— Dobry wieczór!
Pani Ferguson drgnęła i podniosła oczy znad robótki. — Ach, to pani. Proszę, niech pani usiądzie. Mamy dziś piękny wieczór, prawda? — O, tak — powiedziała pani Pheltie. Usiadła na krześle naprzeciw pani Ferguson.
— Pani ma przynajmniej zajęcie — westchnęła. — Nigdy nie potrafiłam nauczyć się robić na drutach. Mąż i Johnny wyjechali przed wieczorem, jestem sama w domu. To dziwne, ale już od roku nie pamiętam, żeby mąż był w domu wieczorem.
Pani Ferguson uniosła brwi do góry. — On i Johnny — wyjaśniła spiesznie pani Pheltie. — Od czasu, jak ma nowy wóz, zawsze wieczorami wozi Johnny’ego do miasta. W dzień, oczywiście, nie ma czasu. — Tak — powiedziała pani Ferguson.
— Zresztą, dawniej było tyle roboty — kontynuowała pani Pheltie. — A teraz, cóż, automaty. Wszystko robi się samo, można by pomyśleć, że te maszyny są żywe. Wystarczy powiedzieć jedno słowo. Po prostu wierzyć się nie chce. Dwa lata temu nawet mi przez myśl nie przeszło, że coś takiego jest możliwe.
Pani Ferguson milczała. — Uważam, że rząd zrobił bardzo mądrze, że dogadał się wreszcie z Uranidami — rzekła pani Pheltie. — Mówiono o NICH tyle bzdur, a okazuje się, że nie są wcale straszni. Jeżeli chcą sprzedawać nam maszyny, tym lepiej dla nas. Cóż znaczy, że nie my produkujemy te rzeczy? Przecież płaci się IM nie złotem, ale zwyczajnym węglem. — Właśnie — powiedziała pani Ferguson.
— Takie roboty naszej produkcji kosztowałyby sto razy więcej, nieprawdaż? Albo samochody; teraz kosztują tylko sto dolarów. I to jakie samochody! Mój mąż powiada, że jeżdżą po prostu same. Nawet w nocy.
Pani Ferguson spojrzała w okno. — Mąż powinien już wrócić — powiedziała. — Nie mam pojęcia, co go zatrzymało. Miał wrócić przed ósmą. Och, niech pani popatrzy, pani Pheltie. Znowu ONI. Te okropne latające talerze. — Coraz ich więcej — rzekła pani Pheltie. — Prawda? Pani Ferguson przyznała, że tak. — Kiedyś, kilka lat temu, widziałam latający talerz — powiedziała pani Pheltie — ale nikt nie chciał w to wierzyć. A teraz nie ma nocy, by nie pokazały się na niebie. Od czasu podpisania umowy.
— Kiedy je widzę — rzekła pani Ferguson — mam takie dziwne uczucie.
— Ja również — podchwyciła pani Pheltie. — ONI ciągle na nas patrzą. Jak gdyby nas obserwowali. Nie można wyjść na ulicę wieczorem, żeby kilka tych świateł nie zawisło nad tobą. ONI są wszędzie. Chyba tylko pod ziemią można się przed NIMI ukryć. Ale po co? — Na szczęście nie trzeba — powiedziała pani Ferguson. Chwila milczenia. — Jakie to dziwne — powiedziała pani Pheltie. — Co takiego? — Ocknęła się pani Ferguson. — No. ONI. Uranidzi.
— Niedawno były ICH fotografie. W tygodniku Life. Wyglądają po prostu okropnie.
— Johnny się NIMI bardzo interesuje — z dumą oznajmiła pani Pheltie. — Przyniósł do domu książkę „Uranidzi” i musiałam ją całą przeczytać. Ale w ogóle niewiele o NICH wiadomo.
— Skąd ONI przylecieli?
