XI

Z nastaniem jesieni, kalendarzowej tylko, bo słońce, jak w sierpniu, stało nad pustynią, od nowa, choć trudno rzec, że z nowymi siłami, wziąłem się do kodu. To, co w Projekcie uważano za jego sukces największy i co nim na pewno było pod względem technicznym, syntezę Żabiego Skrzeku, nie tylko zaniedbywałem w moich spekulacjach, ale w gruncie rzeczy pomijałem, jak gdybym miał ów osobliwy produkt za artefakt. Ci, co go stworzyli, zarzucali mi, że powoduję się uprzedzeniem irracjonalnym, zakorzenionym w prywatnej awersji do owej substancji – jakkolwiek śmiesznie to brzmiało. Sugerowali też, Dill na przykład, że nieco dramatyczna celebra, jaką ludzie obu zespołów otoczyli ów „śluz nuklearny”, obudziła we mnie rezerwę skierowaną na samego Pana Much albo że miałem owym empirykom za złe dodanie do jednej tajemnicy, samego kodu, drugiej, tego wytworu o nieznanym przeznaczeniu.

Nie godziłem się z tym, bo także efekt Romneya powiększył naszą ignorancję, lecz właśnie w nim upatrywałem – wtedy przynajmniej – pewną szansę dotarcia do postawy Nadawców, a przez to i do treści samego przesłania. W nadziei, że wzbogacę moją inwencję, przestudiowałem mnóstwo prac poświęconych historii odczytania genetycznego kodu człowieka i zwierząt. Czasem wydawało mi się mgliście, że paralelą zjawiska, przed którym stałem, jest owa „podwójność” każdego organizmu, który jest zarazem i sobą, i nośnikiem informacji adresowanej sprawczo do przyszłych czasów, do pokoleń.

Cóż jednak właściwie można było począć z taką analogią? Arsenał środków pojęciowych, jakimi mogła mnie obdarzyć epoka, wydawał mi się chwilami zatrważająco ubogi. Wiedza nasza stała się rozmiarem olbrzymia tylko wobec człowieka, nie wobec świata. Pomiędzy rozprężającą się w kumulatywnej eksplozji czołówką technik instrumentalnych a biologią człowieka powstaje na naszych oczach niepokonanie rozrastający się rozziew, który rozdziera ludzkość na front zbieraczy wiadomości i jego odwody oraz na płodne tłumy, obdarzane równowagą dzięki napełnianiu mózgów papką informacyjną, tak samo prefabrykowaną, jak papka pokarmowa dla trzewi. Rozpoczyna się wielkie rozmrowienie, skoro został przekroczony – nikt nie wie dokładnie, kiedy – próg, za którym zapas nagromadzonej wiedzy już nigdy nie zostanie ogarnięty przez jakikolwiek pojedynczy umysł.

Nie tyle wzbogacać ową wiedzę, ile najpierw unieważniać jej olbrzymie złoża tam, gdzie zalega drugorzędna, a tym samym zbędna informacja – to wydaje mi się pierwszą powinnością nowej nauki. Techniki informacyjne utworzyły sytuację raju, w którym rzekomo każdy, kto by tego chciał, może poznać wszystko, lecz jest to kompletna fikcja. Wybór równający się rezygnacji jest nieunikniony – jak oddychanie.

Gdyby ludzkość nie była tak nieustannie dźgana, drażniona i przypalana lokalnym zagryzaniem się nacjonalizmów, zderzeniami interesów (często pozornych), nadmiarem zgromadzonym w jednych punktach globu, przy równoczesnym niedostatku w innych (a przecież już w technicznych naszych możliwościach spoczywa umiejętność – zasadnicza przynajmniej – rozwiązania tych sprzeczności), może by dopiero pojęła, jak bardzo owe małe, krwawe fajerwerki, z poruszającym je na dystans kapitałem nuklearnym Wielkich, przesłaniają jej to, co dzieje się tymczasem „samo”, puszczone luzem i pozbawione kontroli. Polityka uznawała glob, zupełnie jak w poprzednich wiekach (teraz – już razem z otaczającą go przestrzenią doksiężycową) – za szachową deskę rozgrywek, kiedy tymczasem owa deska podstępnie zmieniała się, nie była już oparciem nieruchomym, podstawą, lecz raczej tratwą, rozszczepianą uderzeniami niewidzialnych prądów, niosących ją w stronę, w którą nikt nie patrzał.

