XIII

Problem, wyłuskany z otoczki fachowych terminów, był prosty. Jeśli Prothero nie mylił się i dalsze doświadczenia miały potwierdzić wcześniejsze, okazywało się możliwe wywołanie wybuchu jądrowego takie, żeby, przeniesiony z szybkością światła, nie tam wyzwolił niszczącą energię, gdzie go detonowano, ale w dowolnie wybranym punkcie globu. Przy następnym spotkaniu pokazał mi Donald ideowy schemat aparatury oraz wstępne obliczenia, z których wynikało, że – jeśli efekt pozostanie liniowy, przy wzroście mocy i odległości – nic nie stawia obojgu granic. Można by nawet Księżyc roztrzaskać, zgromadziwszy na Ziemi dostateczną ilość rozszczepialnego materiału i ogniskując na Księżycu, jako na celu, reakcję.

Były to fatalne dni, a może jeszcze gorsze były noce, podczas których obracałem w głowie całą sprawę na wszystkie strony. Prothero potrzebował jeszcze pewnego czasu, do zmontowania aparatury. Wziął się do tego McHill, my zaś z Donaldem zajęliśmy się teoretycznym opracowaniem danych, przy czym naturalnie szło tylko o czysto fenomenalistyczne ich ujęcie. Nie umawialiśmy się nawet, że będziemy to robić razem – współpraca ta sama z siebie jakoś wynikła. Musiałem, pierwszy raz w życiu, stosować przy obliczeniach pewne „minimum konspiracyjne”, więc niszczyć wszelkie notatki, kasować pamięć w maszynie cyfrowej i nie telefonować do niego nawet w sprawach obojętnych, gdyż nagły wzrost ilości naszych kontaktów też mógł wzbudzić niepożądane zainteresowanie. Obawiałem się trochę przenikliwości Baloyne’a i Rappaporta, lecz widywaliśmy się rzadziej. Yvor miał mnóstwo zajęć w związku ze zbliżającą się wizytą wpływowego senatora McMahona, człowieka wielkich zasług i przyjaciela Rusha, a Rappaporta w tym czasie zagarnęli informacjoniści.

Że zaś jako członek Rady, jeden z „wielkiej piątki”, ale „bez teki”, nie należałem nawet formalnie do żadnego zespołu i mogłem rozporządzać swoim czasem, długie nocne posiedzenia przy głównym komputerze nie zwracały uwagi, tym bardziej, że i poprzednio, choć z innych powodów, postępowałem podobnie. Okazało się, że McMahon przyjedzie wcześniej, niż Donald zakończy montaż aparatury. Nie chcąc składać żadnych specyfikowanych zamówień w administracji Projektu, pożyczał po prostu potrzebne urządzenia w innych zespołach, co też nieraz i dawniej się zdarzało. Musiał jednak wymyślić dla reszty swych ludzi inne zadanie, i to nie budzące wątpliwości w jego sensowność.

Dlaczego właściwie tak nam zależało na tym, aby przyspieszyć doświadczenia, trudno mi powiedzieć. O wszelkich dalszych konsekwencjach pozytywnego (a właściwie – negatywnego) wyniku prób w wielkiej skali nie mówiliśmy prawie, lecz wyznam, że w przed-sennych majaczeniach, szukając wyjścia, brałem nawet pod uwagę możliwość mianowania się dyktatorem planety lub sięgnięcia po taką władzę w duumviracie z Donaldem, rozumie się, dla powszechnego dobra. Skądinąd wiadomo, że do powszechnego dobra dążyli w dziejach nieomal wszyscy, a także, w co się takie dążenia obracały. Człowiek stojący u aparatury Donalda mógł w samej rzeczy zagrozić anihilacją wszystkim armiom i krajom. Koncepcji tej nie traktowałem jednak poważnie, nie z braku żyłki straceńczej: według mego osądu nie było już nic do stracenia – ale byłem całkiem pewien, że próba taka musi się zakończyć kataklizmem. Krok ów nie mógł sprowadzić na ziemię pokoju – i wyznaję owe rojenia, tylko by ukazać, jak przedstawiał się stan mego ducha.

