Ma pan dobre oko, naprawdę znakomite oko, jeśli rozpoznał mnie pan na podstawie tych fotografii, które ukazywały się w prasie około 1947 roku. Przypuszczam, że trochę się zmieniłem od tamtego czasu, ale rzeczywiście jestem Peter Perfrement i otrzymałem tytuł szlachecki za pewne prace z dziedziny fizyki nuklearnej. Cieszę się, że ktoś mnie wreszcie rozpoznał. W przeciwnym razie mógłby mnie pan uznać za zbiegłego więźnia, wariata lub coś w tym rodzaju. A to dlatego, że mam zamiar poprosić, żeby zechciał pan usiąść w tym ciemnym kącie i zasłonić mnie swoimi szerokimi ramionami. Proszę obserwować to lustro za mną, a wtedy zauważy pan w pewnym momencie dwóch facetów, wchodzących do tego małego, zacisznego lokalu. Ci faceci przyjdą tu po mnie i jeden rzut oka na ich smutne oblicze powie panu, że to są tajniacy.
Oczywiście wypatrzą mnie tutaj, a potem będzie: „O, Sir Peter, jak to dobrze, że pana tu spotkaliśmy”. I udając, że mają ważny interes, wyprowadzą mnie stąd. Uciekanie tym dwóm młodym ludziom jest jedną z niewielu przyjemności, jakie mi jeszcze pozostały. Raz wydostałem się w koszu od bielizny. Dzisiaj włożyłem kombinezon roboczy na strój wieczorowy i poszedłem na koncert. Mam zamiar wrócić dobrowolnie do Ośrodka, ale przedtem chcę się trochę nacieszyć wolnością. Oczywiście znalazłem się w obecnej sytuacji wyłącznie z własnej winy. W 1950 przeszedłem na emeryturę i skończyłem z fizyką raz na zawsze, tak wtedy sądziłem. W tym czasie mechanizm bomby atomowej, takiej, jaka została zrzucona na Hiroszimę, był już publiczną tajemnicą. Moja praca stanowiła zamknięty rozdział nauki.
Zamieszkałem w uroczej małej willi na Oap des Fesses, w pobliżu tej okropnej miejscowości letniskowej Les Sables des Fesses na południu Francji. Miałem najszczerszy zamiar spędzić tam resztę życia. Założyłem sobie bibliotekę i niewielkie, ale dobrze wyposażone laboratorium. Chodziłem na wszystkie festiwale muzyczne, piłem wino na tarasie każdej kawiarni, która mi się spodobała, i kontynuowałem akademicką wojnę z doktorem Frankenburgiem. Wojna ta, która, nawiasem mówiąc, była znacznie mniej krwawa niż przeciętna partia szachów, toczyła się wokół właściwości fluoru. Przyjmuję, że tajniki wyższej matematyki są panu obce, ale zapewne pamięta pan ze szkoły coś o fluorze. Jest to enfant terrible pierwiastków chemicznych.
Fluor ma temperament primadonny i jest urodzonym awanturnikiem. Nie można go utrzymać w czystej postaci: jest tak aktywny chemicznie, że łączy się prawie ze wszystkim, niszcząc to, z czym się łączy. Otóż opracowałem teorię, obrazowo mówiąc, oswojonego fluoru. Doktor Frankenburg, który spędza czas na czytaniu komiksów, mawiał w związku z tym: „Równie dobrze można sobie wyobrazić Denisa Ziółko w roli ojca rodziny”. Mając dostęp do ośrodka obliczeniowego w Assigny pracowałem sobie bez pośpiechu, bez potrzeby składania komukolwiek sprawozdań, wyłącznie dla własnej przyjemności. I pewnego dnia stwierdziłem, że uzyskałem substancję, którą dla wygody nazwę fluorem 80 +.
Nie znaczy to wcale, że uzyskałem tylko formułę chemiczną. Właściwości fluoru 80+ są takie, że z chwilą ich zrozumienia sama produkcja staje się dziecinnie prosta. Więc zrobiłem go trochę, około 6 uncji. Wyglądało to jak tafelka żelatyny. Potencjalnie ten kawałek masy był nieco groźniejszy niż zderzenie kosmiczne. Potencjalnie, proszę zauważyć, że tylko potencjalnie. Kiedy go trzymałem w ręku, fluor 80 + był według wszelkich możliwych kalkulacji uśpiony. Można było walić go młotem, wrzucić do pieca — nic by się nie stało. Ale w określonych warunkach — w warunkach, które jak wtedy sądziłem, są nie do uzyskania — ta grudka materii mogła być nieprawdopodobnie groźna. Mówiąc „nieprawdopodobnie” mam na myśli nie wy mierność tej groźby.
