Anatolij Dnieprow Otchłań

— Nie jesteś pewien, czy mówię prawdę? Nie, rzeczywiście masz wątpliwości co do moich słów? To bardzo przykre. Bardzo… A tak bym ci chciała udowodnić, że nie kłamię…

Starałem się nie patrzeć w jej oczy i na smutną, nieco zakłopotaną twarz. Dawno znałem jej oczy i twarz, to zaś, że siedziała tuż obok mnie i opowiadała o śmierci swego dawnego przyjaciela właśnie mnie, a nie komuś innemu, wprawiało mnie w pewne podniecenie. — Mówisz więc, że sny, halucynacje i tylko to?…

„Gdybym to ja był jej mężem, do kogo też by poszła opowiadać o mojej śmierci?”

Odpędziłem od siebie tę podłą, mściwą myśl i zapytałem ponownie: — Kiedy się to wszystko zaczęło? — Mniej więcej pół roku temu. Tuż po ukończeniu aspirantury.

Aspirantury? Ach, tak, przecież on ukończył tę aspiranturę, a ja — nie… I ja mógłbym być po aspiranturze, gdyby nie ona…

Spojrzałem na nią ironicznie, a ona odgadłszy moją myśl zaczerwieniła się po uszy. — Miał ten sam temat, co i ty.

Tego można mi już było nie mówić…

Zaczął rosić deszczyk, przeszliśmy więc do niewielkiej kawiarenki przy kinie, gdzie stało kilka pustych stolików pod pasiastymi parasolami.

Chwilę siedzieliśmy w milczeniu przyglądając się, jak po czerniejącym szybko asfalcie spiesznie biegną przechodnie i bez zatrzymywania się rozwijają barwne deszczowce. W kinie właśnie skończył się seans, widzowie tłumnie wychodzili na ulicę, a wielu z nich uciekało pod parasole w naszej kawiarence. Po chwili wokół stolika zebrało się tyle ludzi, że rozmowa z Ingą stała się niemożliwa. — Jeśli nie odmówisz, może byśmy poszli do mnie. To blisko, za rogiem…

Nie, ona widocznie postanowiła przekonać mnie za wszelką cenę, że mówi prawdę o Olegu! Iść do niej do domu, gdzie mieszkali razem, Inga i on, i gdzie ona mieszka nadal…

Nigdy!…

Podjechał samochód, z którego wysiedli roześmiani chłopcy, i natychmiast udali się do bufetu.

— Czy zawiezie nas pan do instytutu biochemii? — zapytałem znalazłszy się jednym skokiem przy kierowcy. — Daleko to? — Nie. Inga, jedziemy!

Instytut mieścił się w starym ceglanym gmachu wybudowanym jeszcze przed rewolucją. Na dziedzińcu, na wprost głównego wejścia, znajdował się kort tenisowy. Kiedy grała tam Inga z Olegiem, mogłem ich widzieć z okna pierwszego piętra…

Zdawałoby się, że było to całkiem niedawno… W niedzielę zwykle w instytucie jest pusto, po raz pierwszy więc usłyszałem, jak dźwięcznie stukają obcasy damskich pantofli o starą kamienną posadzkę.

Przeszliśmy koło jego pracowni, wdrapaliśmy się bocznymi schodami na trzecie piętro i weszliśmy do pokoju numer 13.

Zawsze miałem szczęście do tej liczby… — Tu nam nikt nie przeszkodzi, opowiesz mi więc wszystko od samego początku.

Uśmiechnęła się strzepując ręką lśniące krople deszczu z czarnych włosów. — A tu nic się nie zmieniło… Kolby i retorty, spektrograf i mikroskop… Jak zawsze wszystko idealnie czyste i we wzorowym porządku…

— Po to właśnie jestem laborantem — wtrąciłem szydząc z samego siebie. — Zawsze się zastanawiałam, dlaczego…

— Cóż się więc zdarzyło? — przerwałem Indze spojrzawszy jej w oczy po raz pierwszy od naszego spotkania. — Proszę cię tylko, opowiadaj wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.

Nerwowo poruszyła trzymaną w rękach torebką. — Znasz oczywiście prace Kasparowa z Kijowa… — Znam.

— Czy pamiętasz, jak w rozmowie z Olegiem wyraziłeś przekonanie o konieczności sprawdzenia tych prac? — Pamiętam.

Uśmiechnąłem się do siebie. Właśnie wtedy zaczęły się moje nieporozumienia z Olegiem. Jakkolwiek na pozór tyczyły się one jedynie badań Kasparowa, to jednak za nimi stała ona, Inga. Kasparow był tylko katalizatorem.