Wypadki te – i dalsze – opisywano niezliczoną ilość razy w zniekształconych wersjach. Uczeni, którzy rozumieli nasze skrupuły albo jeszcze sprzyjali nam osobiście, jak choćby Baloyne, przedstawili sprawę tak, jak gdybyśmy działali zgodnie ze wskazaniami metodyki właściwej samemu Projektowi albo przynajmniej – ani myśląc o jakimś ukrywaniu rezultatów. Natomiast prasa brukowa, dzięki materiałom, jakich dostarczył „przyjaciel” nasz, Wilhelm Eeney, pasowała Donalda i mnie na zdrajców i agentów, np. w znanej serii reportaży Jacka Sleyera „The MAVO Conspiracy”. To, że ów szum nie zaprowadził nas, jako autorów bezecnej machinacji, przed karzący areopag właściwej komisji Kongresu, zawdzięczaliśmy przychylnym wersjom oficjalnym, zakulisowemu poparciu Rusha i temu wreszcie, że sprawa była, gdy doszła do wiadomości publicznej, już zdezaktualizowana.

Co prawda nie ominęły mnie nieprzyjemne rozmowy z poszczególnymi politykami, którym powtarzałem jedno i to samo: wszelkie współczesne antagonizmy mam za zjawiska przejściowe w takim samym sensie, w jakim przejściowe były państwa Aleksandra Wielkiego czy Napoleona. Każdy kryzys światowy można rozważać w terminach strategii dopóty, dopóki konsekwencją tego postępowania nie jest potencjalna zagłada nasza jako biologicznego gatunku. Gdy interes gatunku staje się jednym z członów równania, wybór musi być przesądzony automatycznie, i odwołania do ducha patriotyzmu amerykańskiego, demokracji czy też jakiekolwiek inne tracą wszelki sens. Kto stoi na innym stanowisku, nie jest dla mnie nikim innym, jak wirtualnym likwidatorem ludzkości. Przesilenie wewnątrz Projektu minęło, lecz przyjdą niechybnie inne. Rozwój technologii zakłóca równowagę naszego świata i nic nie uratuje nas, jeśli ze zrozumienia tego stanu rzeczy nie wyciągniemy praktycznych wniosków.

Zapowiadany senator pojawił się wreszcie ze świtą i został przyjęty z należytymi honorami, przy czym okazał się człowiekiem taktownym, nie wdawał się bowiem z nami w pogawędki znane jako „palavery” białego człowieka z dzikim. W obliczu nowego roku budżetowego Baloyne’owi zależało bardzo na możliwie najlepszym usposobieniu senatora do prac i osiągnięć Projektu, a że ufał zwłaszcza swoim własnym talentom dyplomatycznym, starał się okupować McMahona. Ten jednak wywinął mu się zręcznie i zaprosił mnie na pogawędkę. Jak później się zorientowałem, szło o to, że wśród wtajemniczonych Waszyngtonu uchodziłem już za „leadera opozycji” i senator pragnął się dowiedzieć, jakie jest moje „votum separatum”. O czym zresztą podczas obiadu ani myślałem. Baloyne, jako bystrzejszy w tym obszarze spraw i rozgrywek, wciąż chciał zaaplikować mi odpowiednie „nastawienia”, ale przedzielał nas senator, więc tylko sygnalizował ku mnie minami, które miały być znacząco wymowne, dyskretne i napominające jednocześnie. Poprzednio nie omieszkał bowiem udzielić mi instrukcji, co teraz chciał naprawić, i gdyśmy wstawali od stołu, przyszykował się do skoku w moją stronę, lecz McMahon ujął mnie kordialnie wpół i poprowadził do swego apartamentu.

Poczęstował mnie bardzo dobrym Martellem, który przywiózł chyba ze sobą, bo go w naszej hotelowej restauracji nie zauważyłem. Przekazał mi pozdrowienia od wspólnych znajomych, dowcipnie wyraził żal, że nie może sam korzystać z dzieł, które przyniosły mi sławę, i nagle, ale jakby od niechcenia, zapytał, czy kod został, czy też nie został odczytany. Tum go miał.

Rozmowa toczyła się w cztery oczy, bo całą świtę senatora oprowadzano tymczasem po tej części laboratoriów, którą nazywaliśmy „wystawową”.

– I tak, i nie – odpowiedziałem. – Czy może pan nawiązać kontakt z dwuletnim dzieckiem? Zapewne, jeśli się pan umyślnie do niego zwraca, ale co rozumie dziecko z pana przemówienia budżetowego w senacie?

– Nic – odparł. – Dlaczego więc powiedział pan „i tak, i nie”, jeśli jest tylko „nie”?

– Ponieważ coś jednak wiemy. Widział pan nasze „eksponaty”…

– Słyszałem o pana dowodzie. Udowodnił pan, że „list” jest opisem jakiegoś obiektu, prawda? Ten wasz Żabi Skrzek stanowi zatem cząstkę owego obiektu – czy tak nie jest?

