy nieruchomieli ze strachu na widok pistoletu. Teraz on był katowskim bóstwem, przechodził między nimi jak między marionetkami, którym odcięto sznurki.

Później tego samego dnia wysiał załogę po pożywienie do pobliskiej wioski. Posilili się i ruszyli dalej w dół, zatrzymując się dopiero w nocy. Schronili się w przestronnej stodole o ścianach z kamienia i drewnianym dachu, którą po samą krokiew wypełniały bele tkanin, ziarno i złoto. Marynarze omal się nie pozabijali, chcąc zabrać ze sobą wszystko, lecz Kheim pozwolił im wziąć po jednym przedmiocie na głowę, biżuterię lub pojedynczą złotą wlewkę.

— Jeszcze kiedyś tu wrócimy — mówił im — i będziemy bogatsi od samego cesarza.

Dla siebie Kheim wybrał niewielką, złotą figurkę kolibra.

Choć był skrajnie zmęczony, to i tak nie mógł się położyć, a nawet Przestać chodzić w kółko. Dręczyły go koszmary. Na wpół śpiąc, siedział przy Bagatelce, a przed świtem obudził załogę i ruszyli dalej, w dół zbocza, z naładowanymi karabinami, w pełnej gotowości. Kiedy zeszli nad brzeg, stało się oczywiste, że w nocy wyprzedzili ich zwiadowcy, którzy powiadomili mieszkańców niżej położonych wiosek o katastrofie na szczycie wulkanu. Grupa uzbrojonych mężczyzn blokowała skrzyżowanie tuż przed dużym miastem portowym. Wznosili okrzyki do rytmu bębnów, wymachiwali pałkami, tarczami, włóczniami i dzidami. Tubylcy mieli ogromną przewagę liczebną. Pięćdziesięciu ludzi, których zabrał ze sobą I-Chin, wychodziło naprzeciw czterystu, pięciuset lokalnym wojownikom.

— Rozwinąć szyk! — rozkazał Kheim — Maszerujemy drogą, prosto na nich. Śpiewajcie głośno Znów się upiłem na Wielkim Kanale, wyciągnijcie broń przed siebie, a kiedy powiem „stać”, zatrzymacie się i wycelujecie w przywódców — to ci z największą ilością piór na głowach. Na mój rozkaz, wszyscy naraz oddajecie strzał, a następnie przeładujcie, najszybciej jak umiecie, lecz nie strzelacie, dopóki nie usłyszycie mojej komendy. Kiedy powiem „ognia”, znów wystrzelicie, a później znów przeładujecie.

Pomaszerowali więc drogą, rycząc, ile sił w płucach, starą pijacką piosenkę. Po chwili zatrzymali się i oddali salwę. Ich karabinki skałkowe odniosły taki skutek jak kanonada ze wszystkich dział armatnich na raz. Wielu tubylców padło na ziemię i krwawiło, ci, którzy przeżyli, uciekali w popłochu.

Do zdobycia miasta portowego wystarczyła jedna salwa. Mogli je teraz obrócić w zgliszcza, zrównać z ziemią i zabrać, co tylko chcieli. Kheim jednak poprowadził ludzi ulicami najszybciej, jak się dało, każąc śpiewać im najgłośniej, jak tylko potrafili, aż w końcu dotarli bezpiecznie do plaży i do swoich łodzi. Nie musieli oddawać ani jednego strzału więcej.

Kheim podszedł do I-China i uścisnął mu dłoń.

— Wielkie dzięki — zwrócił się do niego oficjalnym tonem, tak aby wszyscy inni słyszeli. — Uratowałeś nas. Gdyby nie ty, złożyliby Bagatelkę w ofierze jak jagnię, a nas pozabijaliby jak muchy.

Kheimowi wydawało się całkiem logiczne, że tubylcy w końcu otrząsną się z szoku, a wtedy mogą stać się bardzo niebezpieczni, jak każdy motłoch. Nawet teraz w bezpiecznej odległości zbierał się tłum przyglądających się ludzi. Kiedy Bagatelkę i większość załogi przetransportowano na pokłady okrętów, Kheim ustalił z I-Chinem oraz z dowódcą zaopatrzenia, czego im jeszcze brakuje do rozpoczęcia rejsu powrotnego przez Dahai. Następnie po raz ostatni już zabrał ze sobą na brzeg dużą grupę najlepiej uzbrojonych marynarzy i po tym jak jego flota oddała armatnią salwę w stronę miasta, ruszyli na pałac, maszerując rytm bębnów i śpiewając głośno. W pałacu biegali po pokojach i korytarzach, łapiąc kapłanów i kobiety, próbujących uciec przez tylną bramę. Kheim zastrzelił jednego z kapłanów, a resztę kazał związać.

