— Musisz mi pomóc, Steve — powiedział Joe. — Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia.
— A co z twoim ostatnim wynalazkiem — uniósł brwi Steve — czyżby znów?…
— Właśnie… Co prawda automat z Biura Kontroli początkowo wypowiedział się dosyć niejasno: pomysł chyba nowy, schemat wykazuje cechy pewnej oryginalności, całość wymaga jednak pogłębionej analizy. Dziś nadeszła ostateczna odpowiedź. Popatrz… — Joe podał przyjacielowi skrawek perforowanej aluminiowej folii.
— Widzisz? Konstrukcja zgłoszona po raz pierwszy w roku 1973. W praktyce nigdy nie została zastosowana… Zbyt upraszczała sterowanie wieloma procesami. Miał chłop głowę na karku. Wymyślić to w tamtych czasach…
— A kto to był? — zaciekawił się Steve, leniwie sącząc ze szklanki zielonkawy orzeźwiający płyn przyniesiony przez biały automat.
Joe uśmiechnął się niewesoło. — Kto teraz pamięta nazwiska? Na tym świstku podano jedynie numer patentu — USA 103 109 725. Historyk może by i wygrzebał szczegóły w jakimś archiwum papierowych dokumentów, ale mnie to nie interesuje. — Nie masz szczęścia, Joe — zauważył Steve i znów podniósł szklankę do ust.
Siedzieli przy niewielkim owalnym stoliku w samym rogu obszernej sali o niskim stropie. Przerwa obiadowa dawno się już skończyła. Automatyczny bar, położony na ósmej podziemnej kondygnacji ogromnego gmachu Koncernu Gollforby’ego, był prawie pusty.
Joe odstawił szklankę. Automat przytoczył się bezszelestnie i zachęcająco mrugnął złocistym oczkiem. Joe machnął odmownie ręką i odwrócił się. — Ja płacę, Joe — powiedział Steve.
Niedbale wrzucił monetę do srebrzystej konchy na piersi automatu.
Rozległ się melodyjny dźwięk i miękki baryton powiedział półgłosem: — Dziękuję panu. Na zdrowie.
Przed Joem wyrosła następna szklanka, wypełniona po brzegi zielonkawym Napojem Gollforby’ego „łatwo przyswajalnym, przyjemnym w smaku, wysokokalorycznym, odżywczym i tonizującym”, jeśli wierzyć świetlnym napisom nieprzerwanie biegnącym po ścianach baru.
Joe skinął głową i wziął szklankę. Póki pił, Steve obserwował go w milczeniu. „Wysiada biedaczysko — myślał. — Oczy zmatowiałe, zaczątki łysiny, niezdrowa cera. Ubrany w sweter z najtańszego syntetyku. Nosi go drugi tydzień z rzędu, jeżeli nie dłużej. Diabelnie zdolny chłop, ale pechowiec…”
— Nie mam najmniejszego pojęcia, co mógłbym dla ciebie zrobić, Joe — powiedział Steve, kiedy ten osuszył drugą szklankę. — Nasz koncern nie potrzebuje inżynierów. Przebąkują nawet o nowych redukcjach. Personelu obsługującego nie ma już zupełnie, bo zastąpili go automatami… Co najwyżej mógłbyś zostać agentem sprzedaży automatów… Jeśli chcesz, porozmawiam o tobie z panem Gollforby’m Juniorem. — Nie — odpowiedział Joe zdecydowanie. — Nie nadaję się do tego. Jestem po czubek głowy nafaszerowany nowymi pomysłami. Gdyby tak można do grupy konstruktorskiej… Albo zdobyć trochę grosza i kontynuować pracę w moim domowym laboratorium. Łamię sobie głowę nad pewną interesującą zabawką… Możesz mi jeszcze pożyczyć trochę pieniędzy,
Steve?
— Chyba tak… Ale tego, co mogę zaproponować, pewnie ci nie wystarczy… Pracuję zaledwie trzy godziny dziennie, więc sam rozumiesz…
— W biurze konstrukcyjnym?
— Nie — Steve chrząknął z zakłopotaniem. — Widzisz… Tam bardzo nędznie płacili… Władam kilkoma językami… Pan Gollforby Junior dowiedział się o tym i zaproponował mi stanowisko porannego sekretarza. Rano pan Gollforby zajmuje się sprawami technicznymi. Zapoznaje się z prospektami różnych obcych firm, przegląda projekty automatów, których seryjną produkcję zamierza uruchomić. Szef się nie zna na technice i potrzebuje kogoś, kto by go ustrzegł przed palnięciem głupstwa…Chytry stary krokodyl. Wykorzystuje mnie jako eksperta, a płaci jako sekretarzowi technicznemu. O pierwszej przestaje zajmować się techniką. Automat podaje mu do gabinetu drugie śniadanie, a ja… Mój dzień pracy na tym się kończy.
— Jak boss radzi sobie bez ciebie po południu? — zainteresował się Joe.
— W drugiej połowie dnia zajmuje się sprawami finansowymi i dyktuje listy. Wtedy ma przy sobie dzienną sekretarkę, pannę Barkeley. Zresztą i ją ma zamiar wkrótce zastąpić automatem.
— Mógłbym zaprojektować taki automat — zauważył Joe.
— Zasadniczy projekt już od dawna jest gotowy, ale pan Gollforby do tej pory nie zdecydował, czy automatowi nadać kształt młodej dziewczyny, czy też osoby nieco starszej; nie ustalił także koloru oczu, włosów i tym podobnych szczegółów.