– Senatorze – powiedziałem – proszę nie mieć do mnie żalu, jeżeli to, co powiem, nie zabrzmi dostatecznie jasno. Nie mam na to rady. To, co się laikowi wydaje najbardziej niezrozumiałe w naszej pracy – a właściwie w naszym niepowodzeniu dotychczasowym – sprowadza się do tego, że myśmy niby „kod” częściowo rozłamali, a potem utknęliśmy, podczas kiedy specjaliści od szyfrów twierdzą, że jeśli się taki szyfr rozłamie cząstkowo, to potem już robota musi iść jak po maśle. Prawda?

Skinął tylko głową; widziałem, że słucha uważnie.

– Istnieją, najogólniej rzecz biorąc, dwa znane nam rodzaje języków. Zwykłe języki, jakimi posługują się ludzie, a dalej – języki, których człowiek nie wytworzył. Takim językiem przemawiają organizmy do organizmów: mam na myśli tak zwany kod dziedziczności. Ten kod nie jest odmianą języka naturalnego, ponieważ nie tylko zawiera informację o budowie organizmu, ale potrafi tę informację sam przekształcić w taki organizm. Ten kod jest więc pozakulturowy. Żeby rozumieć język naturalny ludzi, koniecznie trzeba zaznajomić się przynajmniej po trosze z ich kulturą. Natomiast, żeby poznać kod dziedziczności, znajomość jakichkolwiek własności kultury nie jest potrzebna. Wystarczy w tym celu odpowiednia wiedza z zakresu fizyki, chemii i tak dalej.

– To, że jednak częściowo się wam udało, świadczy o tym, że „list” jest spisany językiem podobnym do języka dziedziczności?

– Gdyby tak tylko było, nie mielibyśmy poważniejszego kłopotu. Rzeczywistość przedstawia się gorzej, ponieważ, jak zwykle, jest bardziej skomplikowana. Różnica między „językiem kulturowym” a „językiem akulturowym” nie przedstawia czegoś absolutnego – niestety. Wiara w absolutny charakter tej różnicy należy do całego szeregu iluzji, jakich pozbywamy się z największym trudem. To, że udało mi się przeprowadzić matematyczny dowód, o którym pan, wspomniał, świadczy jedynie o tym, że „list” nie został spisany w języku należącym do tej samej kategorii, do jakiej należy język, jakim teraz się posługujemy. Z tego, że poza kodem dziedzicznym oraz językiem naturalnym nie znamy żadnych innych, nie wynika jeszcze, że ich nie ma. Przypuszczam, że istnieją takie „inne języki”, i w jednym z nich spisano „list”.

– I jakże się przedstawia ten „inny język”?

– To mogę panu tylko dać ogólnie do zrozumienia. Mówiąc w uproszczeniu, organizmy „porozumiewają się” w ewolucji, „wypowiadając” pewne zdania, które są genotypami, a „słowa” w nich odpowiadają chromosomom. Ale kiedy uczony przedstawi panu strukturalny wzór genotypu, już nie ma pan do czynienia z „kodem akulturowym”, ponieważ uczony ten przetłumaczył kod dziedziczności na język symboli, chemicznych powiedzmy. Otóż, żeby od razu wejść w sedno, domyślamy się już, że „język akulturowy” to jest mniej więcej coś takiego, jak „rzecz w sobie” Kanta. Nie można osiągnąć ani tego kodu, ani takiej rzeczy. To, co pochodzi z kultury, i to, co pochodzi „od natury”, czyli od „samego świata”, pojawia się – kiedy mamy przed sobą dowolną wypowiedź – jako dwuskładnikowa „mieszanka”. W. języku Merowingów albo haseł politycznych partii republikańskiej procentowa przymieszka „kultury” jest bardzo znaczna, a to, co od kultury nie zależy, czyli „składnik prosto ze świata”, występuje tam w niewielkiej ilości. W języku, którym się posługuje fizyka, jest niejako na odwrót: dużo w nim „tego, co naturalne”, co pochodzi z „samej natury”, i mało w nim tego, co ukształtowane kulturą. Lecz stan doskonałej czystości „akulturowej” zasadniczo osiągnąć się nie daje. Wyobrażenie, jakoby, posyłając innej cywilizacji w kopercie wzory atomowe, można było wyrugować z takiego „listu” wszelkie przymieszki kulturowe – to wyobrażenie opiera się na iluzji. Tę przymieszkę można poważnie zmniejszyć, lecz nikt nigdy, w całym Kosmosie, nie może jej usunąć do zera.

– List jest spisany w języku „akulturowym”, ale jednak posiada domieszkę kultury Nadawców? Tak? Na tym polega trudność?