Następnie stanął przed kapłanami i wyraził gestami swoje żądania. W głowie nadal dudniło boleśnie i wciąż czuł radosne podniecenie wywołane zabijaniem. Zdumiał się, z jaką łatwością przyszło mu przekazanie gestami całkiem długiej listy żądań, Wskazał na siebie, na swoich ludzi, a następnie na zachód. Pokazał, jak jedna jego dłoń odpływa z wiatrem, który odgrywał drugą ręką. Następnie uniósł w górę pożywienie j torebkę z zielonymi liśćmi, wskazując, że tego właśnie im potrzeba. Pokazał, że mają przynieść wszystko na plażę. Podszedł do najwyższego rangą zakładnika i udał, że odwiązuje go i macha mu na pożegnanie. A jeśliby nie wrócili — wycelował pistolet po kolei w każdego z zakładników. Jeśli wszystko zostanie dostarczone, Chińczycy obiecali uwolnić ich i odpłynąć. Każdy z etapów komunikacji odgrywał patrząc zakładnikom głęboko w oczy i niewiele się odzywając, gdyż jak sądził, mogło to tylko zakłócić komunikację. Następnie kazał swoim ludziom uwolnić wszystkie kobiety i kilku mężczyzn bez piór na głowach, których wystano po żądane dobra. Wpatrując się w nich, był niemal pewny, że dokładnie rozumieli, czego od nich chciał.

Udali się z zakładnikami z powrotem na plażę i tam czekali. Tego samego popołudnia na jednej z głównych dróg pojawili się mężczyźni, niosący na plecach ogromne toboły. Złożyli dary na plaży i zaczęli się wycofywać, zwróceni twarzami w stronę Chińczyków. Suszone mięso, ciastka zbożowe, małe, zielone liście, złote dyski i ozdoby (choć Kheim o nie prosił), koce i bele miękkiej tkaniny. Patrząc na te wszystkie rzeczy rozłożone na plaży, Kheim czuł się jak surowy poborca podatkowy. Odczuwał też ulgę. Wiedział, że jego władza tutaj jest ulotna, jakby podtrzymywana przez magię, której nie rozumiał i której nie kontrolował. Mimo wszystko był zadowolony. Mieli wszystko, czego potrzebowali, by wrócić do domu.

Własnoręcznie odwiązał zakładników i pokazał, że mogą odejść. Każdemu z nich wcisnął w omdlewające dłonie po jednej kuli ze swojego karabinu.

— Kiedyś tu wrócimy — zwrócił się do nich — my lub jeszcze gorsi od nas. — Zastanowił się przez chwilę, czy ci ludzie, tak jak Miwok, mogliby zarazić się ospą. Jego marynarze spali przecież w pałacu na ich kocach.

Nie sposób tego stwierdzić. Tubylcy powoli odchodzili, potykając się, ściskając w garści ołowiane kule lub gubiąc je w piasku. Kobiety stały w bezpiecznej odległości, szczęśliwe, że Kheim dotrzymał obietnicy i wszystkich uwolnił. Admirał rozkazał ludziom wejść do łodzi. Powiosłowali w stronę okrętów, a następnie odpłynęli z ogromnej, górskiej wyspy.

Po tych wydarzeniach żegluga po Wielkim Oceanie wydawała im się bardzo swojska i spokojna. Dni płynęły swoim rytmem. Podążali za słońcem, na zachód, ciągle na zachód. Przez większość dni było słonecznie i gorąco. Później, przez miesiąc, każdego dnia zbierały się nad nimi gęste chmury, z których popołudniami spadał rzęsisty, szary deszcz. Burze trwały krótko. Potem wiał już tylko sprzyjający wiatr południowo-wschodni, który znacznie ułatwiał żeglugę. Wspomnienia marynarzy o wielkiej wyspie, będącej już daleko za nimi, jawiły im się niczym sny albo zasłyszane gdzieś legendy o krainie asurów. Gdyby nie obecność Bagatelki trudno byłoby im uwierzyć, że to wszystko przeżyli naprawdę.

