Milczenie Kosmosu, sławne Silentium Universi, skutecznie zagłuszane przez zgiełk lokalnych wojen połowy wieku, zostało uznane przez wielu astrofizyków za pewnik, skoro uporczywe radionasłuchy nie dały rezultatów – od projektu Ozma aż po wieloletnie badania Australijczyków.
Przez cały ów czas pracowali, poza astrofizykami, inni specjaliści, ci, co wymyślili Loglan i Lincos oraz szereg innych sztucznych języków jako narzędzi do nawiązywania międzygwiezdnej łączności. Dokonano wielu wynalazków, w rodzaju tego o ekonomii przesyłania – zamiast słów – obrazów telewizyjnych. Teoria i metodologia Kontaktu wezbrała z wolna w bibliotekę. Było już dokładnie wiadomo, w jaki sposób winna się zachować cywilizacja pragnąca skomunikować się z „Innymi”. Wstęp stanowi przesłanie sygnałów wywoławczych w paśmie szerokim, rytmicznych, wskazujących najpierw swoją naturę sztuczną, a potem – częstościami – gdzie, w jakich kilo- czy megacyklach poszukiwać należy emisji właściwej. Tę ma rozpocząć systematyczny wykład gramatyki, składni, słownika – był to prawdziwy savoir vivre, ułożony dla całego Kosmosu, obowiązujący powszechnie po najdalszą mgławicę.
Stało się jednak, że nieznany nadawca popełnił fatalne faux-pas, bo przysłał list bez wstępów, bez gramatyki, bez dykcjonarza – ogromny list, utrwalony na bez mała kilometrze wstęg rejestracyjnych. Kiedy się o tym dowiedziałem, pierwszą moją myślą było, że albo list nie został przeznaczony dla nas i znaleźliśmy się – czystym przypadkiem – na linii sygnału między dwiema „rozmawiającymi” cywilizacjami, albo też był przeznaczony dla wszystkich takich cywilizacji, które, przekroczywszy pewien „próg wiedzy”, zdolne są zarówno odnaleźć trudno wykrywalny sygnał, jak i rozłamać jego znaczenie. Zgodnie z ewentualnością pierwszą – odbioru losowego – problem „niezastosowania się do reguł” nie istniał. Zgodnie z drugą – przybierał nową, niejako wzbogaconą swoiście postać: informacja (tak sobie wyobraziłem) została – niejako – zabezpieczona przed „niepowołanymi”.
Według naszej najlepszej wiedzy, nie znając ani jednostek kodowych, ani składni, ani słownika, nie można wiadomości rozszyfrować inaczej aniżeli metodą prób i błędów, przy zastosowaniu odsiewu częstościowego, przy czym na sukces można czekać dwieście lat, dwa miliony albo i okrągłą wieczność. Dowiedziawszy się, że do matematyków Projektu należą Bear i Sharon, a głównym programistą jest Radcliff, poczułem się nieswojo i wcale tego nie ukrywałem. To, że w ogóle zwrócono się do mnie, wyglądało – w takim położeniu – dziwnie, i tylko to napełniło mnie lekką otuchą, ponieważ zadania nierozwiązalne istnieją w matematyce i są jednakowo nie do zwyciężenia dla trzeciorzędnych rachmistrzów, jak dla umysłów najgenialniejszych. Szansa jednak zdawała się istnieć – albowiem inaczej Baloyne usłuchałby Sharona i Beara. Widocznie uznali, że jeśli nie oni, to może ktoś inny odniesie sukces w tym niezwykłym starciu.
