Kiedy Bladergroen, Nemesz i zespół Szygubowa odkryli inwersję neutrina, otwarł się nowy rozdział astronomii – w postaci astrofizyki neutrinowej. Stała się ona od razu nadzwyczaj modna i na całym świecie rozpoczęto badania kosmicznej emisji tych cząstek. Obserwatorium na Mount Palomar też zainstalowało sobie, i to jako jedno z pierwszych, aparaturę z wysokim stopniem automatyzacji i z rozdzielczością, jak na owe czasy – najwyższej próby. Do aparatury tej, a konkretnie do tak zwanego inwertora neutrinowego utworzył się istny ogonek chętnych badaczy i dyrektor obserwatorium, którym podówczas był profesor Ryan, miał sporo kłopotów z astrofizykami, zwłaszcza młodymi, ponieważ każdy z nich uważał, że programowi jego badań należy się pierwszeństwo.
Wśród szczęśliwców znalazła się dwójka takich młodych, Hailer i Mahoun, obaj bardzo ambitni i wcale zdolni (znałem ich, choć przelotnie tylko); rejestrowali oni maksima neutrinowej emisji pewnych wybranych połaci nieba, szukając śladów tak zwanego zjawiska Stoeglitza (był to niemiecki astronom starszego pokolenia).
Zjawisko, mające stanowić odpowiednik neutrinowy „czerwienienia” starych fotonów, wykryć się jakoś nie dawało, bo też, jak okazało się kilka lat później, teoria Stoeglitza była fałszywa. Lecz młodzi ludzie nie mogli o tym wiedzieć, toteż jak lwy walczyli o to, aby nie odebrano im przedwcześnie aparatury, i dzięki swej przedsiębiorczości wytrwali przy niej prawie dwa lata, aby odejść w końcu z pustymi rękami. Całe kilometry taśm rejestracyjnych poszły wówczas do obserwatoryjnego archiwum. Kilka miesięcy potem znaczna część owych taśm dostała się w ręce sprytnego, chociaż niezbyt uzdolnionego fizyka, a właściwie wypędka z mało znanej uczelni południowej, którego usunięto stamtąd w związku z czynami niemoralnymi, zaniechawszy procesu, bo w sprawę wplątanych było kilka szacownych osób. Niedoszły fizyk, nazwiskiem Swanson, otrzymał taśmy w nie wyjaśnionych okolicznościach. Później przesłuchiwano go w tej kwestii, lecz nie dowiedziano się niczego, ponieważ nieustannie zmieniał zeznania.
Ciekawy to był zresztą okaz. Pełnił funkcję dostawcy materiałów, ale także… bankiera, a nawet pocieszyciela duchowego niezliczonych maniaków, którzy dawniej budowali tylko perpetuum mobile i zajmowali się kwadraturą koła, obecnie zaś wynajdują różne rodzaje energii uzdrawiających, wymyślają teorie kosmogenezy i sposoby przemysłowego zastosowania zjawisk telepatycznych. Ludziom takim nie wystarczy papier i ołówek; do budowy „orgotronów”, wykrywaczy fluidów „supersensytywnych”, elektrycznych różdżek, co szukają same wody, nafty i skarbów (zwykłe wierzbowe różdżki są już anachronizmem, zupełną starocią), niezbędne są liczne, nieraz trudno dostępne i kosztowne surowce. Swanson umiał je, za odpowiednią ilość dolarów, wydostać i spod ziemi. Biuro jego odwiedzali tedy patafizycy i orgonistycy, budowniczowie telepatorów i pneumatorów umożliwiających stałą łączność z duchami, a obracając się tym sposobem w dolnym regionie państwa nauki, tam gdzie ono przechodzi niepostrzeżenie w państwo psychiatrów, przecież przyswoił sobie sumę wiadomości wcale przydatnych, bo zadziwiająco orientował się w tym, na co akurat największy był popyt wśród nadwichniętych tytanów ducha.
