IV

Zarówno opisane wypadki, które na ogół – chociaż nie wszędzie – przylegają do wersji oficjalnej, jak i cały pierwszy rok Projektu toczyły się bez mojego udziału. O tym, czemu zwrócono się do mnie dopiero wówczas, kiedy w Radzie Naukowej zapanowało przekonanie o konieczności zdobycia uczonych posiłków, opowiadano mi tyle razy tak wiele rozmaitych rzeczy, takie ważkie wytaczano argumenty, że nic z tego nie odpowiadało chyba prawdzie. Nie miałem zresztą tego pominięcia za złe kolegom, z Yvorem Baloyne na czele. Jakkolwiek nie zdawali sobie z tego dosyć długo sprawy, ich organizacyjna robota nie była całkowicie swobodna. Oczywiście nie doszło, wtedy do ingerencji jawnych, do wyraźnych nacisków. W końcu całą rzecz reżyserowali specjaliści. W pominięciu mnie domyślam się ręki sięgającej z wysokiego regionu. Projekt został bowiem uznany niemal od razu za HSR, High Security Risk, czyli za operację, której tajność stanowi istotny warunek państwowej polityki jako racji stanu. Sami kierownicy naukowi Projektu, należy podkreślić, dowiadywali się o tym stopniowo, i to zazwyczaj w pojedynkę, na odpowiednich naradach, podczas których dyskretnie apelowano do ich politycznego rozumu i patriotycznych uczuć.

Jak to tam naprawdę było, jakie środki perswazji, komplementy, obietnice i wywody puszczano w ruch, nie wiem, ponieważ tę stronę rzeczy pomijają oficjalne dokumenty milczeniem aż doskonałym, a także ludzie z Rady Naukowej nie kwapili się i później, już jako moi towarzysze pracy, z wyznaniami poświęconymi owej na poły przygotowawczej fazie badań Masters Voice. Jeśli ten czy ów okazywał się nieco oporny, i jeśli odwołania do patriotyzmu i racji stanu nie wystarczały, dochodziło do rozmów „na najwyższym szczeblu”. Przy tym, co było może najważniejsze pod względem psychologicznej adaptacji, hermetyzacja Projektu, jego odcięcie od świata określane były jako, najczystsze prowizorium, jako stan chwilowy czy też przejściowy, który ma ulec odmianie. Było to trafne psychologicznie, powiadam, bo mimo wszystkich zastrzeżeń, jakie żywił ten czy ów z uczonych do przedstawicieli administracji, uwaga, jaką poświęcał raz sekretarz stanu, a raz i sam prezydent Projektowi, słowa życzliwej otuchy, nadziei lokowanej w „takich umysłach” – wszystko to stwarzało sytuacją, w której stawianie wyraźnych pytań o termin, o datę zlikwidowania tajności prac zabrzmiałoby dysonansowo, niegrzecznie albo wręcz ordynarnie.

Mogę też sobie wyobrazić, chociaż nikt ani pisnął przede mną na ów temat delikatny, jak to zacny Baloyne nauczał zasad dyplomacji, jako współżycia z politykami, mniej doświadczonych kolegów i jak z właściwym sobie taktem odwlekał chwilę zaproszenia mnie i zakwalifikowania jako członka Rady, wyjaśniając co niecierpliwszym, że pierwej musi sobie Projekt zaskarbić więcej zaufania możnych opiekunów i wtedy dopiero da się tak z nim postępować, jak to za najwłaściwsze uznają w swoim sumieniu wszyscy uczeni sternicy MAVO. Zresztą nie mówię tego z ironią, ponieważ umiem postawić, się myślą na miejscu Baloyne’a nie chciał doprowadzić do zadrażnień po obu stronach, a dobrze wiedział, że w owych wysokich kręgach mam opinie osoby niepewnej. Nie brałem tedy udziału w uruchamianiu przedsięwzięcia, co zresztą – jak mi sto razy powtórzono – było tylko moją wygraną, albowiem warunki życia w osobliwym i „martwym mieście”, położonym o sto mil na wschód od gór Monte Rosa, przedstawiały się zrazu po pioniersku.

Zdecydowałem się przedstawić wydarzenia w porządku chronologicznym, dlatego opowiem najpierw, co się działo ze mną tuż przed pojawieniem się w New Hampshire – gdzie wówczas wykładałem – wysłannika Projektu. Uważam to za wskazane, wszedłem bowiem w jego tok, kiedy wiele generalnych koncepcji zdążyło się już uformować, ja natomiast byłem zupełnie,,świeży” i musiałem się wstępnie z nimi zaznajamiać, zanim przyprzągnięto mnie, jako nowego konia pociągowego, do owej wielkiej, bo dwa i pół tysiąca ludzi liczącej machiny.

W New Hampshire przebywałem niedługo, zaproszony tam przez dziekana fakultetu matematycznego, a mego dawnego kolegę uniwersyteckiego, Stewarta Comptona, żeby prowadzić seminarium wakacyjne dla grupy doktorantów. Zgodziłem się na tę propozycję, ponieważ, mając ledwie dziewięć godzin zajęć tygodniowo, mogłem całymi dniami buszować w tamtejszych lasach i wrzosowiskach, a chociaż należał mi się właściwie pełny odpoczynek, bo ledwo w czerwcu zakończyłem półtoraroczną współpracę z profesorem Hayakawą, wiedziałem dobrze, znając siebie, że nie zaznam na wakacjach spokoju bez przelotnego choćby kontaktu z matematyką. Gdyż wypoczynek budzi we mnie, jako pierwszą reakcję, wyrzuty sumienia za marnowanie czasu. Zawsze zresztą lubiłem poznawać nowych adeptów mojej wyszukanej dyscypliny, o której panuje więcej fałszywych wyobrażeń niż o jakiejkolwiek innej.

Nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem „sterylnym”, to jest,,czystym” matematykiem, bo zbyt często korciły mnie cudze problemy. Dlatego właśnie ongiś pracowałem z młodym Thornopem (jego dorobku w antropologii nie doceniono, ponieważ zmarł młodo: także w nauce niezbędna jest obecność biologiczna, bo wbrew pozorom odkrycia nie są dość wymowne, by legitymowały się własną wartością), a potem z Donaldem Prothero (którego ku wielkiemu zdziwieniu odkryłem w Projekcie), jak również z Jamesem Phennysonem (późniejszym laureatem Nobla), a wreszcie z Hayakawą. Z tym ostatnim budowaliśmy matematyczny kręgosłup jego teorii kosmogenicznej, która tak niespodziewanie wtargnęła później – dzięki jednemu z jego zbuntowanych uczniów – w sam środek Projektu.

Niektórzy koledzy mieli mi za złe owe wypady partyzanckie w tereny przyrodoznawczych łowisk. Ale korzyść bywała zazwyczaj obopólna – nie tylko empirycy doznawali mojej pomocy, także ja, poznając ich problemy, zaczynałem się orientować w tym, które kierunki rozwoju naszego platońskiego państwa leżą na szlakach głównego uderzenia strategicznego w przyszłość.

Często można się spotkać ze zdaniem, że w matematyce wystarczą „gołe zdolności”, ponieważ ich braku niepodobna ani trochę maskować, podczas gdy w innych dyscyplinach koneksje, mody, protekcje, wreszcie brak owej bezapelacyjności dowodów, jaką się ma odznaczać matematyka, sprawiają, że kariera stanowi wypadkową uzdolnień i czynników pozanaukowych. Próżno tłumaczyłem takim zawistnikom, że, niestety, w raju matematycznym tak dobrze się nie dzieje. Najpiękniejsze obszary matematyki – jak choćby klasyczna teoria mnogości Cantora – były latami ignorowane dla bardzo niematematycznych powodów.

Ponieważ każdy człowiek musi komuś zazdrościć, żałowałem, że jestem źle z informacjonistyką, w tej bowiem sferze, a także w królestwie algorytmów rządzonych absolutnie przez funkcje ogólnorekurencyjne można się było spodziewać fenomenalnych odkryć. Logikę klasyczną, wraz z algebrą Boola, które były akuszerkami teorii informacji, obciążyła od samego początku nieelastyczność kombinatoryczna. Toteż narzędzia matematyczne, z owych regionów pożyczone, zawsze szwankowały – są one, w moim odczuciu, nieporęczne, brzydkie, niezgrabne i chociaż przynoszą rezultaty, czynią to w sposób całkowicie nielotny. Pomyślałem, że najlepiej będę mógł porozmyślać na takie tematy, jeśli przyjmę propozycję Comptona. Albowiem o perspektywach w tej właśnie strefie matematycznego frontu miałem mówić w New Hampshire. Może brzmi dziwnie to, że ja się uczyć chciałem wykładając, ale tak ze mną bywało już nieraz; najlepiej myśli mi się zawsze w spięciu powstającym między mną a porządnie aktywnym audytorium. Ponadto czytać słabo znane prace można, ale do wykładów trzeba się przygotować koniecznie, co też robiłem, nie wiem więc, kto bardziej z nich skorzystał: ja czy moi słuchacze.