Wbrew licznym mniemaniom zbieżność pojęciowa języków wszystkich ziemskich kultur, jakkolwiek różnorodnych, jest uderzająca. Depeszę „Babcia umarła pogrzeb w środę” można przełożyć na dowolny język – od łaciny i Hindu po dialekty Apaczów, Eskimosów czy plemienia Dobu. Zapewne dałoby się to zrobić nawet z językiem epoki mustierskiej, gdybyśmy go znali. Wynika to stąd, że każdy człowiek musi mieć matkę matki, że każdy umiera, że rytuały pozbywania się zwłok są kulturowym niezmiennikiem i jest nim również zasada rachuby czasu. Jednakowoż istoty jednopłciowe nie mogą znać rozróżnienia między matką a ojcem, a takie, które by się dzieliły jak ameby – nie musiałyby utworzyć pojęcia rodzica nawet jednopłciowego. Nie doszłyby więc znaczenia „babci”. Istoty, które by nie umierały (ameby, dzieląc się, nie umierają) nie znałyby ani pojęcia śmierci, ani pogrzebu. Musiałyby zatem poznać anatomię, fizjologię, ewolucję, historię oraz obyczajowość człowieka pierwej, niż zdolne byłyby dokonać tłumaczenia owego tak dla nas klarownego telegramu.
Przykład jest prymitywny, zakłada bowiem, że ten, kto odbiera sygnał, wie, co stanowi w nim znaki informacyjne, a co ich tło nieistotne. Wobec „listu z gwiazd” byliśmy w sytuacji odmiennej. Zarejestrowany rytm mógł stanowić np. same tylko znaki przestankowe, natomiast właściwe „litery” bądź ideogramy mogły nie dotrzeć wcale do powierzchni błony rejestrującej, stanowiąc impulsy, na które aparatura nie była wyczulona.
Osobną sprawą jest różnica poziomów cywilizacyjnych. Z pośmiertnej maski złotej Amenhotepa historyk sztuki wyczyta epokę i jej styl kulturalny. Z jej ornamentacji religiolog wyprowadzi ówczesne wierzenia. Chemik przedstawi, jaką stosowano wtedy metodę obróbki złota. Antropolog wskaże, czy egzemplarz gatunku sprzed 6000 lat różni się od człowieka współczesnego, a lekarz postawi diagnozę, że Amenhotep cierpiał na zaburzenia hormonalne, które akromegalicznie zdeformowały mu szczęki. W ten sposób przedmiot sprzed 60 wieków dostarcza nam, współczesnym, daleko więcej informacji, niż mieli jej twórcy, cóż bowiem wiedzieli oni o chemii złota, akromegalii i stylach kulturowych? Jeśli odwrócimy proceder w czasie i wyślemy Egipcjaninowi z epoki Amenhotepa list dzisiaj napisany, nie odczyta go, nie tylko dlatego, że nie dysponuje słowami ani pojęciami, którym mógłby nasze przyporządkować.
Tak wyglądały ogólne deliberacje wokół „gwiazdowego listu”. Informację o nim skomprymowano praktycznym zwyczajem w rodzaj wzorcowego tekstu, zapisanego na magnetofonie, a odgrywanego przed „Bardzo Ważnymi Osobami”, które nas odwiedzały. Zamiast streszczać ją własnymi słowami, zacytuję dosłownie.
„Zadaniem Projektu Master Voice jest wszechstronne zbadanie oraz próba przetłumaczenia tak zwanej świadomości z gwiazd, która stanowi według wszelkiego prawdopodobieństwa serię sygnałów wysłanych z rozmysłem, za pomocą sztucznych urządzeń technicznych, przez istotę lub istoty należące do nie określonej bliżej cywilizacji pozaziemskiej. Nośnikiem właściwej informacji jest strumień cząstek, zwanych neutrinami, pozbawionych masy spoczynkowej, obdarzonych momentem magnetycznym 1600 razy mniejszym od momentu magnetycznego elektronów. Neutrina są najbardziej przenikliwym rodzajem znanych nam cząstek elementarnych. Na Ziemię przybywają takie cząstki ze wszystkich stron sklepienia niebieskiego. Wyróżnia się wśród nich cząstki generowane w gwiazdach (a więc i w Słońcu) procesami naturalnymi, np. reakcjami rozpadu beta, oraz w innych reakcjach naturalnych jąder atomowych, jako też cząstki, wytwarzane w zderzeniach neutrin z jądrami pierwiastków w atmosferze ziemskiej i w skorupie globu. Energia tych cząstek waha się od kilkunastu tysięcy do wielu bilionów elektronowoltów. Dzięki pracom Szygubowa wykryto teoretyczną możliwość zbudowania tak zwanego lasera neutrinowego, czyli „onasera”, który wysyłałby korpuskularny promień monochromatyczny. Możliwe, że na takiej zasadzie pracuje nadajnik wysyłający odebrane na Ziemi sygnały. Dzięki pracom Hughesa, Lascaglii i Jeffreysa zbudowano w celach rejestrowania poszczególnych frakcji energetycznych emisji neutrinowej urządzenie, zwane inwertorem lub przetwornicą neutrinową, oparte na zasadzie Einschoffa (tak zwanej „wymiany pseudocząsteczkowej”), które, wykorzystując efekt Synicyna-Moessbauera, potrafi filtrować pęki promieniowania z dokładnością do 30 000 Ev.