— W ciągu roku Oleg skrupulatnie sprawdzał badania kijowianina i stwierdził, że były wartościowe. W tym samym czasie natrafił na grupę alkaloidów, które — jak się później okazało — także przyśpieszają szybkość przewodzenia bodźców nerwowych. Czy wiesz o tym?

— Nie tylko wiem…

— Wtedy zorganizował serię doświadczeń… To wszystko znałem z całkiem innych źródeł. — Szybkość przewodzenia bodźców wzrosła niemal…

— Trzynastokrotnie — podpowiedziałem i znowu przypomniałem sobie, jakie to mam szczęście do „trzynastki” — równo trzynaście razy.

— Potem zrobił analizę krwi i stwierdził, że gwałtownie wzrosła w niej liczba jonów litu. Od tego wszystko się zaczęło…

Niestety nie wiedziała, że wszystko zaczęło się nie od tego!…„Człowiek żyje zasadniczo w Przeszłości. Pojęcie Teraźniejszości to mit, iluzja, samoułuda. Ludzie nigdy się nie dowiedzą, jaka jest owa Teraźniejszość, sama bowiem przyroda oddzieliła ich od Teraźniejszości nieprzeniknioną ścianą, której nic obalić nie może. Człowiekowi potrzebne są ułamki sekundy, aby odgrodzić się od koszmarnego nadmiaru wrażeń, aby zdążyć wybrać z nich dokładnie tyle, ile zdołają znieść nerwy i mózg”…

Pamiętam, że te słowa z wykładu profesora Iwlewa głęboko wryły się w moją świadomość, wtedy więc, w ten pamiętny deszczowy dzień, postanowiliśmy obaj z Olegiem — każdy na swój sposób — sforsować zaporę, przekroczyć otchłań oddzielającą świat prawdziwy od świata fragmentarycznego, przylizanego, zaadaptowanego…

Właśnie w ów jesienny dzień po wykładzie Iwlewa rzekłem do Olega:

„To przecież powinien być prawie Wehikuł Czasu! Rzeczywisty, nie zmyślony… Wehikuł czasu do podróży w Teraźniejszość”…

Spoglądałem na Ingę i rozmyślałem, że Oleg nigdy jej nic nie powiedział o tym wykładzie i o naszej rozmowie, i o naszym postanowieniu zbudowania Wehikułu Czasu do podróży w

Teraźniejszość. Znała prawdopodobnie suche fakty — wyniki doświadczeń, których — jak mógł sądzić powierzchowny obserwator — dokonywano jedynie dla zaspokojenia ciekawości uczonego.

Jakże często czytając doniesienia o badaniach nie wykrywamy w nich rzeczywistego sensu, tajemnego przeznaczenia, zuchwałych marzeń, starannie ukrytych za beznamiętnym tekstem naukowym.

Wskutek myśli, które mnie opanowały, chodziłem jak nieswój, gdyż nagle uświadomiłem sobie, że nie żyję w świecie rzeczywistym, lecz w świecie specjalnie dostrojonym, a raczej wyretuszowanym, żeby mi w nim było wygodnie i bezpiecznie, żebym zanadto nie przeżywał i zbytnio się nie cieszył, żebym emocjonalnie nie przekształcił się w żarłoka, co nienasycenie pochłania ocean wrażeń, odczuć i myśli. Gwarne tłumy ludzi, samochody i tramwaje, gmach maneżu, mętna woda w Moskwie, pożółkłe zbocza Wzgórz Leninowskich — wszystko było nie teraźniejsze, lecz przeszłe. Nękała mnie myśl, że nigdy nie poznam, nie zobaczę tego wszystkiego w d a n e j c h w i l i takim, jakie jest, i że być może profesor Iwlew ma rację raz na zawsze, nie ma więc wyjścia z tej straszliwej ślepej uliczki.

Słuchałem muzyki organowej i nie wierzyłem, że jest ona właśnie taka, twarze chłopców i dziewcząt na świątecznej prywatce wydawały mi się nienaturalne, smak wina nieprawdziwy, woń znanych perfum tchnęła zgnilizną Przeszłości…

Był to stan nie do zniesienia, wobec którego bezsilność w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa wydaje się czymś małym i pełnym niepokoju. Problem rozrastał się w coś olbrzymiego jak sam wszechświat. Byłem bezradny chcąc poznać otaczający mnie świat w pierwotnej, prawdziwej postaci…

„Człowiek żyje z a s a d n i c z o w Przeszłości”…

Twierdzenie to zniweczyło złudzenie piękności, prawdziwości i T e r a ź n i e j s z o ś c i. Zupełnie innymi oczyma spojrzałem więc wtedy i na Ingę, i na Olega, i wreszcie na siebie samego.