Pogoda była tego lata piękna, ale nazbyt upalna, nawet na wrzosowiskach, które fatalnie wyschły. Mam sporo sentymentu dla trawy, ponieważ dzięki niej istniejemy; dopiero po owej roślinnej rewolucji, która zazieleniła kontynenty, życie mogło się na nich usadowić swymi zwierzęcymi odmianami. Zresztą nie twierdzę, jakoby ów sentyment sprowadzał się tylko do ewolucyjnej refleksji.

Sierpień był w pełni, kiedy jednego dnia pojawił się zwiastun odmiany – w osobie doktora Michaela Grotiusa, który przywiózł mi list od Yvora Baloyne’a wraz z tajnym posłaniem ustnym.

Tam, na drugim piętrze starego, pseudogotyckiego budynku z ciemnej cegły, o spiczastym dachu, oplecionego już z lekka czerwieniejącym winem, w moim nieco za mało przewiewnym pokoju (stare mury nie miały klimatyzacji), dowiedziałem się od niedużego, cichego, delikatnego jak porcelana chińska młodzieńca, z półksiężycową czarną bródką, o tym, że na ziemię spłynęła nowina – nie wiadomo było jeszcze, czy dobra, ponieważ mimo dwunastomiesięcznych z górą wysiłków nie udało się jej rozszyfrować.

Jakkolwiek ani mi tego Grotius nie powiedział, ani w liście przyjaciela nie znalazłem o tym wzmianki, pojąłem, że chodzi o badania pod bardzo wysokim protektoratem albo – gdy kto woli – nadzorem. Jakże, bowiem inaczej prace takiej wagi mogły nie dać przecieków w prasę czy w radiowe i telewizyjne kanały? Jasne było, że uszczelnianiem ich zajmują się pierwszorzędni fachowcy.

Grotius okazał się mimo młodego wieku wytrawnym graczem. Ponieważ nie było pewne, czy wyrażę zgodę na udział w Projekcie, nie mógł powiedzieć mi o nim niczego konkretnego. Należało, apelując do mnie, pochlebić mojej miłości własnej przez podkreślenie, że dwa i pół tysiąca ludzi wybrało – z całej czteromiliardowej reszty – mnie właśnie jako potencjalnego zbawcę, ale i tu Grotius znał miarę, nie uciekł się bowiem do grubo szytych komplementów.

Większość ludzi sądzi, że nie ma takiego pochlebstwa, którego obdarowany nie połknąłby ze smakiem. Jeśli to reguła, stanowię z niej wyjątek, pochwał nigdy sobie bowiem nie ceniłem. Chwalić można – aby tak rzec – tylko z góry na dół, lecz nie z dołu do góry, a wiem dobrze sam, ile jestem wart. Grotius został albo uprzedzony przez Baloyne’a, albo miał po prostu dobrego nosa. Mówił dużo, odpowiadał na moje pytania jak gdyby wyczerpująco, lecz u końca rozmowy wszystko, czego się dowiedziałem, można było spisać na dwu stroniczkach.

Głównym szkopułem była tajność prac. Baloyne pojmował, że to będzie punkt najdelikatniejszy, toteż napisał mi w liście o swoim osobistym spotkaniu z prezydentem, który zapewnił go, że wszelkie wyniki prac Projektu zostaną opublikowane, z wyjątkiem informacji zdolnej zaszkodzić państwowym interesom Stanów. Wyglądało na to, że w mniemaniu Pentagonu, a przynajmniej tej jego komórki, która wzięła Projekt pod swoje skrzydła, posłanie z gwiazd przedstawia rodzaj planów superbomby czy innej broni ultymatywnej – koncepcja na pierwszy rzut oka raczej dziwaczna i więcej mówiąca o ogólnej atmosferze politycznej aniżeli o cywilizacjach galaktycznych.

Odprawiwszy Grotiusa na trzy godziny, poszedłem nie spiesząc się na wrzosowiska i tam, w silnym słońcu, położyłem się na trawie, aby się zastanowić. Ani Grotius, ani Baloyne w liście nie zająknęli się o konieczności złożenia przeze mnie obietnicy, a może aż przysięgi dochowania sekretu, lecz taka „inicjacja” w Projekcie rozumiała się sama przez się.

Była to jedna z typowych sytuacji uczonego naszych czasów – w specyficznym powiększeniu, istny eksponat. Najłatwiej jest, dla zachowania czystych rąk, metodą strusiopiłatową nie mieszać się do niczego, co – choćby w odległych konsekwencjach – zahacza o potęgowanie środków zagłady. Lecz to, czego nie chcemy robić, zawsze zrobią za nas inni. Powiada się, że nie jest to moralnym argumentem – zgoda. Można odpowiedzieć przypuszczeniem, że ten, kto godzi się na udział w takiej pracy będąc pełnym skrupułów, zdoła je w krytycznej chwili uruchomić, a jeśli nawet mu się nie uda, to i szansy podobnej nie będzie, gdy zastąpi go człowiek pozbawiony skrupułów.

Co do mnie, nie myślę się tak bronić. Powodowały mną inne racje. Jeśli wiem, że dzieje się coś niezwykle ważnego, a zarazem groźnego potencjalnie, zawsze wolę być w owym miejscu, aniżeli oczekiwać rozwoju wypadków z czystym sumieniem i pustymi rękami. Ponadto nie mogłem uwierzyć w to, aby cywilizacja stojąca nieporównanie wyżej od nas wysyłała w Kosmos informację dającą się przerobić na broń. Jeśli ludzie Projektu myśleli odmiennie, wcale mnie to nie poruszało. A wreszcie szansa, jaka nagle otwarła się przede mną, była nieporównywalna z niczym, co mogło mnie jeszcze oczekiwać w życiu.

Następnego dnia polecieliśmy z Grotiusem do Nevady, gdzie stał już wojskowy helikopter. Dostałem się w tryby sprawnej i niezawodnej maszynerii. Ten drugi lot trwał około dwóch godzin, prawie cały czas nad południową pustynią. Grotius dokładał starań, abym nie poczuł się jak nowo zwerbowany członek szajki gangsterskiej i w tym celu nie narzucał mi się, a także nie próbował jakiegoś gorączkowego wtajemniczenia w czarne sekrety, które czekały u celu.

Z wysokości osiedle przedstawiało się jako nieregularna gwiazda zatopiona w piaskach pustyni. Żółte buldożery łaziły po okolu wydm jak żuki. Wylądowaliśmy na płaskim dachu najwyższego budynku osiedla, które nie sprawiało miłego wrażenia swą architekturą. Był to kompleks masywnych kloców betonowych, wybudowany jeszcze w latach pięćdziesiątych jako centrum techniczne i mieszkalne nowego poligonu atomowego, ponieważ stare poligony stawały się nie do użycia w miarę wzrostu mocy ładunków. Nawet w odległym od nich Las Vegas szyby wylatywały po każdej większej eksplozji. Nowy poligon miał się znajdować w sercu pustyni, około 30 mil od osiedla, które zabezpieczono przed możliwym podmuchem i opadem radioaktywnym.

Całą strefę zabudowaną okalał system skierowanych ku pustyni skośnych tarcz, których zadaniem było łamać falę uderzeniową, wszystkie budowle były bezokienne, o podwójnych murach, z wewnętrzną przestrzenią wypełnioną bodajże wodą. Komunikację sprowadzono do podziemia, budynki zaś mieszkalne i o przeznaczeniach technicznych zaprojektowano obłe i tak rozstawiono, aby nie mogło dochodzić do niebezpiecznej kumulacji sił udarowych wskutek wielokrotnych odbić i załamań fali podmuchowej.

