Dymitr Bilenkin Dzień, w którym zjawiła się żyrafa

Drzwiczki opadły w dół i różowe oczko pieca oporowego spojrzało na laboratorium. Cząsteczki kurzu wpadały do środka, osiadały na rozżarzonych ściankach i krzesały z nich iskry.

Walentyn chwycił szczypcami porcelanowy tygielek, ostrożnie wsunął go do piecyka i umieścił w podstawce. Śnieżna biel kłaczków wypełniających naczyńko wydawała się czymś nienaturalnym pośród jaskrawego blasku rozgrzanego wnętrza komory. — Ciągle się bawisz w kucharza?

Wala się odwrócił. Sergiusz, zadbany i elegancki w swoich doskonale wyczyszczonych bucikach i nienagannie zawiązanym krawacie, stał za jego plecami i lekko kołysał się na palcach. Wala mimo woli rzucił okiem na swój fartuch — poprzepalany, z oderwanym guzikiem, sterany w bojach laboratoryjny kitel młodego chemika. I zapragnął, aby Sergiusz jak najprędzej się wyniósł. O ile to możliwe, zanim przyjdzie Swietka.

Mruknął coś pod nosem. — Potężna aparatura — tym samym ironicznym tonem powiedział Sergiusz gładząc bok piecyka. — Nowoczesna konstrukcja z metalu, szamotowych cegieł i pogrzebacza.

Wala pośpiesznie szczęknął drzwiczkami. Różowe oczko zgasło. — Właśnie otrzymaliśmy nowy związek, jeśli cię to interesuje. — Taak?

Wala zbyt późno się zorientował, że nie warto było o tym wspominać. Sergiusz wyprowadzał go z równowagi swoim stylem bycia, niedbałą pewnością siebie, która w połączeniu z czarującym uśmiechem tworzyła całość tak nieodpartą, że każda próba przywołania złośliwca do porządku wyglądała śmiesznie i nie na miejscu. Wala zdawał sobie z tego sprawę i małodusznie pasował przed tym naporem ironii i samozachwytu od czasu, kiedy Sergiusz przyłapał go na korytarzu i czule zaśpiewał do ucha: „Chemicy to zera, fizycy — pantery”, a w odpowiedzi na wściekłą replikę Wali uniósł tylko w zdumieniu brwi, jakby mówiąc: „Biedaczysko nie zna się na żartach…!” Wszyscy świadkowie tego zajścia ryknęli ze śmiechu. Tak, to prawda, że nigdy nie dowiedzie swojej racji ten, kto traci panowanie nad sobą. — Geniusz! Boyle-Mariott!

Sergiusz chwycił Walę za rękę i wylewnie ją uścisnął. Potem poprawił strzałkę krawata i zmrużonymi oczami rozejrzał się po laboratorium. Co prawda, to prawda. Widok nie był imponujący. Pociemniałe szkło wężownic, kiszki gumowych rurek, mętna ciecz bulgocąca pod wyciągiem, a na sto łach chaos i nie wytarte kałuże rozlanych odczynników. „No, Swietłanko — obiecał w duchu Wala — dostanie ci się za te brudy!”

— To znaczy, nową substancję stworzyliście — powiedział nieśmiało Sergiusz. — Wy, chemicy, jesteście płodni jak króliki. Ludzie mówią, że jeśli teraz dyplomant nie przedstawi komisji egzaminacyjnej jakiegoś nowego związku, to nie traktują go jak człowieka. Prawda to czy głupia gadanina? — Głupia gadanina.

— Tak też przypuszczałem. A jakież to wybitne wartości niesie wasze odkrycie?

— To nie jest odkrycie…

— Nie udawaj skromnisia. Znam takie ciche wody. Siedzi sobie taki, smaży coś cuchnącego, a potem trzask, prask, sensacja w gazetach! „Młody, utalentowany uczony Walentyn Moroz otrzymał nowy preparat, którego maleńka drobinka wystarcza do wytrucia wszystkich pluskiew w promieniu stu kilometrów!”

