Ł. Mogilew Okno w przeszłość

Popołudniówka „Wieczorny Leningrad” z 17 sierpnia tego roku zamieściła wiadomość o zagadkowej śmierci profesora Worobiowa.

Profesora Worobiowa znałem od dawna. W czasie studiów na wydziale biologii na Uniwersytecie w N. słuchałem jego wykładów z filozofii. Po ukończeniu studiów straciłem go z oczu i spotkałem dopiero piętnaście lat później. Zdarzyło się to w Leningradzie, gdzie w oddziale paleontologii tamtejszego muzeum zoologicznego zbierałem dane o pewnych rzadkich zwierzętach kopalnych, które były przedmiotem mojej rozprawy kandydackiej. Moja macierzysta uczelnia oddelegowała mnie tam na dosyć krótki czas, więc całymi dniami przesiadywałem w muzeum i dopiero wieczorem mogłem sobie pozwolić na spacer bulwarami.

Worobiowa spotkałem właśnie w trakcie jednej z takich przechadzek. Profesor mnie nie poznał, ale w odpowiedzi na mój ukłon mechanicznie uchylił kapelusza. Podszedłem więc do niego i zagadnąłem:

— Pan mnie sobie oczywiście nie przypomina, Wiktorze Grigoriewiczu… Jestem pańskim dawnym słuchaczem…

Worobiow się ożywił. Jego oczy wesoło błysnęły spoza okularów. — Mój uczeń? Bardzo mi miło! Przepraszam, a kiedy to było?…. — Dawno… Piętnaście lat temu! — Taak, ładny kawał czasu…

— Słuchałem pańskich wykładów z filozofii… Na drugim roku… — Zgadza się… Przepraszam, a jak pan się nazywa?… — Pietrow, Wiktor Grigoriewicz…

— Imiennik?! A jakże, pamiętam! Czym się pan teraz zajmuje?

— Jestem paleontologiem. Pozostałem na naszej starej uczelni jako aspirant w katedrze geologii historycznej. — Cudownie! Bardzo się cieszę.

Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że profesor potakuje mi tylko z uprzejmości, a jednak jego zainteresowanie sprawiało mi dużą przyjemność. Rozgadaliśmy się. Worobiow zaproponował wspólny spacer, na co chętnie przystałem.

Teraz mogłem dokładniej przyjrzeć się profesorowi. Bardzo się postarzał, nie utracił jednak nic z dawnej jasności umysłu.

Opowiedziałem mu o swojej pracy. Worobiow słuchał z niekłamaną ciekawością i zadawał pytania świadczące o tym, że temat mojej rozprawy nie jest mu obojętny.

— Zazdroszczę panu! — powiedział wreszcie z odcieniem smutku w głosie. — No cóż, starość… — Wiktorze Grigoriewiczu, jak można! Jest pan jeszcze taki rześki! — Może i rześki, ale zdrowie…

Zmieszałem się i pożałowałem, że zbyt wiele mówiłem o sobie. Profesor zauważył moje zakłopotanie i powiedział: — Drobiazg! Praw natury nie da się zmienić. Już od dziesięciu lat jestem na emeryturze, co nie znaczy, że już do niczego się nie nadaję! A zresztą… Pomówmy lepiej o paleontologii…

Powiedział pan, że nie tylko poznane fakty, ale i śmiała wyobraźnia naukowa pozwoliła odtworzyć obraz dalekiej przeszłości… Zgadzam się, ale… Zdarza się czasem, że nawet fantazja nie pomaga, że konieczne jest bezpośrednie odczucie. Często pan odwiedza

Leningrad?

— Jestem tu dopiero trzeci raz.

— Proszę sobie przypomnieć wrażenia z pierwszego pobytu. Jestem pewien, że przed przyjazdem do miasta znał pan jego zabytki z książek, czasopism, kronik filmowych. Ale czyż mogły one przekazać wszystko to, co pan zobaczył własnymi oczami?! Byłem kiedyś w

Grecji, w Atenach, nad brzegami Morza Egejskiego, na Akropolu… Stałem, patrzyłem i czułem wieczność. Wieczność wyzwoloną z ciasnych ram czasu. Tego się nie da opisać. A proszę sobie wyobrazić, że nagle znalazł się pan w czasach prehistorycznych… powiedzmy w okresie kredowym. Idzie pan pradawnym lasem… Co pan widzi? Co słyszy? Jakie pan czuje zapachy? Czego pan dotyka?…

— Taak, Wiktorze Grigoriewiczu…

— Prawda?…

Zapadał zmierzch. Za rzeką zapaliły się światła i na wodę legły długie, poszarpane wstęgi refleksów. Czas się było rozstać. Przy pożegnaniu Worobiow zaprosił mnie do siebie. — Nie, nie! — wykrzyknął widząc, że potraktowałem zaproszenie jako zdawkową uprzejmość. — Ja rzeczywiście chcę, aby pan mnie odwiedził. Mieszkam tylko z gosposią… Córka z mężem na drugim końcu kraju. — Podyktował mi adres i dodał: — Najlepiej będzie, jak pan wpadnie około siódmej wieczorem. Dobranoc!

W ciągu najbliższych paru dni byłem bardzo zajęty. Po tygodniu jednak postanowiłem wybrać się do profesora. Worobiow mieszkał w pięknym starym domu z fasadą ozdobioną sztukateriami. W oknach klatki schodowej zachowały się fragmenty bogatych witraży. Drzwi mieszkania na pierwszym piętrze otworzyła starsza tęga niewiasta z dobrodusznym wyrazem twarzy. — Czy zastałem pana profesora?

Niewiasta potakująco skinęła głową i powiedziała głośno. — Wiktorze Grigoriewiczu, gość do pana! — Już idę!