Notes, zawierający moją formułę, zawinąłem w papier, w zamiarze oddania go na przechowanie w Banku Morskim w Sables des Fesses. Tafelkę fluoru 80+ włożyłem między dwa kawałki tekturki, również zawinąłem i włożyłem do kieszeni. Miałem w mieście przyjaciela, do którego często wpadałem na herbatkę. Lubił on rzeczy dziwne i niezwykłe. Postanowiłem wtedy, stary głupiec, że zabawię się pokazując mu próbkę i wyjaśniając, że ta niepozorna, mała rzecz w odpowiednich warunkach może sprawić, że nasza planeta zrobi puff! — jak szczypta prochu, kiedy się do niej przytknie zapaloną zapałkę.
Tak więc w doskonałym humorze udałem się do miasta, załatwiłem sprawę w banku, kupiłem słoik konfitur na podwieczorek i poszedłem do doktora Raisina.
Był to również weteran, który wyszedł już z obiegu, chociaż swego czasu cieszył się niemałą sławą jako architekt, specjalizujący się w konstrukcjach stalowych.
— Niespodzianka na podwieczorek — powiedziałem i rzuciłem na stół paczuszkę z fluorem 80+. — Łosoś?
— Nie — powiedziałem krztusząc się ze śmiechu i kładąc na stole swoje zakupy. — Może wracasz z kawiarni „Zimna wojna” — i pociągnął znacząco nosem. — Nie, byłem tylko w banku.
— Więc są tam pieniądze. Co mnie to obchodzi. Pijmy lepiej herbatę. — Nie byłem w banku po to, żeby coś stamtąd zabrać. Ja tam coś zostawiłem. — Nie męcz mnie już i powiedz wreszcie, co tu masz.
— Mam tutaj niezbity dowód, że ja miałem rację, a nie Frankenburg. Oto leży przed tobą 6 uncji absolutnie stabilnego fluoru 80+. W dodatku porcja ta stanowi masę krytyczną! — Nie zasypuj mnie swoim żargonem — powiedział Raisin bez cienia entuzjazmu. — O ile pamiętam, w chwili gdy ilość materiału radioaktywnego w określonych warunkach osiągnie masę krytyczną — następuje wybuch atomowy. Czy mam w takim razie rozumieć, że ta mała paczuszka może być niebezpieczna?
— Raczej tak. Ta ilość fluoru 80+ wystarcza dla zlikwidowania planety średnich rozmiarów. — Bomba fluorowa czy nitroglicerynowa to dla mnie wszystko jedno. — I nalewając herbatę, spytał nonszalancko: — A jak to wybucha? Myślę, że nie od leżenia na stole?
— To może wybuchnąć wyłącznie w określonych, bardzo trudnych do uzyskania warunkach. Rzecz jest raczej całkowicie bezużyteczna jako broń, chociaż można ją zastosować w celach pokojowych.
— Raczej, raczej. Z byka walczącego w corridzie też można zrobić sztukę mięsa. A właściwie po co to przyniosłeś?.
Byłem nieco zbity z tropu. Na Raisinie nic nie robiło wrażenia. Powiedziałem: — Ani ty, ani nikt inny nie zobaczy już nigdy fluoru 80 +.
W ciągu mniej więcej czternastu godzin ten kawałek — jakby powiedział laik — wyparuje całkowicie.
— Dlaczego laik? A jakbyś ty powiedział?
— Widzisz, tak prawdę mówiąc, to on wybucha teraz. Tylko, że wybucha bardzo, bardzo powoli. Żeby nastąpił prawdziwy wybuch, fluor powinien się znaleźć w temperaturze około sześćdziesięciu stopni Fahrenheita, w hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu o objętości co najmniej dziesięciu tysięcy stóp sześciennych. W tych warunkach pod odpowiednim ciśnieniem nastąpiłby wybuch. Ale, żeby uzyskać ciśnienie, pod którym w moim fluorze zacznie się reakcja jądrowa, ściany pomieszczenia musiałyby mieć dwie do trzech stóp grubości.
