Zenna Henderson Podkomitet

Najpierw były czarne, lśniące statki, które siejąc dokoła strach, padały na obszerne lądowisko jak ziarno na rolę. Po nich, niby barwne motyle, lądowały powoli jaskrawokolorowe pojazdy, zawisając na chwilę nad ziemią, jakby się wahały.

— Cudowny widok! — westchnęła Serena, wychylając się z okna sali konferencyjnej. — Brakuje przy tym tylko muzyki.

— Chyba marsza pogrzebowego — powiedział Thorn — albo requiem. Mówiąc między nami, Rena, jestem pełen jak najgorszych myśli. Jeśli się nie dogadamy, całe to piekło rozpęta się od nowa. Czy wyobrażasz sobie jeszcze jeden taki rok jak ten ubiegły?

— Kiedy na pewno się dogadacie! — zaprotestowała żywo Serena. — Jeżeli w ogóle zgodzili się podjąć rozmowy, to znaczy, że im też zależy na spokoju.

— Na ich spokoju czy naszym? — spytał Thorn patrząc ponuro przez okno. — Obawiam się, że jesteśmy zbyt naiwni w całej tej sprawie. Wiele wody upłynęło od czasu, kiedy śpiewaliśmy: „Na wojenkę nie pójdę”… Straciliśmy czujność, niezbędną w stosunkach z obcymi. Skąd wiadomo na przykład, że to nie podstęp; może postanowili zgromadzić całe nasze dowództwo w jednym miejscu, a potem urządzić masakrę…

— Nigdy w życiu! — Serena przytuliła się do niego mocno, a Thorn objął ją czule. — Przecież nie mogliby pogwałcić…

— Nie mogliby? — Przycisnął policzek do jej włosów. — Nie wiadomo. Po prostu nie wiadomo. Przecież właściwie nic o nich nie wiemy. Nie mamy zielonego pojęcia o ich zwyczajach, a tym bardziej o ich skali wartości. O tym, jak przyjmą naszą propozycję zaprzestania działań wojennych.

— Na pewno mają uczciwe zamiary. Inaczej nie braliby ze sobą rodzin. Mówiłeś, zdaje się, że te kolorowe statki to są mieszkalne?

— Owszem, zaproponowali, żeby obie strony wzięły rodziny, ale to o niczym nie świadczy. Oni zabierają rodziny nawet na bitwę. — Na bitwę?!

— Tak. Na czas działań grupują wszystkie statki mieszkalne poza zasięgiem ognia, ale co z tego, kiedy za każdym razem, jak uszkodzimy czy rozbijemy którąś z ich jednostek bojowych, co najmniej jeden pojazd mieszkalny wymyka się spod ich kontroli i ginie w przestrzeni albo wybucha. A może to są po prostu przyczepy, uzależnione od jednostek liniowych pod względem napędu? — Bruzdy na zatroskanej twarzy Thorna pogłębiły się. — Oni nawet nie zdają sobie z tego sprawy, ale praktycznie zmusili nas do zawieszenia broni. Czyż możemy niszczyć ich flotę wojenną, skoro za każdym strąconym czarnym statkiem spada jeden z tych bajecznie kolorowych pojazdów mieszkalnych — jakby człowiek obrywał płatki z kwiatu. A każdy taki płatek to życie kilku kobiet i dzieci.

Serena wzdrygnęła się i przylgnęła mocniej do Thorna. — Konferencja musi dać wyniki. Nie może być więcej wojny. Musicie się jakoś z nimi dogadać. Przecież jeżeli i my chcemy pokoju, i oni…

— Kiedy my nie wiemy, czego oni chcą — powiedział Thorn ponuro. — Najeźdźcy, agresorzy, przybysze z wrogich światów, tak zupełnie odmienni od nas — jakim cudem mamy dojść do porozumienia?

W milczeniu opuścili salę konferencyjną, zwalniając zatrzask w klamce i zamykając za sobą drzwi.

— Mamo, popatrz, mur! — rączki pięcioletniego Splintera jak dwie brudne rozgwiazdy rozpłaszczyły się na falistej zielonkawej powierzchni wysokiego na dziesięć stóp płotu z

vitritonu, który wijąc się wśród drzew opadał wzdłuż łagodnego stoku pagórka.

— A skąd on się tu wziął? A po co? Dlaczego nie możemy się już bawić nad sadzawką ze złotymi rybkami? Serena oparła rękę o mur.

— Ci ludzie, którzy przyjechali w tych ładnych kolorowych pojazdach, też muszą mieć trochę miejsca do spacerowania i zabawy. Dlatego saperzy zbudowali im ten mur.

— A dlaczego oni mi nie pozwalają bawić się w sadzawce? — brwi Splintera ściągnęły się groźnie.

— Oni nie wiedzą, że masz na to ochotę — odparła Serena.

— To ja im powiem — oświadczył Splinter i zadarł głowę do góry. — Hej, wy tam! — wrzasnął zaciskając pięści i aż sztywniejąc z wysiłku. — Hej! Słuchajcie, ja chcę się bawić nad sadzawką!

Serena roześmiała się. — Cicho, Splinter! Nawet jeśli cię usłyszą, to i tak nie zrozumieją. Oni przyjechali z bardzo, bardzo daleka i mówią innym językiem niż my.

— Ale może byśmy mogli się tam pobawić — powiedział Splinter smutno.

— Owszem — westchnęła Serena — mógłbyś się bawić, gdyby nie było tego płotu. Nie wiemy, synku, co to są za ludzie. Czy oni by chcieli się z nami bawić. Czy byliby… grzeczni. — A jak się możemy przekonać, jak oni są za tą paskudną ścianą?

— Nie możemy, synku. Właśnie dlatego nie możemy. Kiedy schodzili zboczem, Splinter cały czas wiódł rączką wzdłuż muru.

— A może oni są niedobrzy — powiedział na koniec. — Może są tacy źli, że saperzy musieli zrobić dla nich klatkę, taką duuużą, duuużą klatkę? — Sięgnął rączką, jak mógł najwyżej. — Czy oni mają ogony, mamo?

— Ogony — roześmiała się Serena — co ci przychodzi do głowy?

— Nie wiem. Bo oni przylecieli z daleka, daleeeka. Ja bym też chciał mieć ogon — taki długi, zakręcony i kudłaty! — poruszył energicznie małą pupką. — A po co ci ogon? — zapytała Serena.

— Przydałby mi się — odparł poważnie Splinter. — Do wspinania i… i żeby mi było ciepło w szyję! Dlaczego tu nie ma żadnych dzieci? — zapytał, kiedy znaleźli się na dole. — Z kim ja się będę bawił?

— Trudno mi to wytłumaczyć — zaczęła Serena siadając na wąskiej kładce przerzuconej przez koryto małego wyschniętego strumyka. — No to nie tłumacz. Tylko mi powiedz.