Wala aż się skręcił. — Mógłby kto pomyśleć, że ty sam dokonałeś jakiegoś epokowego wynalazku…

Sergiusz przestał się uśmiechać. Eleganckim ruchem strącił ze stołu strzępy mokrej bibuły filtracyjnej, odsunął palnik gazowy i usiadł założywszy nogę na nogę. — Nie, mój stary, niczego na razie nie dokonałem. Ni-cze-go! — Miło słyszeć samokrytykę…

— Ech Wala, Wala, ja to mówię poważnie… Nie znudziło ci się jeszcze takie życie? Grzebiesz się w tym wszystkim niczym kret… A pewnie i ty kiedyś chciałeś być orłem. To zupełnie tak samo, jak bajeczny Głupi Jasio, który leżał sobie na piecu — może być elektryczny — i nagle ujrzał cudo cudowne, dziwo przedziwne… — Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nic szczególnego. Po prostu dławi mnie szara rzeczywistość, więc chciałem przed kimś duszę otworzyć… — No i jak, pomogło?

— Czy przed tobą można się użalić? Ty jesteś pracowita pszczółka. Zagrzebałeś się w mokrej bibule i bzykasz. A gdy ktoś zechce cię spod tej bibuły wyciągnąć, od razu użądlisz. Wiesz, kto ty jesteś? Sztywniak! Typowy sztywniak! — Daj ty mi święty spokój!..

— Proszę, obraziłeś się! Charakterystyczny objaw wapniactwa. Ty już się nie spodziewasz cudu cudownego, dziwa przedziwnego, prawda?…

Wala nie od razu znalazł odpowiedź. Powiedzieć coś serio — wyśmieje. Odwzajemnić się takimi samymi bredniami — będzie jeszcze gorzej: uda taką powagę i rzeczowość, że człowiek sam sobie wyda się kompletnym zerem.

— Wiesz co, Sergiusz? Najwidoczniej nie masz nic do roboty.

– Święta prawda! Właśnie urządzamy się w nowym lokalu. Bezpośrednio nad tobą. Szare komórki mają przestój i dlatego cisną się do nich rozmaite czarne myśli. Takie na przykład: Tyrasz chłopie w swoim chemicznym pipidówki, ślęczysz nad probówkami, coś tam otrzymujesz, o czym biuletyn zamieści kilkuwierszową wzmiankę i o czym wszyscy niebawem zapomną. A gdzieś w innych laboratoriach siedzą inne chłopaki i ślęczą nad tym samym. Tak jest? Tak! I wszyscy widzą to samo. Aż wreszcie prędzej czy później któryś z was dokona Odkrycia. Takiego przez duże „O”. Jeden! A pozostali będą płakać i jęczeć: „Ach, my biedni, przecież obserwowaliśmy to samo, jak to się stało?…” Ogarniasz? — Lepiej byś się o siebie zatroszczył.

— Nie wierzysz? Nie masz racji. Przyjdzie taka minuta, przyjdzie z pewnością, kiedy objawi ci się cudo cudowne, dziwo przedziwne. A ty, jako że jesteś wapniak, albo przejdziesz obok niego nic nie widząc, albo nie uwierzysz własnym oczom. Jak ten facet, który zobaczywszy w ZOO żyrafę powiedział: „Takie zwierzę nie może istnieć!”

— A ciebie to nie dotyczy? No, oczywiście, że nie! Ty jesteś geniuszem. Wszyscy fizycy byli geniuszami jeszcze w kolebce.

— A więc zgadzasz się ze mną?

— Z czym do diabła mam się zgadzać?!

— Mój ty Boże! Tłumaczysz jak człowiekowi, tłumaczysz… No więc jeszcze raz od początku.

Zsyntetyzowałeś nowy związek. Spodziewasz się po nim czegoś zupełnie niezwykłego?

— Doskonale wiem, że jesteś chemicznym analfabetą. Nie musisz mnie o tym przekonywać.

Wiedz jednak, że znamy z grubsza właściwości nowej substancji, zanim jeszcze przystąpimy do jej syntezy. Jasne?

— Nie jestem taki tępy!… — westchnął Sergiusz. — Oczywiście miałeś piątkę z filozofii?

— Miałem…

— Od razu widać.