Nie gardził zresztą i zarobkiem bardziej przyziemnym dostarczając na przykład małym laboratoriom chemicznym odczynników niejasnego pochodzenia, i nie było w jego życiu okresu, w którym nie tkwiłby w procesach sądowych, choć do więzienia się nie dostał balansując na samym pograniczu legalności. Psychologia ludzi typu Swansona zawsze była moim feblikiem. O ile się zorientowałem, nie był ani „czystym” oszustem, ani cynikiem żerującym na cudzych aberracjach, choć dysponował chyba rozsądkiem wystarczającym, by wiedzieć, że lwia część jego klientów nigdy swych idei nie urzeczywistni. Niektórymi opiekował się, dostarczał im aparatów na kredyt, nawet gdy ów był już nadszarpnięty do niepewności. Widać miał taką do swych pupilów słabość, jak ja do osobników jego typu. Ambicją jego było dobrze obsłużyć klienta, toteż jeśli ktoś potrzebował koniecznie kości nosorożca, bo aparat zbudowany z innej miał zostać niemy na głos duchów, nie dostarczał wołowej ani baraniej: o tym mnie przynajmniej zapewniano.
Otrzymując – a może kupując – taśmy od niewiadomego człowieka, miał w tym Swanson swój interes. Orientował się w fizyce na tyle, aby wiedzieć, że to, co na nich utrwalono, stanowi tak zwany „czysty szum”, i wpadł na pomysł produkowania – za pomocą owych taśm – tak zwanych tablic losowych. Tablice takie, zwane też seriami liczb przypadkowych, potrzebne są w wielu dziedzinach badań; produkuje się je albo specjalnie programowanymi maszynami cyfrowymi, albo za pomocą wirujących tarcz, zaopatrzonych na obrzeżu w cyfry wyławiane nieregularnie błyskającą lampą punktową. Można je produkować też innymi sposobami, lecz ten, kto podejmie się takiej pracy, często ma z nią kłopoty, ponieważ uzyskiwane serie rzadko kiedy są „dostatecznie” losowe, wykazując przy odpowiednio dokładnym badaniu mniej lub bardziej jawne regularności występowania poszczególnych cyfr, gdyż – zwłaszcza w seriach długich – pewne cyfry „jakoś” skłonne są pojawiać się częściej od innych, co wystarczy, aby podobna tablica, uległa dyskwalifikacji. Wytworzyć bowiem działaniem rozmyślnym „kompletny chaos”, i to „w stanie czystym”, jest zadaniem nie zawsze łatwym. Zarazem stały jest popyt na owe tablice. Stąd też Swanson liczył na niezły zysk, tym bardziej że jego szwagier pracował jako składacz linotypowy w pewnej drukami uniwersyteckiej; w niej to drukowano owe tablice, które Swanson sprzedawał potem, wysyłając je pocztą, a więc bez pośrednictwa księgarzy.
Jeden z egzemplarzy owego wydawnictwa dostał się w ręce D. Ph. Sama Laserowitza, osoby również dosyć dwuznacznej. I on, podobnie jak Swanson, odznaczał się nieprzeciętną przedsiębiorczością, także nacechowaną odcieniem swoistego idealizmu, nie wszystko bowiem robił dla pieniędzy. Był członkiem, a nieraz założycielem wielu, zawsze ekscentrycznych stowarzyszeń w rodzaju Ligi Badania Talerzy Latających, i bywał w poważnych tarapatach finansowych, gdyż budżety owych stowarzyszeń często wykazywały niepojęte uszczerbki, nadużyć jednak nigdy mu nie udowodniono. Być może był po prostu człowiekiem niedbałym.
Wbrew brzmieniu nazwiska nie ukończył studiów fizycznych i nie miał prawa nazywania się doktorem fizyki, ale, ilekroć próbowano go w tej kwestii przycisnąć do muru, wyjawiał, że skrót „D. Ph.” oznacza po prostu dwa imiona, jakimi podpisuje swe artykuły, a mianowicie – Douglasa i Philippa. I rzeczywiście jako „D. Ph. Sam Laserowitz” pisywał do wielu magazynów Science Fiction, był też znany w kręgach miłośników tego gatunku jako prelegent na liczebnych zjazdach i konferencjach, gdzie wypowiadał się na „kosmiczne” tematy. Specjalnością Laserowitza były sensacyjne odkrycia, które zdarzały mu się parę razy do roku. Między innymi założył też muzeum, w którym nagromadzono eksponaty rzekomo pozostawione przez pasażerów Talerzy Latających w różnych punktach Stanów: jednym z nich był ogolony, pomalowany na zielono i pływający w spirytusie płód małpi; widziałem jego fotografię. Nie doceniamy tego, jakie mnóstwo naciągaczy i pomyleńców zaludniło obszary stanowiące przejście pomiędzy nauką współczesną a szpitalami psychiatrycznymi.