Wzdrygnąłem się na myśl, że siebie samego również znam tylko w p r z e s z ł o ś c i.

Pamiętam, że stałem się skryty, milczący, unikałem kolegów, godzinami bez ruchu leżałem na łóżku w domu studenckim, a w świadomości ociężale krążyła i powtarzała się na tysiąc sposobów jednia jedyna myśl: „Ty to Przeszłość, wszystko dokoła — Przeszłość”…

Niekiedy chłopakom udawało się wyciągnąć mnie do Srebrnego Boru albo do Sokolnik, albo do galerii obrazów, co stawało się dla mnie okropną próbą.

Patrzyłem na świąteczny parostatek, który przewoził wiosennych wycieczkowiczów na plażę, a równocześnie wewnętrzny głos szeptał: „On t e r a z jest nie tam, gdzie go widać, lecz d a l e j”… Malutki chłopaczek kreślił patykiem na piasku groteskowe rysunki, a mnie się roiło: „On już narysował to, co ty ujrzysz dopiero po ułamku sekundy”… Obrazy Galerii Tretiakowskiej wydawały mi się młodsze niż były w istocie, a twarz Ingi…

Jaka jest prawdziwa twarz Ingi? Jakaż jest w rzeczywistości ta piękna dziewczyna? Jaka jest p r a w d z i w a Inga?

O, już wiedziałem, że o wszystkim należy wątpić i niczemu nie wierzyć! Owładnęło mną głębokie przeświadczenie, że sam sobie wszystko dostarczam w spreparowanej, przysposobionej postaci, że w rzeczywistości wszystko jest inaczej…

Zaniedbałem się w pracy, porzuciłem całą naukę i o mały włos nie oblałem egzaminu dyplomowego. Jakiekolwiek znaczenie straciło dla mnie wszystko oprócz fizyki, i to nie całej fizyki, tylko tej części teorii elektryczności, gdzie rozważa się teorię przewodzenia sygnałów elektrycznych…

Jakież to proste i oczywiste aż do niedorzeczności! Jeśli mówię do telefonu, to wszak ten, do kogo się zwracam, także słyszy m i n i o n e, niechby nawet oddalone od niego o milionowe części sekundy, niemniej jednak m i n i o n e!

Na przejście każdego sygnału potrzeba czasu. On właśnie jest tą koszmarną barierą, która oddziela mnie od Teraźniejszości… A nerwy ludzkie przewodzą sygnał bardzo powoli, zbyt powoli…

Zamknięto końcową sesję na uniwersytecie i studenci zaczęli dostawać przydziały pracy.

Indze i Olegowi zaproponowano pozostanie w Moskwie. Co do tonie decyzja nie zapadła. Żaden z profesorów nie rozumiał, co się ze mną zdarzyło i jak to się stało, że z dobrego, wzorowego nieledwie studenta zmieniłem się w leniwego, otępiałego, roztargnionego dryblasa bez sensu odpowiadającego na najbardziej elementarne pytania. Nikt nie podejrzewał, że ja wszystko w i d z i a ł e m w Przeszłości.

Nie wiem, czym by się to skończyło, gdybym pewnego razu nie doznał o l ś n i e n i a… Był ciepły wiosenny dzień, a ja siedziałem w pracowni numer 13 i przez otwarte okno oglądałem kort tenisowy, gdzie walczyli Inga i Oleg. Najpierw patrzyłem na fruwającą w powietrzu piłkę „retuszując” w myśli jej prawdziwą trajektorię, stopniowo jednak wzrok mój przesunął się na nich oboje i zacząłem obserwować, jak podchodzą do samej siatki, tak że tylko ta siatka oddziela ich od siebie…

Zdumiewające swą prostotą rozstrzygniecie przyszło samo przez się.

Nie mogę bezpośrednio zbliżyć się do Teraźniejszości. Nie ma jednak żadnych podstaw, by sądzić, że wcale się do niej zbliżyć nie można.

Zerwałem się jak oparzony, błyskawicznie przebyłem trzy kondygnacje schodów, podbiegłem do kortu i krzyknąłem:

„Inga, Oleg, postanowiłem zająć się badaniem szybkości przewodzenia impulsów nerwowych!”…

Osłupieli niczego nie rozumiejąc.