W czasie dłuższych rejestracji pęków niskoenergetycznych wykryto w paśmie 57 milionów Ev sygnał sztucznego pochodzenia, złożony z ponad dwu bilionów jednostek w przeliczeniu na kod binarny (dwójkowy), który to sygnał nadawany jest sposobem ciągłym (bez przerw). Sygnał ten, o radiancie stosunkowo bardzo rozległym, gdyż pokrywającym cały obszar alfy Małego Psa oraz jego otoczenie w promieniu 1,5 stopnia, przekazuje informację o nieznanej treści i przeznaczeniu. Ponieważ nadmiarowość w kanale przesyłowym jest prawdopodobnie przyzerowa, sygnał przedstawia się jako szum. O tym, że ten szum jest sygnałem, świadczy to, iż co 416 godzin, 11 minut i 23 sekundy cała modulowana sekwencja powtarza się od początku z dokładnością co najmniej dorównującą rozdzielczości używanej na Ziemi aparatury.
Aby wykryć i zarejestrować ten sygnał jako sztuczny, spełnić trzeba następujące warunki: Po pierwsze, odbierać korpuskularne promieniowanie neutrinowe aparaturą o rozdzielczości co najmniej 30 000 Ev, skierowaną na radiant Małego Psa z dopuszczalnym odchyleniem 1,5 stopnia w każdą stronę od alfy tego gwiazdozbioru. Po drugie, trzeba wyfiltrować z całości emisji neutrinowej tego segmentu nieba pasmo leżące pomiędzy 56,8 a 57,2 milionów Ev. Po trzecie wreszcie, trzeba odbierać sygnał dłużej niż przez 416 godzin i 12 minut, a następnie porównać początek emisji z początkiem poprzedniej. Jeśli się tego nie uczyni, sygnał odebrany nie zdradzi niczym tego, że nie stanowi zwykłego (naturalnego) zjawiska szumowego. Dla szeregu powodów gwiazdozbiór Małego Psa jest okolicą interesującą astronomów neutrinowych. Pierwszy warunek może być tedy spełniony dość powszechnie tam, gdzie znajdują się tacy specjaliści, dysponujący odpowiednią aparaturą. Wyselekcjonowanie pasma emisji jest już mniej prawdopodobne, gdyż w regionie tym emisja posiada 34 maksima w innych energiach (tyle ich wykryto do chwili obecnej). Maksimum pasma 57 milionów Ev na widmie całej emisji ma wprawdzie kształt ząbka, ostrzejszego, tj. lepiej skupionego energetycznie od innych, wytwarzanych przez procesy naturalne, lecz nie jest to oznaka jakoś znamienna i osobliwość tę można w praktyce wykryć dopiero ex post, tj. gdy się wie, że sygnał w paśmie 57 milionów Ev jest sztuczny i zwraca się nań przez to specjalną uwagę.
Jeśli przyjąć, że spośród czterdziestu światowych obserwatoriów, wyposażonych w aparaturę Lascaglii-Jeffreysa, co najmniej 10 stale obserwuje radiant Małego Psa, to szansa wyfiltrowania przez jednego z nich sygnału wynosi okrągło 1/3 (10:34) – caeteris paribus. Jednak czas rejestracji rzędu 416 godzin jest raczej uważany za długotrwały. Nie spotyka się takich rejestracji częściej niż w każdej 9-10 pracy badawczej. Można zatem ustalić z rozsądnym przybliżeniem, że odkrycie miało szansę zrealizowania, wynoszącą około l: 30-40, i z analogicznym prawdopodobieństwem może być powtórzone poza terenem Stanów Zjednoczonych.”