Bagatelka bawiła na okręcie flagowym. Huśtała się na takielunku i wspinała po linach jak małpa. Na pokładzie byty setki mężczyzn, lecz obecność tej jednej małej dziewczynki zmieniała wszystko: żeglowali pod szczęśliwą gwiazdą. Pozostałe statki trzymały się blisko okrętu flagowego, gdyż wszyscy marynarze chcieli choć przez chwilę spojrzeć na nią albo nawet zaprosić na pokład, co czasem się zdarzało. Większość marynarzy wierzyła, że tak naprawdę to Bagatelka była boginią Tianfei, podróżującą z nimi i gwarantującą bezpieczeństwo; dlatego też żegluga powrotna szła sprawniej niż rozpoczęcie rejsu. Pogoda była łagodniejsza, powietrze cieplejsze, a w sieci wpadało więcej ryb. Po drodze minęli trzy niewielkie, bezludne atole. Zabrali ładunek orzechów kokosowych, miękiszu palmowego, a raz nawet wodę. Najważniejsze jednak było to, co Kheim czuł gdzieś głęboko w sobie, że orientowali się na zachód, z powrotem do domu, do znanego świata. Ciężko żeglowało się w kierunku wschodzącego słońca, trudno też odpływać od znanego świata.

Płynęli dzień za dniem. Słońce, wschodząc nad rufą, a zachodząc przed dziobem, ciągnęło ich za sobą — nawet ono pomagało, czasem nawet za bardzo. Mijał właśnie siódmy miesiąc i panował piekielny gorąc. Przez niemal cały następny miesiąc utrzymywała się bezwietrzna pogoda. Modlili się do Tianfei i musieli się zmuszać, aby nie spoglądać błagalnie na Bagatelkę.

Ta zaś bawiła się na takielunku, nie zważając na rzucane w jej stronę ukradkowe spojrzenia. Do tego czasu już dość dobrze mówiła po chińsku oraz nauczyła I-China swojego języka na tyle, na ile jeszcze go pamiętała. Każde słowo I-Chin zapisywał w słowniku, który, jak mniemał, mógł przydać się kolejnym ekspedycjom na nowo odkrytą wyspę. Opowiadał Kheimowi, dlaczego ta praca tak go ciekawiła. Zwykle, kiedy spisywał ze słuchu słowa języka miwok, używał chińskich ideogramów bądź ich kombinacji, o jak najbardziej zbliżonym brzmieniu. Oprócz tego, korzystając z dostępnej mu wiedzy źródłowej, zapisywał szczegółowe definicje poszczególnych słów. Oczywiście później, kiedy czytał ideogramy, będące zapisem fonetycznym, od razu dosłuchiwał się w nich chińskich znaczeń, w ten sposób cały język miwok stał się kolejnym zbiorem homonimów, który powiększał i tak ogromny ich zasób w języku chińskim. Wiele chińskich symboli religijnych i literackich opierało się na występującym całkowicie przypadkowo zjawisku homonimii, dzięki któremu utworzyły się znaczenia przenośne, na przykład mówiono: dziesiątego dnia miesiąca (shi) kamień obchodził urodziny (shi) albo ideogram czapli i kwiatu lotosu, lu i ljan, dzięki homonimii stał się nośnikiem przesłania: „Niech ścieżka twoja (lu) prowadzi cię zawsze ku górze (lian)”.

Symbol małpy usadowionej na grzbiecie drugiej małpy można odczytać jako: „Obyś z pokolenia na pokolenie ceniony był jak władca”. W ten sposób, słowa języka miwok oznaczające „wracać do domu” wyglądały dla I-China jak „wu ya”, „pięć kaczek”, a miwockie „pływać” jak „Peng-zu”, legendarny bohater, który żył osiemset lat. I-Chin więc podśpiewywał sobie „pięć kaczek płynie do domu, dopłyną tam za osiemset lat” albo „wyskoczę za burtę i stanę się Peng-zu”. Bagatelka słysząc to, pękała ze śmiechu. Inne podobieństwa między dwoma językami, na przykład w dziedzinie żeglarstwa, sprawiały, że I-Chin zaczął zastanawiać się, czy czasem flota Hsu Fu, podczas swojej ekspedycji na wschód nie dotarła w końcu do oceanicznego lądu Yingzhou i nie zostawiła tam po sobie kilku chińskich słów, jeśli już cokolwiek miałaby zostawić. Może ludzie z plemienia Miwok byli potomkami marynarzy z tamtej ekspedycji?