— Posłuchaj: Linjeni przylecieli w dużych czarnych statkach, żeby porozmawiać z generałem Worshamem i kilkoma innymi generałami. A w tych okrągłych kolorowych pojazdach przywieźli swoje rodziny. Więc i nasi wzięli ze sobą swoje rodziny, ale tylko twój tata ma małe dziecko. Wszyscy inni są dorośli. Dlatego nie masz się z kim bawić. — Mój Boże, żeby to wszystko rzeczywiście było takie proste, pomyślała Serena, zmęczona ciągnącymi się od tygodni rozmowami i wyczekiwaniem.

— Aha — powiedział Splinter z namysłem — to znaczy, że po tamtej stronie muru są dzieci?

— Tak, z pewnością są małe Linjeni — odparła Serena. — Myślę, że możesz je nawet nazywać dziećmi.

Splinter zsunął się do łożyska potoku i położył na brzuchu. Przytknął policzek do piasku i zajrzał przez szparę, jaka powstała w miejscu, gdzie płot przecinał dolinkę.

— Nie widzę nikogo — powiedział zawiedziony. W milczeniu ruszyli z powrotem pod górę i znów rączka Splintera podskakiwała na falistej powierzchni płotu.

— Mamo? — zagadnął mały, kiedy znaleźli się na dziedzińcu. — Słucham, synku. — Ten mur jest po to, żeby oni nie wychodzili, prawda? — Tak — odparła Serena. — A mnie się wydaje, że nie. Że po to, żeby mnie od nich odgrodzić.

Serena przeżywała z Thornem ciężkie dni. Nocą leżała koło niego z szeroko otwartymi oczami i patrząc, jak się rzuca, jak nawet we śnie szuka wyjścia z trudnej sytuacji, nie przestawała siłę modlić.

Z zaciśniętymi ustami sprzątała nie tknięte posiłki i tylko parzyła coraz więcej kawy. Dzieliła z nim wszystkie nadzieje, czepiała się każdego nowego pomysłu, a kiedy wracał z niczym, znów opuszczała ręce. Tymczasem robiła, co mogła, żeby Splinter nie odczuł tego w najmniejszym stopniu: w piękne słoneczne dni pozostawiała mu dość dużą swobodę w obrębie koszar, a wieczorami zajmowała się nim, na ile jej tylko pozwalał czas.

Pewnego dnia upinała właśnie włosy, kątem oka patrząc na kąpiącego się malca, który zgarniał pianę i rozsmarowywał ją sobie po policzkach i brodzie.

— Będę się musiał golić jak tata — mruczał pod nosem. — Golić, golić, golić! — Zgarnął pianę palcem. Po chwili nabrał pełne garście mydlin i rozprowadził po całej buzi. — Jestem Doovie. Jestem cały kosmaty jak Doovie. Popatrz, mamo, jestem cały..

. — Otworzył oczy, żeby zobaczyć, czy Serena patrzy. Skończyło się energiczną akcją ratunkową, która trwała przez najbliższe kilka minut. Kiedy łzy obeschły, Serena zaczęła wycierać malca.

— A na pewno Doovie też by płakał, jakby mu się mydło dostało do oczu — powiedział Splinter pochlipując jeszcze. — Prawda, mamo? — Doovie? — odparła Serena. — Możliwe. Każdy by płakał. A kto to jest Doovie?

Czuła, jak ciało Splintera sztywnieje na jej kolanach. Malec odwrócił się i zapatrzył gdzieś w przestrzeń.

— Mamusiu, jak myślisz, czy tata pobawi się ze mną jutro?

— Może… — złapała jedną z jego mokrych nóżek. — Ale kto to jest Doovie? — Mamusiu, czy może być dziś na kolację różowy budyń? Ja tak lubię różowy budyń… — Kto to jest Doovie? — głos Sereny zabrzmiał stanowczo. Splinter przyglądał się badawczo paznokciowi swego kciuka, po czym spojrzał na nią spod oka. — Doovie… — zaczął. — Doovie to jest taki mały chłopczyk. — Aha, taki zmyślony! — powiedziała Serena.

— Nie — szepnął Splinter spuszczając głowę. — Prawdziwy. Linjeni. — Serena ze zdumienia zaniemówiła, a malec patrząc jej pokornie w oczy, zaczął mówić szybko: — On jest grzeczny łudź, mamo, bardzo grzeczny! Nie mówi brzydkich wyrazów, nie kłamie i nie odpowiada nieładnie swojej mamusi. I umie tak szybko biegać jak ja, a może nawet szybciej — jak ja się potknę. On, on… — Splinter spuścił oczy. — Ja go bardzo lubię… — broda zaczęła mu się trząść.

— Ale gdzie… to znaczy jak… przecież jest płot — Serena z przerażenia nie mogła znaleźć słów.

— Wykopałem dziurę — wyznał malec. — Pod płotem, tam gdzie jest piasek. Wcale mi nie zabraniałaś. Doovie przyszedł się ze mną pobawić. I jego mama też. Ona jest bardzo ładna.

Ma różowe futerko. A Doovie jeszcze ładniejsze, zielone. Na całym ciele! — Splinter ożywił się. — Tak, na całym ciele. Nawet pod ubraniem. Wszystko ma kosmate, oprócz nosa, oczu, uszu i dłoni.

— Ale, Splinter, jak śmiałeś! Przecież mogło ci się coś stać. Oni mogli… — Serena przycisnęła go mocniej, żeby nie widział jej twarzy.

Uwolnił się z jej objęć. — Doovie nikomu by nie zrobił krzywdy! Ale, wiesz co, mamo, on umie zamykać nos. Tak, mówię ci, umie zamykać nos i zwijać uszy! Ja bym też tak chciał. To by było fajnie. Ale za to ja jestem większy od niego i potrafię śpiewać — a on nie, aha! Tylko że on może gwizdać przez nos, a jak ja próbuję, to mi się tylko dmucha. Doovie jest naprawdę fajo wy.

Serena zupełnie nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Ubierając malca w piżamę czuła, jak ją przechodzą ciarki. Co robić? Zabronić Splinterowi przełażenia przez dziurę na tamtą stronę? Jak chronić go przed niebezpieczeństwem, które może mu grozić w każdej chwili? Go by na to wszystko powiedział Thorn? I czy mu w ogóle mówić? To by mogło wywołać incydent, który…

— Splinter, ile razy bawiłeś się z Doovie’em?

— Ile razy? — malec dumnie wypiął pierś pod czystą piżamką. — Zaraz, muszę policzyć — powiedział poważnie i przekładając paluszki zaczai mruczeć pod nosem. — Cztery razy! — Wykrzyknął z triumfem. — Raz, dwa, trzy, cztery, tak, cztery razy! — A nie bałeś się?

— Nie — powiedział i dodał szybko: — Może ciut ciut za pierwszym razem. Myślałem, że mają ogony, żeby łapać ludzi za szyję i dusić. Ale nie mają — rzekł zawiedziony. — Tylko ubranie tak jak my, a pod spodem futro. — Mówiłeś, że widziałeś i j ego mamę, tak?