Laserowitz był też współautorem książki o „konspiracji”, przy pomocy której rządy wielkich mocarstw rozmyślnie zatajają wszelkie informacje o lądowaniu Talerzy, a nawet o kontaktach wysokich osobistości politycznych z wysłannikami innych planet. Zbierając wszechmożliwe, mniej lub bardziej nonsensowne „ślady” działalności „Innych w Kosmosie”, trafił wreszcie na trop rejestracyjnych taśm z Mount Palomar i doszedł do aktualnego ich posiadacza, którym był Swanson. Ów nie chciał mu ich zrazu wypożyczyć, ale Laserowitz przedstawił mu poważny argument w postaci trzystu dolarów, ponieważ jedną z jego „fundacji kosmicznych” zasilił właśnie jakiś zamożny dziwak.
Niebawem ogłosił Laserowitz szereg artykułów pod krzyczącymi nagłówkami, donosząc, że na taśmach. z Mount Palomar poszczególne obszary szumów porozdzielane są strefami milczenia, tak że jedno z drugim układa się w kropki i kreski alfabetu Morse’a. W dalszych, coraz sensacyjniejszych oświadczeniach powoływał się już na Hailera i Mahouna jako autorytety astrofizyczne, mające poświadczyć autentyczność rewelacji. Gdy wiadomości te przedrukowało kilka pism prowincjonalnych, rozgniewany doktor Hailer wysłał do nich sprostowania, wyjawiając zwięźle, że Laserowitz jest zupełnym ignorantem (skąd „Inni” mieliby znać alfabet Morse’a?), jego towarzystwo łączności z Kosmosem – humbugiem, a tak zwane „strefy milczenia” na taśmach są to miejsca nie zapisane, powstające dlatego, że od czasu do czasy aparaturę rejestrującą się wyłącza. Laserowitz nie byłby sobą, gdyby zniósł pokornie takie rugi; nie dał się przekonać, lecz wciągnął Hailera na swoją „czarną listę” wrogów „kosmicznego kontaktu”, gdzie figurowało już niemało światłych osób, które miały nieszczęście lekkomyślnego przeciwstawienia się dawniejszym jego osiągnięciom.
Tymczasem, niezależnie od owej historii, co zyskała w prasie niejaki rozgłos, przyszło do prawdziwie osobliwego zdarzenia, które zaczęło się od tego, że doktor Ralf Loomis, z wykształcenia statystyk, prowadzący własną agencję badania opinii publicznej (głównie dla rozmaitych mniejszych firm handlowych), zwrócił się do Swansona z reklamacją, wskazując na to, że niemal trzecia część kolejnej edycji Swansonowskich tablic losowych jest idealnie dokładnym powtórzeniem, serii wcześniejszej, mianowicie pierwszego wydania. Tym samym sugerował, że Swanson, któremu nie chciało się trudzić nad systematycznym przekodowaniem „szumu” w szeregi cyfr, uczynił to tylko raz jeden, a potem, zamiast dawać w następnych seriach dalsze, losowe sekwencje mechanicznie kopiował serię pierwszą, nieznacznie tylko tasując poszczególne stronice. Swanson miał – przynajmniej w tej sprawie- czyste sumienie, więc pretensje Loomisa odrzucił i oburzony do żywego napisał mu parę ostrych słów. Z kolei poczuł się obrażony, a też i oszukamy Loomis i oddał sprawę do sądu. Swanson został skazany na grzywną za obrazę osobistą, nadto zaś sąd przychylił się do wniosku prywatnego oskarżyciela, jakoby nowa seria tablic była oszukańczym powtórzeniem pierwszej. Swanson apelował, lecz w pięć tygodni potem apelację wycofał i zapłaciwszy nałożoną nań grzywnę znikł bez śladu.