Proszę wybaczyć mi tę metaforykę. Ależ tak, futurologowie rozmnożyli się jak grzyby, od czasu, kiedy Hermann Kahn unaukowił profesję Kasandry, lecz nikt jakoś z nich nie powiedział wyraźnie tego, że zdaliśmy się w całości na łaskę i niełaskę technologicznego rozwoju. Role tymczasem odwracały się: ludzkość stawała się dla technologii środkiem czy instrumentem osiągnięcia celu zasadniczo nieznanego. Poszukiwanie broni skutecznej ultymatywnie zamieniło uczonych w poszukiwaczy kamienia filozoficznego, który tym się tylko różnił od ideału alchemików, że zapewne istniał. Czytelnik prac futurologicznych miał przed sobą wykresy i tablice drukowane na kredowym papierze, a powiadamiające go o tym, kiedy pojawią się reaktory wodorohelowe i kiedy ulegnie uprzemysłowieniu telepatyczna własność umysłu. Przyszłe takie odkrycia przewidywano za pomocą zbiorowych głosowań w gronie odpowiednich specjalistów, przy czym sytuacja ta była o tyle groźniejsza od historycznych, że stwarzała fikcję wiedzy na miejscu, które dawniej wedle powszechnego rozeznania wypełniała najczystsza ignorancja.

Wystarczyło przepatrzeć historię nauki, aby dojść do uprawdopodobnionego nią przeświadczenia, że o kształcie przyszłości zadecyduje to, czego nie wiemy dzisiaj i co jest nieprzewidywalne. Sytuację komplikował w historycznie nie poznany sposób stan „lustra” lub „podwójnego tańca”, skoro jedna strona świata zmuszona była możliwie dokładnie i szybko powtarzać wszystko, co w sferze zbrojeń robiła druga, i właściwie nie można było często ustalić, kto pewien kolejny ruch czy krok uczynił jako pierwszy, a kto go tylko wiernie naśladował. Wyobraźnia ludzkości zamarzła niejako, porażona wizją atomowej zagłady, która była jednak dostatecznie oczywista dla obu stron, aby sparaliżować własną realizację. Zafascynowanie układanymi przez strategów i uczone ciała doradcze „scenariuszami Apokalipsy” termojądrowej paraliżowało umysły tak, że nie widziano już dalszych, jakkolwiek kto wie, czy nie bardziej niebezpiecznych możliwości schowanych w rozwoju. Stan bowiem równowagi był nieustannie podgryzany przez kolejne odkrycia i wynalazki