— No pewnie. Ona tam była, jak poszedłem do nich pierwszy raz. I wygnała wszystkich, bo się na mnie gapili, wszystkich dorosłych. Bo tam nie ma żadnych dzieciaków oprócz Doovie’ego. Pchali się i chcieli mnie dotknąć, ale ona im powiedziała, żeby sobie poszli. I została tylko ona i Doovie.

— Och, Splinter! — wykrzyknęła Serena. Wyobraziła sobie swojego malca otoczonego przez tłoczących się Linjeni, którzy usiłowali go dotknąć. — Co się stało, mamo? — zdziwił się mały.

— Nic, kochanie. — Zwilżyła wargi. — Czy mogłabym następnym razem iść z tobą? Chciałabym zobaczyć się z mamą Doovie’ego.

— No pewnie! — wykrzyknął Splinter. — Chodźmy już teraz!

— Nie, teraz nie — odparła Serena, czując, jak pod wpływem ustępującego napięcia robią jej się miękkie nogi. — Teraz jest za późno. Pójdziemy do nich jutro. Ale, wiesz co, synku, na razie nie mówmy o tym tatusiowi. Niech to będzie dla niego niespodzianka.

— Dobrze, to fajna niespodzianka — powiedział Splinter. — Tyś się też nie spodziewała, prawda?

— Prawda, zupełnie się nie spodziewałam. Nazajutrz Splinter kucnął przy dziurze i dokładnie się jej przyjrzał.

— Trochę mała — oznajmił. — Żebyś się tylko zmieściła. Serena, mimo że miała duszę na ramieniu, roześmiała się.

— To nawet nie bardzo wypada. Iść z wizytą i utknąć w drzwiach. Splinter zachichotał.

— Ale by było śmiesznie. Chodź, może znajdziemy dla ciebie prawdziwe drzwi.

— Nie trzeba — zaprotestowała spiesznie. — Możemy te powiększyć.

— Dobra. Pójdę po Doovie’ego, to pomoże mi kopać.

— Zgoda — przystała ze ściśniętym gardłem. Boi się dziecka — szydziła sama z siebie. Boi się

Linjeni, agresora, najeźdźcy — usiłowała się bronić.

Splinter rozpłaszczył się na ziemi i przeczołgał na drugą stronę. — Zacznij kopać, a ja zaraz wracam! — krzyknął.

Serena uklękła i zaczęła pogłębiać otwór. Sypki piasek ustępował tak łatwo, że złączyła łukowato wygięte ramiona i jęła go wygarniać.

Nagle usłyszała krzyk Splintera.

Na sekundę znieruchomiała jak porażona. Krzyk powtórzył się, tym razem znacznie bliżej. Zaczęła kopać w gorączkowym pośpiechu. Przeciskając się przez dziurę czuła piasek za dekoltem, czuła ból zdartej o krawędź płotu skóry na plecach. Zobaczyła malca biegnącego ze szlochem w jej stronę.

— Doovie! Doovie się topi! Jest w sadzawce! Cały pod wodą! Nie mogę go wydostać! Mamo, maaamo!

Serena złapała go za rękę i potykając się pociągnęła w stronę sadzawki. Przechyliła się przez niski murek; w kłębiącej się kipieli mignęło jej zielone futerko i szeroko otwarte oczy. Odsunęła szybko Splintera, głęboko zaczerpnęła tchu i skoczyła do wody. Poczuła zimne ukłucie; sięgnęła w gęstym mroku ręką, ale bijące na oślep ręce ii nogi Doovie’ego, co chwila jej się wyślizgiwały.

Wreszcie, zachłystując się i wykasłując wodę, przesadziła przez murek wierzgającego malca. Splinter złapał go za rękę i szarpnął, zaś Serena wygramoliwszy się na krawędź obmurówki, wyczerpana runęła na Doovie’ego. W tym samym momencie dał się słyszeć dźwięk wyższy i bardziej przenikliwy niż krzyk Splintera, Serena gwałtownym ruchem została odsunięta, a Doovie znalazł się w różowych ramionach swojej matki. Serena odgarnęła ociekające wodą włosy i napotkała wrogie spojrzenie różowych oczu.

Jednym susem dopadła Splintera i przytuliła go mocno do siebie nie spuszczając Linjeni z oka. Różowa matka obmacała dokładnie swoje zielone dziecko i Serena pomyślała z dziwnym dystansem: Splinter nic nie mówił, że Dowie ma oczy pod kolor sierści i że jest płetwonogi.

Płetwonogi! Zaczęła się śmiać niemal histerycznie. Mój Boże! Nic dziwnego, że jego matka tak się wystraszyła.

— Czy rozmawiacie jakoś z Doovie’em? — zapytała pochlipującego Splintera. — Nie! — wyszlochał. — Mówienie jest niepotrzebne do zabawy.

— Przestań płakać, synku, i pomóż mi. Musimy coś poradzić. Mama Doovie’ego myśli, że chcieliśmy go skrzywdzić. On by się nie utopił. Pamiętaj, że on potrafi zamykać nos i zwijać uszy. Jak wytłumaczyć jego mamusi, że nie chcieliśmy mu zrobić nic złego? — Możemy… — Splinter w zakłopotaniu pocierał rączką policzek. — Możemy go ukochać. — To nie wystarczy — odparła z lękiem patrząc na wychodzące z zarośli i zbliżające się ku nim kolorowe istoty. — Pewnie nawet nie pozwoli nam go dotknąć.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie uciekać, ale odetchnąwszy głęboko opanowała strach.

— Chodź, Splinter, pokażemy im na migi — powiedziała — że myśleliśmy, że Doovie się topi. Ty na niby wpadniesz do sadzawki, a ja cię wyciągnę. Udawaj topielca, a ja będę płakała. — Ty już płaczesz, mamo — powiedział Splinter, robiąc podkówkę. — Ja ćwiczę — odparła starając się nadać głosowi spokojne brzmienie. — Chodź, spróbujemy.

Splinter zawahał się na brzegu sadzawki, wyraźnie stroniąc od wody, która tak go zawsze fascynowała. Serena krzyknęła nagle i malec stracił z przerażenia równowagę. Błyskawicznie, niemal zanim zdążył się na dobre zanurzyć, schwyciła go i wyciągnęła, starając się nadać zarówno swoim słowom, jak i ruchom pozory rozpaczy.

— Masz być nieżywy — szepnęła do malca. — Masz być zupełnie nieżywy! Jak topielec! — Splinter zrobił się tak bezwładny w jej ramionach, że rozpacz Sereny była niemal szczera. Pochyliła się nad nieruchomym ciałkiem i kiwając się w tył i w przód wydawała okrzyki bólu.