— Nie wiem — powiedziała pani Pheltie niepewnie. — Johnny mówi, że z jakieś gwiazdy z daleka. Pani Ferguson wzdrygnęła się.
— Te ICH macki. Wyglądają niesamowicie. Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że ONI są ludźmi.
— Ba — powiedziała pani Pheltie. — Są znacznie mądrzejsi od ludzi.
— No, tak. Oczywiście.
— Ich maszyny są niezwykłe — przyznała pani Pheltie. — Johnny zaglądał do silnika samochodu, zresztą wbrew instrukcji, i mówi, że tam są zupełnie inne urządzenia. Niczego nie mógł zrozumieć. Gdy dotknął jednej rurki, oparzył sobie palec.
Pani Ferguson ożywiła się. — Albo Pomocnicy — rzekła. — Te ICH najnowsze automaty, po piętnaście dolarów. Umieją prawie wszystko i są bardzo inteligentne. Nigdy nie miałam tak pojętnej służącej. Ale ich wygląd! Jak ogromne kraby. Myślę, że mogliby wyprodukować model podobniejszy do człowieka. — Ale kupiła pani?
— Tak. To przecież naprawdę niedrogie. — Ja również.
Po chwili milczenia odezwała się pani Pheltie. — Niedawno zamknięto fabrykę w Monthrole. Mój kuzyn Slick pracował w tej fabryce. Dostaje teraz od rządu dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. To całkiem ładna sumka, ale gdyby był zwykłym robotnikiem, miałby tylko sto pięćdziesiąt dolarów. — To także wystarczy. — No, owszem.
— Trudno — rzekła pani Ferguson. — Muszą zamykać fabryki. Kto będzie kupował nasze wyroby? Nawet Ameryka Łacińska nie zechce, odkąd już tam jest misja Uranidów. — Mąż mówi, że tylko przemysł zbrojeniowy pracuje normalnie. — Och — rzekła pani Ferguson. — Jak zwykle.
— Ale Uranidzi nie chcą nam sprzedawać broni. Ja myślę, że to dobrze, ale mój kuzyn George upiera się, że Ziemia przez to nie jest ICH równym partnerem. Uważa, że to niesprawiedliwe z ICH strony.
— On jest pułkownikiem, prawda? — Tak.
Znowu zapadło milczenie. Pani Ferguson wydawała się całkowicie zaabsorbowana robotą na drutach. Na korytarzu rozległ się odgłos stąpania. — Kto to?
— Och, nikt — powiedziała pani Ferguson. — Pomocnik. Czasami włóczy się po różnych miejscach, kiedy nie ma nic do roboty. Wydaje się, że jest ciekawy. Zupełnie jak żywy. — To niesamowite — rzekła pani Pheltie. — U mnie jest zupełnie tak samo. Automatyczne lodówki włóczą się po domu. Pomocnik manipuluje radiem. Samochód sam jeździ dokoła podwórza. Nigdy nie można przewidzieć, co im przyjdzie na myśl. Gdyby nie to, że są takie pożyteczne…
— Właśnie.
Stąpanie oddaliło się w stronę drzwi. Szczęknął zamek i drzwi się zatrzasnęły. — Johnny mówił — odezwała się pani Pheltie — że Uranidzi mieli współpracować z naszymi uczonymi. Ale uczeni nie potrafili ich zrozumieć. Podobno trzeba uczyć się przez tysiąc lat, żeby dać sobie radę z ICH nauką. — Po co?
— Właśnie. Przecież i tak dostajemy, czego nam trzeba. Ale uczeni są już tacy, rozumie pani. — Mniejsza o to — powiedziała pani Ferguson. Pani Pheltie stłumiła ziewnięcie. — Telewizja jest coraz gorsza.
— O, tak. Okropny program. Same rakiety i meteory, aż strach patrzeć. A do tego te okropne zakłócenia.