— Czyżby sam jeden kierował koncernem?
— Praktycznie rzecz biorąc, tak. Pan Gollforby jest podejrzliwy i nieufny. Woli o wszystkim sam decydować. Zwołuje wprawdzie Radę Dyrektorów, ale robi to bardzo rzadko. Tylko wtedy, kiedy trzeba omówić nowe wielkie inwestycje produkcyjne lub coś równie ważnego…
— Król automatów — zauważył Joe z odcieniem zawiści i goryczy w głosie. — Władca twardy, absolutny i wszechwładny.
— No, jeśli chodzi o to ostatnie, to nie tak znów bardzo… — szepnął Steve oglądając się dokoła. — Ostatnio sprawa wszechmocy pana Gollforby’ego nie wygląda zbyt pomyślnie.
Słyszałeś pewnie o Koncernie Ridgersa. Oni także robią automaty. Pan Gollforby usiłował się dogadać z ich szefem. Nic z tego nie wyszło i teraz są śmiertelnymi wrogami. Wydawać by się mogło, że pan Gollforby może bez trudu połknąć Ridgersa. Ale Ridgers to twardy facet.
Wicedyrektorowie jego koncernu nic by nie mieli przeciwko porozumieniu, ale ten staruch nie chce o tym słyszeć. Jestem przekonany, że Ridgers przyczyni panu Gollforby’emu jeszcze wiele kłopotów…
Joe ścisnął palcami skronie i nad czymś intensywnie myślał. — Słuchaj, Steve — powiedział wreszcie. — Zorganizuj mi małą audiencyjkę u swego szefa w godzinach twego porannego dyżuru. — Po co? — zaniepokoił się Steve.
— Chcę mu zaproponować… pewien drobiazg.
— Nie weźmie. Cała technika trafia do niego przez Radę Techniczną, głównego konstruktora i ekspertów. To zupełnie beznadziejne, chłopie. Nie mam u niego żadnych wpływów. — Postaraj się jednak, aby Gollforby mnie przyjął… Przecież możesz to zorganizować. O resztę się nie martw.
— On mnie wypędzi, Joe.
— Gwarantuję ci, że nie. A jeśli mój plan się powiedzie, dostaniesz dwadzieścia pięć procent.
— Ile tego będzie? — zainteresował się Steve.
— No, powiedzmy, dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
— Oo! — westchnął rozczarowanym głosem poranny sekretarz pana Gollforby’ego Juniora. –
Widzę, że ci ten „gollforby” uderzył do głowy. Chodźmy lepiej stąd…
— Nie spiesz się, Steve. Pomyśl. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy… Gdy je dostaniesz, sam nie zechcesz dalej być porannym sekretarzem pana Gollforby’ego. No, a jeśli się nie uda, to boss nie będzie miał do ciebie pretensji. Będziesz nadal piastował swe wysokie stanowisko, a ja…
Ja będę sprzedawał automaty.
— Ale co mam powiedzieć szefowi, Joe? Jak cię zaanonsować?
— Wymyśl coś. Byleby tylko mnie przyjął. I oczywiście nie wspominaj, że jesteśmy kolegami.
Jestem pewien, że połknie mój haczyk. Wtedy omówię z tobą dalsze sprawy. No jak, Steve?
Zgoda?
— Nie wiem… Nie wiem… Boję się stracić pracę!
— To oczywiste. Ale lękliwy nie zarobi ćwierci miliona dolarów!
— Jeśli masz zamiar zagrać na jego uczuciach…
— Czy uważasz mnie za ostatniego durnia, Steve?
— Wobec tego powiedz, o co chodzi.
— Powiem ci… Ale później. Najpierw zorganizuj spotkanie. Nie pożałujesz.
— Może bym i zaryzykował, ale…
— Ale?
— Dwadzieścia pięć procent to trochę za mało…
— Wyrobiłeś się przy swoim szefie, Steve! Ile chcesz?
— Widzisz… W wypadku niepowodzenia mogę stracić pracę, podczas gdy ty nie masz praktycznie nic do stracenia. W najgorszym razie boss każe robotom wyrzucić cię na ulicę…
Sprawiedliwość wymaga równego podziału. I ryzyka… I wszystkiego innego…
— To rozbój, Steve… Nie spodziewałem się tego po tobie. Ale dobrze. Trzydzieści procent i ani centa więcej. Bo inaczej pójdę do Ridgersa.
— Myślałby kto! U Ridgersa nic nie wskórasz, mój drogi. Nie dotrzesz nawet do porannego sekretarza… Zresztą jestem gotów trochę opuścić. Czterdzieści procent, Joe. To ostatnie słowo.
— Wykorzystujesz moją trudną sytuację, chłopcze. Trzydzieści pięć i dajmy już temu spokój.
— To nieładnie tak się targować ze starym przyjacielem z ławy szkolnej. Niestety, już wtedy miałem ustępliwy charakter i dlatego szczytem mojej kariery jest stanowisko porannego sekretarza. Trzydzieści siedem procent i zadzwoń do mnie jutro. Powiem ci, kiedy pan
Gollforby Junior cię przyjmie, albo zawiadomię, w jakich zapadłych dziurach brakuje obecnie agentów sprzedaży automatów.
— Słucham — powiedział pan Gollforby Junior. — Daję panu pięć minut czasu i ani sekundy więcej.