Część załogi zaczęła już mówić o powrocie na nowy ląd, do złotego królestwa na południu, o militarnym podporządkowaniu go sobie i przetransportowaniu całego złota do prawdziwego świata. Oczywiście nikt nie mówił, że to zrobi, czym można było ściągnąć na siebie nieszczeście, lecz raczej, że gdyby co do czego doszło, to kto wie. Inni marynarze przysłuchiwali się rozmowom, udając, że nic nie słyszą, gdyż dobrze wiedzieli, że jeśli Tianfei pozwoli im wrócić bezpiecznie do domu, wtedy już nikt nie namówi ich na kolejny rejs przez Dahai.

Po jakimś czasie na morzu zapanowała całkowita cisza. Wpłynęli na obszar oceanu, pozbawiony deszczu, chmur, wiatru i prądów — jak gdyby spadła na nich jakaś klątwa, może to z powodu tej próżnej gadaniny o złocie? Zaczęli się smażyć na słońcu. Wokół okrętów roiło się od rekinów, więc nie mogli się też wykąpać dla ochłody. Postanowili rozciągnąć między dwoma statkami żagiel i poczekać, aż opadnie nieco pod wodę, po czym wskoczyli do gotowego basenu, w którym ciepła woda sięgała im pod piersi. Kheim kazał Bagatelce założyć długą koszulę i też pozwolił jej wskoczyć. Zignorowanie jej życzenia na pewno zdziwiłoby i rozgniewało całą załogę. Okazało się, że dziewczynka pływa jak ryba. Ludzie traktowali ją jak boginię, a ona śmiała się, patrząc jak pluskają się w wodzie niby mali chłopcy. Robienie w końcu czegoś innego sprawiło wszystkim ogromną ulgę, niestety, żagiel nie wytrzymał naporu wody i ciągłego skakania i rozdarł się na pół.

Groziło im utkwienie w równikowym pasie ciszy. Wiedzieli, że niedługo skończy się woda, później jedzenie. Całkiem możliwe, że jakiś delikatny prąd nadal niósł ich na zachód, lecz I-Chin nie był optymistą.

— Bardziej prawdopodobne, że zabłąkaliśmy się w okolice środka wielkiego oceanicznego prądu okrężnego, to coś jakby oko cyklonu.

Następnie poradził, żeby kiedy tylko będzie to możliwe, płynąć z powrotem na południe i tam złapać odpowiedni wiatr i prąd. Kheim wyraził zgodę. Mimo to na morzu nadal panowała cisza. Ich obecna sytuacja przypominała pierwszy miesiąc wyprawy, teraz jednak nie pomagał im Kuroshio. Znów zaczęli rozważać możliwość opuszczenia wszystkich łodzi wiosłowych i odholowania okrętów, z tym że ich przysadziste dżonki były zbyt duże, aby napędzać je jedynie siłą ludzkich mięśni. Poza tym, jak stwierdził I-Chin, zdzieranie skóry z rąk marynarzy mogłoby być dla nich niebezpieczne, jako że i tak już byli odwodnieni. Nie pozostało nic innego, jak oczyścić i rozstawić w słońcu destylator do wody i zacząć racjonować pozostałą zawartość cystern. Oczywiście Bagatelce nie zmniejszono przydziału wody, bez względu na to, jak bardzo upierała się, że będzie robić tak jak wszyscy pozostali. Oddaliby jej ostatnią cysternę w całej flocie.

Po jakimś czasie I-Chin zaproponował, aby załoga zaczęła zbierać swój słomkowy mocz i mieszać go z resztkami wody w cysternach. Wtedy też na południu pojawiły się ciemne chmury i stało się jasne, że wkrótce problem braku wody zmieni się w problem jej nadmiaru. Zerwał się wiatr, chmury przemieszczały się nad ich głowami, a deszcz lał się strugami. Na cysternach zamontowano lejki i niemal od razu uzupełniono zapasy wody. Później musieli już tylko przetrwać sztorm. Jedynie takie duże dżonki jak ich były wystarczająco wysokie i zwrotne, aby przetrzymać długi i zapalczywy atak żywiołu. Osiem Wspaniałych Okrętów, które zdążyły wyschnąć na wiór i wyblaknąć w czasie ciszy morskiej, teraz pęczniało od deszczu i trzeszczało, a łączące je liny pękały lub wyrywały knagi z burt. Chcąc przetrwać sztorm, przemoknięci marynarze toczyli straceńczą walkę z kolejnymi przeciekami, naprawiali złamane drzewce, przybijali klepki i wiązali liny.