Lecz była to prehistoria owej osady, ponieważ przed zakończeniem budowy zawarte zostało nuklearne moratorium. Stalowe drzwi budynków dokręcono wtedy na głucho, wyloty wentylacyjne zagwożdżono, maszyny i urządzenia warsztatowe zapakowano do pojemników wypełnionych smarem i spuszczono do podziemi (pod poziomem ulic znajdował się drugi: składów i magazynów oraz trzeci poziom – kolejki pospiesznej). Miejsce to gwarantowało doskonałą izolację prac i dlatego ktoś w Pentagonie przeznaczył je Projektowi, może i dlatego również, że dawało się uratować tych kilkaset milionów dolarów, które poszły w beton i stal.

Pustynia nie dobrała się do wnętrzności osiedla, lecz zalała je piaskiem, tak że na początku było mnóstwo roboty z oczyszczaniem, a jak się okazało, instalacja wodna nie działała, ponieważ zmienił się poziom wód gruntowych i trzeba było bić nowe studnie artezyjskie. Zanim trysnęła woda, przywożono ją helikopterami. O wszystkim tym dokładnie mi opowiadano, abym pojął, jak znacznie skorzystałem na tak późnym zaproszeniu.

Baloyne oczekiwał mnie na owym dachu, który stanowił główne lądowisko śmigłowców. Sam budynek mieścił administrację Projektu. Ostatni raz widzieliśmy się przed dwoma laty w Waszyngtonie. Jest to osoba, z której cieleśnie wykroiłoby się dwie, a duchowo – bodaj i cztery. Baloyne jest, i chyba pozostanie, większy od swych osiągnięć, ponieważ bardzo rzadko się zdarza, aby w tak obdarowanym człowieku wszystkie konie psychiczne ciągnęły równo w tę samą stronę. Podobny nieco do świętego Tomasza, który, jak wiadomo, nie w każdych mieścił się drzwiach, a trochę do młodego Assurbanipala (lecz bez brody), zawsze chciał robić więcej, niż mógł. Jakkolwiek czysta to supozycja, podejrzewam, że – wedle onej zasady i w bodaj rozleglejszym zakresie – na samym sobie dokonał w ciągu lat takich operacji psychokosmetycznych, o jakich – w odniesieniu do mojej osoby – mówiłem w Przedmowie. Bolejąc potajemnie (ale to moja hipoteza, powtarzam) nad własnym wyglądem duchowym i fizycznym – ponieważ był niepewnym siebie i nieśmiałym grubasem – przybrał sposób bycia, który można by nazwać ironią obrotową. Wszystko absolutnie mówił w cudzysłowie, z wyakcentowaną sztucznością i przesadą, spotęgowaną także samym wysłowieniem się, jak gdyby grał kolejno lub naraz wymyślane ad hoc role, każdego więc, kto nie znał go długo i dobrze, szokował tym, że nigdy nie było wiadomo, co ma za prawdę, a co za fałsz, kiedy przemawia serio, a kiedy bawi się tylko rozmówcą.

Ów ironiczny cudzysłów stał się wreszcie jego naturą; mógł w nim wygłaszać horrenda, których nikomu innemu by nie wybaczono. Mógł nawet z siebie samego szydzić bez granic, gdyż ów chwyt, w zasadzie bardzo prosty, przez konsekwentne stosowanie obdarzył go niepochwytnością wręcz znakomitą.

Z żartu, z autoironii zbudował wokół swojej osoby takie systemy fortyfikacji niewidzialnych, że właściwie i ci, co – jak ja – znali go od lat, nie umieli przewidywać jego reakcji: przypuszczam, że dbał o to specjalnie i że wszystko, co niekiedy wprost na błazeństwo zakrawało, czynił z tajonym rozmysłem, który tylko wydawał się całkowitą improwizacją.

Przyjaźń nasza wzięła się stąd, że Baloyne najpierw lekceważył mnie, a potem mi zazdrościł. Jedno i drugie raczej mnie bawiło. Zrazu sądził, że jako filolog i humanista nie będzie potrzebował w życiu matematyki, a że był uduchowiony, przekładał wiedzę o człowieku nad wiedzę o naturze. Lecz potem wdał się w językoznawstwo jak w niebezpieczną aferą miłosną, więc począł zmagać się z panującymi aktualnie modami strukturalizmu i zasmakował, jakkolwiek opornie, w matematyce. Dostał się więc z niechęcią na mój teren i rozumiejąc, że jest tam ode mnie słabszy, umiał się do tego przyznać w taki sposób, że właściwie to ja, razem z moją matematyką, byłem ośmieszany. Czy powiedziałam już, że Baloyne przedstawiał postać renesansową? Lubiłem jego irytujący dom, w którym zawsze tylu było ludzi, że w cztery oczy porozmawiać z gospodarzem, dawało się nie wcześniej niż około północy.

To, co powiedziałem dotychczas, odnosi się do fortyfikacji, jakimi Baloyne otoczył swoją osobowość, lecz nie do niej samej. Trzeba specjalnej hipotezy, by domyślić się tego, co trwa intra muros. Przypuszczam, że lęk. Nie wiem, czego się obawiał – może siebie. Musiał mieć bardzo wiele do ukrywania – skoro takim wypracowanym otoczył się hałasem, tyle miał wciąż koncepcji, projektów i w tak zbędne wdawał się sprawy jako członek niezliczonych stowarzyszeń, konwersatoriów, zawodowy niejako odpowiadacz na ankiety uczone i rozpisywane wśród uczonych, umyślnie obciążał się ponad miarę, ponieważ dzięki temu nie musiał z samym sobą przestawać: nigdy nie starczyło mu na to czasu. Załatwiał tedy problemy innych, a tak doskonale orientował się w ludziach, że łatwo stąd było o wniosek, jakoby doskonale orientował się też w sobie. Chyba fałszywy.

W ciągu lat zadał sobie tyle różnych przymusów, aż zeskorupiał w ową zewnętrzną, powszechnie widomą jego naturę – uniwersalnego aktywisty rozumu. Był więc Syzyfem z wyboru; ogrom jego wysiłków kamuflował wszelką ich niewydarzoność, jeśli bowiem sam układał reguły i prawa działań, nikt nie mógł do końca i na pewno wiedzieć, czy urzeczywistnia wszystko, co sobie postanowił, czy się czasem nie potyka. Tym bardziej że chętnie klęskami swoimi się chełpił, podkreślał małość własnego intelektu, ale w cudzysłowie ostentacji. Odznaczał się specyficzną przenikliwością bogato obdarowanych, którzy potrafią ująć każdy, nawet obcy sobie problem od razu od właściwej strony – jakby odruchowo. Był tak pyszny, że stale przymuszał się – jak gdyby w zabawie – do pokory, i tak niespokojny, że nieustannie od nowa musiał się wykazywać, potwierdzać swoją wartość, jednocześnie jej zaprzeczając. Jego gabinet pracy był jakby projekcją jego ducha; wszystko tam było gargantuiczne: komody, biurko, w dzbanie koktajlowym można było cielę utopić; od wielkich okien ku ścianom rozpościerało się jedno biblioteczne pobojowisko. Widać potrzebował tego napierającego zewsząd chaosu nawet korespondencyjnego.

Mówię tak o moim przyjacielu i tak mu się narażam, bo nie inaczej mówiłem poprzednio o sobie: nie wiem, co w ludziach Projektu zadecydowało o jego ostatecznym losie. Niejako na wszelki wypadek i z myślą o przyszłości dalszej przedstawiam więc także i takie części, których sam nie potrafię złożyć w żadną całość – może uda się to kiedyś komu innemu.

Jako zakochany w historii i zapatrzony w nią, Baloyne wjeżdżał w czasy nadchodzące niejako tyłem; nowożytność miał za niszczycielkę wartości, a technologie za instrumenty szatana. Jeśli przesadzam, to nieznacznie tylko. Był przekonany o tym, że kulminacja ludzkości nastąpiła już dość dawno temu, może w renesansie, i rozpoczął się długi, potęgujący szybkość zjazd w dół. Jakkolwiek był renesansowym homo animatus i homo sciens, lubował się w kontaktach z ludźmi, których zaliczam do najmniej interesujących, chociaż najgroźniejszych dla naszego rodzaju, mianowicie z politykami. O karierze politycznej nie marzył, a jeśli tak, ukrył to nawet przede mną. Ale wszelkich kandydatów na stanowiska gubernatorskie, ich małżonki, aspirantów do krzesła kongresowego lub już „gotowych” kongresmenów, razem z siwowłosymi, i sklerotycznymi senatorami, oraz owych mieszańców, co są tylko pół- lub ćwierćpolitykierami i zajmują stanowiska osłonięte mgłą (ale mgłą w najlepszym gatunku), można było u niego zastać niezwykle często.