— Niech ten człowiek wyjdzie — Joe wskazał palcem Steve’a. — Sprawa jest zbyt poważna… ee… Gollforby.
Malutkie, bezbarwne oczka właściciela koncernu o światowej sławie rozszerzyły się ze zdumienia. Pan Gollforby Junior z nie ukrywaną ciekawością popatrzył na Joego. Potem wyciągnął pulchną rączkę pokrytą pierścieniami, wyjął cygaro z masywnego złotego pucharka i bez pośpiechu włożył je do automatycznej gilotynki. Obciął. Zapalił. — Pozostały cztery minuty — rzucił, patrząc spode łba na interesanta.
Joe założył nogę na nogę i spokojnie wybrał sobie cygaro. Steve z przerażenia zamknął oczy. — Ja również cenię swój czas, sir — powiedział Joe z lekkim wyrzutem w głosie.
Odgryzł koniec cygara, wypluł na puszysty dywan z drogiego syntetyku, gwałtownym ruchem chwycił stojącą na biurku zapalniczkę w kształcie figurki Homera i przypalił od łysiny poety.
— Trzy minuty — zauważył pan Gollforby już znacznie mniej pewnym głosem.
— Mowa będzie o koncentratorze grawitacji — wycedził niechętnie Joe. — Mam nadzieję, że pan rozumie, co to znaczy? — Zaciągnął się głęboko i wypuścił kłąb dymu pod sam sufit gabinetu.
Pan Gollforby Junior poruszył się niespokojnie na fotelu. Popatrzył na swego sekretarza, ujrzał niekłamane przerażenie wypisane na jego twarzy i… zdecydował się.
— Proszę zostawić nas samych na… kilka minut — powiedział pan Gollforby z takim wyrazem twarzy, jakby dopiero co połknął żywą osę, która wciąż jeszcze bzykała mu gdzieś pod językiem.
Steve wyszedł chwiejnym krokiem. Drzwi gabinetu automatycznie zamknęły się za jego plecami.
Przeszło dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut… Ekran wizyjny nad drzwiami ciągle pozostawał ciemny.
Wreszcie Steve nie wytrzymał. Nacisnął guzik mikrofonu i powiedział drżącym głosem: — Przepraszam szefie, czy pan mnie jeszcze nie potrzebuje?…
— Może pan wejść — usłyszał w odpowiedzi głos pana Gollforby’ego znamionujący wielkie podniecenie.
— … Teraz pan rozumie, czemu nalegałem, aby ta rozmowa odbyła się bez świadków — usłyszał Steve głos Joego, gdy tylko drzwi gabinetu bezszelestnie rozsunęły się na boki. Joe stał na środku gabinetu, lekko kołysząc się na czubkach palców. Pan Gollforby z głową wspartą na rękach w skupieniu żuł zgasłe cygaro.
— Na jaką odległość działa pański model? — spytał nie patrząc na Joego.
— W promieniu dziesięciu, piętnastu metrów przy maksymalnej koncentracji pola. W wypadku zwiększenia mocy promiennika zasięg działania odpowiednio wzrośnie. Ale trzeba przy tym zachować wielką ostrożność. To — jest najstraszliwsza broń, jaką kiedykolwiek zbudowano na Ziemi. Obliczenia wykazują, że promiennik o średnicy około trzech metrów może bez najmniejszego trudu zdeformować, czyli inaczej mówiąc zniszczyć średniej wielkości planetę.
— Taki aparat nie jest mi na razie potrzebny — wtrącił pan Gollforby. — Ile pan żąda za swoją zabawkę?
— Nie będziemy teraz o tym mówić — zaoponował Joe. — Powrócimy do naszej rozmowy później, kiedy już pan obejrzy koncentrator w działaniu. Oczywiście tanio go nie sprzedam… Może pan zaprosić na próby dowolnego eksperta lub zaufaną osobę. Ale tylko jedną. Nie chcę, aby zbyt wiele ludzi wiedziało o istnieniu aparatu. Mam zamiar go w przyszłości udoskonalić. Nie proponuję panu patentu, lecz jedyny działający model urządzenia. Czemu właśnie panu? Sądzę bowiem, że nie wykorzysta go pan na szkodę ludzkości. Wolałbym nie ręczyć za następstwa, gdyby przyrząd dostał się w ręce maniaka lub gangstera. Chyba pan to rozumie?
— Jeśli kupię od pana aparat, wykorzystam go tak, jak to uznam za stosowne — powiedział pan
Gollforby Junior i sapnął gniewnie.
— Oczywiście, sir — zgodził się uprzejmie Joe. — Ale produkować koncentratorów pan nie będzie.
— I tego nie obiecuję — oświadczył pan Gollforby i zasapał jeszcze głośniej.
— Nie wymagam obietnic — powiedział Joe — bo jestem pewien, że pan tego nie zrobi. Aby sporządzić drugi koncentrator na podstawie mojego modelu, musiałby pan mieć wśród swoich inżynierów drugiego Jonathana Dippa, to znaczy mnie. Moje uszanowanie panu.
— Chwileczkę! — podniósł głos pan Gollforby. — A kiedy?…
— Kiedy pan sobie życzy. Aparat jest gotowy i znajduje się w pewnym miejscu.
— Ale gdzie?
— To obojętne. Można nawet tutaj… — Joe obejrzał krytycznie gabinet. — Co prawda szkoda trochę mebli, bo w czasie prób nie da się uniknąć pewnych zniszczeń… Może pan woli w jakimś ustronnym miejscu za miastem?…
— Wobec tego jutro… Może pan jutro? — pan Gollforby spojrzał pytająco na Joego.