„Na tym wszystko polega! Nie trzeba żadnego Wehikułu Czasu! Pamiętasz, Oleg?”

Przetarł dłonią spocone czoło, przygładził długie jasne włosy i zachmurzył się.

„O czym mówicie, chłopcy?” — spytała Inga spoglądając to na Olega, to na mnie.

Mrugnąłem do niej porozumiewawczo i pomyślałem: „Nieźle, jeśli poznaję prawdziwy sens twoich poglądów, to poznaję cię p r a w d z i w ą albo niemal prawdziwą”…

Na ławce przy pomniku Łomonosowa zawile opowiadałem im o swojej idei: — Szybkość przewodzenia bodźców nerwowych waha się od kilkudziesięciu do dwóch setek metr ów na sekundę. To właśnie tłumaczy, dlaczego od chwili oddziaływania na nerwy do chwili uświadomienia sobie tego oddziaływania upływa czas około jednej dziesiątej sekundy. Ale szybkość można wszak powiększyć?

„Jak?” — rzucił pytanie Oleg.

„To nieważne. W zasadzie można ją doprowadzić do szybkości światła. To właśnie będzie granica”…

„Jak?”

Wtedy oczywiście nie wiedziałem, jak. Wyobrażałem sobie, że w tym wypadku, podobnie jak w telegrafie, należy zwiększyć przewodność nerwów i nic więcej…

„Gdybym wiedział, jak”…

Po dziś dzień jestem wdzięczny profesorom, którzy mi zaufali. Udało mi się zdać wstępne egzaminy aspiranckie. Ułatwiono mi urządzenie się w instytucie biofizyki w charakterze laboranta i pozwolono zająć się tematem pracy doktorskiej.

Miała ona bardzo prozaiczny tytuł: „Mechanizm przewodzenia bodźców nerwowych”.

Nikt się nie domyślał, dlaczego wybrałem właśnie ten temat. Nikt prócz Olega. Jego temat był niemal identyczny: „Zależność szybkości przewodzenia bodźców nerwowych od chemicznej natury środowiska”.

Obaj sporządziliśmy plany pracy. Plan Olega był — jak zawsze — rygorystyczny, umotywowany, systematyczny. A mój?…

Prawdę mówiąc, ja też sporządziłem plan systematycznych badań, lecz od razu zdecydowałem, że pójdę całkiem odmienną drogą…

Byłem przekonany o jednym: to, czego szukam, znane jest od dawien dawna, chociaż nikt tego nie podejrzewa… Wehikułem Czasu przenoszącym ludzi p r a w i e w sąsiadującą Teraźniejszość już ktoś się posługuje, a kosztuje to bardzo drogo…

Nazbyt drogo… Zacząłem od tego, że nauczyłem się, jak należy dokonywać sekcji na zwierzętach, i opanowałem metody pomiaru szybkości przewodzenia bodźców nerwowych. Później skonstruowałem przyrząd, z którego można było tę szybkość odczytywać równie prosto jak z szybkościomierza samochodu.

Wszystkie swoje prace przeniosłem na wieczór, potem na noc…

Wkrótce naprawdę zrozumiałem, d l a c z e g o bodźce nerwowe rozprzestrzeniają się tak powoli: układ nerwowy potrzebuje c z a s u na u o g ó l n i e n i e olbrzymiej masy wrażeń i zsumowanie jej w jedną całość, aby nie przeciążać organizmu strumieniem pstrych, czasem nieistotnych, czasem zaś nawet niebezpiecznych szczegółów.

Wiele rozmyślałem, jaki sens mają owe s t r a t y we wrażeniach, które przewiduje sama natura człowieka, i zwątpiłem, czy zawsze są one nieistotne. Wśród strat znajdują się na pewno elementy wartościowe, toteż udając się w podróż w Teraźniejszość znajdę się zarazem w fantastycznej krainie obfitości wrażeń, myśli i przeżyć.

W jaskrawym świetle reflektorów leżał rozciągnięty na stole operacyjnym królik. Oddychał szybko, a jego czerwone oczy uważnie wodziły za moją ręką. Dwie elektrody igłowe wpiły się w początek i koniec drogi nerwowej… Obok stał oscylograf. Po ekranie od czasu do czasu przebiegała gromada zielonych rozbłysków.

Szybkościomierz pokazywał sto czterdzieści metrów na sekundę.