– Na tym polega jedna z trudności. Nadawcy różnią się od nas zarówno kulturą, jak i wiedzą, nazwijmy ją tak, przyrodniczą. Dlatego trudność jest co najmniej dwustopniowa. Domyślić się ich kultury nie możemy – ani teraz, ani, jak sądzę, za tysiąc lat. Oni muszą o tym doskonale wiedzieć. Toteż wysłali taką informację, do której odczytania znajomość ich kultury nie jest potrzebna – prawie na pewno.

– A więc ten kulturowy czynnik nie powinien przeszkadzać?

– Senatorze, nie wiemy nawet tego, CO właściwie najbardziej nam przeszkadza. Oszacowaliśmy cały „list” pod względem jego złożoności. Jest ona taka, że odpowiada z grubsza klasie znanych nam systemów – społecznych i biologicznych. Nie mamy żadnej teorii systemów społecznych, dlatego byliśmy zmuszeni jako modeli „przystawianych” do listu używać genotypów albo raczej nie samych genotypów, lecz owej matematycznej aparatury, jakiej używa się przy ich studiowaniu. Doszliśmy tego, że jeszcze najbardziej podobnym do kodu obiektem jest żywa komórka – albo i cały żywy ustrój. Z tego nie wynika wcale, żeby list naprawdę był jakimś genotypem, a tylko, że spośród wszystkich znanych nam rzeczy, które dla porównania „przystawiamy” do kodu, genotyp jest najprzydatniejszy. Czy pojmuje pan ogrom ryzyka, jakie pociąga za sobą ta sytuacja?

– Nie bardzo. Całe ryzyko może polegać chyba na tym, że jeśli to jednak nie jest żaden genotyp, odczytanie się wam nie uda?

– Postępujemy jak ktoś, kto szuka rzeczy zagubionej nie wszędzie, lecz tylko pod płonącą latarnią, bo tam jest jasno. Wie pan, jak wyglądają taśmy do automatycznego pianina – do pianoli?

– Owszem. To są taśmy z odpowiednim dziurkowaniem.

– Do pianoli może też przypadkiem pasować taśma programowa maszyny cyfrowej, i chociaż ten program nie ma nic, ale to nic wspólnego z muzyką – może odnosić się do jakiegoś równania piątego stopnia – wprowadzony do pianoli będzie produkował dźwięki. Może być też tak, że nie wszystkie wyprodukowane przez to dźwięki będą kompletnym chaosem, ale że tu i tam da się usłyszeć jakaś fraza muzyczna. Czy domyśla się pan, czemu użyłem tego przykładu?

– Chyba tak. Pan sądzi, że Żabi Skrzek jest „muzyczną frazą” powstałą przez włożenie do pianoli taśmy, należącej się właściwie – maszynie cyfrowej

– Tak. Właśnie tak sądzę. Ten, kto używa taśmy cyfrowej do pianoli, popełnia omyłkę i jest zupełnie możliwe, że myśmy właśnie taką omyłkę wzięli za sukces.

– Ale przecież dwa wasze zespoły zupełnie niezależnie od siebie wyprodukowały Żabi Skrzek i Pana Much – a przy tym to jest jedna i ta sama substancja!

– Jeżeli pan ma w domu pianolę i nic nie słyszał pan o istnieniu maszyn cyfrowych, a to samo dotyczy też sąsiada, to, jeśli znajdziecie gdzieś taśmy maszyny cyfrowej, jest całkiem prawdopodobne, że obaj zrobicie to samo – uznacie taśmę za adresowaną do pianoli, bo o innych ewentualnościach nic wam nie wiadomo,

– Rozumiem. To jest, zapewne, pana hipoteza?

– Owszem, to jest moja hipoteza.

– Mówił pan coś o wielkim ryzyku. Na czym ono polega?

– Zamiana taśmy cyfrowej na taśmę pianoli oczywiście nie jest ryzykowna, chodzi o nieporozumienie nieszkodliwe, ale w naszym wypadku może być inaczej, i konsekwencje omyłki stać się mogą nieobliczalne.

– W jaki sposób?

– Tego nie wiem. Mam na myśli pomyłkę takiego rodzaju, jak kiedy ktoś zamiast słowa „koniczyna” w przepisie kuchennym odczytuje słowo „akonityna” i sporządza sos, który przyprawi o śmierć wszystkich biesiadników. Proszę pamiętać o tym, że robiliśmy to, co byliśmy w stanie robić, i w ten sposób narzuciliśmy naszą wiedzę, nasze, być może, uproszczone, może fałszywe mniemanie – kodowi.