„Po raz pierwszy słyszę, że on pyta, a nie rozkazuje — pomyślał Steve. — Joe chyba naprawdę jest geniuszem!”
— Niezbyt mi to dogadza — powiedział bez entuzjazmu Joe. — Ale… jakąś godzinkę lub półtorej uda mi się chyba wykroić. Niech będzie jutro…
— Mój sekretarz przyjedzie po pana rano, panie Dipp. Proszę mu zostawić swój adres. Koncentrator wypróbujemy w ogrodzie mojej podmiejskiej willi. Trzecim uczestnikiem próby będzie… — pan Gollforby zawahał się przez chwilę. — Trzecim będzie mój sekretarz. Ten właśnie… Jest inżynierem i zna się trochę na tych wszystkich historyjkach. Wezmę od pana tę zabawkę, jeśli wszystko pójdzie… tak, jak pan mi to opowiadał.
— Mógłbyś mi wreszcie powiedzieć, co ty właściwie knujesz, Joe — nalegał Steve idąc obok przyjaciela wzdłuż alejki zielonych drzew, przystrzyżonych na kształt geometrycznie prawidłowych piramid, sześcianów i elipsoid. — Powiedz, co zamierzasz zrobić. Nie mogę przecież grać w ciemno, a ty wciąż ukrywasz przede mną prawdę.
— Lepiej będzie, jeśli nie będziesz jej znał do końca — zimno uciął Joe. — Twoje zdumienie i przerażenie najlepiej przekonają twojego szefa. Bądź porannym sekretarzem bossa i nikim więcej. Zagraj swą rolę do końca, to dostaniesz swoje trzydzieści siedem procent. A propos, gdzie ten stary krokodyl będzie na nas czekał?
— Na polanie za tym stawem. Dokładnie o pół do dwunastej wyląduje tam wiropłatem. Nie lubi tracić czasu jeżdżąc samochodami. Ale zwracam ci uwagę, że zachowujesz się nieuczciwie i że to się może źle skończyć. Gdybym wiedział, o co chodzi, mógłbym pomóc, powiedzieć coś w odpowiedniej chwili, a tak…
— Wszystko będzie w porządku, stary. Ty już zrobiłeś najważniejszą część swojej roboty.
Skontaktowałeś mnie z szefem. Reszta należy do mnie.
Kiedy Joe i Steve wchodzili na polanę, nad ich głowami rozległ się cichy szelest i srebrzysta kabina, opadając prawie pionowo w dół, dotknęła amortyzatorami zielonej, krótko przystrzyżonej trawy. Przezroczysta ścianka kabiny odchyliła się w bok i pan Gollforby zstąpił na ziemię.
Steve pośpiesznie się ukłonił. Pan Gollforby skinął mu głową, a potem podszedł do Joego i łaskawie podał mu rękę.
Joe niedbale ją uścisnął. — Ma pan ze sobą maszynę? — Chodzi panu o koncentrator?
— Pewnie, że nie o automat do wody sodowej!
— Koncentrator jest na miejscu. Pan Gollforby rozejrzał się dokoła. — Ale nic takiego nie widzę… — Oto on, sir.
Joe otworzył dłoń i pokazał leżący na niej niewielki, błyszczący równoległościan przypominający kształtem zapalniczkę. — I to wszystko?
— Nie sądził pan chyba, że aparat ma wielkość statku kosmicznego? Wówczas bym go panu nie proponował. — Ale…
– Żadnych „ale”, sir. Rozpoczniemy próbę?
— Uprzedzam, że jeśli ma pan zamiar zrobić ze mnie durnia… — Sir!
— …ciężko pan tego pożałuje — dokończył pan Gollforby z twarzą purpurową z wściekłości. — Na czym chciałby pan wypróbować działanie aparatu? — Wszystko mi jedno!
— Nie żal panu tego pięknego, starego dębu? — Joe niedbale wskazał ogromne drzewo, którego rozłożysta, zielona korona wznosiła się o jakieś dziesięć metrów od nich na skraju polany. — Ten dąb liczy sobie trzysta pięćdziesiąt lat — powiedział pan Gollforby — i ma trzy metry w obwodzie.
— Dlatego też pytam, czy go panu nie żal.
— Czyżby pan miał zamiar tym swoim pudełkiem po zapałkach…
— Wydaje mi się, że tracimy czas na próżno — z lekką irytacją w głosie zauważył Joe. — Może zechce mi pan wyjaśnić, sir, czego pan właściwie ode mnie oczekuje? — Chciałbym wypróbować pański… przyrząd.
— Ja też tylko tego pragnę, sir. To, jak pan był łaskaw się wyrazić „pudełko po zapałkach”, kryje w sobie potworną siłę. Widzi pan ten malutki otworek? To wylot promiennika ukierunkowanego pola grawitacyjnego. Przez tę dziurkę wylatują grawitony, sir… grawitony… Najmniejsze, najbardziej przenikliwe i najpotężniejsze cząstki wszechświata. Strumień grawitonów, jak to już miałem przyjemność panu wyjaśniać, deformuje naturalne pole ciężkości Ziemi. Może pan sobie wyobrazić, sir, co wtedy następuje? — N — tak — powiedział pan Gollforby — ale ja…
— Chwileczkę, sir. Jedyną wadą tego modelu są jego minimalne rozmiary. Strumień grawitonów szybko rozprasza się w przestrzeni. Praktycznie rzecz biorąc o dwadzieścia metrów od aparatu zniekształcenie pola ciężkości jest niewyczuwalne. Można je oczywiście odkryć odpowiednimi przyrządami, ale tak… na oko… nic nie można zauważyć. — Pozwoli pan — zaczął pan Gollforby.