Nagle poczuła na ramieniu dotyk i spojrzała w kolorowe oczy Linjena. Matka Doovie’ego uśmiechnęła się, ukazując białe zęby i różową, kosmaty ręką poklepała Splintera po ramieniu. Malec otworzył oczy i usiadł. Doovie zerknął zza matki i już po chwili tarzali się i koziołkowali radośnie między dwiema spoglądającymi z nieufnością kobietami. Serena roześmiała się niepewnie, a matka Doovie’ego zagwizdała łagodnie przez nos.

Tej nocy Thorn obudził Serenę krzycząc przez sen. Długo leżała w ciemności, modląc się, po czym wstała i poszła zajrzeć do Splintera. Uklękła i otworzyła najniższą szufladę jego szafki. Przesunęła dłonią po lśniących fałdach materiału, którym okryła ją matka Doovie’ego, kiedy jej ubranie schło. Serena dała jej w zamian swoją koronkową halkę. Czuła pod palcami wypukłą fakturę tkaniny i wspominała, jak pięknie wyglądała ona w promieniach zachodzącego słońca. Zaraz jednak słońce znikło; przed oczyma Sereny pojawił się rozbity czarny statek i ginący w żarze pojazd mieszkalny, a w nim zwęglone futerka — różowe, zielone i żółte, i te piękne tkaniny stopione w płomieniach niszczycielskiego ognia. Oparła głowę na ręce i wzdrygnęła się.

Nagle obraz się zmienił: teraz ujrzała, jak srebrzysty stateczek czernieje i jak wchłania go bezmiar przestrzeni. Krzyk osieroconego Splintera zabrzmiał w jej uszach tak żywo, że spiesznie zasunęła szufladę. Spojrzała na twarzyczkę spokojnie śpiącego chłopca i na wszelki wypadek otuliła go czule.

Kiedy wróciła, Thorn leżał na wznak, z szeroko otwartymi oczyma, z rękami pod głową. — Nie śpisz? — zapytała siadając na brzegu łóżka.

— Nie — jego głos był napięty jak struna. — Tkwimy w miejscu. Zostawiamy sobie nawzajem furtki, ale żadna ze stron z nich nie korzysta. Chcemy pokoju, ale nie potrafimy się z nimi porozumieć. Oni też czegoś chcą, ale nie mówią nam, o co im chodzi, jakby się bali, że w ten sposób zdadzą się na naszą łaskę i niełaskę. Jedno jest pewne: nie przystaną na pokój, dopóki nie dopną swego. Do czego to wszystko prowadzi?

— A gdyby oni sobie poszli… — Serena wciągnęła stopy na łóżko i trzymała się rękami za szczupłe kostki.

— To jest właśnie jedyna rzecz — powiedział Thorn gorzko — którą udało nam się ustalić: że oni sobie nie pójdą. Mają zamiar tu zostać — czy nam się to podoba, czy nie.

— Thorn — głos Sereny zabrzmiał energicznie w mrocznej ciszy. — A dlaczego nie przyjąć ich serdecznie? Dlaczego nie powiedzieć po prostu: „Witajcie nam”! Przybyli z daleka. Dlaczego nie mielibyśmy okazać im gościnności?

— Mówisz tak, jakby to daleko to był sąsiedni powiat czy stan. — Thorn zniecierpliwiony rzucał się na łóżku.

— Widzę, że wracamy do starej absurdalnej zasady: obcy równa się wróg — powiedziała

Serena ostro. — Czy nie możemy założyć, że przybywają w przyjaznych zamiarach? Idź do nich, porozmawiaj z nimi tak normalnie.

— W przyjaznych zamiarach! Idź, porozmawiaj z nimi! — Thorn usiadł gwałtownie w skotłowanej pościeli, ze złości ledwie mogąc dobyć głos. Po chwili podjął z nie wróżącym nic dobrego spokojem. — A może ty byś się wybrała porozmawiać z wdowami po naszych ludziach, którzy poszli porozmawiać z dobrymi Linjeni? Po tych postrącanych bez ostrzeżenia.

— Myśmy też strącali ich statki — Rena nie podnosiła głosu, ale mówiła bardzo stanowczo. — I tak samo bez ostrzeżenia. A kto pierwszy zaczął strzelać? Sam musisz przyznać, że nie wiadomo na pewno.

Zaległa pełna napięcia cisza. Thorn odwrócił się tyłem do żony i zamilkł. — Czy ja po tym wszystkim będę mogła mu kiedykolwiek powiedzieć? — mruknęła w poduszkę. — On by nie przeżył tej dziury pod płotem.

Codziennie chodziła z małym odwiedzać nowych przyjaciół, a dziura powiększała się systematycznie.

Matka Doovie’ego, którą Splinter nazwał panią Pink, uczyła Serenę haftu na pięknych tkaninach Linjeni, jak ta, którą dała jej w prezencie, w zamian za co Serena uczyła ją robić na drutach. A w każdym razie zaczęła uczyć. Zdążyła pokazać jej lewe i prawe oczka, dodawanie i spuszczanie, kiedy pani Pink wyjęła jej robótkę z rąk, wprawiając w zdumienie zręcznością kosmatych palców. Jak mogła ją posądzić o to, że nie umie robić na drutach — zawstydziła się na samą myśl o tym. Ale przecież inni Linjeni zebrali się dokoła nich i dotykali robótki, wykrzykując łagodnymi, przypominającymi dźwięk fletu głosami, jak gdyby nigdy czegoś podobnego nie widzieli. Niewielki kłębuszek wełny, który Serena wzięła ze sobą, skończył się wkrótce i pani Pink przyniosła motki ciężkiej przędzy, tej samej, która po rozdzieleniu nici służyła jej do haftu, i zerknąwszy do książki Sereny z wzorami, zaczęła robić na drutach z pięknej lśniącej włóczki.

Wkrótce gesty, uśmiechy i gwizdy przestały im wystarczać i Serena postarała się o nieliczne dostępne taśmy — z nagranymi słowami Linjeni, których nauczyła się na pamięć. Nie na wiele się to jednak zdało, słownik ten bowiem nie był przystosowany do tematów, jakie chciała poruszyć z panią Pink i jej ziomkami. Nadszedł wreszcie dzień, w którym częściowo powiedziała, a częściowo wygwizdała swoje pierwsze zdanie w języku Linjeni, w odpowiedzi na co pani Pink wydukała coś po angielsku. Było przy tym dużo śmiechu, gwizdów, zgadywania i pokazywania na migi. I tak stopniowo ponad przepaścią niezrozumienia został przerzucony most.

Ale pod koniec tygodnia Serena zaczęła odczuwać wyrzuty sumienia. Ona i Splinter tak się świetnie bawią, a biedny Thorn z każdego posiedzenia wraca coraz bardziej zatroskany. — Oni są niemożliwi — powiedział pewnego wieczora z goryczą. — Nie możemy z nich wyciągnąć nic konkretnego.

— Ale o co im właściwie chodzi? — zapytała Serena. — Nie powiedzieli wam jeszcze? — Szkoda tylko słów — Thorn zapadł w fotel głęboko. — Na co się to wszystko zda? I tak nic z tego nie wyjdzie.