W latach siedemdziesiątych panowała przez czas pewien doktryna „ekonomicznego wyniszczenia pośredniego” wszelkich potencjalnych przeciwników, którą sekretarz obrony, Kayser, określił maksymą: „nim gruby schudnie, chudy zdechnie”. Pojedynek współzawodnictwa na jądrowe ładunki zastąpił wszak najpierw wyścig rakietowy, a potem – doszło do budowania jeszcze bardziej kosztownych „rakiet przeciw rakietom”. Jako następny krok eskalacji zaświtała szansa zbudowania „tarczy laserowej”, ostrokołu laserów gamma, które miały kraj otoczyć palisadą niszczących promieni: koszt budowy urządzeń takich obliczano już na czterysta do pięciuset miliardów dolarów. Po tym posunięciu spodziewać się wolno było następnego, jako wprowadzenia na orbity – olbrzymich fabryk-satelitów, wyposażonych w gamma lasery, których rój, szybując nad terytorium przeciwnika, mógł spalić je całe w ułamku sekund ultrafioletowym promieniowaniem. Koszt owego „pasa śmierci” przekraczał już w szacunkach siedem bilionów dolarów. Walka na wyniszczenie ekonomiczne – dzięki produkowaniu broni coraz bardziej kosztownych i wycieńczających przez to cały organizm państwowy – poważnie planowana, nie dała się jednak urzeczywistnić, bo trudności budowy super- i hiperlaserów okazały się na razie nie do technicznego przezwyciężenia. Tym razem litościwa Natura własnością swych mechanizmów uratowała nas przed nami, lecz był to przecież tylko traf szczęśliwy.

Tak przedstawiało się globalnie myślenie polityków i dyktowana przez nie strategia nauki. Tymczasem cała tradycja historyczna kultury zaczynała się nam obluźniać, jak ładunek wypełniający okręt, kołysany zbyt gwałtownie. Wielkie historiozoficzne koncepcje, podmywane w fundamentach, wielkie syntezy, wsparte na wartościach odziedziczonych po przeszłości, stawały się brontozaurami skazanymi na zapaść, oczekiwało je strzaskanie o niewiadomy brzeg kolejnych odkryć, które miały się przed nami wynurzyć. Nie było już bowiem takiej mocy ani takiej potworności, skrytej w trzewiach materialnego świata, których by nie wywleczono na scenę jako broni, gdyby tylko się wyłoniły; tak więc w rzeczywistości wcale nie graliśmy już z Rosją, lecz z Przyrodą samą, ponieważ to od Przyrody, a nie od Rosjan zależało, jakim kolejnym odkryciem nas obdarzy, i byłoby przecież szaleństwem sądzić, że będąc nam wielce życzliwą, dostarczy ona takich tylko środków, które ułatwią przeżycie gatunkowi. Szansa pojawienia się na horyzoncie badawczym takiego odkrycia, które zapewniłoby nam supremację w skali planety całkowitą, spotęgowałaby wysiłki i środki rzucane, ponieważ ten, kto by pierwszy osiągnął taki cel, zostałby hegemonem globu: o tym powszechnie się mówiło. Jak jednak można było wierzyć w to, że słabnący antagonista pozwoli ulegle nałożyć sobie jarzmo? Toteż cała ta doktryna była wewnętrznie sprzeczna jako równoczesne niszczenie istniejącej równowagi sił – przy nieustannym jej odnawianiu.

Dostaliśmy się, jako cywilizacja, w technologiczną pułapkę, i o losach naszych miało już decydować to tylko, jak są urządzone pewne, nam nie znane jeszcze związki poziomów energii i materii. Gdy mówiłem takie rzeczy, nazywano mnie zazwyczaj defetystą zwłaszcza w kręgach uczonych, którzy oddali swe sumienia w arendę departamentowi stanu. Ludzkość wzajemnie wczepiona we włosy i w gardła, dopóki przesiadała się z wielbłądów i mułów na rydwany, bryki, kocze, do samochodów, maszyn parowych, czołgów, mogła jeszcze liczyć na przetrwanie – poprzez rozerwanie okowów tego wyścigu. W połowie wieku totalna groza sparaliżowała politykę, lecz jej nie odmieniła, strategia pozostała ta sama, dni stawiano, przed miesiącami, lata nad wiekami, a należało postępować odwrotnie, pojęcie interesu gatunku wypisać na sztandarach, okiełznać technologiczny wzlot, żeby się nie stał upadkiem.

