Profesor postukując obcasami zbiegł po trapie na pas startowy i poszedł w ślad za rulonem. Dywan popędził niedosłyszalnie. Popędził, lecz natychmiast przyhamował dostosowując się do szybkości możliwej dla człowieka, który odwykł od swojego prawdziwego ciężaru wyznaczonego przez ciążenie ziemskie.
— Na prawo, na lewo, naprzód — dyktował z punktu dyspozytorskiego ktoś niewidzialny, a profesor podporządkowywał się z zadowoleniem, ślizgając się wśród rozstępującego się przed rulonem tłumu.
Przyjemnie jest czuć własny ciężar. Przyjemnie się podporządkowywać! Przez półtora roku dowodził wszystkimi, tęskniąc do czasów, kiedy można było rozkazywać tylko samemu sobie. Och, jakże miło jest rozkazywać jedynie samemu sobie! Teraz wszyscy witają go tu, na Ziemi. Powrócił. Wszyscy pragną, aby się odezwał, gestykulował. On jednak ma w gardle kłak waty. Cóż powiedzieć? Jak przemówić? Nie sposób tego opowiedzieć i opisać…
(Gdyby widziano jego twarz wtedy, gdy pancerz grawitonów drgnął i ugiął się. A odłamki bryznęły i zawirowały wzdłuż linii siłowych. Nikt nie widział — to dobrze!)
Ludzie witali profesora najgłębszym milczeniem. — Żadnych emocji! — nakazało konsylium lekarskie. — Nerwy profesora są u kresu.
Nikt z nich, lekarzy, nie wiedział na pewno, czy to nerwy u kresu, czy coś innego. Ostatnio psychoindykator wysyłał całkowicie niepojęte wykresy jego stanu. Krzywe wypisywały płatki, pąki, kwiaty albo też wchodziły na idealne plateau, unosiły się nad osiami niczym ptaki nad stepem. Lekarze gubili się w wykresach, dyskutowali. Wszyscy jednak stawiali się w jego położeniu i powiadali: „U kresu”. Tak, po półtorarocznej pracy gabinetowej przywykł do ciszy absolutnej, próżniowej. Odgłosy ziemskiej krzątaniny nie przenikały do głębin hermetycznie zamkniętego gabinetu zawieszonego w przestrzeni kosmicznej gdzieś między Ziemią a Księżycem. Stamtąd właśnie kierował całą tą wspaniałą, pasjonującą i nie ma co ukrywać, wymagającą takiej inteligencji operacją, że niewielu tylko intelektualistów Ziemi zdecydowało się podnieść rękę w odpowiedzi na pytanie: „Kto?”…
„Czyżby tak bali się o moje bębenki? — zastanawiał się profesor, z niepokojem wpatrując się w milczące tłumy. — Dlaczego milczą?”
Zarządzenie troskliwych stróżów zdrowia profesora było oczywiście niepotrzebne. Żadne tysiącuste, stadionowe „hura!” nie mogło dziś zagłuszyć burzy radości wznoszącej się falami w piersi profesora.
Wielka Połączona Orkiestra Barwomuzyczna z dziesiątą częścią siły pomrukiwała potpourri z marszów protonowych. Profesor machnął ręką: „Głośniej!”. Dyrygenci z przestrachem obejrzeli się na muzyków. — Jeszcze głośniej! — profesor zdecydowanie przeciął dłonią powietrze.
Jedna z rubinowych trąb, ryzykując, szczeknęła, i rozlała strumienie różnobarwnych wiązek laserowych, zawarczały samobieżne bębny na poduszkach powietrznych, a wśród ludzi wszczął się ruch. — Hur — r — ra! — jak po trybunach przetoczyło się nad obnażonymi z szacunkiem głowami.
Profesora uniesiono na rękach, a dywan potoczył się w przeciwnym kierunku.
Odprowadzano go nie tak. Zaciemniony startodrom, tuzin doświadczonych współpracowników, małomówni prezesi akademii. Przytłumione odgłosy rozkazów. „Blok zasilania…” — „Gotów!” — „Czujnik mas krytycznych…” — „Gotów!” Odkleił kieszeń, wsunął tam magnetofon, zakleił na powrót.
„Miłość ma skrzydła jak ptak!” — pobzykiwało w kieszeni.