— Thorn, dlaczego tak mówisz! Przecież to są rozumne ludzkie… — urwała widząc jego zdumiony wzrok. — Jak to… nie… są… — zająknęła się — nie są ludzkimi istotami?

— Ludzkimi? Niekomunikatywni, obcy, po prostu wrogowie — odparł. — Żeby nam język kołkiem stanął, to oni tylko będą do siebie pogwizdywać i powiedzą tak lub nie. Nic więcej.

— A czy oni rozumieją… — zaczęła Serena.

— Są przecież tłumacze. Może nie najlepsi, ale innych nie mamy.

— No dobrze, ale o co im chodzi? Thorn zaśmiał się krótko.

— O ile zdołaliśmy ustalić, chcą naszych oceanów i przylegających do nich lądów.

— Och, Thorn, to niemożliwe, żeby byli aż tak nierozsądni!

— Jeśli mam być szczery, to nie jesteśmy całkiem pewni, czy właśnie o to im chodzi. Wracają ciągle do sprawy oceanów, ale jak ich próbujemy przyprzeć do muru i pytamy wręcz, czy chcą naszych wód, gwiżdżą odmownie. Po prostu nie sposób się z nimi porozumieć. — Thorn westchnął ciężko. — Nie znasz ich tak dobrze jak my, Rena.

— Nie, rzeczywiście — odparła nieszczęsna kobieta — rzeczywiście nie tak jak wy.

Nazajutrz, pełna niepokoju, wzięła Splintera, koszyk z jedzeniem i ruszyła w stronę tajemnego przejścia. Wczoraj pani Pink częstowała obiadem, dziś była jej kolej. Siedzieli razem na trawie i Serena tłumiąc niepokój, śmiała się życzliwie z pani Pink, próbującej po raz pierwszy w życiu oliwki. Nie lepiej wyglądała sama, kiedy ugryzłszy pirwit, bała się go połknąć, a wstydziła wypluć.

Splinter i Doovie dobrali się do cytrynowego placka z bezą. — Splinter, zostaw ten placek — powiedziała Serena. — To jest na deser.

— My tylko próbujemy to białe — odparł malec, na którego wardze pozostał jeszcze kawałek bezy.

— Dobrze, ale wstrzymajcie się z tym próbowaniem. Weźcie na razie jajka. Jestem pewna, że Doovie jajek też nie jadł. Splinter zaczął grzebać w koszyku, z którego Serena wyjęła dużą turystyczną solniczkę. — O, są, mamo, są! — wykrzyknął. — Popatrz, Doovie, najpierw musisz rozbić skorupkę…

Serena zaczęła wprowadzać panią Pink w tajniki gotowania jajek na twardo i wszystko było proste i jasne, dopóki ich nie posoliła. Pani Pink nastawiła dłoń i Serena wsypała jej trochę soli na spróbowanie.

Linjeni wydała niski gwizd na znak zdumienia i sięgnęła skwapliwie po solniczkę, którą podała jej ubawiona Serena. Pani Pink nasypała sobie jeszcze soli na dłoń i zajrzała przez dziurki do środka. Serena odkręciła zakrętkę i pokazała jej zawartość solniczki.

Przez chwilę pani Pink patrzyła na białe ziarenka, po czym zagwizdała gwałtownie. Serena cofnęła się, zaskoczona. Niemal zza każdego krzaka zaczęli wysypywać się Linjeni. Stłoczyli się dokoła pani Pink, zaglądając do solniczki, popychając się, pogwizdując z cicha. Jeden z nich zniknął i wrócił po chwili z wysokim dzbankiem wody. Pani Pink powoli, ostrożnie strząsnęła nad naczyniem z dłoni sól, a następnie opróżniła solniczkę. Zamieszała wodę gałązką, którą ktoś ułamał z krzaka. Kiedy już roztwór był gotowy, wszyscy Linjeni nastawili garści. Każdemu z nich nalała — z takim namaszczeniem, jakby to był sakrament — słonej wody. Szybko, żeby nie uronić ani kropli, podnieśli ręce do twarzy i zaczęli wdychać — głęboko, głęboko — drogocenną ciecz.

Ostatnia pani Pink uniosła do góry mokrą twarz, na której malowała się taka wdzięczność, że Serena wzruszyła się niemal do łez. Linjeni zaczęli się do niej przepychać przykładając jej do policzka puszyste palce. Był to gest podziękowania, którego właśnie nauczył się Splinter.

Wreszcie poznikali wśród krzaków; została tylko pani Pink, która siedziała, obracając w dłoni solniczkę.

— Sól — powiedziała Serena wskazując naczynie. — Shreeprill — powiedziała pani Pink.

— Shreeprill? — powtórzyła z trudem Serena, w której ustach słowo straciło całą swoją śpiewność. Pani Pink skinęła głową.

— Shreeprill dobra? — spytała Serena, usiłując pojąć znaczenie dziwnej sceny.

— Shreeprill dobra — odrzekła pani Pink. — Nie ma shreeprill — nie ma dzieci Linjeni. Doovie… Doovie… — nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa. — Jeden Doovie — nie ma dzieci. — Potrząsnęła bezradnie głową.

Serena, domyślając się, o co chodzi pani Pink, próbowała jej pomóc. Wyrwała garść trawy. — Trawa — powiedziała. — Wyrwała jeszcze jedną garść. — Więcej trawy. Więcej. Więcej. — Składała źdźbła na kupkę.

Pani Pink spoglądała to na trawę, to na Serenę. — Nie ma więcej dzieci Linjeni. Doovie… — podzieliła trawę na małe wiązki. — Dziecko, dziecko, dziecko — wskazywała po kolei palcem. Przy ostatniej zatrzymała się dłużej, spoglądając czule. — Doovie. — Rozumiem. Doovie jest ostatnim dzieckiem Linjeni? Więcej nie ma?

Pani Pink zastanowiła się nad sensem jej słów i kiwnęła głową. — Tak, tak! Więcej nie ma. Nie ma shreeprill, nie ma dziecka!

Serena zaniemówiła na chwilę. A może… może o to jest cała ta wojna? Może oni chcą po prostu soli? Może…

— Sól, shreeprill — powiedziała. — Więcej, więcej, więcej shreeprill — Linjeni do domu? — Więcej, więcej, więcej shreeprill — tak — odparła pani Pink. — Do domu — nie. Dom — niedobry. Nie ma wody, nie ma shreeprill. — Aha. — Po chwili Serena dodała z namysłem: Więcej Linjeni? Więcej, więcej, więcej?

Pani Pink popatrzyła na nią i w ciszy, jaka zapadła, zdały sobie nagle sprawę, że należą do wrogich obozów. Serena usiłowała się uśmiechnąć. Pani Pink popatrzyła na Splintera i Doovie’ego, którzy uszczęśliwieni próbowali po kolei wszystkiego z koszyka, i powiedziała z wyraźnym odprężeniem:

— Nie ma więcej Linjeni — wskazała gestem zatłoczone lądowisko — Linjeni — rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami. — Nie ma więcej Linjeni.