Fale były coraz wyższe, w końcu wszystkie statki tylko unosiły się i opadały na ogromnych, dymiących pagórach, przetaczających się z południa na północ w niespiesznym, acz nieubłaganym, a nawet majestatycznym tempie. Kiedy okręt flagowy wpływał na falę, cala załoga gwałtownie wzbijała się w powietrze, a pokład tonął w białych odmętach morskiej piany, wtedy też, przez krótką chwilę, mieli widok na chaos, panujący aż po sam horyzont, a w oddali dwa, a może trzy z pozostałych statków, podskakujące w różnych rytmach i zwiewane przez wiatr w głąb bezdennej topieli. Przez większą część sztormu mogli jedynie schować się w kajutach, przemoknięci i przerażeni, niezdolni do porozumienia się ze sobą w ogłuszającym ryku wiatru i fal.

Dotarłszy do apogeum sztormu, znaleźli się w rybim oczku, w tej dziwnej i złowieszczej ciszy, wokół której oszalałe fale przelewały się we wszystkie strony i rozbijały o siebie, wystrzeliwując w czarne powietrze potężne słupy spienionej wody. Cały czas otaczały ich ciężkie, niskie chmury, przysłaniające horyzont. Tak jak w symbolu jin-jang, wewnątrz wichrów znajdowały się okrągłe plamy ciszy. Wkrótce wichura uderzy z przeciwnej strony.

Uwijali się w wielkim pośpiechu, dokonując niezbędnych napraw i czując, jak zwykle w takich momentach, że jeśli przetrwali do połowy sztormu, pewno przeżyją do końca. Poprzez gęsty mrok Kheim przyglądał się najbliższemu okrętowi, który najwyraźniej wpadł w poważne kłopoty. Załoga, stłoczona przy burcie, wypatrywała tęsknie Bagatelki, a niektórzy nawet głośno ją wzywali. Byli przekonani, że jest im tak ciężko, gdyż dziewczynki nie ma z nimi na pokładzie. Kapitan zagrożonego okrętu krzyczał do Kheima, że po połowie sztormu będą chyba musieli ściąć maszty, aby uniknąć przewrotki, a inne załogi niech próbują je wyłowić, gdyż później mogą się przydać.

Po drugim uderzeniu tajfunu kłopoty pojawiły się również na okręcie flagowym. Silna boczna fala rzuciła Bagatelką o ścianę i wtedy już żaden mężczyzna na pokładzie nie potrafił ukryć przerażenia. Stracili z oczu pozostałe statki. Porywisty wiatr znów pruł i pienił ogromne fale, a ich spienione grzbiety załamywały się i spadały na pokład. Pękł ster i choć próbowali balansować, wychylając się jak najdalej za burtę, to jednak niewiele to zmieniało. Statek był teraz bezwładnym kadłubem, o którego burty uderzała każda przechodząca fala. Cała załoga walczyła o odzyskanie sterowności i uratowanie okrętu, niektórych marynarzy fale zmyły z pokładu, a inni zaplątali się w liny. I-Chin czuwał przy Bagatelce. Krzyknął do Kheima, że ma złamaną rękę i chyba żebra. Kheim spostrzegł, że dziewczynka z trudnością łapała oddech. Wrócił do walki o sterowność. W końcu zdecydowali się wyrzucić za burtę dryfkotwę, dzięki czemu statek szybko obrócił się przodem do wiatru, co na chwilę ich uratowało, lecz przelewające się ponad dziobem fale były zbyt potężnymi ciosami — cała załoga musiała dawać z siebie wszystko, aby woda nie zerwała włazów i nie zatopiła statku od wewnątrz. Wszystko odbywało się w atmosferze paraliżującego strachu o życie Bagatelki. Marynarze krzyczeli gniewnie, że powinno się o nią lepiej dbać, że to niewybaczalne, że stało się coś takiego. Kheim czuł na sobie ciężar odpowiedzialności.