Wtedy, przed startem, plan operacji w ogóle mieścił się w głowie profesora. Pomocnicze pole siłowe, w jego biegunach — grawitatory do zakrzywiania przestrzeni, i tak dalej. A on był chyba spokojniejszy od innych, którzy ani nie znali tego planu, ani nie mieli swojego. Coś niecoś już zrozumiał, zdążył skonfrontować, porównać. Na razie jednak nie zdecydował się o tym mówić głośno. Powiedzieć, znaczyło napędzić stracha wielu ludziom, a w owych dniach biedne nerwy i tak zaczynały odmawiać posłuszeństwa. „Potem, za miesiąc” — postanowił nieodwołalnie.
Zadanie było następujące. Przed półtora rokiem z przypadkowych, jak się początkowo zdawało, pozakosmicznych przyczyn wzrosła prędkość obiegu Ziemi dokoła Słońca. I z każdym dniem prędkość ta nieustannie wzrastała. Obliczenie tak łatwe jak uczniowskie zadanie domowe wskazało, którego dnia i o której godzinie Ziemia kołysząc kontynentami porzuci dawną marszrutę i pomknie — mówiąc nienaukowo — gdzie pieprz rośnie. (Później to obliczenie na poziomie zadania szkolnego znalazło się nawet w normalnych programach zadań domowych, wypierając z nich szczegółowsze i rozwiązywane z mniejszym zapałem zadania dotyczące ucieczki Księżyca.)
Bardziej skomplikowany rachunek zdradził trajektorię dalszej podróży. A zupełnie już zawiły zestaw obliczeń ujawnił pewien nader niemiły szczegół: przebiegłszy złożoną elipso — spiralę glob ziemski wyrżnie w środek odległej planety „Piątak”, zwanej tak ze względu na pewne podobieństwo do zdawkowej monety. Wtedy… Wszyscy już wiemy, co wtedy nastąpi. Fajerwerk odłamków!
Jakie siły odciągnęły Ziemię od jej dawnej, wypróbowanej gwiazdy? Jakim prawem trajektoria w podejrzany sposób przebiega przez samo centrum „Piątaka”? Komu to potrzebne?
Podręczniki fizyki i astronomii znikły z kontuarów jak zdmuchnięte. Ojcowie rodzin ze wzdraganiem się i drżeniem podkradali podręczniki z wypchanych teczek obiecującej młodzieży. Za jeden używany egzemplarz proponowali akwarium z ośmiornicą, pęczek suszonych afrykańskich głów albo zestaw lewitacyjny o działaniu zegarowym.
— Komu to potrzebne? A właśnie, komu!… — profesor nie chciał wierzyć w tę hipotezę, sprawy wiary jednak dawno już utraciły swój pierwotny sens. Mieści się w światopoglądzie, nie mieści się — trzeba sprawdzić! Zasiadał do działających, funkcjonujących modeli Starego i Nowego Kosmosu.
Tam, w pulsującym mroku przestrzeni, drżą na swoich orbitach olbrzymy, karły, planety i zwyczajne drobne ciała, okruchy. Zamrożone i wulkaniczne, spopielałe i dopiero wchodzące w okres siły, w tryb zapewniający maksymalną potęgę, lecz w równej mierze znikome wobec nieskończonej mnogości podobnych sobie, splatają swoje trajektorie i pola oddziaływania w jednolity, sprawny, miarowo oddychający organizm. Niech ktoś spróbuje upilnować każdej komórki, każdej kapilary nieograniczonego, żywego kłębowiska!
Profesor nie stawiał też sobie takiego zadania. Poszukiwał wyrywkowo właśnie tego, co potrzebne było zaraz, w tej chwili. Zobaczył na przykład, że drobna „Centavo — prim” uciekła, nie, jeszcze nie uciekła, ale tylko czekać, jak się wyrwie, jak opuści swego niebieskiego karła. Albo „Tugrik”: czworokątny, spracowany jak seryjna waliza, odpłynął od swego czerwonego olbrzyma. Bezpowrotnie. Wpół drogi do „Piątaka” kołysze się także przeciętna, niezdolna do życia „Nocka”. Wykryto ją sto lat wcześniej, smętnie umieszczono w katalogu i natychmiast zapomniano. Krzywa wykaże! Ale właśnie odeszła…
Obiektów, które wyrwały się z orbit, profesor naliczył z górą tuzin. Długim, rozciągniętym szeregiem zmierzały bezradnie w równych odstępach czasu w jeden punkt — prosto w serce „Piątaka”.