Morning Star z Kansasu zamieściła kilkakrotnie sprawozdania z procesu Loomis kontra Swanson, ponieważ panował sezon ogórkowy i nie było lepszych materiałów. Jeden z artykułów przeczytał, jadąc do pracy, doktor Saul Rappaport z Institute for Advanced Study (jak mi powiedział, znalazł gazetę na siedzeniu w przedziale kolejowym – sam nigdy jej nie kupował).
Była to sobota i dziennik, aby wypełnić swoje poszerzone w tym dniu łamy, oprócz sprawozdania sądowego umieścił wypowiedź Laserowitza o „braciach w Rozumie” razem z gniewnym dementi doktora Hailera. Mógł więc Rappaport zapoznać się z całokształtem dziwacznej, jakkolwiek na błahą wyglądającej afery. Gdy odłożył gazetę, przyszła mu do głowy myśl tak pomylona, że aż komiczna: Laserowitz, uznając „miejsca ciszy” na taśmach za sygnały, bez wątpienia bredził. A jednak było do pomyślenia, że równocześnie miał rację, widząc w taśmach rejestrat „komunikatu” – jeśliby tym komunikatem był szum!
Myśl była obłędna – ale Rappaport nie mógł się jej pozbyć. Strumień informacji, na przykład mowy ludzkiej, nie zawsze wyjawia nam, że jest właśnie informacją, a nie chaosem dźwięków. Obcy język odbieramy często jako zupełny bełkot. Poszczególne słowa rozróżnia tylko ten, kto język rozumie. Dla nie rozumiejącego istnieje tylko jeden sposób umożliwiający owo doniosłe rozróżnienie. W wypadku gdy odbieramy autentyczny szum, poszczególne serie sygnałów nie powtarzają się nigdy w tej samej kolejności. W tym sensie „szumową serię” stanowi np. tysiąc liczb, które wychodzą na ruletce. Jest zupełnie niemożliwe, żeby w następnym tysiącu gier mogły się powtórzyć w tym samym uszeregowaniu – rezultaty serii poprzedniej. W tym właśnie istota „szumu”, że kolejność pojawiania się elementów – dźwięków lub innych sygnałów – jest nieprzewidywalna. Jeżeli jednak serie się powtarzają, dowodzi to, że „szumowość” zjawiska była pozorem, że w istocie mamy przed sobą nadajnik działający dla przekazania informacji.
Doktor Rappaport pomyślał sobie, że, być może, Swanson nie kłamał przed sądem i nie kopiował w kółko jednej taśmy, lecz użył kolejno taśm, które powstały w ciągu wielomiesięcznej rejestracji kosmicznego promieniowania. Jeżeli promieniowanie było sygnalizacją rozmyślną i jeśli w owym czasie jedna seria emisji „komunikatu” skończyła się, a potem podjęto nadawanie komunikatu od początku, w rezultacie powstałoby to, na co nastawał Swanson. Kolejne taśmy utrwaliłyby dokładnie takie same serie impulsów, które swoją powtarzalnością, zdradzały, że ich „szumowy wygląd” jest tylko pozorem!
Było to w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, lecz jednak możliwe. Kiedy zdarzały mu się iluminacje podobne do tej, Rappaport, na co dzień człowiek raczej wygodny, okazywał niezwykłą rzutkość i energię. Ponieważ gazeta zamieściła adres doktora Hailera, mógł się z nim łatwo skomunikować. Najbardziej zależało mu na tym, aby do ręki dostać taśmy. Napisał więc do Hailera, nie wyjawiając mu jednak swojej koncepcji – brzmiała zbyt fantastycznie – a tylko pytając go, czy mógłby mu użyczyć taśm pozostałych w archiwum Mount Palomar. Hailer, zrażony wmieszaniem swej osoby w aferę Laserowitza, odmówił. Bodaj wtedy dopiero Rappaport uwziął się na dobre i napisał wprost do obserwatorium. Nazwisko jego było dostatecznie znane w kręgach naukowych i niebawem, zdobył dobry kilometr taśm, które przekazał swemu przyjacielowi, doktorowi Howitzerowi, aby je zbadał maszyną cyfrową na rozkład częstości elementów, czyli dokonał tak zwanej analizy dystrybutywnej.