— To niezupełnie zakłócenia — wtrąciła pani Pheltie. — Johnny twierdzi, że to robią Uranidzi. Może jest to po prostu ich telewizja. Wczoraj to samo było z radiem. Przez trzy godziny nie można było słuchać.
Pani Pheltie niespokojnie poruszyła się na krześle. — George… — Cóż George?
Pani Pheltie zdecydowała się. — Był wczoraj wściekły. Mówił, że Uranidzi dezor… że dezorganizują system obronny kraju przez te zakłócenia. Baza w Compton nie mogła pracować przez trzy godziny. George powiedział, że gdyby ktoś wtedy zaatakował, to by był koniec.
— Okropne — powiedziała pani Ferguson. — Znów latające talerze. Ileż ich jest? Nigdy nie widziałam tyle naraz. — Dziwne.
— Na pewno — dość niecierpliwie powiedziała pani Ferguson.
— Nie to miałam na myśli — godnie rzekła pani Pheltie. — Przez cały czas nie widziałam żadnego samochodu na autostradzie. Dopiero teraz przyszło mi to do głowy. Zwykle jest ich mnóstwo, szczególnie wieczorem. Teraz przez całą godzinę nie przejechał tędy żaden. — Może… — zaczęła pani Ferguson. — Co?
— Nie wiem. Mąż powinien już dawno wrócić. Nie chciałam, żeby wyjeżdżał, ale powiedział, że ma bardzo pilny interes. Mieszkamy tak daleko od miasta…
Pani Pheltie wstała i odeszła od okna. — Nie — powiedziała. — To nie ma sensu. Nie ma. Na pewno? — Co?
— Och — powiedziała pani Pheltie nerwowo. — Johnny opowiadał mi wczoraj takie dziwne rzeczy.
— O Uranidach?
— Tak. I o ludziach, w ogóle. Ale to naprawdę makabryczne. — Cóż to szkodzi? Przecież to nieprawda.
— Dobrze — rzekła pani Pheltie. — Więc Johnny powiedział, że wie, dlaczego Uranidzi sprzedają nam za bezcen swoje maszyny. Chcą, aby każdy człowiek miał na własność chociaż jedną. Ale każdy człowiek, bez wyjątku. — No? — rzuciła pani Ferguson niecierpliwie. — Oni chcą zdobyć Ziemię — powiedziała pani Pheltie. — Oczywiście, to nieprawda. Ale
Johnny mówił, że chcą to zrobić nie stosując żadnych bomb ani gazów. Bomby zniszczyłyby wszystko, promienie i gazy zatrułyby atmosferę, Uranidzi nie mogliby osiedlić się ma takiej planecie.
— Ciekawe — potwierdziła pani Ferguson.
— Naturalnie, że to bzdura — spróbowała się uśmiechnąć pani Pheltie. — Więc Johnny mówił, że ONI nie mogą zrobić otwartej wojny, chociaż zwyciężyliby na pewno. Więc stosują podstęp. Coś w rodzaju konia trojańskiego.
Pani Ferguson skinęła głową. — Zatem — ciągnęła pani Pheltie — ONI sprzedają nam swoje urządzenia, których działania ludzie nie rozumieją. Jak na przykład samochody. Albo automaty kuchenne. Johnny wymyślił, że każda z tych maszyn na jakiś sygnał z ICH latających talerzy może — no, może zabić człowieka, który ją posiada. W ten sposób, jeżeli to się stanie jednocześnie… — Bzdura — powiedziała pani Ferguson ostro. Pani Pheltie roześmiała się.
— Oczywiście, że bzdura. Powiedziałem Johnny’emu, żeby napisał o tym opowiadanie fantastyczne. Zarobi kilkadziesiąt dolarów.
Za oknem rozległy się kroki, ostrożne stąpanie sztywnych nóg. Tuż pod oknem szelest zamarł. — Te latające talerze — powiedziała pani Ferguson. — Nigdy dotąd nie latały tak nisko…
Przelożył Lech Jęczmyk