Zacytowałem cały ten tekst, ponieważ jest interesujący również w drugiej swej części. Zawarte tam obliczenie probabilistyczne przedstawia się niezbyt poważnie. Jego umieszczenie podyktowała polityka kierownictwa Projektu, odrobinę cyniczna. Chodziło o niepokojenie Bardzo Ważnych Osób, jako iż szansa l:30 nie wydaje się na ogół astronomicznie mała, a zaniepokojone wpływowe osoby mogły sprzyjać zwiększaniu funduszów inwestowanych w Projekt (najkosztowniejszą inwestycją były – oprócz wielkich maszyn cyfrowych – urządzenia automatycznej chemii syntez).
Aby rozpocząć pracę nad „listem”, należało zrobić początek, i to było właściwie najgorsze. Tautologia powyższego zdania jest pozorna. W dziejach pojawili się niezliczoną ilość razy myśliciele, którzy sądzili, że naprawdę można wyjść w poznawaniu od zera, i uczyniwszy z umysłu nie zapisaną kartę, zapełnić ją jedynym koniecznym porządkiem. Fikcja ta była motorem zdumiewających wysiłków. A przecież taki zabieg jest nie do przeprowadzenia. Niepodobna rozpocząć czegokolwiek bez przyjęcia założeń, przy czym to, czy uświadamiamy sobie taki akt, w niczym nie umniejsza jego realności. Założenia te tkwią już w samej biologicznej konstytucji człowieka, jak również w amalgamacie kultury, która jest członem wpasowanym pomiędzy organizmy i środowisko, a daje się urzeczywistnić, ponieważ czynności, jakie trzeba podjąć, aby przeżyć, środowisko nie ujednoznacznia, lecz pozostawia organizmom szczelinę swobody wyboru, dostatecznie przestronną dla pomieszczenia tysięcy możliwych kultur.
Rozpoczynając prace nad gwiazdowym kodem należało zminimalizować wstępne założenia, ale nie można się było bez nich obejść. Jeśli były fałszywe, praca musiała pójść na marne. Jednym z takich założeń była dwójkowość kodu. Odpowiadała z grubsza zarejestrowanemu sygnałowi, lecz w to upostaciowanie miała też swój wkład sama technika zapisu. Nie zadowalając się sygnałem utrwalonym na taśmach, fizycy badali długo samą emisję neutrinową, która była „oryginałem”, gdy rejestrat na taśmach – tylko obrazem. Orzekli wreszcie, że kod można uznać za dwójkowy „z rozsądnym przybliżeniem”. Była w tym oświadczeniu apodyktyczność – nieunikniona. Kolejny problem polegał na ustaleniu, do jakiej kategorii sygnałów należy „list”.
Według naszej wiedzy mógł być albo „spisany” w jakimś języku sprawozdawczym, podobnym do naszego, operującym jednostkami znaczącymi, albo stanowić system sygnałów „modelujących” – w rodzaju telewizji, albo wreszcie „receptę produkcyjną”, czyli zestaw operacji potrzebnych dla wyprodukowania pewnego obiektu. Nareszcie mógł zawierać list opis takiego obiektu, więc pewnej „rzeczy”, w kodzie „akulturowym”, to znaczy takim, który odwołuje się wyłącznie do pewnych, dających się wykryć fizykalnie, niezmienników świata natury matematycznego typu. Odrębność tych czterech kategorii możliwych kodów nie jest całkowita. Obraz telewizyjny powstaje przez rzutowanie trójwymiarowych fenomenów na płaszczyznę, z rozdzielczością czasową, odpowiadającą mechanizmom fizjologicznym oka ludzkiego i mózgu. To, co my widzimy na ekranie, nie jest widzialne dla organizmów skądinąd wcale zaawansowanych w ewolucyjnym rozwoju, np. pies nie rozpoznaje w telewizorze (ani na fotografii) psa. Także granica pomiędzy „rzeczą” a „receptą produkcyjną” nie jest ostra. Komórka jajowa jest zarazem „rzeczą”, materialnym obiektem i „receptą produkcyjną” ustroju, który się z niej rozwinie. Stosunki zachodzące więc pomiędzy nośnikiem informacji a nią samą mogą być niejednorodne i powikłane.