Worobiow miał na sobie proste, lecz schludne domowe ubranie. — Przyszedł pan wreszcie! Bardzo się cieszę! — powiedział z ożywieniem, wyciągając do mnie rękę.

— Mario Stiepanowno, poprosimy o herbatkę… Proszę dalej! — powiedział profesor i z ciemnawego przedpokoju o wysokim stropie przeszliśmy do gabinetu gospodarza. W wąskim, długim i niezbyt jasnym pokoju o jednym oknie wychodzącym na podwórze stały pod ścianami czarne, politurowane regały wypełnione książkami. Pod oknem było jeszcze wielkie czarne biurko i dwa podniszczone fotele; na ścianie wisiał ujęty w wąską ramkę wspaniały ołówkowy szkic rzeźby Antokolskiego „Umierający Sokrates”, a na stojącej w rogu szafce — gipsowe popiersie Lwa Tołstoja. — Proszę — profesor wskazał mi jeden z foteli — niech pan siada!

Zauważył, z jaką ciekawością oglądam długie szeregi książek, i powiedział nie bez dumy w głosie: — Moje skarby! Nauki przyrodnicze, sztuka, filozofia… Trochę fizyki, biologii… Podszedł do jednej z półek i wydobył duży tom. — To coś dla pana…

Ujrzałem wspaniałe wydanie podstaw paleontologii. — Ta książka jest oczywiście już przestarzała — powiedział profesor. — Ale nie o to chodzi… Proszę zwrócić uwagę na ilustracje. Świetne, prawda? Co za precyzja rysunku, jakie barwy! Mówiliśmy poprzednio o fantazji naukowej… Czy pańskim zdaniem ilustrator miał wyobraźnię? — Zadziwiającą! — A jednak… Coś panu pokażę…

Profesor znów podszedł do regału i przez dłuższą chwilę w nim szperał. Wreszcie położył przede mną wielki album w wytłaczanej skórzanej oprawie.

Spostrzegłem, z jaką niecierpliwością czekał, aż otworzę pierwszą stronicę. Najwidoczniej album zawierał coś niezwykłego. Rzeczywiście, były tam cudowne kolorowe fotografie. Nie mówię o ich doskonałości technicznej, bo zainteresowało mnie coś innego. Zdjęcia przedstawiały jakieś dziwne krajobrazy. Przyjrzałem się im uważniej i nie zdołałem powstrzymać okrzyku:

— Przecież to reprodukcje z książki!

— Z rysunków, chciał pan powiedzieć? — spytał Worobiow filuternie mrużąc oczy. — Oczywiście, że z rysunków! Przecież prehistorycznego krajobrazu nie można fotografować z natury!

— Naturalnie, że nie można… Ale to nie są reprodukcje rysunków. Daję panu na to słowo, bo sam te zdjęcia robiłem. — Pan?! — Tak.

Widząc niedowierzanie na mojej twarzy profesor znów się uśmiechnął. — Dziwi się pan? Nie będę na razie rozpraszał pańskich wątpliwości. Proszę najpierw obejrzeć album do końca.

Posłuchałem. Przewracałem kolejne karty i moje zdziwienie nieustannie rosło. Tu pradawny las składający się z drzewiastych paproci. Tu znów żółte urwisko nad jaskrawoniebieskim morzem; z dala od brzegu rysuje się jakaś sylwetka. Łódka? Pień drzewa? Zwierzę? No tak, oczywiście! Delfin? A gdzie płetwa grzbietowa? Wreszcie coś znajomego: maleńka główka na długachnej szyi. Diplodok!

Profesor obserwował mnie w milczeniu. W oczach błyskały mu filuterne iskierki. Skończyłem oglądać album i spojrzałem pytająco. Czekałem na wyjaśnienia, ale Worobiow najwyraźniej z nimi zwlekał, a może w ogóle nie miał zamiaru ich udzielić. — Proszę na herbatę! — rozległ się głos Marii Stiepanowny.

Przeszliśmy do jadalni. Przy herbacie gawędziliśmy na obojętne tematy. Profesor żartował, opowiadał anegdoty, najwyraźniej unikając odpowiedzi na dręczące mnie pytanie. Wreszcie nie wytrzymałem:

— Wiktorze Grigoriewiczu, gdzie pan robił te zdjęcia? — O nie, drogi panie! Nie teraz. Proszę się uzbroić w cierpliwość!

Widząc, że nic nie wskóram, zacząłem się żegnać. Worobiow nie zatrzymywał mnie, ale odprowadzając do drzwi nalegał na powtórną wizytę.

W drodze do hotelu nie przestawałem myśleć o zagadce tajemniczego albumu. Po głowie snuły mi się różne przypuszczenia. Może to krajobrazy Komorów? Przecież na tych wyspach zachowały się reliktowe lasy. Brednie! Jak mogłem coś podobnego pomyśleć! A może to powiększone zdjęcia mikroświata? Taka na przykład trawa w dużym powiększeniu przypomina tropikalny las… Nie, to nie to! Profesor powiedział, że fotografie robiono nie z rysunku i nie z natury. Zresztą byłem zbyt dobrego zdania o Worobiowie, aby podejrzewać go o mistyfikację.

Przez dwa dni dzielące mnie od następnej wizyty zupełnie nie mogłem pracować i ciągle tylko starałem się rozwiązać zagadkę albumu. I oto znów naciskam guzik dzwonka. Maria Stiepanowna uśmiecha się jak do starego znajomego. Wiktor Grigoriewicz wita mnie z radością. — Jest pan! Lubię punktualnych młodych ludzi! Proszę, niech pan wejdzie.

Gdy już usiadłem w znajomym fotelu, opadło ze mnie całe napięcie ubiegłych dni. Profesor paląc papierosa spacerował po pokoju.

