Jakkolwiek Żabi Skrzek i Pan Much były tą samą substancją, przechowywaną tylko na rozmaite sposoby w zespole biofizyków i biologów, na terytorium każdego używano wyłącznie lokalnie obowiązującej nazwy, w czym, jak sobie myślałem, przejawiał się pewien drobny rys charakterystyczny historii nauki. Gdyż ani przypadkowe skręty dróg badawczych, ani okoliczności akcydentalne, które asystowały porodom odkryć, nie odklejają się całkowicie od ich ostatecznego kształtu. Zapewne, niełatwo jest rozpoznać te relikty właśnie przez to, że, zastygłe przenikają do wnętrza teorii i wszystkich ujęć późniejszych jako wytłoczony ślad, jako piętno trafu, który skamieniał w regułę myśli.
Nim zobaczyłem Żabi Skrzek po raz pierwszy u Romneya, zastosowano do mnie klasyczną już procedurę obowiązującą przybyszów z wielkiego świata. Wysłuchałem najpierw owego zwięzłego wykładu z taśmy magnetofonowej, który zacytowałem, następnie, po dwuminutowej podróży metrem, dostałem się do budynku chemii syntez, gdzie pokazano mi wznoszący się w osobnej sali, pod dwupiętrowym szklistym kołpakiem, niby powiększony do rozmiarów atlantozaura szkielet rozwielitki, model trójwymiarowy jednej drobiny Żabiego Skrzeku. Poszczególne grupy atomowe przedstawiały podobne do gron, czarne, purpurowe, liliowe i białe kule, połączone przezroczystymi rurkami polietylenu. Marsh, stereochemik, demonstrował mi poszczególne rodniki amonu, grupy alkilowe oraz podobne do dziwnych kwiatów „reflektory molekularne”, które wchłaniały energię powstającą w jądrowych reakcjach. Reakcje owe pokazywano, uruchomiwszy aparaturę, która zaświecała kolejno neonowe rurki i lampki ukryte we wnętrzu modelu, sprawiające wówczas wrażenie futurystycznej reklamy, skrzyżowanej z choinką. Ponieważ oczekiwano tego po mnie, przejawiłem podziw i mogłem iść dalej.
Właściwe procesy syntezy toczyły się w podziemiach gmachu, pod nadzorem maszyn programujących, w pojemnikach otoczonych izolującymi cylindrycznymi powłokami, bo na pewnych etapach przejściowo powstawały dość przenikliwe promieniowania korpuskularne, ustające jednak, gdy synteza dobiegała końca. Główna hala syntezy zajmowała cztery tysiące metrów kwadratowych. Dalsza droga wiodła z niej do tak zwanej srebrnej części podziemia, gdzie – jak w skarbcu – spoczywała podyktowana przez gwiazdy substancja. Był tam okrągły pokój, czy też komora bezokienna, o ścianach z wypolerowanego na lustro srebra; wiedziałem, czemu było to konieczne, ale zapomniałem już. Oblany zimnym blaskiem świetlówek, na masywnym postumencie, stał szklany zbiornik, podobny do sporego akwarium, prawie pusty – tylko dno jego zalegała warstwa silnie opalizującej, nieruchomej, sinawej cieczy.
Pomieszczenie dzieliła na dwie części szklana płyta; naprzeciw zbiornika ział w niej otwór z zamontowanym w grubym obwałowaniu – zdalnym manipulatorem. Marsh opuścił najpierw dziób szczypiec, podobny do instrumentu chirurgicznego, ku powierzchni płynu, a kiedy go podniósł, z końca zwisała roziskrzona w świetle nić, która nie miała w sobie nic z lepkiej cieczy. Wyglądało to tak, jakby kleisty płyn wydzielił z siebie elastyczne, ale dość twarde włókno, które oscylowało leniwie niczym struna. Gdy znów opuścił manipulator i zręcznie potrząsnął nim tak, że to włókno spadło, powierzchnia płynu, błyskająca odbitym światłem, nie przyjęła go; skurczyło się, zgrubiało, zmienione w rodzaj połyskliwej larwy, i powędrowało robaczkowymi ruchami jak prawdziwa gąsienica, a kiedy dotknęło szkła, zatrzymało się i zawróciło. Wędrówka ta trwała około minuty – potem ów osobliwy twór rozmazał się, jego zarysy jakby się rozpuściły i, wessany, powrócił do macierzy.