Wziąłem strzykawkę i wprowadziłem zwierzęciu pod skórę powszechnie znaną substancję…

Wskazówka szybkościomierza prędko ruszyła w górę… — To znaczy, że w krwi zwiększyła się zawartość litu? — spytałem apatycznie. — Tak. — Oleg rozpoczął więc doświadczenia z solami tego metalu. — Czy nie pamiętasz, Ingo, metodyki jego eksperymentów?

— Ależ tak, pamiętam. Długą cienką kapilarę wypełniano elektrolitem. Oleg mierzył szybkość rozchodzenia się impulsu elektrycznego w takim ciekłym przewodzie elektrycznym.

„Kiepski, bardzo kiepski model nerwu” — pomyślałem. — A dlaczego on nie przeprowadzał doświadczeń na zwierzętach.

Inga się z jeżyła: — Oleg nie znosił sekcjonowanych zwierząt. Nie mógł nawet na nie patrzeć. Natomiast… — Co?

— Już ci mówiłam… Tam, na skwerze…

— Nie pamiętam.

— Ostatniej serii doświadczeń dokonał na sobie.

— Ach, tak… Jak on to robił?

Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po laboratorium. — W tym i owym mu pomagałam, zwłaszcza w tych zastrzykach… Nie wiem doprawdy, co to były za substancje. Ale on obstawał przy zastrzykach… A przyrządy pomiarowe miał takie same jak ty… Oleg mi mówił, że wprowadza do organizmu nieszkodliwe roztwory soli litu… Jakieś tam związki organiczne… Nie powinnam była tego robić, prawda? — Nie powinnaś… Jesteś przecież lekarzem… Miałaś być lekarzem…

Inga załamała ręce tak, że trzasnęły stawy jej delikatnych palców.

„Czy słusznie robię jej wyrzuty? A ja?”… „Alboż jestem lepszy od niej?”… Widziałem wszystko nie tak jak zwykle. Wrażenia były ostre, graniaste, nasycone i oślepiające. Był to stan nieprzekazywalny, a ja zrozumiałem jego sens; byłem naprawdę bliski Nieosiągalnego. Wehikuł Czasu miałem w kieszeni, w malutkim pudełeczku z płótna introligatorskiego, a to, że był on tak mały i lekki, napawało mnie wzniosłą radością i zadowoleniem. Inga z Olegiem, jak zawsze, grali w tenisa, a ja już teraz nie powątpiewałem o ich wzajemnej miłości. Było to szczególnie widoczne, kiedy piłka więzła w siatce i oni oboje biegli ją wyciągać. I jeszcze silniej ściskałem w kieszeni swój wspaniały Wehikuł Czasu.

Wieczorami siadywaliśmy we troje na ławce pod Murem Kremlowskim, prawie zawsze w milczeniu, ale z ich westchnień, z najdrobniejszych ruchów rąk odczuwałem, rozumiałem niemal dotykalnie, jak się nawzajem kochają i jak im przeszkadzam…

Wcześniej jeszcze oświadczyłem jej swoją miłość, ona jednak nie była pewna, kto z nas — ja czy Oleg — jest jej wybranym. Dlatego też powiedziała mi, abym poczekał, bo ona sama jeszcze nic nie rozumie i nie może się połapać w swoich uczuciach.

Czekałem cierpliwie, dopóki w moim posiadaniu nie znalazł się wspaniały Wehikuł Czasu i pojąłem to, czego jeszcze nie rozumiała ona.

Pewnego razu zbliżyłem się do Teraźniejszości jak jeszcze nigdy. Mimo pochmurnego dnia niebo wydawało mi się oślepiająco jaskrawe, woda w rzece iskrzyła się nieziemskimi barwami, powietrze przenikały upajające wonie i przepełniały pieśni dalekich, niedostrzegalnych ptaków. Drżałem od przejmującego doznania ogromnego, płomiennego życia, które wdzierało się we mnie rwącym strumieniem, a strumień ten olśniewający i niewyczerpany usiłował rozsadzić moje serce. O, wiedziałem, dlaczego na jej twarzy pojawiły się zwiastuny lęku! Przewidywała trwogę, coś przytłaczającego i dławiącego, rzeczy nieprzewidziane i nieodwracalne toczące się w podświadomości i złożone z miliardów utraconych doznań.