— Do stu diabłów! Pięknie idą! — zachwycony wykrzyknął profesor odrywając się od obliczeń. — Pięknie… — powtórzył mięknąc. W taki sposób doświadczony zawodnik dostrzega sam wytworność niepospolitego uderzenia partnera, by zaraz pogrążyć się w niezbornym stanie nokautu, oszołomienia.
Sekundę albo dwie profesor spędził jak w niebycie. Natychmiast jednak zrywem wy trenowane j woli wziął się w garść, wyprostował…
Nie sami więc budujemy. To znaczy, że coś funkcjonuje, oddziaływa, uprowadza. Jakiś mechanizm — falowy, grawitacyjny. To znaczy… — wypowiedział to twardo, pełnym głosem, przez zaciśnięte zęby.
Zapomnieć o wszystkim, myśleć tylko o jednym. Od tej chwili gimnastyka zaczynała odgrywać rolę nie mniejszą niż równania i obliczenia.
Profesor pierwszy podniósł rękę odpowiadając na decydujące w owych dniach pytanie: „Kto się podejmie?”. Dowódcy trzeba było stanowczego, terminy skracały się coraz bardziej. — „Piątak” to tarcza strzelnicza. Poligon. Wiązka fal grawitacyjnych wybiegająca z planet konstelacji „273EA???…X” otacza Ziemię i prowadzi ją do tarczy. Cel eksperymentu mieszkańców „273EA???…X” to zbadanie jądra Ziemi metodą rozszczepienia wskutek uderzenia o tarczę. Sygnał zagrożenia do mieszkańców „273EA???…X” wysłano, kiedyś do nich dotrze. Zaczynamy budowę pancerza grawitacyjnego. Pancerz jest jedynym rozwiązaniem — tej treści depeszę nadał profesor po miesięcznym milczeniu w swojej hermetycznej celi. Równo miesiąc, tyle bowiem wyjednał profesor na absolutne milczenie.
…Kolumna samochodowa gnała przez ulice zatarasowane wiwatującymi tłumami. Komitet amatorskiego stowarzyszenia „Podaj gwiazdę” nacisnął, lekarze ocenili więc sytuację na nowo. „Wiwatować!” — rozniosła się obowiązująca wszystkich komenda.
Raz po raz przed samochodem wyrastały gigantyczne transparenty z jaśniejącymi schematami pancerza grawitacyjnego. Na niektórych profesorowi udawało się odróżnić swój własny, lekko poprawiony i nieco uszlachetniony profil. Profesor się uśmiechał. No to co? Przecież uczciwie zapracował na nowy profil. Promień grawitacyjny „273EA???…X” zatrzymany, skuty. Spożytkowuje się go w celach pokojowych. Ziemia krąży tam, gdzie dawniej! Chociaż pancerz grawitacyjny tu i ówdzie się nadwerężył, to jednak swoją rolę spełnił.
Teraz, kiedy kryzys był już zażegnany, profesor mógł słusznie uważać, że mu się po prostu powiodło. Operacja „Powrót do Słońca”, eksperyment unikalny w dziejach nauki, hurtowe sprawdzenie większości istniejących teorii (a któryż z oddanych sprawie specjalistów nie snuje marzeń o takim powszechnym sprawdzeniu!), ogromne przedsięwzięcie przemysłowe. Ale kiedy teoria i praktyka zespoliły się już na tyle, wiele ludzi stanęło wobec zagadnienia bez wyjścia: która część wyszła lepiej na tym zespoleniu? A „273EA???…X” — ee, niech się wykosztują, niech wysyłają bezmiar energii. Zwinięta przez pancerz grawitacyjny w pierścienie, przetransformowana, huczy ona w przewodach wysokiego napięcia, biegnie do zakładów wielkiej chemii i na pola kukurydziane.
Po prostu się poszczęściło. Plakaty z profilem profesora unosiły się jak ptaki nad poboczami dróg, a triumfalny, lecz nie pozbawiony pewnej ironii uśmiech znaczył jego twarz piętnem niepokoju. Nagle jednak rysy jego twarzy stężały, czoło zaś przeorały zmarszczki. Gwałtownie porwał się z siedzenia, jakby ujrzał przed sobą nieoczekiwaną przeszkodę, i przechyliwszy się do kierowcy krzyknął mu coś prosto w ucho. Wrzawa tłumu sprawiła, że nikt nie dosłyszał, co właściwie wykrzyknął profesor. Ale kierowca usłyszał. Przestraszony odwrócił się i rozłożył ręce odrywając je na chwilę od kierownicy. Nie, powiada, nie można. Wówczas profesor krzyknął znowu, rozkazująco machając ręką. Samochód profesora wyskoczył raptownie z całej kolumny, rozpędził się i rycząc rzucił się w uliczki. Orszak sekundę marudził, a potem zgrzytając przeraźliwie hamulcami z trudem wstrzymał rozpęd, zatrzymał się i także wpadł tam, w nie dające się przewidzieć zaułki.