— Dzisiaj chciałbym porozmawiać z panem na tematy nieco ogólniejsze — powiedział po dłuższym milczeniu. — Wie pan, że z wykształcenia jestem fizykiem i że przez całe życie zajmowałem się teorią. W ostatnich latach jednak coraz bardziej pociągał mnie eksperyment, gdyż inaczej nie mogłem sprawdzić moich przypuszczeń, do których doszedłem w pewnym sensie wyprzedzając fakty. To była dąsy ć niezwykła droga, ponieważ większości uczonych praktyków brakuje szerszego, by tak rzec, filozoficznego spojrzenia na przedmiot badań. Nie mówię tu oczywiście o wąskim empiryzmie, lecz o swego rodzaju ułomności myślenia.

Profesor zamilkł na chwilę, a ja bez powodzenia starałem się odgadnąć bieg jego myśli. — Jak by to panu możliwie jasno wytłumaczyć? — spojrzał pytająco na mnie. — Trudno przejść od przesłanek teoretycznych do konkretów, tym bardziej że nie jest pan fachowcem… Najważniejsze jest chyba to, że każdemu pokoleniu uczonych właściwy jest określony sposób myślenia, a właściwie myślenie określonymi kategoriami. I co gorsze, wszystko wykraczające poza ramy tych schematów myślowych z reguły odbierane jest negatywnie. Nie dlatego, że brak jest odpowiednich dowodów, ale dlatego, iż nawet te dowody nie mogą być właściwie odebrane. Zgadza się pan ze mną? — Obawiam się powiedzieć tak lub nie…

— To bardzo źle! Obawa często uniemożliwia uchwycenie sedna sprawy. To, o czym będę mówił, może się wydać dziwne. Proszę jednak nie wyciągać pochopnych wniosków! Chodzi mi o pojęcie czasu rozpatrywane w kategoriach fizycznych i filozoficznych. Nie będę przytaczał znanych definicji… W naszej codziennej praktyce używamy czasu jako układu odniesienia i nie wątpimy w jego obiektywność. Godzina, minuta, sekunda lub inny dowolny odcinek czasu są obiektywne, gdyż określają zarówno przebieg obserwowanych procesów materialnych, jak i trwanie zjawisk fizjologicznych naszego postrzegania. Jednakże sama percepcja zjawisk jest subiektywna… A subiektywne odczucia są ograniczone możliwościami fizjologicznymi… Człowiek za pomocą precyzyjnych aparatów znacznie rozszerzył te możliwości. Dzięki tym przyrządom możemy wnioskować o ruchu cząstek elementarnych, mierzyć odległości do gwiazd… Ale bez względu na to, z jak dokładnego aparatu skorzystamy, jaką metodę pośrednią zastosujemy, wszystko i tak sprowadza się do postrzegania subiektywnego. Cóż więc gwarantuje prawdziwość naszej wiedzy? Umiejętność porównywania. Ale wróćmy do pojęcia „czas”, które dzielimy na podkategorie „przeszłość”, „teraźniejszość” i „przyszłość”… A cóż to jest „teraźniejszość”?

— Teraźniejszość… No cóż, to wszystko, co odczuwamy w danej chwili… Wydaje mi się to oczywiste…

— Właśnie! „Wydaje się”. A w rzeczywistości nie jest to wcale takie oczywiste. Teraźniejszość… Jakiż wzorzec przyjąć na określenie tej pony? Godzinę? Minutę? Sekundę?… W samym pojęciu teraźniejszości zawiera się umowność. Mówimy „dzisiaj”. Ale przecież dzień jest dosyć długim okresem czasu, który możemy traktować jako teraźniejszość jedynie w stosunku do znacznie dłuższych jednostek — tygodnia, miesiąca, roku… To samo rozumowanie można zastosować wobec godziny, minuty, sekundy i okaże się, że teraźniejszość można określić dowolnie małym okresem czasu! Powstanie wrażenia zmysłowego wymaga jednak określonego czasu, zależnego od szybkości przebiegu impulsu przez włókno nerwowe, komórkę… Wynika z tego dość nieoczekiwany wniosek, że obszar naszego postrzegania rozciąga się na teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, a co za tym idzie, my sami istniejemy w tym samym przedziale czasowym. — Ależ „odczuwam”, to nie znaczy „istnieję”!

— Oczywiście! Nie możemy się zrozumieć… Postaram się wyjaśnić to na przykładach. Wyobraźmy sobie plemię, które żyje przez krótką chwilę. Dla nas ta chwila jest teraźniejszością, dla nich — zawiera przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Nasza sfera postrzegania jest więc znacznie obszerniejsza… Drugi przykład. Pamięta pan zapewne opowiadanie Wellsa „Najnowszy przyspieszacz”. Przyjmijmy, że procesy fizjologiczne można przyspieszać tysiące razy, co pociąga za sobą przyspieszenie procesów postrzegania. W takim wypadku w ciągu sekundy moglibyśmy przeżyć wiele przygód i zobaczyć wiele ciekawych rzeczy. — Ale to przecież niemożliwe!