Raisin rosyjskim zwyczajem włożył łyżkę konfitur do herbaty i przerwał mi. — To jest chimera. Niech sobie wyparuje. Spal swoje wzory i zapomnij o tym. Skoro jednak przyniosłeś ten fluor, pokaż, jak on wygląda.
Raisin rozwinął paczuszkę i powiedział. — Wiedziałem, że to tylko żarty. W paczce był notes.
— O rany — zawołałem — przecież te notatki powinny być w banku! To jest wzór! — A co z bombą?
— Nie z bombą, Raisin — mówiłem ci, że fluor 80+ nie może być bombą w normalnych warunkach. Pomyliłem paczuszki! Musiałem tamtą zostawić w sklepie. — Czy to trucizna?
— Nie, nie sądzę… Zaczekaj chwilę, chwileczkę! Pamiętam dokładnie, że wychodząc z domu włożyłem notes do prawej kieszeni płaszcza, a fluor do lewej. Najpierw poszedłem do sklepu po konfitury i żeby zmieścić słoik przełożyłem fluor do drugiej kieszeni… Nic się nie stało, prócz tego, że tego notesu nie chciałbym nosić przy sobie. Próbka tymczasem jest całkowicie bezpieczna w banku. To była zwykła pomyłka — paczuszki były bardzo podobne. Na szczęście nie ma się czym denerwować. Czy możesz mi podać konfitury?
— A więc chcesz powiedzieć, że ten cholerny kawałek fluoru zostawiłeś w banku? — przerwał mi Raisin.
— Fluoru 80+, Raisin. — W Banku Morskim? — Tak. Czemu pytasz?
— Ja też tam przechowuję oszczędności. To jest najbezpieczniejszy bank w całej Francji. Jego sejfy — słuchaj teraz uważnie — są stuprocentowo zabezpieczone przed włamaniem i pożarem, idealnie hermetyczne. Bunkier do przechowywania wkładów ma czterdzieści stóp długości, trzydzieści stóp szerokości i dziesięć stóp wysokości, co daje objętość dwunastu tysięcy stóp sześciennych. Wewnątrz utrzymywana jest stała wilgotność i stała temperatura sześćdziesięciu stopni Fahrenheita. Ściany bunkra są ze stali i żelazobetonu o grubości trzech stóp. Drzwi ważą trzydzieści ton i są dopasowane jak szklany korek do butelki z lekarstwem. Czy teraz rozumiesz? — Co mam rozumieć?
— Jeszcze pytasz? Czy nie wiesz, co zrobiłeś? Umieściłeś swój fluor 80+ w tych rzekomo niemożliwych do uzyskania warunkach. Wy, uczeni, tacy właśnie jesteście — nigdy nie przyszłoby ci do głowy, że bomba może mieć wygląd banku. Moje gratulacje! — Znam osobiście dyrektora, pana le Queux. Zaraz pójdę.do niego. — Dziś jest sobota i o tej porze bank jest już zamknięty. — Wiem, ale poproszę go, żeby przyjechał z kluczami. — Powodzenia — powiedział Raisin.
Zatelefonowałem do pana le Queux i dowiedziałem się, że wyjechał już na weekend do Laffert, około osiemdziesięciu kilometrów w głąb lądu, gdzie miał w górach willę. Zacząłem więc szukać taksówki, ale była sobota karnawałowa i jedynie z największym brudem udało mi się złapać jedną z tych francuskich maszyn, które jeżdżą na benzynie, nafcie i węglu, i z których silników nic już prawie nie zostało, podobnie jednak jak niektóre tanie budziki, jakimś cudem jeszcze chodzą — niepunktualnie, ale za to bardzo głośno. Kierowca też budził poważne zastrzeżenia — żuł całe główki czosnku i krzyczał człowiekowi prosto w twarz, jakby stał w odległości co najmniej stu metrów.
Po pełnej przygód i odoru czosnku podróży, w czasie której auto dwukrotnie było reperowane kawałkami drutu, dotarliśmy wreszcie do Laffert, gdzie nie bez trudności odnaleźliśmy pana le Queux.
Pan le Queux powiedział: — Dla pana — wszystko. Ale otwierać bank? Nie mogę. — Musi pan.