Wala nawet przed samym sobą nie chciał się w pełni przyznać, co go w tej rozmowie najbardziej drażniło. Trudno ukryć! Tak samo jak wielu innych wątpił w swoje siły. To przecież takie powszednie, naturalne i zrozumiałe! Ale po cóż wywlekać to na światło dzienne. I to w dodatku w taki sposób. Gdyby choć Sergiusz sam coś przyzwoitego zrobił…

Wala poczuł, że niedługo wybuchnie. — Ty oczywiście nie stracisz głowy na widok żyrafy. No tak, oczywiście, że nie. Wy, fizycy, wszyscy jesteście teoretykami. Przepowiadacie jej pojawienie się na wiele lat naprzód. A potem dziwicie się, że wygląda inaczej niż powinna.

— Trafiłeś w samo sedno, Wala. Wielki umysł! O to właśnie chodzi, że żyrafa może się okazać zupełnie inna. A propos, gdzie się podziała Swietka? — Coś od niej chciałeś?

Wala powiedział to i pomyślał z mściwą radością — „Tak się kończą wszystkie twoje intelektualne rozmówki!” — Tego samego, co i ty — odpowiedział Sergiusz.

Wala pochylił się do przodu. „Zaraz stąd wylecisz… Bikiniarz, paw, ordynus… Widzicie go, nie lubi sztywniaków!”

Trzasnęły drzwi i do laboratorium wpadła Swietka podśpiewując i postukując obcasikami. Sergiusz zeskoczył ze stołu jak zdmuchnięty. Podszedł do dziewczyny, objął lekko za ramiona i zaczął coś szeptać do ucha. Swietka pokornie zastygła z opuszczoną głową, tylko jej ręce przebierały fałdy sukienki.

– Święta! — wrzasnął Wala. — Dlaczego nie posprzątałaś ze stołów? Czemu nie wytarłaś rozlanych odczynników?! Tu, tu i tu?!

Pokazywał palcem, wrzeszczał i sam brzydził się swojego krzyku, ale nie potrafił się już zatrzymać.

Swietka wyswobodziła się z objęć Sergiusza, skinęła mu głową i dopiero potem spojrzała na Walę.

— Czemu na mnie krzyczysz? Wiesz przecież, że Michał Gierasimowicz wysłał mnie na miasto…

— Swietka, przejdź lepiej do nas — powiedział Sergiusz. — Nie jesteśmy takimi drewnianymi piłami.

Wala ruszył w jego stronę, ale Sergiusz jak gdyby nigdy nic zapytał zaaferowanym głosem: — Słuchajcie, która godzina?

— Nie wzięłam ze sobą zegarka — powiedziała Swietka. Sergiusz chwycił Walę za rękę, bezceremonialnie odwinął rękaw kitla i popatrzył na tarczę zegarka. — Antymagnetyczny, wodoszczelny, przeciwwstrząsowy… Bombowy czasomierz. No, a mój staje od jednego kichnięcia… Cześć, zasiedziałem się u was. Na razie…

I zniknął. Swietka wzięła ścierkę i wytarła stoły. Robiła to szybko, zgrabnie, jakby mimochodem. Wala się odwrócił. — Sergiusz to wietrznik, ale wesoły — powiedziała Świetlana.

Wala poczuł się jeszcze podlej od tego pocieszenia. Wsadził głowę pod wyciąg i zaczął bezsensownie przestawiać kolby, żeby Swietka nie zobaczyła wyrazu jego twarzy.

Ale kiedy się odwrócił, Swietki już nie było. Blade jesienne słońce przedarło się przez chmury i niechętnie oświetliło laboratorium. Mętne iskierki przebiegły po szkle wężownicy rzucając mdły odblask na ściany.

Próbka musiała się żarzyć jeszcze dziesięć minut, więc na razie nie było nic do roboty. W laboratorium, było cicho jak w zaklętym królestwie. Wala poczuł się dziwnie samotny i zagubiony. Zobaczył siebie jakby z boku — smutnego i nieefektownego i wydało mu się, że tak będzie zawsze — monotonne, powolne życie wśród kolb i probówek. I że tak samo równomiernie, bez wstrząsów, wzlotów i upadków będzie się starzał, nabierał doświadczenia, obrastał pracami naukowymi, stopniami i zaszczytami. I że ta jego działalność, choć oczywiście ważna i potrzebna, niekoniecznie musi mu przynieść zadowolenie. Nie wiadomo skąd i dlaczego przyszła do niego ta pewność, ale przyszła, i nie sposób się było od niej uwolnić.