Kiedy miał wolniejszą chwilę, przychodził do niej, do kabiny położonej najwyżej pod tylnym pokładem, i wpatrywał się błagalnym wzrokiem w I-China, który niestety nie mógł go pocieszyć. Kaszlała spienioną, ciemnoczerwoną krwią, którą I-Chin co jakiś czas odsysał jej z gardła za pomocą rurki wprowadzonej przez usta.

— Żebro przebiło płuco — powiedział krótko, nie spuszczając oczu z dziewczynki.

Bagatelka była przytomna, miała oczy szeroko otwarte, cierpiała, lecz nie skarżyła się. Zapytała tylko:

— Co się ze mną dzieje? — I-Chin oczyścił jej gardło z krwistej piany i powiedział jej to samo, co Kheimowi. Dyszała jak pies, szybko i płytko.

Kheim wrócił do wodnego chaosu panującego na pokładzie. Wiatr i fale wcale nie zelżały od ostatniego razu. Od dużych i małych problemów aż się roiło, rzucił się z wściekłością w wir pracy, mrucząc do siebie i krzycząc wściekle na bóstwa. Bez odzewu, na pokładzie i tak nic nie było słychać, chyba że krzyczało się prosto do ucha.

— Błagamy cię Tianfei! Zostań z nami! Nie opuszczaj nas! Pozwól nam wrócić do domu. Pozwól nam wrócić i powiedzieć cesarzowi, co dla niego znaleźliśmy. Pozwól żyć tej dziewczynce!

Przeżyli sztorm, lecz Bagatelka zmarła następnego dnia.

Tylko trzy okręty odnalazły się i zgrupowały na spokojnej tafli oceanu. Ciało Bagatelki zaszyto w męską togę, w którą zawinięto dwa złote dyski z górskiego imperium, a następnie spuszczono z burty w toń. Wszyscy marynarze płakali, nawet I-Chin, a Kheim z trudnością wypowiadał słowa modlitwy pogrzebowej. Do kogóż mieli teraz wznosić swoje modły? Nikt nie mógł uwierzyć, że po tym wszystkim, co przeszli, zwykły sztorm mógł zabić boginię mórz. Tak się jednak stało. Jej ciało znikało w falach, oddane w ofierze morzu, tak jak tamten mały chłopiec na wyspie został ofiarowany górze. Słońce czy dno oceanu — nie ma żadnej różnicy.

— Umarła, aby nas ocalić — powiedział krótko Kheim. — Oddała swego awatara w ręce boga sztormu, aby ten pozwoli nam przetrwać. Musimy kontynuować żeglugę i tym samym oddać jej cześć. Musimy wrócić do domu.

Naprawili więc statek na tyle, na ile mogli, i przetrwali kolejny miesiąc suszy. Był to najdłuższy miesiąc w trakcie całej ich podróży, a może nawet i w całym ich życiu. Wszystko się psuło, zarówno na statku, jak i w nich samych. Brakowało jedzenia i picia. Ich skórę i obręb ust szpeciły trudno gojące się rany. Mieli w sobie bardzo mało ki i z trudnością przyjmowali pozostałe resztki pożywienia.

Kheim przestał myśleć. Zauważył, że kiedy jego myśli stawały w miejscu, wtedy rzeczy dookoła robiły się same. Robota nie wymagała myślenia. Pewnego dnia pomyślał: zbyt dużego żagla nie da się wciągnąć na maszt. Innym razem zaś: co za dużo to niezdrowo. Za dużo to zbyt mato, zatem najmniej to najwięcej. W końcu zrozumiał, co rozumieli przez to daoiści. Podążaj właściwą drogą. Oddychaj miarowo. Poruszaj się w rytm fal. Morze nie wie, co to statek, statek nie wie, co to morze. Samoistne unoszenie się, równowaga w równowadze. Usiądź i nie myśl.

Niebo połączyło się z morzem. Wielki błękit. Nikt nic nie robił, nic się nie działo, żegluga odbywała się samoistnie. I w ten właśnie sposób, kiedy przepłynęli w końcu Dahai, nikt z załogi już się niczym nie zajmował.