Ów trick z „gąsieniczką” był tylko mało znaczącym popisem. Kiedy zgaszono wszystkie światła i powtórzono doświadczenie w ciemności, ujrzałem w pewnej chwili bardzo słaby, ale wyraźny błysk, jakby między dnem zbiornika a stropem zapaliła się na ułamek sekundy gwiazdka. Marsh powiedział mi potem, że nie jest to luminescencja. Gdy nić ulega przerwaniu, w miejscu tym tworzy się warstewka monomolekularna, która już nie jest w stanie utrzymać pod kontrolą procesów jądrowych i powstaje wtedy coś w rodzaju mikroskopijnej reakcji lawinowej – a błysk jest efektem wtórnym, ponieważ uczynnione elektrony, przerzucone na wyższe poziomy energetyczne, opuszczając je raptownie, wydzielają równoważną ilość fotonów. Pytałem, czy widzą szansę praktycznego wykorzystania Żabiego Skrzeku? Nadzieję mieli mniejszą już, aniżeli tuż po syntezie, Żabi Skrzek zachowywał się bowiem podobnie jak żywa tkanka pod tym względem, że jak ona wyłącznie dla siebie zużytkowuje energię reakcji chemicznych, tak on swojej nuklearnej nie dawał sobie odjąć.
W zespole Grotiusa, który wyprodukował Pana Much, panowały obyczaje wyraźnie odmienne; zstępowało się tam do podziemi z zachowaniem nadzwyczajnych ostrożności. Doprawdy nie wiem, czy Pana Much dlatego umieszczono dwa piętra pod poziomem gruntu, że go tak nazwano, czy też ochrzczono go tak, ponieważ powstał w podziemnych pomieszczeniach, przywodzących na myśl jakiś Hades.
Najpierw, jeszcze w laboratorium, nakładało się odzież ochronną, złożoną z wielkiego przezroczystego kombinezonu, opatrzonego kapturem, i tlenowego zbiornika na szelkach. Było z tym trochę zachodu, który przy całej swojej rzeczowości miał jednak w sobie coś obrzędowego. O ile wiem, zachowania się uczonych w laboratorium nikt jeszcze nie badał pod względem antropologicznym, jakkolwiek nie ulega dla mnie wątpliwości, że nie wszystko, co oni robią, jest konieczne. Te same przygotowania i czynności doświadczalne można urzeczywistniać bardzo rozmaicie, ale gdy raz, się utrwali pewne postępowanie, staje się w danym kręgu, w danej szkole, obyczajem o mocy normy – prawie że dogmatu.
Do Pana Much zstępowałem w asyście dwu ludzi – przewodnikiem był mały Grotius, przy czym ruszyliśmy w drogę dopiero wtedy, gdy, pomanipulowawszy pokrętłami, napuszczono nam tlenu do wnętrza przezroczystej odzieży, tak że każdy z nas stał się podobny do połyskliwego balonu z właściwą pesteczką osoby w środku. Przed wyjściem sprawdzano jeszcze odzież na szczelność, bardzo prosto, zbliżając płomień świecy do poszczególnych części kombinezonu, w którym panowało niewielkie nadciśnienie: operacja ta przypominała zabieg magiczny, jakiegoś okadzania na przykład.
Wszystko to razem komponowało się w całość solenną, poważną, jak gdyby spowolnioną rytualnie, zapewne dlatego, że w owym lśniącym balonie z polietylenu nie można się było szybko ruszać. Ponadto nie bardzo można było, siedząc w owej powłoce, rozmawiać, więc i komunikowanie się na migi sprawiało rosnące wrażenie, że uczestniczę w liturgicznej praktyce. Oczywiście można było powiedzieć, odpierając takie obiekcje, że kombinezon chronił przed promieniowaniem beta, że był wprawdzie utrudnieniem dla ruchów, lecz zarazem, dzięki przezroczystości, pozwalał dobrze widzieć itd., ale bez większego trudu potrafiłbym, jak sądzę, obmyślić proceder inny, jakkolwiek mniej malowniczy, a zwłaszcza pozbawiony nalotu dyskretnych aluzji do symbolicznego sensu nazwy Pana Much.