Moje wysiłki, aby podtrzymywać, jak głowę nieboszczyka, rozmowę z takimi ludźmi, a czyniłem to przez wzgląd na Baloyne’a, waliły się po pięciu minutach, podczas gdy on umiał mleć z nimi plewy godzinami – Bóg raczy wiedzieć, po co! Nigdy go jakoś wręcz o to nie spytałem, a teraz okazało się, że owe kontakty dały owoce, bo podczas lustrowania kandydatów na stanowisko naukowego kierownika Projektu wyjaśniło się, iż wszyscy, ale to wszyscy doradcy, rzeczoznawcy, członkowie, wraz z przewodniczącymi i czterogwiazdkowymi generałami, jednego tylko Baloyne’a chcieli i jemu tylko ufali. On zresztą, jak wiem, wcale się do objęcia tego stanowiska nie palił. Był dostatecznie rozumny, aby pojąć, że prędzej czy później konflikt, i to diabelnie przykry, między tymi dwoma środowiskami, które miał funkcją swą połączyć, jest nie do uniknięcia,

Wystarczyło przypomnieć sobie a propos historię projektu Manhattan oraz losy ludzi, którzy nim kierowali na stanowiskach uczonych, a nie generałów. Podczas kiedy drudzy po prostu awansowali i mogli spokojnie wziąć się do pamiętników, pierwszych z dziwną regularnością spotykało „wypędzenie z obu światów” – polityki i nauki. Baloyne zmienił zdanie dopiero po rozmowie z prezydentem. Nie przypuszczam, aby dał się omamić jakimkolwiek argumentem Po prostu sytuacja, w której prezydent prosił go, a on prośbę tę mógł spełnić, miała dlań dostateczną wartość, aby zaryzykował największą stawkę – całej własnej przyszłości.

Zresztą tutaj już popadam w ton pamfletu, bo poza wszystkim innym musiała być dlań istotnym bodźcem ciekawość. Pewną rolę grało i to, że odmowa przypominałaby stchórzenie, a stchórzyć pełną tego świadomością może tylko człowiek, któremu na co dzień wszelki lęk jest obcy. Lękliwy, niepewny, nie znajdzie odwagi, aby się aż tak przeraźliwie obnażyć, niejako potwierdzając przed samym sobą także rys wiodący swej natury. Jeżeli jednak desperacja tego rodzaju miała swój udział w jego decyzji, okazał się na pewno właściwym człowiekiem na owym możliwie najniewygodniejszym miejscu całego Projektu.

Opowiadano mi, że generał Easterland, pierwszy administracyjny szef MAVO, do tego stopnia nie umiał dać sobie z nim rady, że własnowolnie ustąpił ze swego stanowiska, Baloyne zaś roztoczył wokół siebie atmosferę i opinię człowieka łaknącego przede wszystkim ucieczki z Projektu i tak głośno marzył o tym, by Waszyngton przyjął jego dymisję, że następcy Easterlanda, pragnąc uniknąć nieprzyjemnych rozmów na szczycie, ustępowali mu, jak mogli. Kiedy poczuł się pewniej w siodle, sam wystąpił z wnioskiem o przyłączenie mnie do Rady Naukowej; groźba dymisji nie była już nawet potrzebna.

Spotkanie nasze odbyło się pod nieobecność reporterów i fleszów: zrozumiałe przecież, że o żadnej publicity nie mogło być i mowy. Wysiadając na dachu z helikoptera, widziałem, że naprawdę był wzruszony. Próbował mnie nawet uściskać (czego nie znoszę). Jego świta trzymała się w pewnej odległości; przyjmował mnie trochę jak władca udzielny i miałem wrażenie, że obaj jednakowo odczuwamy nieodjemną śmieszność tej sytuacji. Na dachu nie było ani jednego człowieka w mundurze; przemknęła mi myśl, że to Baloyne ukrył ich troskliwie, aby mnie nie zrażać, ale pomyliłem się – tylko w rozmiarach jego władzy, co prawda: usunął ich bowiem z całego terenu swej jurysdykcji, jak się potem wyjaśniło.

Na drzwiach jego gabinetu ktoś wypisał kredką do ust, ogromnymi literami: COELIUM. Mówił do mnie, rzecz jasna, bez przerwy, a rozpromienił się oczekująco, kiedy, jak nożem ucięta, świta została za drzwiami i spojrzeliśmy sobie w oczy – sami.

Dopóki patrzyliśmy na siebie z sympatią czysto, aby, tak rzec, zwierzęcą, nic nie zamącało harmonii spotkania. Później jednak zacząłem wypytywać Baloyne’a o pozycję Projektu wobec Pentagonu i administracji – a konkretnie o rozmiary swobody dysponowania ewentualnymi wynikami prac. Próbował, choć bez przekonania, posłużyć się owym monumentalnym dialektem, którego używa departament stanu, więc okazałem mu więcej złośliwości, niż chciałem, przez co zapanowało między nami lekkie napięcie, zmyte dopiero czerwonym winem (Baloyne musi pić wino) podczas obiadu. Pojąłem później, że wcale nie zaraził się urzędowością, lecz mówił sposobem, który pozwala największą ilość dźwięków wyposażyć w minimum treści, bo jego gabinet naszpikowany był podsłuchem, który stanowił elektroniczny farsz wszystkich bodaj budynków z pracowniami i laboratoriami włącznie.

Dowiedziałem się o tym dopiero po kilku dniach od fizyków, wcale owym faktem nie przejętych; uważali to za stan naturalny, mniej więcej jak piasek na pustyni. Żaden z nich zresztą na krok się nie ruszał bez małego aparatu przeciwpodsłuchowego i doprawdy jak dzieci cieszyli się tym, że udaremniają tak wszechstronnie roztoczoną nad sobą opiekę. Ze względów humanitarnych, aby tym zagadkowym (nigdym ich na oczy nie ujrzał) funkcjonariuszom, którzy musieli potem wszystko zarejestrowane przesłuchiwać, za bardzo się nie nudziło, przeciwpodsłuchową elektronikę wyłączało się – taki panował obyczaj – przy opowiadaniu kawałów, zwłaszcza niecenzuralnych. Z telefonów jednak – tak mi doradzono – korzystać nie należało w sprawach nie dotyczących umawiania się na randki z dziewczętami pracującymi w administracji. Osób w mundurach ani takich, które przywodzą mundury na myśl, w całym miasteczku nie było, jakem rzekł, ani na lekarstwo.

Jedynym nienaukowcem, który brał udział w posiedzeniach Rady Naukowej, był doktor (ale praw) Wilhelm Eeney, najlepiej ubrany człowiek Projektu. Reprezentował doktora Marsleya (który chyba przez przypadek był zarazem czterogwiazdkowym generałem). Eeney wiedział doskonale o tym, że młodsi zwłaszcza naukowcy usiłują go naciągać, podając sobie jakieś karteczki z tajemniczymi wzorami i szyframi albo spowiadając się wzajemnie – gdy niby go nie spostrzegli – z niesłychanie radykalnych poglądów.

Kawały, które mu urządzano, przyjmował z anielskim spokojem, cudownie też umiał się zachować, gdy ktoś w kantynie hotelowej pokazywał mu nie większy od zapałki nadajniczek z mikrofonem, wydłubany spod kontaktu w mieszkalnym pokoju. Wszystko to razem ani trochę mnie nie bawiło, choć mam raczej duży gruczoł humoru.

Eeney reprezentował bardzo realną siłę i ani jego maniery, ani też zamiłowanie do Husserla w najmniejszej mierze nie czyniły go sympatycznym. Rozumiał doskonale, że przytyki, dowcipy i drobne niegrzeczności, które świadczy mu otoczenie, są rekompensatą, bo wszak na dobrą sprawę to on był milcząco uśmiechniętym spiritus movens Projektu – albo raczej jego urękawicznioną zwierzchnością. Był jak dyplomata wśród tubylców, którzy usiłują wyładowywać na tak szanownej personie resentymenty bezsilności, a czasem, kiedy przyprze ich gniew, nawet coś podrą, poturbują, lecz dyplomata łatwo znosi takie demonstracje, bo po to właśnie jest, i wie, że nawet gdyby został obrażony, nie jemu osobiście się to należało, lecz reprezentowanej przezeń potędze. Może się więc utożsamiać z nią, z czym bardzo mu wygodnie, gdyż taki stan depersonalizacji obdarza go poczuciem trwale zabezpieczonej wyższości.