Już w tej fazie problem był bardziej złożony, aniżeli go tutaj przedstawiam. Informacja w tym większym, stopniu przypomina czysty szum, im dokładniej nadajnik wykorzystuje pojemność kanału przesyłowego. Jeżeli jest wykorzystana całkowicie, czyli pozbawiona nadmiarowości, sygnał dla nie uprzedzonego niczym się nie różni od kompletnego chaosu. Jakem już powiedział, tylko wtedy da się taki szum zdemaskować jako informację, jeśli emisje tego samego komunikatu powtarzają się w kółko i można je ze sobą dla porównania zestawić. To właśnie było zamiarem Rappaporta i w tym. miały mu pomóc urządzenia ośrodka obliczeniowego, w którym pracował Howitzer. Jemu też nie powiedział od razu, o co chodzi, ponieważ zależało mu na utrzymaniu tajemnicy; poza tym, gdyby miało się okazać, że jego myśl jest niewypałem, nikt by się o tym nie dowiedział. Ów zabawny początek wcale niezabawnej potem historii opowiadał Rappaport wiele razy i zachował nawet, w postaci relikwii, egzemplarz dziennika, który naprowadził go na odkrywczą myśl.
Howitzer, przeciążony robotą, nie bardzo chciał podjąć się żmudnej analizy, nie wiedząc, czemu ona służy: toteż ostatecznie Rappaport zdecydował się wprowadzić go w tajemnicę. Tamten zrazu go wyśmiał, lecz, pod wpływem sugestywnych słów Rappaporta, w końcu uległ jego prośbom.
Gdy po kilku dniach Rappaport wrócił do Massachusetts, Howitzer przywitał go wieścią o negatywnym wyniku badań, który, w jego mniemaniu, obalił fantastyczną hipotezę. Rappaport – wiem to od niego – gotów był już rzucić sprawę, lecz podrażniony docinkami przyjaciela zaczął się z nim spierać. Przecież – powiedział mu – cała neutrinowa emisja jednego kwadrantu czaszy niebieskiej jest istnym oceanem rozciągniętym na olbrzymim widmie częstości i jeżeli nawet Hailer i Mahoun, raz przeczesując to widmo, wychwycili zeń czystym trafem „kawałek” emisji sztucznej, pochodzącej od rozumnego nadawcy, to byłoby już prawdziwym cudem, gdyby dokonali tego – znów przypadkowo – po raz drugi.
Tak więc należało postarać się o taśmy, które miał w swym posiadaniu Swanson. Howitzer zgodził się z tą argumentacją, zauważył jednak, bo i on chciał mieć rację, że przy rozpatrywaniu alternatywy „wiadomość z gwiazd” albo „oszustwo Swansona” – jej drugi człon obciążony jest parę milionów razy większym prawdopodobieństwem niż pierwszy. Dodał jeszcze, że z uzyskania taśm niewiele Rappaportowi przyjdzie: otrzymawszy wezwanie sądowe i pragnąc stworzyć sobie podstawy skutecznej obrony, Swanson mógł po prostu skopiować posiadaną taśmę i przedstawić ową kopię jako rzekomo osobny oryginał – neutrinowej rejestracji.
Rappaport nie umiał na to odpowiedzieć, ale mając znajomego – specjalistę w zakresie aparatur długoseryjnej rejestracji półautomatycznej – zatelefonował do niego i zapytał, czy taśmy, na których notowano pewne przebiegi naturalne, można odróżnić jakoś od taśm, na które podobne napisy zostały naniesione wtórnie (czyli jaka jest – jeśli w ogóle istnieje – różnica między oryginałem rejestracji a jego kopią). Okazało się, że rozróżnienie takie bywa możliwe; Rappaport zwrócił się wtedy do adwokata Swansona i po tygodniu dysponował już całym kompletem taśm. Wszystkie okazały się oryginałami, jak orzekł rzeczoznawca, tak więc – Swanson oszustwa się nie dopuścił: emisja naprawdę powtarzała się okresowo.