Nagle coś się stało. Pojawił się jakiś obcy dźwięk. Wala się odwrócił.

Masywne cielsko pieca leciutko kołysało się na swojej podstawie. Wala przetarł oczy. Piec uniósł się i zawisł w powietrzu.

Wala uchwycił się krawędzi stołu. Obserwował z bolesnym zdumieniem, jak piec wolno popłynął do góry, jak wtyczka wysunęła się z kontaktu, jak sznur na podobieństwo wahadła zakołysał się w powietrzu. Piec dotknął sufitu i znieruchomiał.

Przeraził się. Pod sufitem, na wysokości czterech metrów wisiało dobre sto pięćdziesiąt kilogramów nie opierając się na niczym oprócz powietrza!

Nie wiadomo, po co przesunął stół, potem zaczął szperać po kieszeniach, póki coś tam nie trzasnęło. Przez kilka sekund ze zdziwieniem oglądał odłamki szklanej końcówki płuczki. Co ta końcówka robiła w kieszeni?

I dopiero wtedy zrozumiał całe nieprawdopodobieństwo sytuacji.

Rzucił się do drzwi, potem w kierunku miejsca, gdzie dopiero co stał piec, jakby chciał się przekonać, że go tam rzeczywiście już nie ma, potem znów do drzwi. I wpadł prosto na Swietkę, która właśnie wchodziła do laboratorium. — Znowu krzyczysz? — spytała dziewczyna. — Ja?… Krzyczę?… — Jeszcze Jak! Co się z tobą dzieje?!

Wala chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą wydając nieartykułowane pomruki. Święta broniła się przerażona.

Potem wykrzyknęła i przysiadła. Ona również to zobaczyła. O dziwo, właśnie jej przestrach przywrócił Wali przytomność. — Nie bój się… Daj spokój… To drobiazg… — Boję się… — Nie trzeba, Święta… nie ma czego… Biegnij po Michała Gierasimowicza! Tylko cicho.

Dlaczego po profesora należy biec cicho, sam Wala nie miał najmniejszego pojęcia. Święta jeszcze raz pisnęła i pobiegła, kuląc się jak pod ostrzałem.

Piec nieruchomo wisiał pod sufitem jak przyklejony. Za oknami po dawnemu świeciło zamglone słońce, przez co nieprawdopodobne wydarzenie wydawało ‘się jeszcze bardziej nieprawdopodobne. „Takie rzeczy nie mogą się zdarzyć, nie mogą” — szeptał do siebie Wala jak zaklęcie, mając wciąż nadzieję, że to wszystko mu się przywidziało i że za chwilę wszystko wróci na swoje miejsce, jak to bywa we śnie.

Ale wszystko i tak było na swoich miejscach. Wszystko… Oprócz elektrycznego pieca i jego rozpędzonych myśli.

Wszedł Michał Gierasimowicz wyjmując w biegu okulary z górnej kieszeni marynarki, jak to zawsze robił w chwilach zdenerwowania. Wyglądał jak nauczyciel, który wchodzi do klasy wiedząc z góry, że czeka go jakiś nowy psikus. Zza jego ramienia wyglądała Swietka. — Tak — powiedział profesor. — Co się tu u was wydarzyło, Walentynie Zacharowiczu? Wala bez słowa pokazał na sufit. — Coo? Kto panu pozwolił… I zamilkł. — On sam… — pisnęła Swieta.

Okulary w rękach profesora podskoczyły jak żywe. Doskonale odprasowany garnitur jakoś od razu obwisł, jakby z Michała Gierasimowicza wypuszczono powietrze. — Proszę mi wyjaśnić, jak to się stało… — wyszeptał prawie błagalnym tonem. — On sam… Włożyłem do środka tygielek z naszym NK i nic więcej… No i… uniósł się… — Dokładny czas początku zjawiska? Szybkość wznoszenia? Czas wznoszenia? — Nie wiem… Straciłem głowę…

Michał Gierasimowicz popatrzył na Walę, jakby go widział po raz pierwszy w życiu. — Niech pan postawi krzesło na stole! — zakomenderował. — A, już stoi… — Trzeba opuścić piec na dół. Nie, nie gołymi rękami! Niech pan poszuka dynamometru, zaczepi… Czy pan nie wie, co to jest dynamometr?… Nie, już za późno…

Głos profesora znów opadł do szeptu, gdyż piec ni z tego, ni z owego oderwał się od sufitu i zaczął płynnie opuszczać się w dół. — Stoper!!! — ryknął profesor.