Ludzi, którzy nie siebie przedstawiają, lecz tylko stanowią pewien namacalny i zmaterializowany, w gruncie rzeczy abstrakcyjny, choć szelki i motylek noszący symbol, lokalne ukonkretnienie organizacji zawiadującej osobami jak rzeczami – szczerze nie cierpię i nie jestem zdolny do przerabiania takich uczuć na ich żartobliwe bądź uszczypliwe ekwiwalenty. Toteż od początku Eeney obchodził mnie jak złego psa, bo wyczuł to doskonale; inaczej nie mógłby pełnić swojej funkcji. Pogardzałem nim, a on na pewno odpłacał mi z nawiązką swym bezosobowym sposobem bycia, chociaż zawsze był uprzedzająco grzeczny. Co mnie, naturalnie, jeszcze bardziej irytowało. Moja ludzka powłoka była dla ludzi takich jak on tylko pokrowcem, kryjącym w sobie potrzebny dla wyższych, im znanych, a mnie niedostępnych celów – instrument. Najbardziej dziwiło mnie w nim to, że zdaje się miał naprawdę jakieś poglądy. Zresztą może była to tylko doskonała imitacja.

Jeszcze bardziej nieamerykański, niesportowy był stosunek do Eeneya – doktora Saula Rappaporta, owego pierwoodkrywcy gwiazdowej wieści. Przeczytał mi raz fragment dziewiętnastowiecznej księgi, opisującej sposoby hodowania wieprzy tresowanych do szukania trufli; był to bardzo ładny ustęp, opowiadający podniosłym stylem, właściwym temu wiekowi, o tym, jak to rozum człowieka wykorzystuje zgodnie ze swym posłannictwem pożądliwą żarłoczność świń, którym rzuca się żołędzie, kiedy wykopią trufle.

Taka racjonalna hodowla miała, według Rappaporta, oczekiwać uczonych, i już ją właśnie wdrażano w życie, jak to pokazywał nasz przypadek. Wyłożył mi ten prognostyk zupełnie serio. Handlarz-grosista nie interesuje się światem duchowych przeżyć wytresowanego wieprza, który ugania się za truflami: ów świat dla niego nie istnieje poza rezultatami działalności świń i nie inaczej ma się rzecz z nami i naszymi mocodawcami.

Racjonalizację hodowli uczonych utrudniały co prawda relikty tradycji, owych zapatrywań nieprzytomnych, rodem z francuskiej rewolucji, lecz można się było spodziewać, że jest to stan przejściowy. Oprócz doskonale urządzonych chlewni, to jest laboratoriów lśniących, należało przygotować jeszcze inne urządzenia, które wyzwoliłyby nas od wszelkiej możliwości frustracji. Na przykład pracownik nauki zaspokajałby swoje instynkty agresji, w sali pełnej kukieł generałów i innych wielkorządców, doskonale nadających się do bicia, jak również znajdowałby specjalne miejsca, będące pochłaniaczami energii seksualnej, itp. Wyładowawszy się należycie tu i tam, będzie mógł – powiadał Rappaport – wieprz uczony bez wszelkich już zakłóceń oddawać się polowaniu na trufle, z pożytkiem władców, a ku zgubie ludzkości, jak odeń tego wymaga nowy okres historyczny.

Poglądów owych wcale nie taił i bawiło mnie obserwowanie reakcji kolegów na podobne jego wystąpienia – nie na oficjalnych zebraniach, rzecz oczywista. Co młodsi zaśmiewali się po prostu, a Rappaporta to gniewało, ponieważ w gruncie rzeczy myślał i mówił całkiem serio. Lecz na to nie było rady: doświadczenie osobiste życia jest zasadniczo niewymienne i to aż do nieprzekazywalności, Rappaport pochodził z Europy, którą magiczne „myślenie generalskie” oraz „senatorskie” (podług jego słów) utożsamia z ohydna czerwienią. Toteż nigdy by nie się dostał da Projektu, gdyby nie to, że stał się jego mimowolnym współtwórcą. Tylko z obawy przed możliwością „przecieków” skierowano go do naszej ekipy.

Wyemigrował do Stanów w 1945 roku. Nazwisko jego znane było garstce fachowców sprzed wojny; niewielu jest filozofów o prawdziwie głębokim wyszkoleniu matematycznym i przyrodniczym; należał do takich właśnie i okazał się przez to wielce przydatny w pracach Projektu. Mieszkaliśmy z Rappapportem drzwi w drzwi w hotelu osiedla i po niedługim czasie wszedłem z nim w bliższy kontakt. Opuścił kraj rodzinny jako trzydziestoletni człowiek, sam, bo zagłada pochłonęła całą jego rodzinę. Nigdy o tym nie mówił, z wyjątkiem pewnego wieczoru, kiedy to zdradziłem mu – jako jedynemu człowiekowi – mój i Prothera sekret. Uprzedzam wprawdzie wypadki, opowiadając tę historię tutaj, ale wydaje mi się to wskazane. Czy to, aby odpłacić dziwacznie szczerością za takie wyróżnienie, czy z niewiadomych już powodów, opowiedział mi wtedy Rappaport, jak, na jego oczach, odbywała się pewna masowa egzekucja – w roku bodajże 1942 – w rodzinnym jego mieście.

Wzięto, go z ulicy jako przypadkowego przechodnia; rozstrzeliwano ich grupami na podwórzu niedawno zbombardowanego i jednym skrzydłem jeszcze płonącego więzienia. Rappaport opisywał szczegóły tej operacji bardzo spokojnie; samej egzekucji stłoczeni pod murem, który grzał ich plecy jak olbrzymi piec, nie widzieli, ponieważ strzelano za ułomkiem ściany; jedni z czekających, jak on, swojej kolejności zapadli w rodzaj odrętwienia, inni próbowali się ratować – szalonymi sposobami.

Zapamiętał młodego człowieka, który, przyskoczywszy do niemieckiego żandarma, wołał, że nie jest Żydem – lecz wołał po żydowsku (w żargonie), ponieważ niemieckiego zapewne nie znał. Rappaport poczuł obłąkańczy komizm tej sytuacji i naraz najdroższą rzeczą stało się dlań zachować do końca sprawność umysłu, tę właśnie, która umożliwiła mu zachowanie intelektualnego dystansu do owej sceny. Musiał jednak – tłumaczył mi to rzeczowo i powoli jako człowiekowi „z drugiej strony”, który zasadniczo niczego z doświadczeń takich zrozumieć nie potrafi – znaleźć jakąś wartość zewnętrzną, cokolwiek dla oparcia umysłu, a ponieważ to było najzupełniej niemożliwe, postanowił uwierzyć w reinkarnację. Zachowanie tej wiary przez piętnaście do dwudziestu minut wystarczyłoby mu. Ale w sposób abstrakcyjny nawet tego nie potrafił uczynić, toteż odnalazł w grupie oficerów, oddalonych od miejsca egzekucji, jednego, który wyróżniał się swoim wyglądem.

Opisał mi go jakby z fotografii. Był to młody, doskonały bóg wojny, wysoki, postawny, w mundurze polowym, którego obszywki srebrne jak gdyby posiwiały lub spopieliły się nieznacznie od żaru; miał cały rynsztunek, krzyż żelazny pod kołnierzem, lornetkę w futerale na piersi, głęboki hełm, rewolwer z kaburą poręcznie przesuniętą ku klamrze pasa, a w urękawicznionej ręce trzymał chusteczkę, czystą i dobrze złożoną, którą przytykał chwilami do nosa, ponieważ egzekucje trwały tak długo – od samego rana – że płomienie objęły już część straconych wcześniej w kącie podwórza i buchało stamtąd gorącym smrodem palonych ciał. Zresztą – i o tym nie zapomniał Rappaport – z obecności słodkawego czadu trupiego w powietrzu zdał sobie sprawę dopiero, kiedy zobaczył chustkę w ręku upatrzonego oficera. Powiedział sobie, że z chwilą, kiedy zostanie zastrzelony, wcieli się w owego Niemca.