Ktoś spojrzał na horyzont i dostrzegł wyspę. Okazało się, że to Mindanao, a dalej reszta archipelagu, Tajwan i wszystkie znajome urwiska prowadzące do wewnętrznych mórz. Trzy ocalałe Wspaniałe Okręty wpłynęły do portu Nanjing niemal dokładnie dwadzieścia miesięcy od wyjścia w rejs. Było to ogromną niespodzianką dla mieszkańców miasta, którzy myśleli, że flota Kheima już dawno połączyła się z Hsu Fu na dnie oceanu. Wszyscy oczywiście cieszyli się z powrotu do domu, a opowieściom o wielkiej i niesamowitej wyspie na wschodzie nie było końca.

Za każdym razem, kiedy Kheim spoglądał na twarze swoich marynarzy, dostrzegał w nich ból. Wiedział, że obwiniali go o jej śmierć. Nie miał więc większych wyrzutów sumienia w związku z opuszczeniem Nanjing i udaniem się Wielkim Kanałem wraz z grupą urzędników do Benjing. Wiedział, że jego ludzie rozproszą się po całym wybrzeżu, że pójdą swoją drogą, aby nie musieć patrzeć sobie nawzajem w oczy i nie pamiętać. Dopiero po wielu latach znów zechcieli się spotkać i przypomnieć sobie ten odległy i wyblakły ból, poczuć jeszcze raz, że naprawdę dokonali tych wszystkich rzeczy i że przeżyli te przygody. Nie mogli jednak pozbyć się wrażenia, że zawiedli. A kiedy wprowadzono Kheima do Zakazanego Miasta i postawiono go przed obliczem cesarza Wanli, aby mógł odebrać wyrazy uznania od wszystkich zebranych urzędników oraz podziękowania od łaskawego i zaciekawionego cesarza, powiedział tylko:

— Kiedy przekracza się Wielki Ocean, nie ma kogo za to chwalić.

Cesarz Wanli skinął głową, kładąc dłoń na odlewanych, złotych dyskach, które przywieźli ze sobą. Następnie dotknął figurki kolibra z kutego złota, którego pióra i dziób oddane były z największym kunsztem i precyzją. Kheim wpatrywał się w bożego posłańca, próbując dostrzec w nim ślad Nefrytowego Cesarza. Następnie zwrócił się do niego:

— Ten odległy kraj jest zagubiony w czasie, ulice są tam wybrukowane złotem, a pałace mają złote dachy. Mógłbyś, panie, podbić go w miesiąc i zawładnąć całym jego ogromnym terytorium. Mógłbyś przywieźć ze sobą wszystkie jego skarby, niezmierzone lasy, futra, turkus i złoto, o wiele więcej złota niż jest go obecnie na całym świecie. Niestety, największy skarb tego lądu został już utracony.

Ośnieżone szczyty górowały nad ciemną krainą. Przez pęknięcie na niebie przedostała się pierwsza smuga oślepiającego światła, które z wolna rozlało się na całą przestrzeń. Teraz mogłoby mu się udać — wszystko było takie jasne, mógł w jednej chwili wejść w najczystszą biel i już nigdy nie powracać, połączyć się na zawsze z Wszechbytem. Uwolnić się, wyzwolić. Trzeba było naprawdę dużo w życiu zobaczyć, aby tak bardzo pragnąć wolności.

Chwila ta jednak szybko minęła. Znajdował się teraz na czarnej arenie w komnacie sądu w krainie bardo, po chińskiej stronie — był to koszmarny, wielopoziomowy labirynt, z licznymi kancelariami prawniczymi i biurokratami dzierżącymi listy dusz przekazywanych do dyspozycji gorliwym oprawcom. Ponad tą piekielną biurokracją widniał Tybet, niczym podium zajmowane przez całą menażerię demonicznych bóstw, które siekały potępione dusze i przeganiały ich kawałki do piekła lub z powrotem w nowe życie, na plan pretów, zwierząt. Jaskrawa łuna, gigantyczne podium niczym górujący nad nim płaskowyż i halucynacyjnie kolorowe bóstwa, ryczące, tańczące i błyskające mieczami w czarnym powietrzu — to był najprawdziwszy sąd, prowadzony przez władzę wyższą, przez twórców wszechświata. Kim jednak byli ci, którzy uczynili człowieka tak słabą, tchórzliwą i okrutną istotą, której narzucono poczucie nieuchronnej klęski, fatum, karmę? Karma uderzała za każdym razem, kiedy za sprawą swej mizernej wrażliwości człowiek wyławiał piękno i przyjemność z szarego błota egzystencji. Śmiałe życie prowadzone wbrew przeciwnościom? Wracaj jako pies! Pieskie życie, uporczywie trwanie mimo wszystko? Wracaj jako muł, wracaj jako robak. Na tym to polega.