— Ależ drogi panie Peter, to nie jest sprawa przekręcenia klucza w zamku. Widzę, że pan nie czytał naszej broszury reklamowej. Drzwi do skarbca mają zamek zegarowy. Znaczy to, że z chwilą gdy drzwi zostaną zatrzaśnięte, nie można ich otworzyć aż do oznaczonej godziny. A więc punktualnie o godzinie 7.45 w poniedziałek — i ani minuty wcześniej — będę mógł otworzyć panu drzwi.
— W takim razie musi pan posłać po ślusarza i wyłamać zamek. Pan le Queux roześmiał się. — Naszych zamków nie można otworzyć bez wyjęcia całych drzwi. — W jego głosie zabrzmiała duma.
— W takim razie muszę pana prosić o wyjęcie drzwi.
— Do tego trzeba by zburzyć prawie cały bank — powiedział pan le Queux. Widać było, że uważa mnie za wariata.
— Wobec tego nie widzę innego wyjścia, jak zburzenie banku. Przypuszczam, że otrzymacie panowie za to odszkodowanie. Na razie faktem jest, że przez zwykłe roztargnienie, za które mogę winić tylko siebie samego, zamieniłem wasz skarbiec w kolosalną bombę, w porównaniu z którą rosyjskie megatonówki to mięta. Mierzyć siłę mojego fluoru 80+ megatonami, to tak, jakby pan kupował węgiel na miligramy albo wino na naparstki. — Boję się, że jeden z nas zwariował — powiedział pan le Queux.
— Przyjmijmy bombę z Hiroszimy za megatonę. Do wyrażenia energii mojego fluoru 80+ trzeba stworzyć nowe jednostki. Więc milion megaton nazwijmy grozotoną. Milion grozoton równa się jednej kataklizmotonie. Milion kataklizmoton daje jedną brahmatonę. A po milionie brahmaton dochodzimy do jednostki, którą nazywam ultimonem, ponieważ nie mieści się już ona w pojęciach matematycznych. Za kilka godzin — a przecież tracimy czas na rozmówki — jeśli pan nie otworzy skarbca, nasz system słoneczny przeżyje wybuch o sile pół brahmatony. Pozwoli pan, że skorzystam z telefonu. Zadzwoniłem do pewnego Wydziału Bezpieczeństwa, potem powiedziałem ministrowi, którego nie wymienię z nazwiska, żeby się wziął do roboty, i na wypadek, gdyby moje nazwisko mu nie wystarczyło, powołałem się na kilku innych ekspertów nuklearnych. Dzięki temu mogłem po upływie dwudziestu minut oświadczyć panu le Queux:
— Wszystko gotowe. Wojsko i policja są już w drodze. Jadą też moi koledzy — uczeni. Custodia Safe Company, która zbudowała wasz skarbiec, wysyła samolotem swoich najlepszych specjalistów. Pański skarbiec zostanie otworzony w ciągu najdalej kilku godzin.
Przykro mi, jeśli sprawiłem panu kłopot, ale to jest konieczność i musi pan się z tym pogodzić.
Pain le Queux wyjąkał: — Kłopot! — i nagle krzyknął: — Po tym wszystkim może pan przenieść swoje interesy do innego banku!
Było mi go żal, ale nie miałem czasu na sentymenty, gdyż znalazłem się w wierze gorączkowej działalności. Do Fesses ściągnięto czterech wybitnych fizyków nuklearnych pod ochroną odpowiedniej liczby tajniaków. Z przyjemnością zobaczyłem wśród nich mojego kochanego starego przeciwnika Frankenburga, który będzie musiał przyznać, że w sprawie fluoru został całkowicie pokonany. Była też chmara policjantów w mundurach i po cywilnemu, i bóg wie po co dwóch lekarzy, z których jeden cały czas bez ładu i składu opowiadał, że fluor w stosunkowo dużych ilościach występuje w embrionie ludzkim, i jakie to zdrowe na zęby. Ekspert ze starych dobrych czasów oświadczył, że należy ewakuować miasteczko do czasu rozbrojenia bomby.