Doskonale wiedział, że pomysł jest kompletną brednią, i to nawet w świetle każdej doktryny metafizycznej, razem z reinkarnacyjną, ponieważ „miejsce w ciele” było już zajęte. Lecz to jakoś mu nie przeszkadzało, owszem, im dłużej i chciwiej wpatrywał się w wybrańca, tym skuteczniej mógł się wczepiać w tę swoją myśl, która miała mu być podporą do ostatniej chwili, tak że już był niejako obdarzony wsparciem – tego człowieka. On miał mu pomóc.

Rappaport mówił całkiem spokojnie, lecz w słowach jego zadrgał, jak mi się zdawało, rodzaj podziwu dla „młodego boga”, który, tak doskonale dyrygował całą operacją, ani się z miejsca nie ruszając, ani nie krzycząc, nie wpadając w na pół pijany trans walenia i kopania, w którym pracowali jego podkomendni z żelaznymi blachami na piersiach. W owej chwili Rappaport rozumiał nawet i to, że podkomendni ci tak właśnie postępować muszą, że chowają się przed ofiarami w nienawiść do nich, a tej bez brutalnych czynów nie umieliby wywołać, musieli łomotać Żydów kolbami, musiała spływać krew z rozciętych głów oskorupiając twarze, ponieważ czyniła je poczwarnymi, nieludzkimi, i w ten sposób – powtarzam za Rappaportem – nie pojawiała się w postępkach szpara, z której mogłoby wychynąć przerażenie czy litość.

Lecz młody bóg w siwo i srebrzyście szamerowanym uniformie nie potrzebował żadnych takich ani innych praktyk, by działać doskonale. Stał na miejscu lekko wzniesionym, ze swoją białą chusteczką, przytkniętą do nosa ruchem, w którym było coś salonowo-pojedynkowego – dobry gospodarz i wódz w jednej osobie. W powietrzu pływały płaty kopciu miecione gorącem, które biło od pożaru; za grubymi murami, w zakratowanych oknach bez szyb, huczały płomienie, lecz ani jeden płatek sadzy nie padł na oficera ani na jego białą chustkę.

W obliczu takiej doskonałości Rappaportowi udało się zapomnieć o sobie, gdy raptem otwarła się brama i wjechała ekipa operatorów filmowych. Przekazano po niemiecku jakieś rozkazy i strzały natychmiast umilkły. Rappaport nie wiedział ani wtedy, ani gdy mi to opowiadał, co zaszło. Być może, Niemcy zamierzali sfilmować zwał trupów, aby uczynić z ich obrazu scenę w kronice filmowej, demonstrującej postępowanie wroga (działo się to w strefie frontu wschodniego). Rozstrzelani Żydzi zostaliby pokazani jako ofiary bolszewików. Możliwe, że tak było, Rappaport nie interpretował jednak niczego, lecz tylko opowiadał widziane.

Zaraz potem, doszło do jego klęski. Niedobitków uszeregowano porządnie i sfilmowano, po czym, oficer z chustką zażądał jednego ochotnika. Rappaport zdał sobie natychmiast sprawę z tego, że powinien wystąpić. Nie wiedział dobrze, czemu właściwie musi, czuł jednak, że jeśli tego nie zrobi, będzie to dlań czymś strasznym. Doszedł do momentu, w którym cała moc myślowego postanowienia miała się obrócić w jeden krok naprzód – ale nie poruszył się nawet. Oficer dał im wtedy piętnaście sekund do namysłu i odwróciwszy się tyłem, rozmawiał cicho, od niechcenia z jakimś młodszym.

Rappaport jako doktor filozofii, ze znakomitą dysertacją logiczną, która przyniosła mu stopień naukowy, nie potrzebował przecież całego aparatu sylogizmów, aby pojąć, że jeśli nie wystąpi nikt, zginą wszyscy, więc ten, kto teraz wyjdzie przed szereg, właściwie już niczego nie ryzykuje. Było to proste, jasne i pewne. Ponowił wysiłek, co prawda już bez wiary – i znów ani drgnął; parę sekund przed upływem czasu ktoś przecież się zgłosił, znikł z dwoma żołnierzami za ułomkiem ściany i rozległo się kilka rewolwerowych strzałów. Młody ochotnik, ubrudzony własną i cudzą krwią, wrócił potem do gromady.

Już zmierzchało, gdy uchylono wielką kratę i zataczając się w chłodnym powietrzu wieczoru, grupa niedobitków wybiegła na puste ulice.

Nie śmieli zrazu uciekać – ale po prostu nikt o nich się nie troszczył. Rappaport nie wiedział czemu w analizę postępowania Niemców nie wchodził; zachowywali się jak los, którego nie trzeba koniecznie wykładać.

Ochotnik – czy trzeba to mówić? – poruszał ciała rozstrzelanych, a jeszcze żywych dobijano z rewolweru. Jak gdyby chcąc zbadać, czy ma słuszność i czy rzeczywiście nie zrozumiałem z owej historii nic zupełnie, spytał mnie potem Rappaport, czemu oficer żądał ochotnika i gotów był, w jego nieobecności, zabić pozostałych przy życiu, chociaż to już było jakby „niepotrzebne” – w tym dniu przynajmniej – przy czym w ogóle nie wchodziła w grę ewentualność wyjaśnienia, że ochotnikowi nic się nie stanie. Wyznaję, że nie zdałem tego egzaminu, powiedziałem bowiem, że chyba Niemiec czynił to z pogardy, by nie wdawać się z ofiarami w rozmowy. Rappaport pokręcił przecząco swoją ptasią głową.

– Zrozumiałem to później – rzekł – dzięki innym rzeczom. Jakkolwiek mówił do nas, nie byliśmy ludźmi. Wiedział, że zasadniczo rozumiemy mowę ludzką, ale jednak ludźmi nie jesteśmy, i wiedział to dobrze. Gdyby nawet tego pragnął, żadnego wyjaśnienia nie mógł nam więc udzielić. Mógł z nami robić, co chciał, ale nie mógł wdawać się w pertraktacje, bo do pertraktacji potrzeba strony pod jakimś jednym względem chociaż równej temu, kto pertraktuje, a na tym podwórzu był tylko on i jego ludzie. Jest w tym logiczna sprzeczność, zapewne, lecz działał właśnie podług tej sprzeczności, i to dokładnie. Prostsi z jego ludzi wyższego wtajemniczenia nie posiedli, pozór człowieczeństwa, jakim były nasze ciała, nasze nogi, twarze, ręce, oczy, ten pozór zwodził ich nieco i dlatego zmuszeni byli masakrować owe ciała, aby je uniepodobnić do ludzkich, ale jemu takie prymitywne zabiegi już nie były potrzebne. Tego rodzaju wyjaśnienia zwykle traktuje się jako przenośnie, jako rodzaj baśni, ale to jest zupełnie dosłowne.

Więcej już o tym fragmencie jego przeszłości nigdyśmy nie mówili i nie tykaliśmy też innych. Musiało upłynąć nieco czasu, zanim przestałem – patrząc na Rappaporta – odruchowo wspominać ową scenę, którą mi tak plastycznie nakreślił: więzienne podwórze z lejami od bomb, ludzie z twarzami czerwono i czarno pożyłowanymi krwią od rozciętych kolbami czaszek, i oficer, w którego ciało chciał się – oszukańczo – przesiedlić. Toteż nie umiem powiedzieć, w jakiej mierze została w nim świadomość zagłady, której uszedł. Zresztą był Rappaport bardzo rozsądnym, a zarazem, dosyć zabawnym człowiekiem – najbardziej narażę mu się tym, że powiem, jak bawiło mnie – podpatrzone zresztą niechcący – jego codzienne wyjście z pokoju. Za zakrętem korytarza hotelowego znajdowało się wielkie lustro. Rappaport, który cierpiał na żołądek i miał kieszenie wypchane buteleczkami różnokolorowych pigułek, gdy udawał się rano ku windzie, zawsze wystawiał przed lustrem język, żeby sprawdzić, czy nie jest obłożony. Robił to codziennie, tak że gdyby tego zaniechał, myślałbym, że przytrafiło mu się coś nadzwyczajnego.