Takiego rezultatu badań nie zakomunikował Rappaport ani Howitzerowi, ani adwokatowi Swansona, lecz tego samego dnia, a raczej tejże nocy, poleciał do Waszyngtonu, wiedząc zaś dobrze, jak beznadziejne może być forsowanie przeszkód biurokracji, udał się prosto do Mortimera Rusha, doradcy prezydenckiego do spraw nauki, byłego kierownika NASA, którego znał osobiście. Rush, fizyk z wykształcenia, prawdziwie pierwszorzędna głowa, przyjął go mimo spóźnionej pory. Rappaport czekał w Waszyngtonie trzy tygodnie na jego odpowiedź. Tymczasem taśmy badali coraz to ważniejsi specjaliści.
Rush wezwał go wreszcie na konferencję, w której uczestniczyło ogółem dziewięć osób; byli między nimi luminarze nauki amerykańskiej – Donald Prothero, fizyk, Yvor Baloyne, językoznawca i filolog, Tihamer Dill, astrofizyk oraz John Bear, matematyk-informacjonista. Sposobem nieformalnym postanowiono na owej konferencji utworzyć specjalną komisję do zbadania „neutrinowego listu z gwiazd”, który otrzymał wtedy, za półżartobliwą sugestią Baloyne’a, nazwę kryptonimową MASTERS VOICE. Rush poprosił uczestników obrad o dyskrecję, czysto prowizoryczną, ponieważ obawiał się, że nadanie sprawie sensacyjnego charakteru przez prasę może tylko przeszkodzić w otrzymaniu niezbędnych funduszów, rzecz bowiem stałaby się od razu przedmiotem politycznej rozgrywki w Kongresie, gdzie pozycja Rusha, jako przedstawiciela silnie krytykowanej administracji, była zachwiana.
Zdawać się mogło, że sprawie został nadany bieg możliwie rozsądny, gdy całkiem nieoczekiwanie wmieszał się w nią niedoszły doktor fizyki, D. Ph. Sam Laserowitz. Z całej relacji o procesie Swansona wyczytał tyle tylko, iż rzeczoznawca sądowy ani słowem nie wspomniał w swym orzeczeniu, jakoby „strefy milczenia” na taśmach były „pustymi miejscami” spowodowanymi periodycznym wyłączaniem aparatury. Pojechał zatem do Melleville, gdzie toczył się proces, i siedział w hotelu, oblegając obrońcę Swansona, ponieważ pragnął dostać taśmy, które winny były, w jego rozumieniu, znaleźć się w muzeum „osobliwości kosmicznych”. Adwokat nie chciał mu ich jednak wydać jako osobie raczej niepoważnej; Laserowitz, który wszędzie wietrzył „antykosmiczne spiski”, wynająwszy prywatnego detektywa śledził obrońcę i dzięki temu dowiedział się, że jakiś człowiek, obcy w mieście, który przyjechał rannym pociągiem, zamknął się z adwokatem w hotelu i otrzymał od niego taśmy, po czym wywiózł je do Massachusetts.
Człowiekiem tym był doktor Rappaport. Laserowitz posłał swego detektywa tropem niczego nie podejrzewającego Rappaporta, a gdy ten pojawił się w Waszyngtonie i kilkakrotnie złożył wizytę Rushowi, uznał, że nadszedł czas działania. Bardzo niemiłym zaskoczeniem dla Rusha i kandydatów na uczestników operacji Masters Voice był więc, artykuł w Morning Star, przedrukowany przez jedną z gazet waszyngtońskich; w którym, pod odpowiednim nagłówkiem, Laserowitz donosił, jak to administracja usiłuje nikczemnym sposobem schować pod korcem bezcenne odkrycie, dokładnie tak samo, jak kilkanaście lat przedtem pogrzebała oficjalnymi wypowiedziami departamentu lotnictwa tak zwane „UFO” – nie zidentyfikowane obiekty latające, czyli sławetne Talerze.
Teraz dopiero Rush uznał, że sprawa może nabrać niepożądanego aspektu na arenie międzynarodowej, gdyby komuś przyszło do głowy, że Stany Zjednoczone usiłowały ukryć przed wszystkimi fakt nawiązania łączności z cywilizacją kosmiczną. Nie przejął się co prawda zbytnio artykułem, gdyż jego niepoważny ton dyskredytował zarówno autora, jak i samą informację, liczył więc, jako najbardziej doświadczony na terenie praktycznym publicity, na to, że jeśli zachowa się milczenie, wszczęty hałas sam rychło ucichnie.