W osobnym pokoju, z betonową podłogą, rodzaj ocembrowania otaczał pionową studnię. Jeden po drugim zeszliśmy na dół po żelaznej drabince wmurowanej w jej ścianę, nieprzyjemnie szeleszcząc kombinezonami, w niemiłym gorącu, jakie panowało wewnątrz tego odzienia przywodzącego na myśl rybie pęcherze. Na dole biegł wąski chodnik, trochę jakby w starej kopalni, w regularnych odstępach oświetlonych zakratowanymi lampkami. Tych akcesoriów już ludzie Grotiusa nie sprokurowali, o czym donoszę lojalnie; zespół wykorzystał po prostu podziemną część gmachu, która służyć miała ongiś celom bardziej militarnym, bo związanym z wybuchami termojądrowymi poligonu. Kilkadziesiąt metrów dalej mury zalśniły, pokrywała je bowiem lustrzana srebrna blacha. Był to jedyny szczegół taki sam; jak w „srebrnym podziemiu” biofizyków. Lecz tego się właściwie nie zauważało, podobnie jak nie dostrzega się erotycznego charakteru nagości w gabinecie lekarskim; doznawaniem naszym rządzi całość powstającego efektu, a nie własności poszczególnych elementów. Srebro ścian u biofizyków kojarzyło się ze sterylnością jakiegoś przybytku chirurgicznego, a w podziemiu nabierało bardziej tajemniczego charakteru, skoro niby w jakimś panopticum powtarzało wyinaczone odbicia naszych pęcherzowatych postaci.
Daremnie rozglądałem się po otoczeniu szukając dalszej drogi, bo korytarz kończył się szerszym ślepym uchyłkiem. Z boku, na wysokości głowy, widniały drzwiczki żelazne, które Grotius odemknął, i w grubym murze otwarła się wtedy wnęka, rodzaj strzelnicy, przy czym obaj moi towarzysze cofnęli się, abym mógł dokładnie zajrzeć do środka. Otwór zamykało z drugiej strony coś na kształt czerwonawo błyszczącej tafli, jakby to był płat mięsa szczelnie dociśniętego do grubej szyby. Poprzez kaptur, który okrywał mi twarz, przez równomierny podmuch tlenu płynącego z butli, poczułem skórą czoła i policzków ucisk, który zdawał się być efektem nie tylko gorąca. Patrząc dłużej, dostrzegłem bardzo powolny ruch, nie całkiem równomierny, jakby obdartej ze skóry i przylepionej do szkła podeszwy olbrzymiego ślimaka, usiłującego pełzać daremnymi skurczami mięśni. Owa masa za szkłem zdawała się napierać na nie z nieznaną siłą – pełznąć na miejscu powoli, lecz nieustannie.
Grotius uprzejmie, lecz stanowczo odsunął mnie od wnęki, zamknął na powrót pancerne drzwiczki i wydobył z przewieszonego przez ramię chlebaka szklaną kolbę, po której ściankach łaziło kilka zwykłych pokojowych much. Gdy przybliżył ją do zamkniętej klapy – a uczynił to ruchem wymierzonym i zarazem solennym – muchy najpierw znieruchomiały, potem rozwinęły skrzydełka i w następnej sekundzie zawirowały w kolbie czarnymi oszalałymi kulkami – wydało mi się, że słyszę ich jadowite bzykanie. Jeszcze trochę przybliżył naczynie do klapy – muchy tłukły się coraz gwałtowniej – włożył kolbę do schowka, zawrócił i poszedł z powrotem do kuchni.
Dowiedziałem się wreszcie, skąd poszła nazwa. Pan Much był po prostu Żabim Skrzekiem – w ilości znaczniejszej niż około 200 litrów; zresztą owa przemiana zachodziła stopniowo; co się tyczyło tego naprawdę osobliwego efektu z muchami, nikt nie miał najbledszego wyobrażenia o jego mechanizmie, zwłaszcza że wykazywały go oprócz much tylko nieliczne błonkoskrzydłe. Pająki, żuki i mnóstwo innych owadów, które cierpliwie znosili biologowie do owej czeluści, w ogóle nie reagowały na obecność rozgrzewanej toczącymi się w niej reakcjami substancji. Mówiło się o falach, promieniach, dobrze, że nie o telepatii. U much, których węzły brzuszne porażono farmakologicznie, efekt się nie przejawiał. Ale ustalenie to było raczej trywialne. Nieszczęsne muchy narkotyzowano, wycinano im po kolei, co się tylko dało, unieruchamiano im na przemian nóżki i skrzydełka, lecz w końcu dowiedziano się tego tylko, że gruba warstwa dielektryku ekranuje skutecznie efekt. Był więc fizyczny, a nie „cudowny”. Zapewne. Lecz nadal nie wiedziano, co go wywołuje. Zapewniono mnie, iż rzecz się wyjaśni – pracowała nad tym osobna grupa bioników i fizyków. Jeśli coś wykryła, do dzisiaj nic mi o tym nie wiadomo.
Zresztą nie był Pan Much niebezpieczny dla żywych organizmów znajdujących się w jego pobliżu; nawet muchom w końcu nie działo się nic złego.