Rozmyślając, Kheim przedzierał się przez mgły. Wzbierała w nim wściekłość, kiedy przeciskał się przez tłumy biurokratów, rozbijając na ich głowach ich własne tabliczki, drąc ich listy i rejestry, aż w końcu dostrzegł Kali i jej świtę. Stali w półkolu, szydzili z Bagatelki i wydawali nad nią sąd, jak gdyby ta biedna dusza miała coś na sumieniu, w odróżnieniu od tych rzeźniczych bóstw i ich eonów zła — zła zasianego w samym sercu wszechświata, który same stworzyły!

Kheim wybuchnął nieartykułowaną wściekłością, uniósł się do góry, wyrwał miecz z jednej z sześciu dłoni bogini śmierci i jednym ciosem obciął jej parę ramion. Klinga była bardzo ostra. Odrąbane ramiona upadły na ziemię. Krwawiły i podrygiwały. Nagle, ku zdumieniu Kheima, zaczęły chwytać się kamiennych płyt i przemieszczać się na palcach jak kraby. Gorsze jednak było to, że z krwawiących ran zaczęty wyrastać nowe ramiona. Kheim krzyknął i kopnął odcięte członki daleko z podestu, następnie odwrócił się, zamachnął i przeciął Kali na pół, na wysokości jej talii, nie zważając na pozostałych członków swej jati, stojących tam razem z Bagatelką, podskakujących i krzyczących:

— Kheim! Nie rób tego! Nie rób tego! Nic nie rozumiesz, musisz Przestrzegać procedury!

Był tam też I-Chin, który krzyczał najgłośniej z nich:

— Mogliśmy uderzyć w podpory podestu lub zniszczyć fiolki z niepamięcią, byłoby to bardziej taktyczne posunięcie, a nie od razu tak bez pośrednio!

Tymczasem górna połowa ciała Kali poruszała się po podeście na zaciśniętych pięściach, a jej nogi i talia chwiały się, lecz nadal stały. Po chwili z odciętych części niczym czułki ślimaka wyrosły brakujące połówki. W tej chwili zbliżały się do niego już dwie boginie Kali, a tuzin rąk szastał w powietrzu mieczami.

Zeskoczył z podestu, uderzając ciężko o gołe płyty wszechświata. Reszta jego jati rzuciła się w dół i spadła z łoskotem obok niego, wrzeszcząc z bólu.

— Będziemy mieli przez ciebie kłopoty — jęczał Shen.

— Nie o to tu chodzi — tłumaczyła Kheimowi Bagatelka, kiedy uciekali zdyszani przez mgły. — Widziałam już wielu ludzi, podejmujących takie próby. Rzucają się rozwścieczeni na te odrażające bóstwa i ścinają im głowy — na co w zasadzie zasługują. Lecz bóstwa odradzają się na nowo w podwójnej liczbie, pod postacią innych ludzi. Takie jest prawo karmy, rządzące całym wszechświatem, mój przyjacielu, jak zasada zachowania równowagi jin i jang, czy prawo grawitacji. Żyjemy we wszechświecie, którym rządzi niewiele praw, a to, że przemoc rodzi przemoc, jest jedną z podstawowych zasad.

— Nie wierzę w to — powiedział Kheim, zatrzymując się, by odeprzeć atak dwóch ścigających ich Kali. Wziął szeroki zamach i ściął głowę jednej bogini. Nowa głowa szybko zaczęła odrastać i pęczniała już na końcu szyi, buchającej jeszcze krwią. Czarne ciało znów było kompletne. Nowa głowa śmiała się, szczerząc do niego białe zęby, podczas gdy jej krwistoczerwone oczy gorzały żywym ogniem. Teraz zrozumiał, że był w poważnych tarapatach. Za chwilę posiekają go kawałki. Za przeciwstawianie się tym złym, niesprawiedliwym, absurdalnym i okropnym bóstwom zostanie posiekany na kawałki i wróci na świat jako muł, małpa albo kaleka.

Загрузка...