Mer odpowiedział mu potokiem galijskiej wymowności. Ewakuacja miejscowości w czasie karnawału oznacza ruinę, raczej śmierć niż hańba, itd. Wyjaśniłem, że problem ewakuacji nie istnieje, bo jeśli fluor 80+ wybuchnie, to i tak nic nie pomoże. Szef policji spojrzał na mnie podejrzliwie i powiedział, że niebezpieczeństwo wybuchu jest tylko hipotetyczne, natomiast panika wywołana rozkazem ewakuacji, będzie rzeczywistą klęską. Wystarczy otoczyć blok domów wokół banku. Ponieważ jest to dzielnica biurowa i większość biur jest zamknięta na sobotę i niedzielę, więc sprawa jest do załatwienia.
Powiedziawszy swoje, szef policji z miną dawnego wojaka nabijającego swój muszkiet ostatnim nabojem nabił fajkę i skierował ją w moją stronę. Dawał w ten sposób do zrozumienia, że uważa to wszystko za trik, mający na celu dostanie się do skarbca. — Ale przecież samochód pancerny zabrał pieniądze i w skarbcu nie ma prawie nic z gotówki — powiedział pan le Queux. Szef policji nie dawał jednak za wygraną. Patrząc, jak ubija tytoń w fajce, przypomniałem sobie myśliwskie porzekadło dziadka: „Ubij proch ciasno, zostaw ołów luźno”. W tym samym czasie Frankenburg i pozostali uczeni ślęczeli nad moimi notatkami, które musiałem im przekazać.
Frankenburg warczał: — Muszę to sprawdzić. Potrzebuję maszyny matematycznej i pięciu dni czasu.
Mały doktor Imhof przerwał mu. — Musimy przyjąć założenie, że to, co czytamy, jest prawdą. Choćby jako hipotezę roboczą.
— Hipotezę roboczą — mruknął Frankenburg. — I co z tego?
— To, że spadek ciśnienia wystarczy, aby tak zwany fluor 80+ Perfrementa przestał być niebezpieczny. W takim razie wystarczy wywiercić jeden otwór w skarbcu. Mając ten otwór możemy resztę odłożyć do poniedziałku.
— Słusznie — powiedziałem. — Bardzo rozsądny wniosek. Technicy z Custodia Company, których ściągnięto specjalnym samolotem, zaczęli rozpakowywać swoje skomplikowane urządzenia. Pośród butli, palników i innego sprzętu Zauważyłem też maski przeciwgazowe. — Po co to? — spytałem pana le Queux.
Frankenburg, nie chcąc się przyznać do porażki, narzekał: — Dobrze, dobrze, wywiercić otwór i zostawić rzecz do poniedziałku. Tylko, że jeśli dobrze zrozumiałem, fluor 80 + do poniedziałku przestanie istnieć.
Niejaki doktor Chiappe stwierdził ponuro: — Metafizyka. Jeśli go zostawimy — przestanie istnieć, jeśli go nie zostawimy — też przestanie istnieć. Tylko, że o ile ja dobrze zrozumiałem, to zostawiając fluor 80 +, przestaniemy istnieć razem z nim. Lepiej wierćmy dziury.
— Pytałem pana, panie le Queux, po co te maski przeciwgazowe? — powtórzyłem.
— Kiedy drzwi są w jakikolwiek sposób naruszone, automatycznie uruchamia się system alarmowy. Nie pomijamy żadnych, absolutnie żadnych środków ostrożności. Na pierwszy sygnał alarmu wbudowane w ściany skarbca zbiorniki wypuszczają gaz łzawiący.
— Powiedział pan, gaz łzawiący?
— Tak. Bardzo skoncentrowany.
— W takim razie natychmiast odejdźcie od drzwi — krzyknąłem i zwróciłem się do
Frankenburga. — Wiem, że każde moje słowo doprowadza cię do szału, ale wiem też, że jesteś uczciwym człowiekiem. Przyjmując, że moje notatki mówią prawdę — a przysięgam, że tak jest — zobaczycie, że mój fluor 80+ wykazuje zdolność łączenia się z jednym związkiem chemicznym. Tylko z jednym. Z C3H7CIO. I to jest właśnie ten cholerny gaz łzawiący.
Frankenburg skinął głową. Chiappe mruknął: — Nie kijem go, to pałką.
A stary Raisin powiedział: — Zdaje mi się, że osiągnęliśmy to, co w dramacie nazywają impasem. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Tylko mały Imhof spytał przytomnie: — Czy jest tutaj w ogóle jakieś miejsce nie bronione systemem alarmowym?