Na posiedzeniach Rady Naukowej nudził się jawnie, a szczególnie alergiczny okazywał się na – rzadkie zresztą i na ogół taktowne – wystąpienia doktora Wilhelma Eeneya. Ten, kto nie miał ochoty słuchać Eeneya, mógł przyglądać się mimicznemu akompaniamentowi jego słów na twarzy Rappaporta. Marszczył się, jakby poczuł nagle jakieś paskudztwo na języku, brał się za nos, za uchem się drapał, zerkał na mówiącego spode łba z wyrażam twarzy zdającym się znaczyć: „to chyba nie jest powiedziane na serio” – a gdy raz jeden Eeney, nie wytrzymawszy dłużej, spytał go wręcz, czy pragnie coś replikować, bardzo naiwnie zdziwiony, potrząsając wielokrotnie głową i rozkładając ręce, oświadczył, że nic, ale to zupełnie nic nie ma do powiedzenia.

Rozwodzę się nad tymi opisami, by pokazać Czytelnikowi centralne postaci Projektu od mniej oficjalnej strony, a zarazem, żeby go wprowadzić w specyficzną atmosferę środowiska szczelnie odseparowanego od świata. Prawdziwie daje do myślenia – osobliwością swoją – czas, w którym istoty tak nieprawdopodobnie różne, jak choćby tylko Baloyne, Eeney, Rappaport i ja, zeszły się w jednym miejscu i to w misji „nawiązania Kontaktu”, stanowiąc tym samym substytut dyplomatycznego przedstawicielstwa ludzkości wobec Kosmosu.

Jakkolwiek różni, połączywszy się w organizm badający „gwiazdowy list”, utworzyliśmy zespół o własnej obyczajowości, tempie, formach ludzkich relacji, z ich subtelnymi niuansami oficjalnymi, półoficjalnymi i prywatnymi – co razem wytwarzało „ducha instytucji”, ale też i coś więcej, co socjolog nazwałby najchętniej „lokalną subkulturą”. Aura owa była wewnątrz Projektu – liczył przecież bez mała trzy tysiące ludzi w swojej fazie najbardziej dynamicznej – tyleż wyraźna i osobliwa, co, zwłaszcza na dłuższą metę, męcząca, dla mnie przynajmniej.

Jeden ze starszych uczestników Projektu, Lee Rainhorn, który jako zupełnie młody fizyk pracował ongiś w projekcie Manhattan, powiedział mi, że atmosfera obu tych przedsięwzięć była pod każdym względem nieporównywalna przez to, że „Manhattan Project” wysłał swych ludzi na eksplorację z natury typowo przyrodniczą, fizykalną, podczas kiedy nasz niejako cały tkwił we wnętrznościach kultury człowieka i nie mógł się z zależności od niej wyzwolić. Rainhorn nazywał MAVO eksperymentalnym testem kultury na jej kosmiczną inwariancję i denerwował zwłaszcza naszych kolegów-humanistów tym, że popisywał się przed nimi, tonem naiwnym i łagodnym, coraz to nowymi wiadomościami – z ich podwórka. Studiował bowiem, niezależnie od prac swego (fizycznego) zespołu, całą światową literaturę, głównie lingwistyczną, poświęcaną – od kilkunastu z górą lat – problemowi kosmicznych konwersacji, a zwłaszcza jego postaci zwanej „rozłamywaniem języków o zamkniętej semantyce”.

Otóż dokładna nieużyteczność piramidy owych prac – a bibliografia, z jaką też się zapoznałem, jeśli mnie pamięć nie myli, liczyła około pięć i pół tysiąca pozycji – była oczywista dla każdego człowieka Projektu. Najzabawniejsze było przy tym to, że podobne prace dalej, i to wcale gęsto, pojawiały się na świecie, który wszak o istnieniu „listu z gwiazd” nic nie wiedział – poza gronem wybrańców. Toteż na ciężkie próby narażona była zawodowa duma oraz poczucie solidarności tych lingwistów, którzy pracowali w Projekcie, kiedy Rainhorn – otrzymawszy pocztą kolejną porcję odpowiednich artykułów i dzieł – na półoficjalnych roboczych spotkaniach powiadamiał nas o nowościach z zakresu „semantyki gwiazdowej”. Bezprzydatność, jałowizna owych wszystkich, matematyką z lubością szpikowanych rozumowań była prawdziwie zabawna, jakkolwiek i zniechęcająca zarazem.

Dochodziło nawet do scysji, bo językoznawcy zarzucali Rainhornowi umyślną złośliwość. W ogóle tarcia między humanistami a przyrodnikami Projektu były na porządku dziennym. Pierwszych zwano u nas „Humami”, drugich zaś – „Fizami”, przy czym słownik wewnętrznego żargonu Projektu był wcale bogaty; zarówno nim samym, jak i formami współżycia obu „stronnictw” mógłby się z pożytkiem zainteresować kiedyś socjolog.

Dość złożone czynniki skłoniły Baloyne’a do zaliczenia w obręb ekipy MAVO całego pęku humanistycznych specjalności: nie na ostatnim miejscu i to, że wszak był z wykształcenia i zamiłowania humanistą. Lecz rywalizacja nie bardzo mogła się przejawić jakimś płodnym sposobem, skoro antropologowie, nie dysponowali materiałem surowcem dla pracy. Toteż, ilekroć odbywały się zamknięte posiedzenia którejś sekcji „Humów”, na tablicy ogłoszeniowej dopisywał ktoś obok nazwy referatu litery „SF” (Science Fiction); sztubactwo to miało niestety uzasadnienie w jałowosci owych posiedzeń. Zebrania wspólne kończyły się prawie zawsze otwartymi kłótniami. Bodaj do najbardziej żołądkujących się należeli psychoanalitycy, osobliwie agresywni w żądaniach; domagali się, aby właściwi fachowcy rozszyfrowali „warstwę literalną” gwiazdowego przesłania, a potem oni wezmą się już do określenia całego uniwersum symboli, jakim operuje cywilizacja „Nadawców”. Tu, naturalnie, aż prosiła się riposta w rodzaju śmiałej hipotezy, takiej na przykład, że owa cywilizacja rozmnaża się bezpłciowo, co niechybnie musi deseksualizować jej „symboliczną leksykę” i tym samym skazuje z góry wszelką próbę penetracji psychoanalitycznej na klęskę. Ten, kto tak mówił, zdobywał sobie zaraz epitet nieuka, bo wszak dzisiejsza psychoanaliza już panseksualizmem freudowskim nie jest, a kiedy jeszcze odezwał się na podobnym posiedzeniu jakiś fenomenolog, kłębowiskom sporów było końca.

Bo też mieliśmy istny embarras de richesse, jako całkiem zbędny nadmiar fachowców – „Humów” – reprezentowanych nawet przez tak ezoteryczne dziedziny, jak psychoanaliza historii czy plejografia (dalibóg nie pamiętam, czym właściwie zajmują się plejografowie, chociaż jestem pewien, że w swoim czasie mi to powiedziano).

Zdaje się, że Baloyne jednak niepotrzebnie uległ w tym względzie sugestiom Pentagonu: tamtejsi doradcy opanowali jedną tylko maksymę prakseologiczną i opanowali ją na zawsze. Powiada ona, że jeśli jeden człowiek wykopie dół o pojemności metra sześciennego w ciągu dziesięciu godzin, to sto tysięcy kopaczy dół ten wykopie w ułamku sekundy. I podobnie jak ciżba taka raczej by sobie głowy łopatami porozbijała, nim uszczknęłaby pierwszą grudkę ziemi, tak też i nasi nieszczęśni „Humowie” przeważnie albo z sobą, albo z nami za łby się wodzili, zamiast „efektywnie pracować”.

Jednakowoż na to, że Pentagon wierzył w prostą proporcję, panującą między inwestycjami a wynikami nie było żadnej rady. Myśl o tym, że opiekunami naszymi są osoby sądzące, iż problemowi, którego niej pokona pięciu specjalistów, da na pewno radę pięć tysięcy, mogła postawić włos na głowie. Biednym naszym „Humom” robiły się frustracje i kompleksy, ponieważ byli skazani, w istocie rzeczy, na kompletne, jakkolwiek przystrojone rozmaitymi pozorami bezrobocie i kiedy przybyłem do Projektu, Baloyne w cztery oczy wyznał mi, że jego marzeniem – marzeniem ściętej głowy – było pozbycie się tego uczonego balastu. Nie wolno było nawet o tym mówić dla całkiem trywialnej przyczyny: kto raz wszedł do Projektu, nie mógł, ot tak sobie, wyjść z niego, ponieważ groziło to „odhermetycznieniem”, czyli ucieczką Tajemnicy w szeroki, niczego na razie nie podejrzewający świat.