Wala usłuchał jak automat. Wskazówka sekundnika gorączkowo przeskakiwała podziałki, ale Wala nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, ile wskazywała na początku. — Łap go!… Niech to diabli!…

Piec wisiał już nad samą podstawą. Wala chwycił go za krawędź i ustawił na dawnym miejscu. Wówczas usłyszał przerywany oddech i nie od razu się domyślił, że to jest oddech profesora.

— Co to było, Michale Gierasimowiczu? — zaszczebiotała Swietka. — To? No, oczywiście… Z jednej strony… Spokojnie, koledzy, nikomu na razie…

I jakby szukając poparcia obrócił się ku Wali. — Mogą wyśmiać… Albo nie? Jak pan myśli?… Ale Wala nie potrafił myśleć o czymkolwiek. — Tak więc… — profesor niepewnym ruchem chwycił zasuwkę drzwiczek piecyka. — Twierdzi pan, że tam… niczego niezwykłego nie ma?… — Tylko NK… Ten nowy związek…

— Aha! Ale to przecież niemożliwe! Ogólnie rzecz biorąc antygrawitacja… Brednie!… A jednak trzeba popatrzeć… Tak. Gdzie się podziały mój e okulary?

Drzwiczki piecyka opadły w dół. Tym razem na laboratorium spojrzało czarne oczko. Ścianki zdążyły ostygnąć i cząsteczki kurzu już się na nich nie iskrzyły. — Co mi pan tu głowę zawraca?! Tu nie ma żadnego tygla! Twarz profesora spurpurowiała ze złości. Wala z bijącym sercem również zajrzał do wnętrza komory Tygla w uchwycie nie było.

— Jest — głucho powiedział Wala.

Naczyńko wisiało pod sklepieniem pieca. Przykleiło się do niego zupełnie tak samo, jak poprzednio piec przykleił się do sufitu laboratorium.

Profesor popatrzył na Święte i Walę, jakby zwątpił również i w ich realność. — A-a… jak zachowywał się NK przy poprzednich wydarzeniach? — zdecydował się w końcu zapytać.

— Zwyczajnie… A jak się miał zachowywać?

— Sam wiem, że nie mógł się inaczej zachowywać! No dobrze… Zobaczymy… Proszę wydobyć tygielek. Tylko ostrożnie, ostrożnie…

Wala uchwycił naczyńko szczypcami i łatwo oderwał je od sklepienia, ze zdumieniem czując jego całkowitą nieważkość. Ręka mu drgnęła. Platynowe końcówki szczypiec ześliznęły się i… — Ach!

Tygielek nie upadł, lecz płynnie, jakby w zadumie zawisł w powietrzu, a potem zaczął się powoli wznosić. — Trzymaj! — krzyknął profesor.

Wala złapał tygielek, sparzył się o jego jeszcze gorącą powierzchnię, ale prawie nie poczuł bólu. — Szczypcami trzeba! Kto pana uczył?!

Profesor zręcznie przechwycił tygielek szczypcami. Na jego dnie nie było już białych kłaczków, które spiekły się w niepozorną brunatną masę. — Najzwyklejszy w świecie NK… — speszył się profesor. — Tak — powiedział Wala.

— Potworne… No, zobaczymy… — Z powrotem wsunął tygielek do pieca i osłabił uchwyt szczypiec. Tym razem naczyńko mię uniosło się pod sklepienie, tylko po prostu zawisło w powietrzu.

— Jak balonik… — powiedziała Swietka.

— Proszę sfotografować zjawisko — profesor odzyskiwał równowagę ducha. — A ja tymczasem pójdę po Iwana Władysławowicza i Arkadiusza Stiepanowicza. I niech pan nie pozwoli piecykowi ostygnąć!

Szybko poszedł w kierunku drzwi, niezręcznie zaczepiając o krawędzie stołów. — Diabli nadali!… — mamrotał pod nosem i nie wiadomo, czy odnosiło się to do przeklętego NK, czy też do mebli przewrotnie wchodzących w drogę.