Le Queux odpowiedział: — Technicznie rzecz biorąc jest jedna ściana, do której można dostać się od zewnątrz — jeśli to tak można nazwać. Tył naszego skarbca przylega do skarbca jubilera Monnickendama, naszego sąsiada. Jego skarbiec też ma ściany o grubości dwóch stóp, tak więc…
— Aha! — powiedział szef policji.
— Dajcie tu Monnickendama — zarządził minister bezpieczeństwa, i słynny jubiler został błyskawicznie dostarczony na miejsce.
Powiedział on: — Z przyjemnością otworzyłbym mój skarbiec, ale mam wspólnika, pana Warmerdamia. Nasz skarbiec ma dwa zamki, które trzeba otwierać jednocześnie. Zamki te są tak umieszczone, że jeden człowiek nie może ich otworzyć. Ja znam kombinację jednego zamka, a Warmerdam — drugiego. Dlatego musimy być obaj przy otwarciu skarbca. — W ten sposób ludzie się bogacą — mruknął Raisin.
— W ten sposób ludzie pozostają bogatymi — poprawił go Monnickendam. — Gdzie jest ten Warmerdam? — W Londynie.
Zatelefonowano do Londynu i agenci Secret Service wyciągnęli wyrywającego się Warmerdama z restauracji, zawieźli na lotnisko i wystrzelili odrzutowcem do Sables des Fesses z taką szybkością, że przybył na wpół przytomny, z serwetką zawiązaną pod brodę. Teraz z wyrazu twarzy szefa policji można było odczytać, że całą sprawę uważa za ostatecznie wyjaśnioną. Uznał mnie za genialnego przestępcę, za Moriarty’ego, którego głównym celem był przez cały czas skarbiec jubilera. Wzmocnił kordon policji i dopiero wtedy Monnickendam i Warmerdam otworzyli skarbiec.
Ludzie z firmy Custodia przystąpili do pracy — ale przedtem dwaj jubilerzy zażądali od prezesa banku pisemnego i notarialnie poświadczonego zobowiązania do pokrycia strat — podpisu ministra nie chcieli uznać. Wreszcie, po przebiciu ściany ich skarbca, zaczęliśmy się wgryzać w tylną ścianę banku.
— Czas ucieka — przynaglałem.
Raisin doprowadzał wszystkich do szału, powtarzając: — Wyobraźnia, przyjaciele, wyłącznie wyobraźnia sprawia, że się pocimy ze strachu. Jak się dobrze zastanowić, to megatona, grozotona czy ultimon nie mogą nam tutaj zrobić większej krzywdy niż, powiedzmy, kilogram dynamitu.
Szef policji wtrącił: — Coś mi się wydaje, że pan jest znawcą materiałów wybuchowych. — No pewnie! — powiedział Raisin —. Wysadzałem w powietrze hitlerowców, w czasie gdy pan, drogi przyjacielu, wymachiwał pałką na służbie Deuxime Bureau.
Będę się streszczał. O piątej rano przebiliśmy się. — W porządku — powiedziałem. — Możecie odpocząć. Fluor 80+ nie może teraz wybuchnąć. — I kiedy zaproponowałem, żebyśmy napili się gorącej herbaty, pan le Queux próbował mnie udusić.
Pracowano jednak dalej, aż otwór powiększył się do dwóch stóp średnicy. Wówczas najszczuplejszy z robotników wziął klucz od mojej skrytki i wcisnął się do skarbca. Wrócił po chwili z małą, zawiniętą w papier paczuszką.
Pokazałem Frankenburgowi, jak bardzo zmniejszyła się jej objętość. — Do licha, niedużo brakowało — powiedziałem.
Ogólnie rzecz biorąc, sądzę, że wyszło mi na dobre to, że wysłano mnie do Anglii i że trzymają mnie pod strażą. Gdybym miał dobrze w głowie, to w ogóle nie pisnąłbym słowa o tym fluorze 80 +. A tak, zrobiłem z siebie więźnia. Uważają mnie za maniakalnego gadułę. Jak gdyby fluor 80+ był tematem do pogaduszek. Przecież każdy może sam sprawdzić, że mówię prawdę. Trzeba wziąć 500 gramów fluorowodoru…
Oho, zdaje się, że nadchodzą moi dwaj przyjaciele. Będę musiał pana pożegnać… Do widzenia panu.
Dobry wieczór panom!
Przelożył Lech Jęczmyk