— Tak, jak to przedstawił autor, oczywiście że nie… ale w ogóle… Wells również w swojej „Maszynie czasu” wypowiedział wiele interesujących myśli. Wątpliwe jednak, aby człowiek mógł bez szwanku przenosić się z jednego czasu w drugi. Stanowimy wszak układ materialny, który może istnieć tylko w określonych ramach czasowych… Ale są zjawiska, które, jak sądzę, mię podlegają tym ograniczeniom. Chodzi mi o fale elektromagnetyczne i siły grawitacyjne, które rozprzestrzeniają się z prędkością absolutną. Powstaje więc pytanie, czy można zbudować takie urządzenie elektroniczne, które współdziałając z naszym mózgiem rozszerzałoby dowolnie ramy czasowe naszego obszaru postrzegania? — Odnoszę wrażenie, że w swoich wywodach opiera się pan na subiektywnej ocenie czasu… — Nie, mój drogi! Pan mnie opacznie zrozumiał! Chodzi o stosunek subiektywnych wrażeń do obiektywnej rzeczywistości. Uznajemy za realne jedynie to, co pokrywa się w czasie z fizjologicznymi procesami naszego postrzegania. Ale czy człowiek śpiący lub nieprzytomny zdaje sobie sprawę z upływu czasu, obiektywnych skądinąd godzin, minut, sekund?

Worobiow uśmiechnął się zagadkowo. — A może istnieje również to, co nie pokrywa się w czasie z naszymi doznaniami? — zapytał. Wzruszyłem ramionami.

— Czas jest dla mnie — kontynuował profesor — czymś wszechobejmującym, wielowymiarowym jak przestrzeń… Ludzie na skutek swych ograniczeń fizjologicznych odczuwają zaledwie niewielki wycinek tej całości i nazywają go „teraźniejszością”. — Trudno mi to pojąć, Wiktorze Grigoriewiczu! Jako paleontolog przywykłem dosyć swobodnie operować czasem, liczyć go na miliony, a nawet setki milionów lat, ale… — Właśnie to „ale” stanowi o poznaniu sedna. Profesor zapalił papierosa. — Z pewnością pana zanudziłem… — Skądże, to jest tak niezwykle interesujące!

— Bardzo pan uprzejmy… Wobec tego pokażę panu… — Spojrzał na zegarek. — Aleśmy się zagadali! Przejdźmy do jadalni.

Po wypiciu filiżanki kawy pożegnałem swego gospodarza. Oczywiście otrzymałem przy tym nowe zaproszenie.

Byłem potem u profesora jeszcze kilkakrotnie i prowadziłem z nim długie rozmowy. Muszę się przyznać, że niektóre poglądy Worobiowa były tak niecodzienne, że zacząłem go podejrzewać o rodzaj manii.

Nastał wreszcie długo oczekiwany dzień. Siedziałem wraz z profesorem przy otwartym oknie jadalni. Zmierzchało się, ale Worobiow prosił, abym nie zapalał światła.

— A więc, drogi imienniku — powiedział po chwili milczenia. — Postanowiłem zdradzić dziś panu moją największą tajemnicę. Wystarczająco długo zanudzałem pana swoimi przemowami i obawiam się, że wyrobił pan sobie nie najlepsze zdanie o mojej filozofii. Chcę więc pana do niej przekonać.

Przeszliśmy do małego pokoiku sąsiadującego z jadalnią. Okno pomieszczenia było dokładnie zasłonięte ciężką storą, a jedynym źródłem światła była wisząca pod sufitem słaba żarówka w różowym kloszu. Jedyne umeblowanie stanowiły dwa fotele i niska politurowana szafeczka ustawiona pod zawieszonym na ścianie ekranem w pięknej owalnej ramie. Profesor wskazał mi fotel naprzeciw ekranu, a sam podszedł do szafeczki.

— Nie jest pan fizykiem — powiedział po chwili — nie będę więc pana zamęczał szczegółami technicznymi, a po prostu pokażę działanie aparatu.

Otworzył drzwi szafeczki i pokazał dwie półki wyłożone materiałem przypominającym porcelanę i oświetlone małymi żarówkami. Na dolnej półce znajdowało się jakieś urządzenie elektroniczne, a w górnej tysiące przezroczystych, skrzących się wszystkimi barwami tęczy kryształów zawieszonych na ukośnych linkach, jakieś cewki i naczyńka z opalizującymi płynami.

— To — profesor wskazał na górną półkę — zasadnicza część urządzenia, wynik mojej wieloletniej pracy. A teraz zaczniemy.

Zamknął drzwi szafeczki i pochylił się nad niewielkim pulpitem umieszczonym w dole ekranu, który po chwili rozjarzył się bladoniebieskim światłem.

— Wiktorze Grigoriewiczu! — wykrzyknąłem. — To chyba udoskonalony model telewizora! — Jest pan tego pewien? — zapytał profesor i zgasił lampę.

W centrum ekranu pojawiła się jaskrawa żółta plama, która zaczęła się szybko powiększać, aż zapełniła całą jego — powierzchnię i zalała pokój słonecznym blaskiem. Uniosłem się ze zdumienia. Nagle ekran znikł, a w ramie otworzyła się szeroka perspektywa.

Ujrzałem brzeg morza, granatowe fale i białe bryzgi piany oślepiająco błękitne niebo tchnące południowym skwarem, i wysuszony słońcem gąbczasty głaz leżący na piasku.

Obraz był tak wyraźny, że dawał całkowite złudzenie otwartego okna. Rozróżniałem każde ziarenko piasku na. plaży, każdą nierówność kamienia, mikroskopijne muszelki, zaplątane w kłębkach suchych wodorostów i wilgotny ślad, pozostawiony przez cofającą się falę. Byłem tak zafascynowany tym widokiem, że wzdrygnąłem się na głos profesora. — Podoba się?… — To… to… — Widzę, że tak! Patrzmy dalej…

Daleko nad morzem pojawił się ciemny punkcik, który szybko rósł, by po chwili zamienić się w wielkiego ptaka machającego niezręcznie szerokimi skrzydłami. Dziwny ptak!

— Niech pan patrzy! — Worobiow schwycił mnie za rękaw. — Leci prosto na nas! Zaraz my go…

W tej samej chwili zagadkowy lotnik gwałtownie skręcił i zaczął się oddalać. — Ucieka! — wykrzyknął profesor i szybko zaczai obracać pokrętła aparatu.