Serena siedziała oszołomiona. Zastanawiała się, jakby przyjęło tę wiadomość Naczelne Dowództwo Ziemskich Sił Zbrojnych. Nie ma więcej Linjeni, z ich potworną, niszczycielską bronią. Nie ma więcej, poza tymi, którzy tu wylądowali. Nie istnieje żaden wrogi świat, gotów wysłać posiłki, gdyby te statki zostały zniszczone. Nie ma więcej Linjeni. Nie pozostaje nic innego, jak zniszczyć te jednostki — ponosząc oczywiście przy tym nieuniknione straty — i wygrać wojnę, a tym samym zetrzeć gatunek Linjeni z powierzchni Ziemi.

Ale przecież oni przyszli prosić o gościnę. A może żądać? Sąsiedzi, którzy bali się poprosić — czy też nie dano im po prostu okazji? Jak doszło do wojny? Kto pierwszy zaczął strzelać? Czy ktoś w ogóle potrafi na to odpowiedzieć?

Serena wzięła pusty koszyk i pełna wątpliwości ruszyła do domu. Powiedz, powiedz, powiedz — słychać było w szumie traw. Powiedz i wojna się skończy. Ale jak? — wykrzyknęła sama do siebie. — Mamy ich zniszczyć czy przygarnąć? Jedno czy drugie?

Zabić, zabić, zabić — szurały jej nogi po żwirowanej ścieżce. Zabić wrogów — nie ma wspólnej ziemi — to nie ludzie — za naszych poległych.

A ich polegli? A ich postrącane i popalone statki? A oni — bezdomni, wydziedziczeni, bezdzietni?

Serena zajęła Splintera jakąś łamigłówką i książeczką z obrazkami, a sama poszła do sypialni. Usiadła na łóżku i zaczęła przyglądać się sobie w lustrze.

Dać im słoną wodę — no dobrze, ale wtedy zaczną się mnożyć. Choćby wszystkie nasze oceany, nawet jeśli się na to krzywią. Zaczną się mnożyć i mnożyć, aż nas zupełnie wyprą, zgnębią, podbiją.

A ci nasi mężczyźni — spotykają się od tygodnia z górą i nie mogą dojść do porozumienia. Pewnie, że nie mogą! Boją się zdradzić jedni przed drugimi i w rezultacie nic o sobie nie wiedzą. Nic naprawdę istotnego. Jestem pewna, że żaden z naszych mężczyzn nie ma pojęcia o tym, że Linjeni potrafią zamykać nozdrza i zwijać uszy. A tamci z kolei nie wiedzą, że my posypujemy jedzenie tym, co stanowi źródło ich życia.

Serena nie umiałaby powiedzieć, ile czasu tak przesiedziała. W końcu znalazł ją Splinter, który zaczął się dopominać o kolację. Zapędziła malca do łóżka. Wreszcie, kiedy już szalała z rozterki, przyszedł Thorn.

— No — powiedział padając zmęczony na fotel. — To już prawie koniec. — Koniec! — wykrzyknęła Serena, z nadzieją w oczach. — Więc osiągnęliście…

— Impas, zastój — mruknął ponuro. — Jutro jest ostatnie spotkanie. Jeszcze po jednym „nie” z obu stron i koniec. Znów się zacznie rozlew krwi.

— Och, nie, Thorn! — zatkała usta pięścią. — Nie możemy ich więcej zabijać. To jest nieludzkie! To jest…

— To jest samoobrona — dokończył z rozdrażnieniem Thorn. — Proszę cię, tylko nie dziś, Rena. Oszczędź mi dziś tych idealistycznych bzdur. I tak wystarczająco brak nam doświadczenia w prowadzeniu negocjacji, żebyśmy się jeszcze mieli narażać na zarzut, że jesteśmy zbyt łagodni dla naszych wrogów. To jest wojna i musimy ją wygrać. Wystarczy trochę im ustąpić, a obsiada Ziemię jak muchy.

— Ależ nie, nie! — wyszeptała Serena, której pociekły po policzkach łzy. — Nie obsiada, nie, mówię ci, że nie!

Thorn zasnął mocno, a ona długo jeszcze leżała wpatrzona w niewidoczny sufit. Jasno, wyraźnie formułowała w ciemności swoje myśli.

Powiem — wojna się skończy.

Albo podamy Linjeni rękę, albo zetrzemy ich z powierzchni Ziemi.

Nie powiem. Rozmowy zostaną zerwane. Wojna rozpocznie się na nowo.

Poniesiemy poważne straty — Linjeni wyginą.

Pani Pink mi zawierzyła.

Splinter kocha Doovie’ego. Doovie kocha Splintera.

Nikły płomyk modlitwy, który o mało nie zgasł wśród tych zmagań, zapłonął jaśniej i Serena usnęła.

Nazajutrz rano posłała Splintera do Doovie’ego. — Bądźcie koło sadzawki — powiedziała. — Ja tam niedługo do was przyjdę.

— Dobrze, mamo — odparł malec. — A przyniesiesz trochę ciasta? — dodał nieśmiało. — Doovie jeszcze nigdy nie jadł.

Serena roześmiała się. — Za to jeden mały Splinter zjadł bardzo dużo. No, biegaj, łakomczuchu. — I klapsem w pupę nadała mu kierunek.

— Pa, mamusiu! — krzyknął malec na odchodnym. — Pa, kochanie, bądź grzeczny! — Dobra!

Patrzyła za nim, aż skrył go stok pagórka; poprawiła włosy i zwilżyła językiem suche wargi. Ruszyła w stronę sypialni, ale zmieniła nagle zamiar i skierowała się do drzwi wyjściowych. Gdyby musiała teraz spojrzeć choćby sobie w oczy, w lustrze, załamałaby się i cofnęła. Stała z ręką na klamce, wpatrzona w tarczę zegara. Odczekała nieskończenie długie piętnaście minut i kiedy już była pewna, że Splinter dotarł na miejsce, nacisnęła klamkę.

Uśmiechem utorowała sobie drogę z koszar do Budynku Administracyjnego. Zdecydowanie, energicznym krokiem udała się do skrzydła konferencyjnego i tu — opuściła ją odwaga. Schowała się przed strażnikami, ze zdenerwowania niemal wyłamując sobie palce. Wreszcie wygładziła spódnicę, poprawiła włosy i z trudem zdobywając się na uśmiech, weszła na palcach do hollu.

Pod wpływam badawczego wzroku strażników poczuła się jak motyl przypięty szpilką do ściany. Kładąc palec na ustach nakazała im ciszę i zbliżyła się do nich bezszelestnie. — Jak się macie, Turner, Franiyeri — szepnęła. Strażnicy wymienili spojrzenia i Turner powiedział szorstko:

— Tutaj jest wstęp wzbroniony, proszę pani. Proszę stąd wyjść.