Toteż Baloyne musiał być geniuszem dyplomacji! i taktu, a nawet wymyślał od czasu do czasu zajęcia czy właściwie ich namiastki dla „Humów” i do pasji doprowadzały go prędzej aniżeli do śmiechu dowcipy lecące pod ich adresem, bo od nowa jątrzyły zabliźnione już zadrażnienia – kiedy na przykład w „skrzynce pomysłów” zjawił się projekt, by psychoanalitycy i psychologowie zostali „służbowo przeniesieni” ze stanowisk badaczy „listu gwiazdowego” na stanowiska lekarzy tych, co listu odczytać nie umieją i przez to cierpią od „stressów”.,

Doradcy waszyngtońscy bruździli Baloyne’owi również tym, że co jakiś czas wpadali na ową ideę – tak na przykład bardzo długo i uporczywie domagali się organizowania wielkich sesji mieszanych, wedle popularnej zasady „brainstorming”, która polega na tym, że umysł samotnego myśliciela z wytężeniem rozważającego problem chce się zastąpić wielkim gremium, chóralnie, zespołowo niejako „głośno myślącym” na zadany temat. Baloyne ze swej strony wypróbował różne taktyki „bierne”, „odwetowe” i „czynne” – przeciwstawiania się podobnym „dobrym radom”.

Jako ciążący, siłą rzeczy, do partii „Fizów”, będę uznany za stronniczego, lecz wyznać muszę, że zrazu wszelkie uprzedzenie było mi obce. Zaraz po przybyciu do Projektu zacząłem studiować językoznawstwo, bo wydało mi się to konieczne, i rychło wpadłem w głębokie zdumienie ujrzawszy, że na temat pojęć najpierwszych i najbardziej elementarnych nie ma w tej – tak ponoć ścisłej, tak rzekomo zmatematyzowanej i sfizykalizowanej gałęzi – ani śladu zgody. Toż autorytety nie mogą dojść jedności w tak fundamentalnej i niejako wstępnej kwestii, jak ta, czym właściwie są morfemy i fonemy.

Kiedy zaś pytałem, całkiem szczerze, odpowiednich ludzi, jak właściwie mogą pracować przy podobnym stanie rzeczy, owe naiwne pytania brano za dyktowane złośliwością docinki. Wszedłem bowiem – nie zdając sobie z tego w pierwszych dniach sprawy – między młoty i kowadła, myślałem, że należy drwa rąbać, nie zastanawiając się nad tym, jakie przy tym wióry lecą – i dopiero co życzliwsi, jak Rappaport czy Dill, prywatnie wtajemniczyli mnie w skomplikowaną psychosocjologię koegzystencji „Fizów” i „Humów”, zwaną też czasami „zimną wojną”.

Nie wszystko – muszę zauważyć – co robili „Humowie”, było bez wartości; tak na przykład ciekawie wypadły prace teoretyczne mieszanego zespołu Wayne’a i Traxlera, poświęcone teorii „automatów skończonych pozbawionych nieświadomości”, czyli zdolnych do „autodeskrypcji zupełnej” – a w ogóle sporo cennych prac urodziło się w środowisku „Humów”, z taką jedynie poprawką, iż związek tych prac z „gwiazdowym listem” był luźny albo i żaden zgoła. Mówię o tym wszystkim najdalszy doprawdy od myśli gnębienia „Humów”, tylko aby wskazać, jak wielką i zawiłą machinę uruchomiono na Ziemi w obliczu Pierwszego Kontaktu i jak wiele miała ona roboty z samą sobą, z własnymi trybami, co nie sprzyjało na pewno osiągnięciu wytyczonego jej celu.

Niezbyt sprzyjające – pod względem komfortu także cielesnego – były i warunki naszego bytowania. W osadzie nie mieliśmy wcale prawie samochodów, bo niegdyś zbudowane drogi zaniosło wydmami, a w samym osiedlu chodziło miniaturowe metro, przygotowane jeszcze wówczas, gdy miało służyć poligonowi atomowemu. Wszystkie gmachy stały na olbrzymich betonowych nogach, szare i ciężkie pudła z obłymi bokami, a pod nimi, na betonie pustych parkingów, hulał tylko gorący wiatr, mocny jak z hutniczego pieca w tak ściśniętej przestrzeni, przeganiając ów okropny, czerwonawy, niezwykle drobny piasek, który dostawał się wszędzie, ledwie opuściło się hermetyczne pomieszczenia. Nawet basen mieliśmy podziemny, inaczej kąpiel nie byłaby możliwa.

Sporo ludzi wolało chodzić jednak od gmachu do gmachu ulicami, w nieznośnej spiekocie, aniżeli używać podziemnego środka lokomocji, bo też całe to życie kretów mogło tym bardziej dawać się we znaki, że na każdym niemal kroku znajdowało się ślady przeszłości osiedla. Chociażby w postaci gigantycznych pomarańczowych liter SS (skarżył mi się na nie, pamiętam, Rappaport), świecących nawet w dzień; oznaczały kierunek schronu – był nim „Supershelter”, a może „Special Shelter”, już nie wiem. Nie tylko w podziemiach, ale i w naszych roboczych pomieszczeniach paliły się tabliczki: EMERGENCY EXIT, ABSORPTION SHIELD, na tarczach zaś betonowych, przed wejściami do budynków, tu i tam wywiedziono BLAST LOADING, z cyframi wskazującymi, jakiej mocy czołowe uderzenie podmuchu wytrzymać może dana struktura. W załomach korytarzy, na podestach schodów stały wielkie, szkarłatne pojemniki dekontaminacyjne, a już w podręcznych Geigerach można było przebierać.

W hotelu znów wszystkie co lżejsze przepierzenia, paki, szyby, stanowiące rodzaj odgrodzeń w hallu, były odpowiednio poznaczone wielkimi płonącymi napisami, które powiadamiały o tym, że podczas testów niebezpiecznie jest przebywać w danym miejscu nie obliczonym na wytrzymanie udarowej fali. Wreszcie na ulicach było jeszcze trochę ogromnych strzał, które niby mementa pokazywały, w jakim kierunku najsilniej rozprzestrzenia się podmuch i jakie są danym miejscu współczynniki odbicia jego fali. Wrażenie ogólne było takie, jakby człowiek przebywał w osławionym punkcie „zero” i jakby lada chwila niebo miało mu się rozłupać nad głową termojądrowym wybuchem. Niewiele tylko tych tabliczek z czasem zamalowano. Pytałem, czemu nie usunięto wszystkiego, ludzie zaś uśmiechali się i mówili, że usunięto mnóstwo tablic, syren, liczników, butli tlenu do przedmuchiwania, a tego, co zostało, prosiła nie tykać administracja osiedla.

Jako świeżo przybyły miałem wyostrzony wzrok i owe rudymenty atomowej prehistorii osiedla raziły mnie, zresztą do czasu, potem bowiem, gdy pogrążyłem się w problematyce „listu”, przestałem je, jak wszyscy, dostrzegać.

Początkowo warunki te wydały mi się nieznośne – nie myślę o klimatyczno-geograficznych tylko. Gdyby mi Grotius powiedział w Hampshire, że lecę do miejsca, w którym każda łazienka i każdy telefon są na podsłuchu, gdybym mógł sobie z dala obejrzeć Wilhelma Eeneya, nie tylko teoretycznie bym pojął, ale odczułbym, że wszystkie nasze swobody mogą zniknąć w chwili, kiedy wyprodukujemy to, czego się po nas spodziewają, a wtedy, kto wie, czy wyraziłbym tak łatwo zgodę. Ale nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i powoli. Mechanizm adaptacji psychicznej jest nieubłagany.

Gdyby ktoś powiedział pani Curie, że za pięćdziesiąt lat z jej radioaktywności powstaną gigatony i „overkill”, może by nie odważyła się pracować – a już na pewno nie powróciłaby do poprzedniego spokoju z przeżytej w owym zwiastowaniu grozy. Lecz my przyzwyczailiśmy się i ludzi, którzy wyliczają kilotrupy i megazwłoki, nikt nie uważa za wariatów. Nasza umiejętność przystosowania i powodowanej nim akceptacji wszystkiego jest jednym z naszych największych zagrożeń. Istoty, doskonale plastyczne przystosowawczo, nie mogą mieć nierozciągliwej moralności.

Загрузка...