Morze zaczyna nasuwać się na nas i odnoszę wrażenie, że przeniosłem się na mostek szybkiego statku. Grzywy fal przepływają pode mną. Brzeg pozostał z tyłu. Dopędzamy lotnika. Rozróżniam długą szyję, błoniaste skrzydła… Ale cóż to?… Ekran nieoczekiwanie pokrywa się błękitnawą mgiełką. Ogromny cień przecina go po przekątnej i niknie. — Uszkodzenie! Co za pech… — szczerze zmartwił się profesor.

Ekran zaczai ciemnieć i po chwili całkiem zgasł. Worobiow zapalił światło i znów pochylił się nad pulpitem. Aparat cicha pobrzękiwał. Milczałem, bojąc się przeszkodzić profesorowi w jego manipulacjach. W końcu moja cierpliwość została nagrodzona. Na ekranie pojawił się słaby poblask. — Nareszcie! — wykrzyknął Worobiow z ulgą.

Tym razem widok był nieco odmienny. Morze przesunęło się w lewo, wprost przed sobą miałem jaskrawo oświetloną słońcem piaszczystą łachę, a po prawej, u samej linii horyzontu odległą wstęgę lasu. — Trochę za daleko — powiedział Worobiow do siebie. — Ale spróbujemy…

Nacisnął dźwigienkę na pulpicie i las zaczął się przybliżać. Po chwili rozróżniałem już poszczególne drzewa. Proste jak kolumny, pokryte łuskami pnie i wachlarze pierzastych liści u szczytu. Palmy. Zielona ściana nasunęła się na nas. Wierzchołki drzew zniknęły z pola widzenia, ustępując miejsca kłębiastym zaroślom podszycia. Wolno przenikaliśmy przez tę roślinną plątaninę. Z mokrej, błotnistej gleby unosiły się gęste opary. Czułem ich wilgoć i duszący zapach. Robiło się coraz ciemniej, bo słońce z trudem przebijało się przez korony drzew.

Złowieszcza cisza dziewiczego świata. Nie wiem, jak długo brnęliśmy przez leśny gąszcz, zanim nieprzebyte chaszcze zrzedły, w górze zajaśniał błękit nieba, a przed nami błysnęła tafla dużego jeziora o powierzchni zmarszczonej lekkim powiewem wiatru.

— Niech pan spojrzy! — profesor trącił mnie w ramię i pokazał na przeciwległy brzeg, gdzie pośród niskich zarośli przemykało jakieś wielkie zwierzę.

– Żebyśmy go tylko nie stracili z oczu! — zaniepokoił się Worobiow. Jego ręce sprawnie biegały po pulpicie, a wzrok nie odrywał się od ekranu. Przecięliśmy jezioro po cięciwie, kierując się do miejsca, w którym zauważyliśmy zagadkowe zwierzę. Spóźniliśmy się, bo uciekinier zdążył zagłębić się w las. Szczęknął przełącznik. Zarośla zaczęły się obracać, póki nasz kąt widzenia nie zmienił się mniej więcej o sto osiemdziesiąt stopni. — Zajdziemy go od przodu — szepnął Worobiow.

Zbliżaliśmy się do zarośli z przeciwnej strony. Znowu nasuwały się na nas postrzępione liście, znowu wzrok tonął w zwartej zielonej ścianie. Poczułem się nieswojo. Wrażenie, iż rzeczywiście przedzieram się przez ten straszliwy las, opanowało mnie tak silnie, że mimo woli obejrzałem się za siebie. Nie zobaczyłem jednak nic poza ścianami niewielkiego pokoiku majaczącymi niewyraźnie w świetle ekranu. Znowu spojrzałem na niewiadomy świat i nagle spostrzegłem jego mieszkańca. Spoza rozsuniętych liści wychynęła głowa potwora, która szybko się przybliżała i wkrótce zapełniła cały ekran. Profesor ledwie zdążył powstrzymać nasz ruch.

O parę kroków od siebie miałem rdzawobrunatną skórę pokrytą naroślami i mętne szeroko rozstawione oczy. Ogromna rozwarta paszczęka ukazywała mnóstwo stożkowatych zębów. Instynktownie cofnąłem się na oparcie fotela w obawie, że potwór rzuci się na mnie.

Profesor nie posiadał się z zachwytu. — Cudo! Piękniś! Adonis! — wykrzykiwał. — Co za uroda! A gdzie aparat fotograficzny?… Zapomniałem, niech to diabli!

Wybiegł z pokoju, a ja zostałem sam na sam ze straszliwym zwierzęciem, którego najwidoczniej nie urządzało moje towarzystwo, bo nagle ruszyło do przodu i… rozpłynęło się po ekranie.

— Wiktorze Grigoriewiczu! — krzyknąłem. — Proszę wracać! Prędzej! On zniknął! — Co, co się stało?!

Worobiow wbiegł z aparatem fotograficznym w rękach, ale już było za późno. Po zwierzęciu nie pozostało nawet śladu. Profesor nerwowo obracał pokrętła, przełączał jedną dźwigienkę po drugiej. Na próżno… Las na ekranie opadł gwałtownie w dół, potem wszystko pokrył jaskrawy błękit nieba i ekran zgasł. Worobiow zapalił światło i bezsilnie opadł na fotel. — Przegapiłem — powiedział z żalem w głosie. — Taki rzadki wypadek, taki rzadki…

Milczałem współczująco. Po kilku minutach profesor znów przemówił: — Chyba już na dzisiaj skończymy. Zdenerwowałem się i teraz nie będę mógł usnąć…

Była pierwsza w nocy. Pożegnałem się i poszedłem do hotelu.