— Ja wiem — powiedziała z pokorną miną, której wcale nie musiała specjalnie robić. — Ale, Turner, ja muszę zobaczyć Linjeni.

— Ruszyła spiesznie, zanim zdążył otworzyć usta. — Widziałam ich na obrazkach, ale nigdy nie udało mi się zobaczyć żywych. Ja tylko zajrzę na moment. — Przemknęła się bliżej drzwi. — O, nawet drzwi są trochę uchylone! — zawołała cicho.

— Takie mamy polecenie — warknął Turner. — Ale, proszę pani, nam nie wolno… — Tylko raz zerknę — błagała Serena wkładając palec w szparę. — Nic nie będzie słychać.

Otworzyła drzwi trochę szerzej i wsadziła rękę szukając guziczka. — Ale stąd i tak ich pani nie zobaczy.

Błyskawicznie wdarła się do środka, zatrzaskując za sobą drzwi z hukiem, który odezwał się echem w całym budynku jak grzmot. Bez tchu, przerażona, minęła poczekalnię i wbiegła do sali konferencyjnej. Nagle znieruchomiała, z rękami zaciśniętymi na oparciu krzesła. Wszystkie oczy skierowane były na nią. Thorn, którego ledwie mogła poznać — tak oficjalną i marsową miał minę — poderwał się gwałtownie z miejsca. — Serena! — powiedział łamiącym się głosem, po czym równie nagle usiadł.

Serena okrążyła stół, omijając wzrok natarczywie w siebie wpatrzonych oczu — niebieskich, brązowych, czarnych, żółtych, zielonych, lawendowych. U szczytu stołu zatrzymała się, odwróciła i z lękiem spojrzała na jego błyszczącą powierzchnię. — Panowie — prawie jej nie było słychać. — Panowie — odchrząknęła. Widziała, że generał Worsham zamierza coś powiedzieć. Jego twarz, której okoliczności nadały wyraz szczególnej powagi, zrobiła na niej wrażenie nieprzyjemnie obcej. Położyła dłonie na gładkim blacie stołu. — Macie zamiar się rozejść, dać za wygraną, tak? — Tłumacze pochylili się do mikrofonów i w miarę, jak mówiła, ich wargi zaczęły się poruszać. — O czym radziliście cały ten czas? O broni? o bitwach? O stratach w ludziach? Jak wy nam to, to my wam tamto? Nie wiem! — wykrzyknęła z mocą, potrząsając głową, jakby drżała. — Nie wiem, o czym się mówi na konferencjach na wysokim szczeblu. Wiem tylko jedno: że uczyłam panią Pink robić na drutach i jeść placek cytrynowy… — Widziała, jak zaskoczeni tłumacze szybko kartkują słowniki. — I już wiem, dlaczego Linjeni,są tutaj i po co przyszli. — Ściągając usta wygwizdała w łamanym języku Linjeni: — Doovie — dziecko. Nie ma więcej dzieci Linjeni.

Na dźwięk imienia Doovie jeden z Linjeni podniósł się powoli; jego lawendowa postać górowała nad stołem. Serena widziała, jak tłumacze znów zaczynają gorączkowo przewracać strony. Wiedziała, że szukają słowa „dziecko” w języku Linjeni. W rozmowach tego typu rzadko bywało ono używane.

Linjeni mówił wolno, ale Serena potrząsnęła głową. — Za mało znam wasz język.

Nagle koło swego ramienia usłyszała szept: — Co pani wie o Doovie’em? — Wręczono jej parę słuchawek. Umocowała je sobie na głowie drżącymi palcami. Dlaczego pozwalają jej mówić? Dlaczego generał Worsham siedzi spokojnie i pozwala jej przeszkadzać w konferencji?

— Znam Doovie’ego — powiedziała niemal bez tchu. — I znam jego matkę. Doovie bawi się ze Splinterem, moim synkiem, moim małym synkiem. — Wykręcała sobie palce ze zdenerwowania. Dał się słyszeć pomruk i Serena spuściła głowę. Znów zaczął mówić Linjeni i w słuchawkach zabrzęczało metalicznie. — Jaki jest kolor matki Doovie’ego? — Różowy — odparła.

Znów gorączkowe poszukiwanie słowa. Różowy… różowy… Wreszcie Serena odchyliła brzeg spódnicy i pokazała rąbek bladoróżowej halki. Linjeni usiadł kiwając głową. — Serena — odezwał się generał Worsham tak spokojnie, jakby to było spotkanie towarzyskie. — O co ci właściwie chodzi?

Zamrugała oczyma i podniosła głowę. — Thorn powiedział, że dziś spotykacie się po raz ostatni. Że z obu stron ma paść słowo „nie”. Że nigdy nie dojdziecie do porozumienia w żadnej sprawie.

— A ty uważasz, że jest inaczej? — generał Worsham grzecznie przerwał Serenie jasne i dosłowne sformułowanie tego, co tak długo i starannie ukrywano.

— Wiem, że jest inaczej. Istnieje między nami znacznie więcej podobieństw niż różnic i uważam, że nie ma najmniejszego sensu siedzieć i tygodniami wytykać sobie nawzajem te różnice, nie starając się nawet dostrzec podobieństw. W zasadzie jesteśmy… — zawahała się — jesteśmy równi wobec Boga. — Wiedziała, że tłumacze nie znajdą w swoich słownikach słowa „Bóg” — Uważam, że powinniśmy ich przyjąć chlebem i solą. — Uśmiechnęła się lekko i dodała na koniec: — Oni nazywają sól shreeprill.

Wśród Linjeni rozległy się przytłumione gwizdy, na co lawendowy Linjeni uniósł się z miejsca i nakazał im ciszę.

Generał Worsham spojrzał w skupieniu na Linjeni i sznurując usta powiedział: — Są jednak pewne rozbieżności…

— Rozbieżności! — wykrzyknęła Serena z pogardą. — Nie ma takich rozbieżności, których nie dałoby się usunąć, jeśli dwa narody znają się dobrze nawzajem.

Powiodła wzrokiem dokoła stołu, z wyraźną ulgą stwierdzając, że twarz Thorna złagodniała. — Chodźcie ze mną — zaprosiła zebranych. — Chodźcie i popatrzcie na Doovie’ego i Splintera razem — dziecko Linjeni i nasze, które nie znają jeszcze, co to podejrzliwość, strach, nienawiść i uprzedzenie. Ogłoście przerwę czy rozejm, czy jak to się tam nazywa, i chodźcie ze mną. A jak zobaczycie dzieci i panią Pink, i porozmawiamy o tym wszystkim jak w rodzinie, a mimo to uznacie, że trzeba walczyć, cóż… — bezradnie rozłożyła ręce.

Kiedy schodzili zboczem pagórka, nogi trzęsły się pod nią tak, że Thorn musiał ją podtrzymywać.