— Tak się ma sprawa z dwudziestometrową odległością — ciągnął dalej Joe. — Ale w promieniu dziesięciu metrów od aparatu deformacja pola ciężkości bez trudu wy kolei pociąg mknący z maksymalną prędkością, zburzy ścianę lub złamie jak zapałkę ten oto dąb. I nikt się nie domyśli, co było przyczyną katastrofy.
„Co za bydlę! — pomyślał Steve. — Aferzysta! Żeby zrobić przyjacielowi takie świństwo!”
Joe jakby odczytał jego myśli, bo odwrócił się w jego kierunku. — W promieniu dwóch, trzech metrów, sir — kontynuował Joe, zwracając się znów do pana Gollforby’ego — zupełnie niewielka dawka ukierunkowanych grawitonów doprowadzi momentalnie do śmiertelnego udaru serca lub wylewu krwi do mózgu tego… osobnika, który znajdzie się w zasięgu promieniowania. Może zechce pan tu spojrzeć. Widzi pan podziałkę. Strzałka stoi na zerze. Kieruję promiennik na… chociażby na niego. — Joe pokazał na Steve’a stojącego o trzy kroki dalej. — Co pan teraz czuje panie, panie… — Prinx — podpowiedział pan Gollforby. — Co pan teraz czuje, panie Prinx?
— Nic — odpowiedział przez zęby Steve, czując że mu krew uderza do głowy.
— Doskonale. Nic pan nie czuje. Proszę spojrzeć, sir. Nic nie czuje, bo wskazówka stoi na zerze. Ale teraz zaczynam obracać regulator. Można to robić całkowicie dyskretnie, kciukiem, trzymając aparacik w zaciśniętej dłoni albo nawet w kieszeni. Tkanina pańskiej marynarki przylgnie po prostu do dyszy promiennika i nic poza tym. Tak więc kieruję wylot przyrządu na pańskiego podwładnego i zaczynam ostrożnie pokręcać regulatorem. Nic pan nie usłyszy, sir. Aparat pracuje zupełnie bezgłośnie. No, a co pan teraz czuje panie… Chreeps?
— Nic — odpowiedział ironicznie Steve i poczuł nagle, że dzieje się z nim coś niezwykłego… Całe otoczenie zaczęło wirować zrazu wolno, potem coraz szybciej i szybciej. Jakiś ciężar spadł mu na piersi i Steve zaczął się dusić… Chciał krzyknąć, ale z krtani wydobył się tylko stłumiony charkot. Steve rozpaczliwie zamachał rękami i nagle zobaczył, że ziemia obraca się na bok i błyskawicznie zbliża się do niego. Joe nie dał mu upaść. Chwycił Steve’a pod ramię, kilka razy nim potrząsnął i zmusił do utrzymania się na nogach. Oszołomiony Steve zataczał się jak pijany, mamrocząc coś niezrozumiałego.
— Zauważył pan, sir — Joe znów zwrócił się do pana Gollforby’ego — że wskazówką przesunęła się zaledwie o połowę podziałki. Gdyby poszła odrobinę dalej, pana Breepsa można by złożyć na katafalku i zawieźć do krematorium. I żaden lekarz nie wykryłby innej przyczyny zgonu poza udarem serca. Pospolitym udarem serca, panie Gollforby, przy całkowitym braku innych uszkodzeń ciała.
— N tak — powiedział pan Gollforby, spoglądając podejrzliwym wzrokiem to na koncentrator, to na swego sekretarza, który ciągle jeszcze nie mógł przyjść do siebie.
— Może życzy pan sobie wypróbować działanie aparatu na sobie, sir? — spytał czule Joe. — Cieniutki strumyk grawitonów na ćwierć podziałki?
— N tak… — powiedział niezdecydowanie pan Gollforby. — Nie, nie! — wrzasnął zaraz widząc, że Joe kieruje na niego otwór koncentratora. — Nie, do diabła, nie… Mówię, że dość już doświadczeń na żywym osobniku. On mi potem opowie swoje wrażenia — pan Gollforby wskazał ręką na Steve’a i otarł pot z czoła. — Może wobec tego spróbujemy na tym dębie?
— Można — powiedział pan Gollforby. — Ale niech pan z łaski swojej nie łamie go całkiem, najwyżej parę gałęzi, a najlepiej będzie, jak pan go tylko przygnie do ziemi.
— Proszę bardzo — powiedział zimno Joe i skierował dyszę koncentratora na ogromne drzewo. — Proszę podejść bliżej, sir, i obserwować wskazówkę, aby wiedzieć, jak dawkować strumień grawitacyjny. Uniknie pan w ten sposób możliwych przykrości.
Pan Gollforby zbliżył swój mięsisty nos do samej dłoni Joego i tylko od czasu do czasu rzucał podejrzliwe spojrzenia znad okularów na stojące w odległości dziesięć metrów drzewo.
Steve poczuł się już trochę lepiej i również z ciekawością patrzył na dąb, zastanawiając się, co z tego wyniknie. Ale nic się nie wydarzyło. Nawet wtedy, kiedy w oczach pana Gollforby’ego pojawiło się coś przypominającego przerażenie, dąb ani drgnął. — Sądzę, że to wystarczy — powiedział wreszcie Joe.