Baloyne jednak postanowił pójść, całkiem prywatnie, do Laserowitza, ponieważ – wiem to od niego – było mu po prostu żal tego maniaka kosmicznych kontaktów. Sądził, że kiedy w cztery oczy zaproponuje mu jakieś podrzędniejsze stanowisko w Projekcie, wszystko naprawi. Krok okazał się jednak lekkomyślny, choć podyktowany najlepszymi intencjami. Baloyne, który nie znał Laserowitza, dał się nabrać na inicjały „D. Ph.” i myślał, że będzie miał do czynienia z jakimś może odrobinę trąconym, żądnym rozgłosu, zarobkującym niewybrednymi sposobami – ale przecież kolegą, naukowcem, fizykiem. Tymczasem znalazł się naprzeciw rozgorączkowanego człowieka, który, usłyszawszy, że „gwiazdowy list” jest autentyczny, oświadczył mu z histeryczną nonszalancją, że taśmy, a więc i „list”, stanowią jego własność prywatną, z której go obrabowano, a w dalszej rozmowie doprowadził Baloyne’a do wściekłości; widząc, że z nim na słówka nie wygra, Laserowitz wypadł na korytarz i tam zaczął wrzeszczeć, że przekaże sprawę ONZ-owi, Trybunałowi Praw Człowieka, po czym wsiadł do windy i pozostawił Baloyne’a niewesołym refleksjom.
Widząc, co nabroił, Baloyne pojechał niezwłocznie do Rusha i wszystko mu opowiedział. Rush zaniepokoił się poważnie o losy Projektu. Jakkolwiek szanse, że gdziekolwiek zechcą poważnie wysłuchać Laserowitza, były nikłe, przecież taka ewentualność nie dawała się wykluczyć, a gdyby afera przedostała się z prasy brukowej do metropolitarnej, na pewno nabrałaby charakteru politycznego.
Wtajemniczeni wyobrażali sobie doskonale, jaki podniesie się krzyk, że Stany Zjednoczone usiłowały obrabować ludzkość z tego, co winno stanowić jej własność wspólną. Baloyne sugerował wprawdzie, że można by zapobiec temu jakimś zwięzłym, półoficjalnym przynajmniej komunikatem, lecz Rush ani po temu upoważnień nie miał, ani nie zamierzał się o nie starać, ponieważ – tłumaczył – rzecz wciąż jeszcze nie jest całkowicie pewna i żyrować przedsięwzięcia swoją całą powagą na forum międzynarodowym rząd, choćby chciał, nie może dopóty, dopóki wstępne prace nie udowodnią prawdziwości dotychczasowych domniemań. Że zaś szło o delikatną materię, Rush zwrócił się nolens volens do swego znajomego, Barretta, przywódcy demokratycznej mniejszości w Senacie, ten zaś z kolei, poradziwszy się swoich ludzi, chciał uruchomić Federalne Biuro Śledcze, ale stamtąd skierowano go do Centralnej Agencji Wywiadu, albowiem jakiś wybitny prawnik z FBI uznał, że Kosmos, jako leżący poza granicami Stanów, w kompetencje Biura Federalnego nie wchodzi, podlega natomiast CIA, bo ta właśnie poświęca się problemom zagranicznym.
Nieszczęśliwe konsekwencje tego kroku przejawiły się nie od razu, ale w ten sposób został zainicjowany proces już nieodwracalny. Rush, jako osobistość z pogranicza nauki i polityki, zapewne orientował się w niepożądanych skutkach oddania Projektu pod taką opiekę, toteż powstrzymawszy jeszcze swojego senatora na dwadzieścia cztery godziny, wysłał dwu zaufanych do Laserowitza, by przemówili mu do rozsądku. Laserowitz nie tylko okazał się głuchy na perswazję, ile urządził przybyłym taką awanturę, że doszło do bitki, w której interweniowała wezwana przez zarząd hotelu policja.