— Och, Thorn — wyszeptała niemal ze łzami — nie wierzyłam, że zechcą przyjść. Myślałam, że mnie zabiją, zamkną albo…

— Nie chcemy wojny, przecież ci mówiłem — mruknął. — Czepiamy się każdej szansy, nawet w postaci dość bezczelnych paniuś, które potrafią wtargnąć na bardzo ważną konferencję i prezentować tam wszem wobec swoje halki. — Thorn spoważniał. — Jak długo to już trwa? — Jeśli chodzi o Splintera, od kilku tygodni, ja odkryłam to trochę więcej niż tydzień temu. — Dlaczego nic mi nie mówiłaś?

— Zaczynałam… dwa razy. Nie chciałeś mnie słuchać. A ja ze strachu nie nalegałam. Wiedziałam, jak to przyjmiesz. Thorn milczał, odezwał się dopiero, jak byli na dole, — Skąd ty to wszystko wiesz? Na jakiej podstawie przypuszczasz, że potrafisz rozwiązać… Sereną stłumiła histeryczny śmiech.

— Wzięłam kiedyś na piknik jajka na twardo! Zatrzymali się przed płotem. Wszyscy patrzyli na podkop jak zahipnotyzowani.

— To Splinter wpadł na ten pomysł — broniła się słabo. — Ja tylko powiększyłam dziurę. Musicie się spłaszczyć, jak tylko możecie.

Przeczołgała się pod płotem pierwsza. Przysiadła po drugiej stronie w kucki i czekała, Nastała długa chwila ciszy, a potem usłyszała szuranie i stękanie. Ledwie mogła się powstrzymać od śmiechu na widok generała Worshama, który utykając co chwila w dziurze pełzał na brzuchu. Jej rozbawienie jednak ustąpiło podziwowi. Generał Worsham, gramolący się niezdarnie, zakurzony od stóp do głów, nie stracił nic ze swojej godności i Serena była szczęśliwa, że w dniach kryzysu on właśnie reprezentował interesy Ziemi.

Jeden po drugim, łącznie z Linjeni, przecisnęli się wszyscy. Thorn był ostatni. Nakazując gestem ciszę Serena poprowadziła ich w stronę gęstych krzaków porastających brzeg sadzawki.

Doovie i Splinter stali nad wodą. — O, jest! — wykrzyknął Splinter, wskazując palcem i pochylając się niebezpiecznie. — Tam, na dnie! Moja najlepsza kulka! Czy mama by ci pozwoliła po nią zanurkować?

Doovie spojrzał w wodę. — Kulka do wody.

— Właśnie mówiłem! — zawołał Splinter niecierpliwie, — A ty możesz zamknąć nos. — Dotknął czarnego błyszczącego guziczka. — I zwinąć uszy. — Trącił palcem ucho Doovie’ego i z podziwem patrzył, jak się zwija. — Ty to masz dobrze. Ja bym też tak chciał. — Doovie do wody? — zapytał malec.

— Tak — skinął głową Splinter. — Wiesz, to jest moja najlepsza kulka, a ty nawet nie musisz wkładać kąpielówek. Masz futerko.

Doovie pozbył się szybko swojego skromnego ubioru i wśliznął się do wody. Po chwili wypłynął z zaciśniętą piąstką. — Fajnie. Dziękuję! — Splinter wyciągnął rękę i Doovie ostrożnie podał mu to, co wyłowił.

Splinter zacisnął dłoń i niemal w tej samej chwili rozwarł ją wrzeszcząc: — Ty świnio! Dawaj mi moją kulkę! Będzie mi tu wtykał jakieś wstrętne oślizłe ryby! — Nachylił się nad sadzawką szamocąc się z Doovie’em i usiłując sięgnąć do jego drugiej ręki. Nagle stracił równowagę, rozległ się plusk i — obaj malcy zniknęli pod wodą.

Serena zaczerpnęła tchu i ruszyła w tamtą stronę. Zaraz jednak ukazała się nad wodą zaniepokojona buzia Doovie’ego. Wyciągnął kaszlącego i plującego Splintera i wyrzucił go na trawę. Kucnął przy nim i poklepując go po plecach to smutno pogwizdywał przez nos, to tłumaczył się w języku Linjeni.

Splinter kasłał i tarł oczy pięściami. — Zobaczysz! Zobaczysz! — pokazywał swój mokry sweter. — Mama będzie krzyczała. Czyste ubranie całe mokre! A gdzie jest moja kulka?!

Mały Linjeni znów ruszył w stronę sadzawki. Splinter dogonił go z krzykiem: — Doovie, a gdzie jest ta rybka? Ona umrze bez wody. Mnie już tak jedna umarła. — Rybka?

— Tak. — Splinter na czworakach starannie przeszukiwał trawę. — Ta rybka, co mi ją dałeś zamiast kulki.

Dwójka malców zaczęła się czołgać na brzuchach. Nagle Doovie zagwizdał z triumfem: — Rybka! — i wrzucił rybkę z powrotem do wody. — No — uspokoił się Splinter — teraz już nie umrze. Popatrz, popatrz, płynie, o tam!

Doovie raz jeszcze dał nurka do wody i wypłynął z kulką. — Chodź, pokażę ci, jak się strzela — zaproponował Splinter.

Nagle z krzaków wychynęła pani Pink. Uśmiechnęła się do dzieci i w tej samej chwili zobaczyła po drugiej stronie polanki milczącą grupę. Jej oczy rozszerzyły się; zagwizdała zdumiona. Chłopcy podnieśli głowy.

— Tata! — wykrzyknął Splinter. — Pobawisz się z nami? — Puścił się pędem do Thorna, a zaraz po nim, pogwizdując w podnieceniu, rzucił się w objęcia lawendowego Linjeni Doovie.

Serenie zachciało się śmiać na widok dwóch ojców, którzy witając swoje pociechy usiłowali jednocześnie zachować stosowną powagę.

Pani Pink podeszła nieśmiało do grupy i stanęła koło Sereny, która objęła ją ramieniem. Splinter wdrapał się Thornowi na ręce, uściskał go mocno i uwolnił się z jego objęć. — Dzień dobry, panie generale — wyciągnął do generała Worshama bardzo brudną rączkę, poniewczasie przypominając sobie o dobrych manierach. — Tata, ja miałem teraz uczyć Doovie’ego, jak się gra w kulki, ale ty strzelasz lepiej. Pokaż mu. — Nno dobrze… — powiedział Thorn spoglądając niepewnie na generała Worshama.

Podczas gdy Doovie pogwizdując podziwiał kolorowe szklane kulki, generał Worsham obserwował Linjeni. Wreszcie mrugnął do Thorna, a potem do pozostałych członków grupy. — Proponuję ogłosić przerwę w działaniach wojennych — powiedział — celem przemyślenia wynikłych ostatnio problemów.

Serena poczuła ogarniającą ją falę wzruszenia. Odwróciła twarz, żeby pani Pink nie widziała, że płacze. Ale pani Pink była zbyt pochłonięta widokiem kolorowych kulek, żeby zauważyć płynące z jej oczu łzy radości.

Przełożyła Zofia Uhrynowska

Загрузка...