— Wystarczy — zgodził się pan Gollforby i zaczął nerwowo pocierać szkła okularów. — Ale… on się wyprostuje?
— Już się wyprostowuje — powiedział niedbałym tonem Joe. — Przecież wskazówka doszła tylko do drugiej kreski.
Steve patrzył dokoła i niczego nie rozumiał. Co się wyprostowuje? Czyżby to były skutki doświadczenia?… Steve czuł jeszcze lekkie zawroty głowy i mdłości, jak po morskiej przejażdżce.
— Biorę pańską zabawkę — powiedział pan Gollforby i westchnął. — Zechce pan podać cenę. — Proszę, oto ona. — Joe podał mu niewielką karteczkę z wypisaną jedynką i mnóstwem zer.
Pan Gollforby spojrzał na karteczkę, potem na Joego, znowu na karteczkę i w oszołomieniu zamrugał oczami. — Pan oszalał — wykrztusił wreszcie.
Joe z zimną krwią schował do kieszeni błyszczące pudełeczko koncentratora i wzruszył ramionami. — Zdaje się, że niepotrzebnie straciłem czas — zauważył, do nikogo się nie zwracając.
Odwrócił się, aby odejść i rzucił przez ramię: — Odnoszę wrażenie, że na tym nasza znajomość się zakończy, Gollforby. Ale uprzedzam, że nikt się nie powinien niczego dowiedzieć o tym przedmiociku — Joe poklepał się po kieszeni. — Bo inaczej…
— Ależ to, to… — zaczai pan Gollforby zduszonym głosem.
— To jedyny egzemplarz we wszechświecie, sir. I jego posiadacz stoi na progu… władzy nad światem…
— Milion dolarów — jęczał pan Gollforby. — To rozbój na prostej drodze… Milion za jakąś… zapalniczkę…
Joe, który już odszedł o kilka kroków, znów się odwrócił. — Pan jest naiwny, sir. Żądani miliona tylko dlatego, że właśnie tyle obecnie potrzebuję. Gdybym potrzebował większej kwoty, wymieniłby ją bez wahania. Stworzyłem ten aparat i mam prawo żądać każdej ceny. Wszak żyjemy w wolnym świecie, sir. Sam aparacik kosztuje oczywiście niewiele. Milion to cena mojego odkrycia. Zapewniam zresztą pana, że jest ono warte znacznie więcej. Pierwszy z brzegu gangsterski syndykat… — Pięćset… tysięcy — powiedział pan Gollforby bez przekonania. — Osiemset… osiemset tysięcy. Wróć pan, do diabła!
Pan Gollforby drżącymi rękami wypisał kilka czeków. Joe wsunął je niedbale do kieszeni i podał finansiście koncentrator. — Niech się pan z nim ostrożnie obchodzi, sir. I nie radzę zbyt często eksperymentować na
„żywych osobnikach”, bo ludzie mogą się w końcu domyśleć, że to pan… jest ośrodkiem zniszczenia…
— Zostaw pan swoje rady dla siebie — przerwał mu brutalnie pan Gollforby. — Ja dostałem przyrząd, pan — pieniądze. Mam nadzieję, że się więcej nie zobaczymy!
— Nawet jeśli zbuduję koncentrator o większej mocy?
Pan Gollforby zmierzył go piorunującym wzrokiem i nie zaszczyciwszy odpowiedzią, poszedł w kierunku wiropłatu. Już z kabiny przywołał gestem Steve’a. Poranny sekretarz potykając się powlókł się w kierunku maszyny.
Następnego dnia rano Joego obudził ostry dzwonek wideofonu. Joe podniósł głowę z poduszki i włączył ekran. Na ekranie pojawiła się twarz Steve’a. Poranny sekretarz był blady, a w jego szeroko otwartych oczach zastygło przerażenie.
— Musimy się natychmiast zobaczyć — powiedział Steve, z trudem poruszając wykrzywionymi wargami. — Natychmiast! — Coś się stało?
— Porozmawiamy w cztery oczy. — No to przyjeżdżaj!
— Nie mogę. Spotkamy się w kawiarni przy moście. Najdalej za dziesięć minut. — Co ci tak pilno? — Przyjeżdżaj natychmiast. Stało się coś strasznego.
Ekran zgasł.
Po upływie kwadransa Joe wchodził do kawiarni na brzegu Hudsonu. Steve siedział przy osobnym stoliku obok otwartego na oścież okna. — No? — zapytał Joe zamiast powitania. — Pan Gollforby… umarł.
— A! — powiedział Joe siadając na wolnym krześle. — Musiałeś mnie z tego powodu budzić? — Godzinę temu zapieczętowano jego gabinet i sejfy. Banki koncernu zawiesiły wszelkie operacje.
— Czeki zrealizowałem jeszcze wczoraj… Pieniądze wysłałem do Meksyku. — Musimy natychmiast uciekać, Joe. — Dlaczego?
— Bo… znaleziono go dziś rano w gabinecie… martwego. Udar serca. Jego lekarz stwierdził udar serca. Ale… — Ale?…
— Obok niego leżał ten straszliwy aparat. Twój grawitator. — No i co z tego?
— Jak to, co? Nie rozumiesz? Aparat był włączony. Wskazówka stała przy końcu podziałki. Sam to widziałem. Joe się uśmiechnął.