Znając tedy kruchość schematu klasyfikacyjnego, ale nie dysponując niczym lepszym, przystąpiono do prób eliminowania kolejnych jego wariantów. Względnie najłatwiejsze było sprawdzenie „hipotezy telewizyjnej”. W swoim czasie cieszyła się ona wielkim powodzeniem i była uznawana za najekonomiczniejszą. W rozmaitych kombinacjach próbowano więc zasilać kineskop telewizyjny sygnałem. Nie uzyskano ani śladu obrazów, cokolwiek przedstawiających człowiekowi, choć nie powstawał też, z drugiej strony, „kompletny chaos”. Na białym tle występowały powiększające się, rosnące, zlewające i niknące czarne plamy, przy czym całość sprawiała wrażenie „wrzenia”. Gdy sygnał wprowadzono tysiąc razy wolniej, obraz przypominał kolonie bakteryjne w stanie rozprzestrzeniania się, pochłaniania wzajemnego i rozpadu. Oko chwytało pewien rytm i regularność procesu, jakkolwiek nic nie mówiącą.
Uruchomiono też badania kontrolne, wprowadzając do telewizora zapisy naturalnego szumu neutrinowego. Powstawał wtedy pozbawiony ośrodków kondensacji bezład trzepotania i migania, zlewający się w jednolitą szarość. Można było myśleć i o tym, że Nadawcy mają inną od naszej telewizję, nie optyczną, ale – na przykład węchową lub węchowo-dotykową. Lecz jeśli nawet byli zbudowani inaczej niż ludzie, nie ulegało wątpliwości, że górują nad nimi wiedzą, musieli więc dysponować także wiadomościami o tym, że nie wolno uzależniać szansy odbioru od tego, czy adresat jest fizjologią swą identyczny z nadawcą.
Tak więc i drugi wariant odrzucono. Pierwszy skazywał Projekt na niepowodzenie, bo, jak wspomniałem, bez słownika i składni nie można rozłamać naprawdę „obcego” języka. Pozostawały dwa ostatnie. Potraktowano je łącznie, ponieważ (i o tym mówiłem) rozróżnienie pomiędzy „rzeczą” a „procesem” jest względne. Aby sprawę obszerną przedstawić zwięźle – Projekt wystartował z tych właśnie pozycji, uzyskał pewne wyniki „materializując” niewielką część „listu”, a więc jak gdyby przekładając go skutecznie we fragmentach, lecz potem praca stanęła na martwym punkcie.
Zadanie, które mi postawiono, polegało na tym, aby wykryć, czy założenie (list jako „rzecz-proces”) jest prawdziwe. Nie wolno mi przy tym było odwoływać się do rezultatów zyskanych dzięki jego przyjęciu, bo byłby to błąd logiczny (błędnego koła). Nie przez złośliwość tedy, lecz właśnie po to, abym się do problemu nie uprzedził stronniczo, na początku przemilczano przede mną wszystkie osiągnięcia. Mogły bowiem stanowić – w pewnym sensie – wyniki „nieporozumienia”.
Nie wiedziałem nawet, czy matematycy Projektu brali się już do postawionego mi zadania. Przypuszczałem, że próbowali, i znając ich fiasko, może bym sobie oszczędził zbędnych trudów, lecz Dill, Rappaport i Baloyne uznali, że najostrożniej będzie nic mi nie mówić.
Jednym słowem, wezwano mnie, abym ratował honor planety. Musiałem porządnie napiąć muskulaturę matematyczną i – chociaż nie bez tremy – cieszyłem się na to. Wyjaśnienia, rozmowy, sakramentalne wręczenie zapisu gwiazdowego zajęły pół dnia. „Wielka czwórka” odprowadziła mnie potem do hotelu, pilnując się wzajemnie, aby nikt nie zdradził przede mną żadnej z rzeczy, jakich nie wolno mi było na razie znać.