W następnych dniach prasę nawodniły zgoła fantastyczne, a właściwie bzdurne wieści o rozmaitych „dwójcach” i „trójcach” milczenia przesłanych Ziemi przez Kosmos, o zjawiskach świetlnych, lądowaniu małych zielonych człowieczków, którzy nosili „neutrinową odzież”, i tym podobne brednie, w których często gęsto powoływano się na Laserowitza tytułowanego już profesorem. Rychło jednak, bo nim miesiąc minął, „znakomity uczony” okazał się paranoikiem i został zamknięty w lecznicy dla umysłowo chorych. Na tym, niestety, historia jego się nie zamknęła. Aż do prasy centralnej, do wielkich gazet dotarły echa fantasmagorycznego zmagania Laserowitza (który dwa, razy uciekał ze szpitala, przy czym drugi raz uczynił to sposobem radykalnym, opuścił go bowiem przez okno z ósmego piętra) o prawdę jego odkrycia, tak – według opublikowanych potem wersji – obłąkańczego, a przecież bliskiego prawdy. Wyznaję, że ciarki przechodzą mi po skórze, ilekroć wspominam ten fragment prehistorii naszego Projektu.
Jak łatwo można się domyślić, zapełnianie szpalt prasy masą wieści coraz to nonsensowniejszych było niczym innym, jak manewrem odwrócenia uwagi, zaplanowanym przez sprawnych fachowców z CIA. Zaprzeczyć bowiem sprawie, zdementować ją, a jeszcze na łamach poważnych pism, oznaczałoby właśnie skupić na niej uwagę i zainteresowanie sposobem najbardziej niepożądanym z możliwych. Lecz wyjawić, że szło o bzdury, utopić źdźbło prawdy w lawinie kretyńsko brzmiących zmyśleń – przypisanych „profesorowi” Laserowitzowi – było pociągnięciem nader zręcznym, zwłaszcza kiedy akcję tę zwieńczyć mogło zamieszczenie lakonicznej notatki o samobójstwie szaleńca, która wymową swoją ucinała ostatecznie łeb wszelkim plotkom.
Los owego fanatyka był prawdziwie koszmarny i nie od razu pogodziłem się z tym, że zarówno jego obłęd, jak i ów ostatni krok z okna w ośmiopiętrową pustkę były autentyczne, lecz przekonali mnie do takiej wersji zdarzeń ludzie, którym muszę ufać. A jednak signum temporis wytłoczone zostało już w nagłówku naszego ogromnego przedsięwzięcia, znak czasów, jak żadne może mieszających obrzydliwość ze wzniosłością; zygzak losowych zdarzeń, zanim rzucił w nasze ręce ową wielką szansę, zmiażdżył, jak pestkę, człowieka, który, choć w zaślepieniu, podszedł przecież jako pierwszy do progu odkrycia.
Jeśli się nie mylę, wysłannicy Rusha uznali go za pomylonego już wtedy, gdy odmówił przyjęcia większej sumy w zamian za poniechanie swych roszczeń. Ale w takim razie ja i on byliśmy tej samej wiary, z tą jedynie różnicą, że praktykowaliśmy ją w różnych zakonach. Gdyby nie owa wielka fala, w jaką się dostał, Laserowitz mógł był zapewne prosperować, oddany bez zakłóceń sprawie Talerzy Latających i całej reszty jako niskoprocentowy maniak, bo przecież nie brak takich ludzi, lecz świadomość odebrania mu tego, co miał za swoją najświętszą własność, odkrycia przecinającego historię ludzkości na dwie części, rozerwała jak wybuch jego odporność i pchnęła go do zguby. Nie sądzę, by jego pamięci należała się uwaga tylko szydercza. Każda wielka sprawa ma swoje okoliczności także śmieszne lub żałośnie trywialne, z czego wcale nie wynika, by do niej integralnie nie należały. Zresztą śmieszność jest pojęciem względnym. Ze mnie też się śmiano, ilekroć mówiłem o Laserowitzu w sposób podobny do powyższego. Z aktorów prologu najlepiej jeszcze wyszedł chyba Swanson, ponieważ zadowolił się pieniędzmi, grzywnę zapłacono za niego (nie wiem, kto to zrobił – CIA czy administracja Projektu), i sutym odszkodowaniem za moralną udrękę, jaką ścierpiał, niewinnie oskarżony o oszustwo, odwiedziono go od chęci złożenia apelacji. Wszystko po to, by Projekt mógł w spokoju rozpocząć swe prace w przeznaczonym mu już definitywnym odosobnieniu.