— To niemożliwe, mój chłopcze. Tam jest sprężyna. Gdy się zwolni regulator, wskazówka musi wrócić na zero. Musi…
— Ale ja sam to widziałem. Ta maszyna piekielna leżała na biurku obok jego głowy, a jej wskazówka stała na maksimum. Widziałem to na własne oczy, Joe. Bałem się jej dotykać, a teraz jest już za późno. Policja wszystko opieczętowała. Może nawet już zabrała ten twój grawitator…
— Koncentrator, Steve!
— Czy to ważne?! Wczoraj widział nas pilot wiropłatu, który obserwował te twoje diabelskie triki ze mną i z dębem.
— To był robot.
— Tym gorzej. Policja zanalizuje zapis jego elektronicznej pamięci i wszystko stanie się dla niej jasne. Jesteśmy zgubieni!
— Zdaje się, że pan Gollforby umarł na udar serca. Tak mówiłeś, Steve?
— Właśnie! I na tym polega nasza tragedia.
— To dobrze, że udało mi się wczoraj zrealizować czeki — powiedział w zadumie Joe. –
Zresztą nie przypuszczałem, że ten Gollforby okaże się takim idiotą. Obawiałem się po prostu bankructwa.
— Powiedziałeś bankructwa, Joe? Czyje bankructwo miałeś na myśli?
— Twojego nieboszczyka bossa. I jak się okazuje, miałem rację. Właśnie dlatego opieczętowano sejfy, a banki zawiesiły wypłaty.
— To niemożliwe.
— Byłeś tylko porannym sekretarzem, Steve. Pan Gollforby finansami zajmował się po południu razem z tą, jakże jej tam….
— Panną Barkeley.
— Właśnie. Nie wiedziałeś wszystkiego.
— A jak ty się o tym dowiedziałeś?
— Naiwne pytanie. Rozmawiałem z nim w cztery oczy ponad kwadrans. W kieszeni kurtki miałem elektroniczny analizator prądów czynnościowych. Znasz przecież tę maszynę, którą się posługują wszyscy detektywi w sprawach kryminalnych? Ale maszyna policyjna ma wielkość solidnej szafy, mnie zaś udało się skonstruować analizator przenośny, nie większy od papierośnicy. Mam go właśnie przy sobie — Joe klepnął się po bocznej kieszeni. — Po powrocie do domu rozszyfrowałem zapis i zdołałem ustalić trzy rzeczy: że po pierwsze twój szef jest głupi i zupełnie się nie zna na technice, po drugie obawia się bankructwa i po trzecie zamierza za pomocą mojego koncentratora zlikwidować jakiegoś człowieka. Porównałem te dane z tym, czego dowiedziałem się od ciebie, i pojąłem bez trudu, że chciał usunąć Ridgersa i przez połączenie obu firm poprawić stan swoich finansów. W naszych czasach nie jest łatwo zgładzić takiego człowieka jak Ridgers, który dysponuje własną policją. I nagle trafia mu się mój „koncentrator grawitacji”. Całkowita gwarancja bezpieczeństwa, a w dodatku mokrą robotę można zrobić samemu… Nie trzeba nawet wynajmować jakiegoś zbira…
— Ale teraz wszystko wyjdzie na jaw. Twój aparat zabrała policja… Trzeba uciekać!
Joe machnął lekceważąco ręką i ziewnął.
— Policja zwróci się do swoich ekspertów — kontynuował, Steve — a ci bez trudu ustalą przyczynę śmierci pana Gollforby’ego.
— Udar serca.
— Twój grawitator, Joe. Przecież ci mówiłem. Wskazówka stała przy końcu podziałki.
— Niech to diabli wezmą — warknął Joe. — Zamontowałem solidną sprężynę z mojego starego zegarka. Jak temu słoniowi udało się ją zerwać?
— Jaką sprężynę?
— Tam, w „koncentratorze”. Skoro wskazówka pokazywała maksimum, to znaczy, że on zerwał sprężynę. Dlatego strzałka odskoczyła i zatrzymała się w skrajnym położeniu.
— To znaczy, że wszystko przepadło. Nie mamy już żadnego wyjścia?
Steve pociągnął płaczliwie nosem. Joe popatrzył na niego z niesmakiem i politowaniem. — Bywałeś na seansach „Świata Przygód”, Steve? — zapytał po chwili milczenia. — Dawno… Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły… Ale czemu o to pytasz?
— Pamiętasz, jak tam było?… Siadało się w miękkim fotelu i w ciągu pół godziny przeżywało się podróż po wzburzonym morzu, polowanie na wymarłe zwierzęta, na… jak ich tam? — Ichtiozaury?
— Na niedźwiedzie, Steve. Albo na tygrysy… Tygrys rzucał się nŤa ciebie, zwalał z nóg, dusił. Wydobywałeś się spod niego, zabijałeś i tak dalej.
— Pamiętam, to było wspaniałe. Zupełnie, jakby się działo naprawdę.
— No właśnie. A cały dowcip polegał na barwnym stereoskopowym ekranie i umieszczonym za nim emiterze bioprądów. — To już dawno wyszło z mody, Joe.
— Oczywiście. Teraz wymyślono bardziej podniecające rozrywki. Sale „Świata Przygód” zachowały się jedynie na głębokiej prowincji. — Dlaczego o tym wspominasz, Joe?