— Szybciej, szybciej — nalegająco szeptał profesor, choć samochód i tak już ciskało z jednej strony na drugą jak kuter na sztormowej fali. A cały orszak ciskało w ślad za nim. — Podajcie wasze współrzędne! Podajcie współrzędne… — rozpaczliwie nawoływały punkty dyspozytorskie. Ale wszyscy tylko wzruszali ramionami. — Tu! — rozkazał profesor.
Limuzyna przystanęła i zamarła. Profesor wyskoczył. Natychmiast z pojazdów podążającego za nim orszaku powyskakiwali inni ludzie. Teraz wszyscy zobaczyli, dokąd pognał profesor, łamiąc cały porządek uroczystości. Do cyklotronu, do potężnego narożnika ze szkła i mas plastycznych, który wrzynał się w dzielnice miejskie na kształt dziobu okrętu prującego przestwory mórz. Wszyscy wiedzieli, że tu przed wyruszeniem w kosmos pracował profesor. „Służba cząstek elementarnych” — widniało nad frontowym wejściem. — Koledzy! — głos profesora przeszedł w falset. — Do Głównego Wyłącznika!
I wszyscy rzucili się za nim przestronnymi chodnikami ze szkła i tworzyw sztucznych. — Koledzy! — powiedział profesor oddychając z trudnością. Ruchoma rękojeść wyłącznika wznosiła się nad jego głową. — Tutaj bezpośrednio przed moim odlotem w komorze cyklotronu krążyła cząstka. Zdumiewająca cząstka. Najdoskonalsza z cząstek elementarnych. Chcieliśmy ją rozszczepić przez uderzenie w tarczę. Jednakże za każdym razem podlatując do tarczy, omijała ją. Jakby sama decydowała. Jakby nie chciała zginąć. Zdumiewało nas to. Nie mogliśmy tego zrozumieć. Sądziliśmy, że zrozumiemy, kiedy rozbijemy ją na części. I z każdym dniem przypieraliśmy ją do celu coraz bliżej i bliżej.
Słowa profesora niosły się echem po pustej przestrzeni wielkiej sali i tonęły w miękkich okładzinach sufitów. Ludzie stali w milczeniu, nie rozumiejąc jeszcze, po co profesor przywiózł ich tu, do poddanego konserwacji półtora roku wcześniej cyklotronu. Skądś, z plątaniny zakurzonych rur wyszedł człowiek w zatłuszczonym fartuchu. Asystent pracowni oddziaływań wzajemnych. W jego lewej ręce brzęczał jeszcze poszukiwawczy czujnik pasożytniczych wiązek energetycznych. Asystent wygramolił się z jakiegoś włazu do użytku służbowego i zastygł oparty na grubym, wypolerowanym dłońmi trzonku okrętowego szwabią. Nikt go nie zauważył.
— Przypieraliśmy ją coraz bardziej — ręka profesora legła na emaliowanej rękojeści Głównego Wyłącznika — potem wyleciałem w kosmos, doświadczanie poddano konserwacji. Cząstka krąży dotychczas. Wszystkie jej manewry dokładnie odpowiadają naszym manewrom powrotu ku Słońcu, Zgodnie z tymi samymi równaniami. Czy rozumiecie?! To cząstka rozumna. Może i ona wysyłała do nas sygnały zagrożenia. Trzeba ją uratować! Wyłączyć pola przyśpieszające… — profesor z determinacją pociągnął dźwignię rękojeści ku sobie.
— Za późno, profesorze — niegłośno odezwał się asystent pozostawiony przy cyklotronie.
Wszyscy odwrócili się ku niemu. Stał jak przedtem oparty o swój szwabel. — Komorę próżniową cyklotronu wypełniło powietrze. Cząstka przebiła ścianę. Wyrwała się na zewnątrz…
Przełożył Bolesław Baranowski