W ciągu następnego tygodnia byłem tak zajęty, że nie mogłem odwiedzić profesora. Mój pobyt w Leningradzie dobiegał końca, a jeszcze wiele pozostało do zrobienia. Poszedłem do niego dopiero w przeddzień wyjazdu.

— Wyjeżdża pan? — zapytał Worobiow, gdy już siedziałem w fotelu przed ekranem aparatu. — Wyjeżdżam…

— Szkoda, chciałem panu jeszcze wiele rzeczy pokazać… — Cóż robić! Nie udało mi się przedłużyć delegacji…

— Nie mamy więc wiele czasu. Udało mi się ostatnio zmontować nowy obwód… Przesuwanie obrazu w czasie… Chcę go teraz wypróbować. Zaczniemy? — Oczywiście! Bardzo proszę. Żarówka zgasła, rozjarzył się ekran.

— Przyznam się panu, że nie wiem, co teraz zobaczymy. — powiedział Worobiow. — Może nic? Rzeczywiście, w ciągu kilku minut po ekranie przebiegały jedynie ciemne faliste linie i rozbłyski złotych iskierek. Żaden obraz się nie pojawiał. Zacząłem się już poważnie obawiać, że przepowiednie profesora się sprawdzą. Na szczęście moje obawy okazały się przedwczesne. Poprzez bezładną grę świateł i cieni zaczął coraz wyraźniej przebijać jakiś pejzaż.

— Co to jest? — wykrzyknąłem w zdumieniu. — Nie mam pojęcia — odpowiedział niepewnie Worobiow.

Dziwny krajobraz wyrysował się już całkowicie. Była to ogromna równina zalana purpurowym, przedwieczornym światłem lejącym się z nieba częściowo zasnutego ciężkimi chmurami. U horyzontu zamykał ją łańcuch skalnych iglic. Rdzawoczerwony grunt jak okiem sięgnąć pokryty był czerwonymi, szablastymi liśćmi wyrastającymi bezpośrednio z ziemi. Zbliżaliśmy się do skał. Purpurowe płomienie dwumetrowych liści wbiegały na ekran roniąc na ziemię lśniące krople soku. Wreszcie znaleźliśmy się pomiędzy bazaltowymi bryłami skał rozrzuconych na piargowych usypiskach. Miejscami przeglądał popękany grunt, a na nim rosły te same liście co i na równinie. W miarę posuwania się do przodu widok stawał się coraz bardziej ponury. Dziki kamienny chaos bez śladu życia. — Wiktorze Grigoriewiczu, gdzie my jesteśmy?… — Nie wiem, może na Marsie?…

Za skałami błysnęła tafla wielkiego jeziora. Nad jego brzegami rosły niewysokie drzewa. Ale cóż to były za drzewa! Od pękatych pni pokrytych filcowatą korą rozbiegały się na wszystkie strony długie gałęzie podobne do macek, pokryte zamiast liści naroślami przypominającymi przyssawki ośmiornicy.

— To chyba zwierzę, jak pan myśli, Wiktorze Grigoriewiczu? — Wątpię. A zresztą… Niech pan patrzy!

Dostrzegłem, że jedna z gałęzi zaczęła się powoli zwijać, a w ślad za nią poszły następne.

Nagle naszą uwagę przyciągnęło co innego. Po ziemi wędrował ogromny owad czy też stawonóg, bo nie widziałem, do jakiej grupy systematycznej należy to stworzenie zaliczyć.

Zwierzę było wielkości dłoni, miało brudnozielony, muskularny tułów, stosunkowo małą główkę uzbrojoną w silne szczęki i długie, pierzaste anteny o niesłychanie delikatnej budowie. Sześć krótkich, silnych odnóży było zaopatrzonych w stawy. Profesor chcąc dokładniej obejrzeć jakiś szczegół budowy zbliżył zwierzę bezpośrednio do ekranu. I wtedy wydarzyło się coś tak nieprawdopodobnego, że nie zdołałem się opanować i chwyciłem profesora za rękę. — Wiktorze Grigoriewiczu! — krzyknąłem. — Ono pełznie po wewnętrznej stronie ramy!!!

Profesor nie odpowiadał. Wpił się oczami w niezwykłe żyjątko, które bez pośpiechu przebierając łapkami wolno posuwało się po owalu. Worobiow wyciągnął rękę w jego kierunku. Kiedy między ręką profesora i stawonogiem pozostało nie więcej niż dziesięć centymetrów, zwierzę nagle stanęło i przyjęło pozycję obronną. Rozwarło szczęki i uniosło odwłok do góry. Profesor cofnął rękę i zwierzę wróciło do poprzedniej pozycji. Znowu ją zbliżył — ten sam skutek!

— Zgiń, przepadnij! — nie wytrzymał Worobiow. — Może… — Ciii… Niech pan patrzy!

Owad jak gdyby próbował przedostać się w naszą stronę ramy. Z napięciem śledziliśmy każdy jego ruch. Zwierzę niezręcznie przebierając łapkami obróciło się w naszym kierunku, dotknęło ekranu i… rozpłynęło się po nim, zniknęło. Popatrzyliśmy pytająco na siebie. — Jak to możliwe, Wiktorze Grigoriewiczu?… Profesor jakby się ocknął ze snu. — Na co my czekamy? — wykrzyknął. — Przecież ono odpełznie!

Rzucił się do pulpitu i „cofnął” nas o jakiś metr. Owad leżał na grzbiecie i bezradnie przebierał łapkami w powietrzu. Wreszcie ostrym podrzutem tułowia udało mu się stanąć na nogach. Profesor ostrożnie zmniejszał odległość. Trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć centymetrów… Centymetr… Znowu się rozpłynęło!

— Co jest, do diabła! — zdenerwował się profesor. — Może nam się tylko wydawało… Nie, nie… Zresztą zaraz to sprawdzimy!

Wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z małą latarką w ręce. Skierował na ekran jej wąski skoncentrowany promień. Żółta plamka świetlna przesunęła się po ziemi i dotknęła owada. Zwierzątko się zatrzymało, poruszyło wąsikami, a potem cofnęło. Unikało jaskrawego światła!

— Proszę patrzeć uważnie. Czy jest cień? Przysunąłem się bliżej ekranu. Promień latarki oświetlił owada. Poza nim zobaczyłem wyraźny cień.

— Jest, Wiktorze Grigoriewiczu!

— Widzę! Oto dowód, że zjawiska elektromagnetyczne nie podlegają ograniczeniom czasowym!

— Ten owad czuje ukierunkowane światło. Ale czy nas widzi?

— Tak, na pewno!

— Nieprawdopodobne! A te potwory? Czyżby i one?…

— Możliwe…

Przypomniałem sobie dinozaura patrzącego na mnie z głębi ekranu i wzdrygnąłem się na myśl, że byłem nie tylko obserwatorem, ale i obserwowanym.

Po chwili ruszyliśmy w dalszą podróż. Ponure skały pozostały z tyłu. Zbliżaliśmy się do ciemnej ściany lasu. Zdumiałem się ogromem drzew. Nie, to nie były sekwoje. Gigantyczne ciemnoczerwone pnie podobne do polerowanych kolumn z pękiem wysmukłych liści na szczycie. Grubość pni dochodziła, jak sądzę, do sześciu metrów. Pomiędzy drzewami rosła gęsta, trzymetrowa trawa tworząca gąszcz nie do przebycia. Dla naszego aparatu nie stanowił on jednak żadnej przeszkody, więc z wolna przenikaliśmy przez to zielone kłębowisko. Trawa zdawała się nie mieć końca. — Proszę spojrzeć — powiedział cicho profesor. — Tam, widzi pan?

Trawa falowała, potrącana przez coś wielkiego. Ostrożnie zbliżaliśmy się do tego miejsca, aż wreszcie ujrzeliśmy wielkie, pokryte łuską cielsko ogromnego węża, płaski łeb i tuż pod nim maleńkie, uwstecznione nóżki. Profesor oświetlił latarką ciało potwora. Wąż się zatrzymał i wolno obrócił w naszą stronę. Cieniutki promyk prześliznął się po jego głowie i zalśnił w głęboko osadzonych oczach. Z paszczęki wyskoczył rozdwojony jęzor i zwierzę rzuciło się w naszą stronę. To było tak nieoczekiwane, że krzyknąłem i obronnym gestem wysunąłem ręce do przodu. Ale straszliwy wróg zniknął i na ekranie znów widać było tylko trawę.

— Uff! — westchnąłem z ulgą. — A gdyby ten gad się tu przedostał?!

— Taak, to by nie było przyjemne — powiedział Worobiow. — Ale na szczęście chroni nas nieprzekraczalna bariera czasu. Miliony lat!

Popatrzył na zegarek. — O! Dochodzi dziesiąta, a my jeszcze nie włączaliśmy układu przesuwania obrazu w czasie!

Zgasił ekran i przez blisko pięć minut przełączał coś na pulpicie. Aparat cicho pobrzękiwał. Znowu zapalił się ekran i znowu ujrzałem zarysy tych samych pni i liści. Ale tym razem obraz był nieostry, jakby umowny. Zarysy przedmiotów co chwila się zmieniały, przesuwały, stawały się przezroczyste ukazując jakieś inne widoki. To była pagórkowata okolica pokryta szmaragdową zielenią. Spod niej z kolei wyłaniały się ledwie widoczne sylwetki gór. I wszystko to się kołysało, płynęło, wibrowało. Poruszaliśmy się w tym świetle widziadeł tak długo, że zacząłem tracić poczucie rzeczywistości. Chwilami obrazy stawały się wy raźniejsze, ale i one niedługo trwały na ekranie, ustępując miejsca innym mirażom. Oto pojawiła się górska dolina. Profesor wyciągnął rękę do pulpitu i inne obrazy zaczęły się odwarstwiać i rozpraszać. Dolina występowała coraz wyraźniej i nad jej zboczami zalśniły szczyty z czapami wiecznych śniegów. Górne partie zboczy pokrywała ciemnozielona roślinność iskrząca się w promieniach słońca, natomiast w dole leżał głęboki cień, z którego wystrzeliwały ku światłu ogromne kwiaty podobne do dziwacznych lilii. Ich białe woskowate kielichy kołysały się na szczytach zielonych trzydziestometrowych pędów. Średnica kwiatu dochodziła do pięciu metrów! Przesuwaliśmy się w dół stoku, gdy nagle ujrzałem skrzydlatą istotę podobną do ogromnego motyla. Stworzenie lekko szybowało w powietrzu prawie nie poruszając szerokimi skrzydłami z białą otoczką na skrajach. Nibymotyl od czasu do czasu podlatywał do kwiatu, siadał na nim i składał skrzydła wzdłuż grzbietu. W takiej właśnie pozycji udało się go profesorowi sfotografować. Ale tylko z daleka, gdyż nie mogliśmy się do niego zbliżyć. Profesor się zawziął. Pędziliśmy za dziwnym stworzeniem od kwiatu do kwiatu, ale zawsze, gdy tylko odległość zmniejszała się do jakichś dziesięciu metrów, zwierzę wzlatywało i znikało z pola widzenia.

— Nie mogę już dłużej — poskarżył się Worobiow. — To diabelskie nasienie zamęczyło mnie na śmierć!