— Ponieważ w metalowym pudełeczku, które sprzedałem twemu zmarłemu szefowi za milion dolarów, znajduje się tylko miniaturowy emiter bioprądów o działaniu kierunkowym i z ograniczonym programem oddziaływania emocjonalnego. Pan Gollforby pewnie w dzieciństwie nigdy nie bywał w „Świecie Przygód”, a jeśli nawet bywał, to dawno o tym zapomniał. Zresztą dawniej nikt takich emiterów nie potrafił robić…
Steve w osłupieniu otworzył usta i milczał. — Mój Boże — powiedział wreszcie. — Mój Boże, przecież to było zwykłe oszustwo. Że też mogłeś się na coś podobnego zdecydować!
— Nie miałem innego wyjścia. Muszę zakończyć pracę nad swoim nowym wynalazkiem. To niezwykły wynalazek…
— Dobrze przynajmniej, że nie mamy go na sumieniu, Joe. — Mówił dalej Steve. — Jako człowiek uczciwy…
— Muszę cię zmartwić — powiedział Joe. — Chyba jednak jesteśmy winni jego śmierci. Wszystko przez tę sprężynę. Gollforby chciał prawdopodobnie wypróbować działanie aparatu na sobie. Odrobinkę… Nacisnął regulator, sprężyna się złamała, wskazówka odskoczyła, a on umarł ze strachu. Miał słabe serce….
— To straszne — powiedział Steve. — To straszne… Ale przecież policja niczego się nie dowie, prawda?
— Nie przejmuj się, Steve. Szanuj serce… — A zapłacisz mi moją część? Zostałem bez pracy!
— Dostaniesz swoje pieniądze w całości — powiedział beztrosko Joe. — A co z nimi zrobisz, Steve?
— Kupię cottage na zachodnim wybrzeżu, ożenię się i będę hodował kwiaty. A potem pewnie otworzymy kwiaciarnię. Całe życie marzyłem o kwiatach, Joe. A co ty zamierzasz zrobić?… — Będę kontynuował pracę nad swoim wynalazkiem. Teraz, kiedy mam pieniądze na niezbędny sprzęt… O! teraz skonstruuję wspaniałą rzecz!… Jeszcze o mnie usłyszysz, chłopie. — Jesteś bardzo zdolny — powiedział w zamyśleniu Steve. — Bardzo zdolny, bardzo. Wpaść na taki pomysł… Powiedz mi, bardzo cię proszę — Steve się zaczerwienił. — Czy miałeś analizator przy sobie, kiedy rozmawiałeś ze mną? — Miałem — Joe odwrócił się i zaczął patrzeć przez otwarte okno — ale nigdy nie miałem zamiaru rozszyfrowywać twoich bioprądów, Steve. Jesteśmy przecież starymi kumplami…
Nieprawdaż?
— A jednak ryzykowaliśmy. Bardzo ryzykowaliśmy — powiedział Steve. — Wszystko wisiało na włosku. Co byś zrobił, gdyby on chciał złamać to drzewo albo zburzyć jakąś ścianę? Co wtedy?
— Złamałbym to drzewo — powiedział spokojnie Joe.
— Co ty mówisz! Jak?
— O tak…
Joe wyjrzał przez okno. Plac przed kawiarnią i cienisty bulwar po przeciwległej stronie były zupełnie puste. Jedynie na jednej z ławek siedziała leciwa dama w kraciastej pelerynie i czytała gazetę. Joe wyjął z kieszeni malutki błyszczący równoległościan wielkości zapalniczki, wycelował go w otwarte okno i obrócił palcem pierścień umieszczony na jednym z boków przedmiociku.
Potwornej siły szkwał przemknął po wierzchołkach drzew. Pień najbliższego z nich złamał się jak zapałka… Ciężka zielona korona runęła na zalany słońcem beton placu, zrywając po drodze przewody elektryczne.
— No to na razie, Steve — powiedział Joe wstając. — Na mnie już czas. Spotkamy się za trzy dni w Ciudad Mexico…
— Całkowite złudzenie — oświadczył zachwycony Ste — ve. — Zupełnie, jakby to było naprawdę…
— To tylko zmniejszony model — powiedział Joe ode drzwi. — Teraz zbuduję urządzenie o większej mocy. — Pomachał ręką i wyszedł z kawiarni.
Steve znów spojrzał przez okno. Złamane drzewo leżało na betonowych płytach placu, a wokół niego biegała wymachując gazetą leciwa dama w kraciastej pelerynie. — Długo działa — powiedział do siebie Steve i zakrył dłonią oczy.
Rozległy się policyjne gwizdki. Zza kontuaru wytoczył się robot — kelner i wlepił w okno swe nieruchome czerwone oczka. Potem przyszedł również barman w białym garniturze i też zaczął patrzeć na plac.
— Czy coś się stało? — zapytał Steve nie odrywając dłoni od oczu. — Nie widzi pan? — zdziwił się barman. — Piorun uderzył w drzewo.
— I powalił je — dodał swym melodyjnym głosem robot. — Niezwykłe zjawisko, sir, jeśli weźmiemy pod uwagę bezchmurną, słoneczną pogodę i wskazania barometru.
Steve wstał i zataczając się poszedł do wyjścia. — Zapłacił? — zapytał barman robota. — On niczego nie zamawiał, szefie. — Widocznie gdzieś indziej się zaprawił — pokiwał głową barman.
Steve wyszedł na plac. Obok powalonego drzewa stały już policyjne wozy i leciwa dama tłumaczyła coś sierżantowi, przyciskając gazetę do swej kraciastej peleryny.
Przełożył Tadeusz Gosk