„Ingo, kochasz Olega… Zostań z nim…” Potem ruszyłem wzdłuż granitowej balustrady nabrzeża, sam, i z każdą sekundą czas rozciągał się w długą czarną wstęgę, stawało się ciemniej, nudniej, aż wreszcie między mną a Teraźniejszością rozwarła się otchłań…

Opieszale wyjąłem z kieszeni podstępny Wehikuł Czasu i wrzuciłem do rzeki…

Wpatrywałem się w mętną wodę, ale widziałem tylko wskazówkę mojego szybkościomierza, która po gwałtownym wzlocie powoli opadała niemal do zera… — Oleg z każdym dniem stawał się coraz bardziej niezrozumiały, dziwny… To ogarniała go nieopanowana wesołość, to był ponury i zły. Pracował gorączkowo, a mojej pomocy już nie potrzebował, gdyż zamiast brać zastrzyki zaczął łykać proszki i tabletki, które sam sporządzał w pracowni. Kiedyś wydawało mi się, że zaczął bredzić na jawie…

— Jak to było? — spytałem.

— Wrócił do domu i z miejsca zrozumiałam, że coś mu się stało. Otworzywszy drzwi uśmiechnął się jakoś dziwnie i powiedział: „Tu przed chwilą przeleciała mucha. Gdzie ona jest?”

Nie zdążyłam odpowiedzieć, kiedy nagle rzucił się ku szafie na książki i krzyknął: „A bestia — była tu przed jedną setną sekundy… Nie może przecież latać szybciej niż porusza się światło!” Oleg zawsze nienawidził much, skrupulatnie więc pilhowiałaim, żeby nie pojawiały stię w mieszkaniu. „Przecież była! I jest, ale gdzie, na razie nie widzę… Aha, jest bestia!” Zrobił błyskawiczny ruch ręką i podniósł zaciśniętą pięść ku mojej twarzy. Jego palce powoli się otworzyły i ujrzałam… muchę. Byłam wstrząśnięta, ale później zdarzyło się coś nieprawdopodobnego… Opadł na stary tapczan, podskoczył jednak nagle jak użądlony. Obiegł rozszerzonymi oczami pokój, podszedł do szafy i szarpnięciem otworzył drzwi… Była to także stara szafa, którą dostałam od mamy, a on zajrzał do środka, poruszył wiszące w szafie rzeczy i wyciągnął wojskową bluzę mego ojca: „On umarł w tej bluzie i leżał na tym tapczanie”… — „Minęło już wiele lat od tego czasu, a pokrycie tapczanu dawno zmieniono…” — „Tak, tak — zgodził się — czuję to!”

— Następnego dnia Oleg wyszedł do instytutu i więcej nie wrócił. To było przed tygodniem. Laborantka opowiadała, że w przeddzień na jego polecenie przerobiono przyrząd do pomiaru szybkości przewodzenia bodźców nerwowych tak, by mógł rejestrować szybkości dziesiątków tysięcy kilometrów na sekundę… Przedtem w pełni zadowalał go pomiar szybkości nie przekraczających dziesiątków tysięcy metrów… Kiedy przyrząd był gotów, zwolnił wszystkich do domu… Znaleziono go wieczorem. Leżał na podłodze z silnie zaciśniętymi oczami. Tak zamyka się oczy, kiedy rozbłyska oślepiające światło. W pracowni było ciemno… To byłoby wszystko… — Wszystko? — zapytałem z niedowierzaniem. — Tak, prawie… — Cóż jeszcze?

Inga przysiadła na skraju krzesła i otworzyła torebkę. W jej ręce ukazała się niebieska koperta. — To do ciebie. Znalazłam ją na biurku…

„Zatrzymałeś się w porę. Dochodziłeś do skraju otchłani, a potem odwróciłeś się od niej. Ja znalazłem inną drogę, jednokierunkową. Ż każdym dniem zbliżam się do tajemniczego i straszliwego brzegu. Nie ma już powrotu. Nie potrafię przeciwstawić się nieprzepartemu pragnieniu zbliżenia się do Teraźniejszości tak jak tylko to możliwe. Jest to niemal zbliżenie się do gorejącego Słońca. Opiekuj się Ingą”…

Zapłakała bezgłośnie. Przesunąłem ręką po jej włosach, na których błyszczały jeszcze krople deszczu. Pomarańczowe wieczorne słońce oświetliło pracownię, a mnie dlaczegoś stało się bardzo lekko.

Trzeba przecież jakoś dowieść, że są przeszkody, których łamać nie należy? Trudno, nauka czasem bywa tragiczna…

W imię tych, którzy wstępują na drogę.

Przełożył Bolesław Baranowski

Загрузка...