Przerwaliśmy beznadziejną pogoń i ruszyliśmy dalej. Zagłębiliśmy się w góry. Ani żywego ducha! Profesor znów włączył obwód czasowy. Aparat zabrzęczał, skały zrobiły się przezroczyste i spoza nich błysnęła tafla wody, za którą również coś majaczyło. Znowu byliśmy w świecie widziadeł.

Nagle naszą uwagę przyciągnął przedmiot, którego najmniej się w takim miejscu spodziewaliśmy. To był błyszczący metalowy stożek wyraźnie widoczny na tle zmiennych, mglistych obrazów. W jego wypolerowanej powierzchni odbijało się światło słoneczne. — A cóż to znowu takiego?! — wykrzyknął profesor i szybko wyłączył układ zmiany czasu. Na ekranie pojawił się piękny lesisty krajobraz. Stożek zniknął bez śladu! — A niech cię! — Worobiow spojrzał pytająco na mnie. — Rozumie pan coś z tego? — Nic a nic!…

— Ja też. Ale zaraz spróbujemy to wyjaśnić… Znowu na ekranie zamigotały miraże, a na ich tle zadziwiająco wyraźny obraz metalowego stożka.

— Wiktorze Grigoriewiczu, może to jakaś część aparatu rzutuje się na ekran? — W przyrządzie niczego podobnego nie ma. — A więc co to jest?… — Nie wiem…

Aparat rozregulował się od częstego przełączania i trzeba go było zgasić. Ekran pociemniał. Profesor zapalił światło.

Milczeliśmy.

Była późna noc. Wstałem z fotela i podszedłem do swego gospodarza. — Wiktorze Grigoriewiczu! Dziękuję za niezapomniane przeżycie!

— Po cóż ten patos?! Proszę przyjechać na przyszły rok i znowu mnie odwiedzić… — Gdy tylko będę mógł. Chciałbym jeszcze raz przenieść się w przeszłość. Może nam się uda odbyć prawdziwą podróż w czasie…

— Nie, to niemożliwe! — powiedział profesor. — Ciało ludzkie nie zdoła pokonać bariery czasu. Tak. Ale dość już o tym… Niech pan do mnie napisze, drogi imienniku, i możliwie prędko odwiedzi.

Pożegnałem się serdecznie i wyszedłem. Zamknęły się za mną drzwi prowadzące do cudownego świata. Na zawsze, jak się później okazało.

Minął rok, który w całości poświęciłem na pisanie pracy kandydackiej. Raz tylko udało mi się napisać do Worobiowa i zawiadomić go, że niestety nie będę mógł przyjechać.

Wkrótce nadeszła odpowiedź.

„Bardzo żałuję — pisał profesor — że się w tym roku nie spotkamy. Cóż robić?! Życzę panu udanej obrony. Proszę mi przysłać autoreferat. Chętnie go przejrzę. Mam wiele czasu, bo lekarze zabronili wychodzić mi z domu. Ale to nie znaczy, że zaprzestałem doświadczeń!

Wiele myślałem i doszedłem do pewnych wniosków… Proszę się nie lękać! Nie będę pana zanudzał długimi wywodami. Czy pan pamięta nasze ostatnie obserwacje? Otóż chyba rzeczywiście oglądaliśmy nie przeszłość Ziemi, lecz teraźniejszość innej planety…

Mam nadzieję, że niedługo przyjedzie pan do Leningradu, spotkamy się i podyskutujemy ma ten temat… To chyba już wszystko… Chociaż nie! Muszę się przyznać, że planuję pewne doświadczenie. Nie powiem na razie jakie, wspomnę tylko, że trochę z nim zwlekam, bo wydaje mi się niezbyt bezpieczne. Pański W.G. Worobiow”.

W kopercie listu znalazłem jeszcze barwne zdjęcie białej lilii i siedzącego na jej kielichu owada ze złożonymi skrzydłami. W dalekim tle majaczyły ośnieżone szczyty gór.

Natychmiast odpisałem profesorowi, a trzy miesiące później wysłałem swój autoreferat. Nie otrzymałem jednak żadnej odpowiedzi. Po obronie pracy kandydackiej, która nawiasem mówiąc poszła mi całkiem dobrze, znowu napisałem do Worobiowa. I znowu żadnej reakcji! Zaniepokojony tym milczeniem poprosiłem mego uniwersyteckiego kolegę mieszkającego w Leningradzie, aby zaszedł do profesora i dowiedział się o jego zdrowie. I oto leży przede mną numer „Wieczornego Leningradu”, w którym znalazłem taki oto tekst:

„10 sierpnia o godzinie 8 rano obywatelka Kołowa, gospodyni prof. Worobiowa, znalazła zwłoki swojego pracodawcy w niewielkim pokoiku sąsiadującym z jadalnią. Przerażona niewiasta wezwała równocześnie milicję i pogotowie ratunkowe”.

Lekarz pogotowia ratunkowego niestety nie miał już nic do roboty. Profesor siedział martwy w fotelu przed ekranem urządzenia przypominającego telewizor. Głowę miał nienaturalnie odrzuconą do tyłu, a na twarzy zastygły wyraz przerażenia. Czoło i szyję pokrywały mu drobniutkie brunatne plamki. Zdaniem eksperta z milicyjnej grupy dochodzeniowej Worobiow zmarł gwałtowną śmiercią około drugiej w nocy, sposób morderstwa pozostaje jednak na razie zagadką.

Oględziny mieszkania nie dały żadnych wyników. Znaleziono jedynie strzępek papieru, na którym profesor zanotował w widocznymi pośpiechu: „Zdaje się, że chwytam kontakt. Oni mnie widzą. Raz kozie śmierć, spróbuję!…” Specjalna komisja bada przeznaczenie tajemniczego aparatu. Śledztwo w toku.

Przełożył Tadeusz Gosk

Загрузка...