Tymczasem powiększał się materialny rozziew pomiędzy Wielkimi a Trzecim Światem, zwany przez ekonomistów „rozciągającą się harmonią” – odpowiedzialne osobistości, trzymające w ręku los innych, mówiły, że rozumieją to, że taki stan nie może się bezgranicznie przedłużać, lecz nie robiły nic, jakby w oczekiwaniu cudu. Należało koordynować postęp, ale mu nie ufać jako automatyzmowi, w jego coraz to szybszej samoczynności, przecież szaleństwem była wiara, że robić wszystko, co tylko technicznie możliwe, jest tym samym, co działać mądrze i bezpiecznie, przecież nie mogliśmy liczyć na cudowną przychylność Natury, której coraz to więcej części, obracanych w pokarm ciał i maszyn, wpuszczaliśmy do wnętrza cywilizacji. Ależ to mógł być koń trojański, słodki jad, trujący nie dlatego, że świat źle nam życzył, ale dlatego, że działaliśmy na oślep.

Nie mogłem pomijać tego tła w mojej pracy. Musiałem myśleć o nim, kiedy zastanawiałem się nad dwustronnością przesłania. Dyplomaci, w niewzruszonych frakach, z przyjemnym drżeniem kolan oczekiwali już Momentu, kiedy zakończymy wreszcie naszą nieoficjalną, mniej ważną, wstępną robotę, a oni, cali w orderowych gwiazdach, polecą do gwiazd składać papiery akredytujące i porozumiewać się protokolarnie notami z miliardoletnią cywilizacją. Myśmy mieli im tylko zbudować most. Oni – przeciąć jego wstęgę.

Lecz jak to wyglądało naprawdę? W jakimś zakątku Galaktyki pojawiły się kiedyś istoty, które, pojąwszy fenomenalną rzadkość życia, postanowiły wmieszać się do Kosmogonii – i skorygować ją. Potomstwo starej cywilizacji dysponowało molochem wiedzy niewyobrażalnym dla nas; jeśli mogło tak starannie połączyć – życiosprawczy impuls z najwyższą nieingerencją w każdy lokalny przebieg ewolucyjny. Sygnał sprawczy nie był słowem, co się w ciało obraca, ponieważ brakło mu wszelkich określeń tego, co ma powstać. Zabieg był w zasadzie swojej prosty, tyle że powtarzany przez czas podobny do wieczności, stanowiąc rodzaj trwałych brzegów szeroko rozpostartych, między którymi o własnych już siłach ruszyć miał proces specjacji. Wsparcie było najostrożniejsze z możliwych. Żadnych uszczegółowień, żadnych konkretnych dyrektyw, żadnych instrukcji natury fizycznej czy chemicznej – nic, oprócz wzmocnienia stanów termodynamicznie nieprawdopodobnych.

Wzmacniacz probabilistyczny był niewymownie słaby i działał jedynie przez to, że, wszechobecny, każdą przeszkodę penetrował, ogarniając niewiadomą część Galaktyki (może całą? – nie wiedzieliśmy, ile podobnych promieni niewidzialnych wysyłają). Nie był to akt jednorazowy, lecz obecność, która trwałością swoją współzawodniczyła z gwiezdną, ale zarazem ustawała, ledwo pożądany proces ruszał. A ustawała, ponieważ wpływ promieniowania na ukształtowane organizmy równał się praktycznie zeru.

Trwałość emisji przerażała mnie. Zapewne, mogło być i tak, że Nadawcy nie znajdują się już wśród żywych, a proces, uruchomiony przez ich astroinżynierów w gwieździe lub w zespole gwiazd, będzie biegł póty, dopóki wystarczy energii słonecznych nadajników. Zakonspirowanie naszych prac wydawało mi się – w podobnym zestawieniu – zbrodnią. Nie szło przecież ani o odkrycie, ani o górę odkryć, lecz o otwarcie oczu na świat. Byliśmy dotąd ślepymi szczeniakami. W ciemności Galaktyki jaśniał rozum, który nie próbował narzucić nam swej obecności, lecz przeciwnie, najstaranniej ukrywał ją.