Trzasnęły drzwi.

Wala usiadł. Był nieprawdopodobnie zmęczony. Sparzone palce coraz silniej bolały. I nic z tego wszystkiego nie różu — miał. Absolutnie nic! W głowie miał kłębek waty. „Żeby przynajmniej Michał Gierasimowicz jak najszybciej wrócił…” — pomyślał smętnie. Miał nadzieję, że gdy tylko profesor przyprowadzi Iwana Władysławowicza i Arkadiusza Stiepanowicza, wszystko stanie się proste i jasne.

Piec obojętnie patrzył na niego swoim czarnym oczkiem. Wala przypomniał sobie polecenie profesora, zmusił się do wstania, zasunął drzwiczki i włączył ogrzewanie.

I natychmiast o mało nie zemdlał z przerażenia. „A co, jeśli tego nie wolno robić? Wyłączyć? Może to jeszcze gorzej? Zepsuję wszystko!…” — pomyślał w panice.

Ale w laboratorium, co tam laboratorium! Na całym świecie nie było nikogo, kto by rozproszył jego obawy lub chociażby pocieszył. W ostatecznej rozpaczy gotów był już prosić o radę Swietkę, której twarzyczka nie wyrażała niczego poza ciekawością. Żeby tylko ktoś wziął na siebie cząstkę odpowiedzialności…

I właśnie wtedy usłyszał znajomy głos dochodzący z korytarza. Wala się poderwał. „Sieriożka! Jak to dobrze, że on jest fizykiem…”

— Sieriożka! — zawołał. — Sieriożka! Sergiusz wpadł natychmiast, jakby tylko czekał na zaproszenie.

— No i co powiecie, alchemicy? — jego głos skrzył się filuternością. — Twarzyczki jakieś smętnawe. Piecyk fruwał, co? To drobiazg. W pewnej redakcji widziałem artykuł — oczywiście go nie wydrukowali — opisujący fakt wzlotu trumny w grobowcu rodzinnym autora…

— Więc ci już opowiedziano…

— Hm! Nie, braciszku, nikt mi niczego nie opowiadał. Nie wytrzeszczaj tak oczu, bo ci wyskoczą… Czyżbyście się niczego nie domyślili?… No wiecie… Cha, cha, cha…

Roześmiał się głośno i im bardziej zdumionym wzrokiem patrzyli na niego Wala i Swietka, tym lepiej się bawił. W zachwycie klepał się po udach, pokazywał na nich palcem, zataczał się i śmiał, śmiał się szczerze i do łez.

— Ale przecież… Ten piecyk… — śmiech przeszkadzał mu mówić. — Przecież to ja go uniosłem! Ze swego laboratorium! Elektromagnesem… Cha, cha… Myślicie, że bez powodu zaczynałem tamtą rozmowę?…

Odpowiedzią było milczenie, takie wyraziste milczenie, że Sergiusz natychmiast przestał się śmiać.

— Czyżbym rozbił wam jakąś butelkę?… Zechciejcie mi wybaczyć! Błąd w sztuce… Naprawdę nie chciałem, sprawdziłem nawet zegarek, aby go nie uszkodzić… Ale pięknie wyglądała ta „żyrafa”, co?! Przyznajcie się! Co tak na mnie patrzycie?!

Sergiusz coraz bardziej się peszył. Nie rozumiał, co się dzieje. Jego słowa nie znajdowały oddźwięku u tych dwojga, a właściwie znajdowały, ale nie taki, jakiego oczekiwał. Przyglądali mu się z bliska, uważnie, z dziwnym wyrazem w oczach.

Potem Wala kiwnął na niego palcem. — Podejdź. Bliżej, bliżej!…

Sergiusz zmieszał się. Pokornie, jak zahipnotyzowany ich wzrokiem, posunął się do przodu. Ostatni krok wyrażał całkowitą rozterkę. — No, co wy… No, zażartowałem…

— Chwyć z łaski swojej za tę rączkę — powiedział czule Wala. „Nie bój się, nie bój… Teraz zajrzyj do piecyka.

I Wala zobaczył, jak Sergiusz odskoczył od czarnego oka pieca oporowego: w jego głębi wciąż jeszcze unosił się porcelanowy tygielek.

Przełożył Tadeusz Gosk

Загрузка...