Niewymownie płaskimi wydawały mi się hipotezy dotychczasowe, do powstania Projektu popularne, obijające się między biegunami pesymizmu, który nazywał Silentium Universi stanem naturalnym, oraz tego optymizmu bezmyślnego, który oczekiwał wieści wyraźnie sylabizowanych, jakimi cywilizacje rozsypane wokół gwiazd miały się porozumiewać jak dzieci w przedszkolu. Jeszcze jeden mit rozpadł się, myślałem, jeszcze jedna prawda wzeszła nad nami – i, jak zwykle prawdom, tej także nie umieliśmy sprostać.

Pozostawała druga, znacząca strona sygnału. Dziecko może zrozumieć pojedyncze zdania wyjęte z dzieła filozoficznego, ale całości nie ogarnie. Nasza sytuacja była podobna. Dziecko może zostać olśnione treścią pojedynczych zdań i my też dziwiliśmy się drobnym fragmentom rozszyfrowanego. Ponieważ długo ślęczałem nad gwiazdowym tekstem, obcując z nim w powtarzanych od nowa próbach, zżyłem się z nim w osobliwy sposób i wielokrotnie, jakkolwiek czysto intuicyjnie tylko, z poczuciem, że przerasta mnie jak góra, dostrzegałem, wciąż we mgle, wspaniałość jego budowy, a więc wymieniałem niejako zmysł matematyczny na estetyczny – może zresztą dochodziło do zespolenia obojga.

Każde zdanie książki znaczy coś, także wyrwane z kontekstu, ale w jego obrębie zespala się ze znaczeniami innych zdań, tych, co je poprzedziły, i tych, co nastąpią. Z takiego przesiąkania, narastania i kumulowania ogniskowego wynika w końcu owa znieruchomiała w czasie myśl, jaką jest dzieło. W gwiazdowym kodzie nie tyle szło o znaczenie elementów, „niby zdań”, ile o ich przeznaczenie, do którego nie mogłem dotrzeć. Lecz miał on harmonię wewnętrzną, czysto matematyczną już, taką, jaka w wielkiej katedrze objawia się także patrzącemu, który ani nie pojmuje jej przeznaczenia, ani nie zna praw statyki i kanonów budownictwa, ani stylów wreszcie, wcielonych, zaprzęgniętych w kształty. Ja byłem takim patrzącym i zapatrzonym. Tekst był niezwykły przez to, że nie miał żadnych własności „czysto lokalnych”. Zworniki bez łuków i obciążenia nie są zwornikami; oto nielokalność architektury. Syntezę Żabiego Skrzeku poprzedziło wyszarpnięcie z kodu jego elementów, którym przypisano atomowe i stereochemiczne „znaczenia”.

Było w tym coś z wandalizmu, jakby na podstawie Moby Dicka brano się do zarzynania wielorybów i wytapiania z nich tłuszczu. Można tak postępować, rzeźnia wpisana jest w Moby Dicka, jakkolwiek w sposób najzupełniej odwrotny, diametralny, ale daje się to zlekceważyć, pociąć na kawałki, poprzestawiać dowolnie. A więc, mimo całej mądrości patronującej mu, kod był aż tak bardzo bezbronny. Niebawem miałem przekonać się, że może być gorzej, moje obawy dostały nową pożywkę, toteż nie wypieram się sentymentalizmu tych uwag.

Pewne partie kodu, jak wskazała częstościowa analiza, pozornie powtarzały się, tak jak słowa w zdaniach, ale odmienne sąsiedztwo wywoływało drobne różnice ukształtowania impulsów, które nie zostały uwzględnione przez naszą – dwójkową – wersję informacyjną. Zniecierpliwieni empirycy, którzy mogli się wszak powoływać na owe skarby zamknięte w „srebrnych podziemiach”, upierali się, że mogą to być tylko zniekształcenia wywołane wieloparsekową wędrówką potoków neutrinowych przez otchłanie, objawem i tak znikomej zresztą, w tym świetle, desynchronizacji sygnału, jego rozmazywania się. Postanowiłem to sprawdzić. Zażądałem dokonania nowej rejestracji sygnału – a przynajmniej jego znaczniejszego fragmentu – i zestawiłem otrzymany od astrofizyków nowy tekst z analogicznymi wycinkami pięciu kolejnych wyników niezależnych – dawniejszego odbioru.

Dziwne było, że nikt tego dotąd, tak dokładnie nie zrobił. Jeżeli bada się czyjś podpis na autentyczność i stosuje coraz to potężniejsze szkła powiększające, dochodzi wreszcie do tego, że w wyolbrzymieniu widziane pasma, które są atramentowymi kreskami liter na papierze, zaczynają się rozpadać – na elementy rozprzestrzenione po oddzielnych, grubych jak sznury konopne włóknach celulozy, i niepodobna określić, na jakiej granicy powiększenia ustaje wpływ piszącego, kształty nadane pismu jego „charakterem”, a rozpoczyna się obszar działania statystycznych ruchów i drgań włókienkowych ręki, pióra, nierównomierności ściekania atramentu, nad którymi piszący żadnej już nie ma władzy. Można jednak dojść tego – porównując szereg podpisów, właśnie szereg, a nie dwa tylko, bo wtedy wybije się to, co jest trwałą regularnością, i odetnie od tego, co stanowi wpływ fluktuacji każdorazowo zmiennych.

Udało mi się wykazać, że „rozmazania”, „desynchronizacja”, „rozpływanie się” sygnału tkwią tylko w wyobrażeniach adwersarzy. Dokładność powtórzeń dochodziła do samej granicy rozdzielczości używanej przez astrofizyków aparatury rejestrującej – a ponieważ trudno było przypuścić, że z nastawieniem na tak akurat wykalibrowaną aparaturę nadawano tekst, oznaczało to, iż ta dokładność jest większa niż nasza możliwość jej zbadania, wykrywającego kres sprawności nadajnika.

Wywołało to niejakie zamieszanie. Odtąd nazywany byłem „prorokiem Pana” lub „wołającym na puszczy”. Pracowałem więc pod koniec września w rosnącym odosobnieniu. Były chwile, szczególnie po nocach, kiedy między moim bezsłownym myśleniem a tekstem zadzierzgało się takie pokrewieństwo, jak gdybym już ogarniał prawie jego całość, i w szczególnym zamieraniu, jak przed skokiem bezcielesnym, wyczuwałem drugi brzeg, lecz nigdy nie starczyło ostatniego wysiłku.

Teraz wydają mi się owe stany złudzeniem. Zresztą łatwiej mi uznać dzisiaj, że nie tylko ja nie umiałem, nie mogłem, ale że zadanie przekraczało siły każdego człowieka. Tak podówczas, jak obecnie miałem problem za nie dający się pokonać atakiem zespołowym, ktoś jeden musiał otworzyć zamknięcie, odrzuciwszy nawyki wyuczonych rozumowań, ktoś jeden albo nikt. Takie zdawanie sprawy z własnej bezsilności jest, zapewne, żałosne, może egoistyczne także. Wygląda na to, że szukam usprawiedliwień. Ale jeśli gdziekolwiek należy odrzucić miłość własną, ambicję, zapomnieć o diabełku serca modlącym się do sukcesów, to chyba w tej sprawie. Poczucie izolacji, wyobcowania było wtedy dojmujące. Najdziwniejsze jest to, że owa klęska, jednoznaczna przecież, pozostawiła mi we wspomnieniu smak wzniosłości i że te godziny, te tygodnie są mi dzisiaj, kiedy o nich myślę, drogie. Nie przypuszczałem, że coś takiego może mi się zdarzyć.

Загрузка...