McMahon chciał wiedzieć, jak to jest możliwe, skoro to takie podobne do rozłamywania szyfru. Widział Pana Much. Czy można rozszyfrować kod niewłaściwie, a jednak uzyskać tak zdumiewające wyniki? Czy fragment przekładu, jakim jest Pan Much, może być całkowicie fałszywy?

– To możliwe – odparłem. – Gdybyśmy wysłali telegraficznie genotyp człowieka, a Nadawca umiałby na jego podstawie syntetyzować wyłącznie białe ciałka krwi, miałby przed sobą coś w rodzaju pełzaków oraz mnóstwo nie wykorzystanej informacji. Nie można twierdzić, że ten, kto produkuje ciałka krwi w oparciu o ludzki genotyp, odczytał depeszę właściwie.

– Różnice są takiego rzędu?

– Tak. Wykorzystaliśmy dwa do czterech procent całej informacji kodowej, ale to nie wszystko, bo w tych kilku procentach może tkwić, powiedzmy, jedna trzecia naszego domysłu, to, cośmy sami włożyli w tłumaczenie dzięki naszej wiedzy stereochemicznej, fizycznej i tak dalej. Przy równie niskim stopniu odczytania genotypu człowieka nie dałoby się zresztą sporządzić ciałek krwi. Najwyżej coś w rodzaju martwej białkowej zawiesiny, nie więcej. Uważam zresztą, że przeprowadzenie właśnie takich eksperymentów z ludzkim genotypem – który już jest rozszyfrowany w jakichś siedemdziesięciu procentach – byłoby dla nas niezwykle instruktywne, ale nie możemy ich robić, bo nie mamy na to ani czasu, ani środków.

Gdy spytał, jak oceniam różnicę rozwojową oddzielającą nas od Nadawców, powiedziałem, że wprawdzie ze statystyki von Hoernera i Bracewella wynikało, jako najprawdopodobniejsze, zetknięcie pierwsze z cywilizacją liczącą sobie około 12000 lat, uważam za realną możliwość wiek Nadawców nawet miliardoletni. Inaczej nadawanie sygnału „życiosprawczego” nie dawałoby się racjonalnie usprawiedliwić, bo w ciągu tysiącleci nie może on nic zdziałać.

– Muszą mieć rządy o raczej długiej kadencji – powiedział McMahon. Chciał znać jeszcze moje zdanie o sensowności dalszej pracy, jeśli tak przedstawiają się sprawy.

– Kiedy młody rzezimieszek okradnie pana – powiedziałem – z książeczki czekowej i sześciuset dolarów, to chociaż nic nie pocznie z czekami i nie tknie milionów z pańskiego konta, wcale nie będzie uważał, że źle na tym wyszedł, bo dla niego sześćset dolarów to mnóstwo pieniędzy.

– Tym młodym rzezimieszkiem jesteśmy my?

– Tak. Okruszynami ze stołu wysokiej cywilizacji możemy żywić się przez wieki… Jeśli zachowamy się rozsądnie.

Może bym coś i dodał w tym miejscu, lecz ugryzłem się w język. Pragnął poznać moją opinię osobistą o „listach” i o Nadawcach.

– Nie są to racjonaliści – przynajmniej w naszym rozumieniu – odparłem – Czy wie pan, senatorze, jakie są ich „koszty własne”? Powiedzmy, że dysponują energią rzędu 10 podniesione do 49-ej potęgi ergów. Moc pojedynczej gwiazdy, a tej trzeba dla nadawania sygnału, jest dla nich tym, czym dla nas w Stanach – moc jednej wielkiej elektrowni. Czy nasz rząd zgodziłby się na to, aby wydatkować – przez setki, tysiące lat – moc takiego kompleksu, jak Builder Dam, po to, aby umożliwić powstawanie życia na planetach innych gwiazd, gdyby to było – przy tak mikroskopijnym nakładzie energii – możliwe?

– Jesteśmy zbyt biedni…

– Ależ procent energii zużytej na ten altruistyczny czyn – w obu wypadkach jest podobny.

– Dziesięciocentówka z dolara nie jest tym samym finansowo, czym milion dolarów z dziesięciu milionów.

– Kiedy my właśnie mamy te miliony. Przestrzeń fizyczna dzieląca nas od tej cywilizacji jest mniejsza od moralnej odległości, ponieważ my mamy na Ziemi głodujące masy ludzkie, a oni troszczą się o to, żeby na planetach Centaura, Łabędzia i Kasjopei powstawało życie. Nie wiem, co zawiera „list”, ale w tym świetle nie może zawierać nic takiego, co miałoby nam przynieść szkodę. Jedno nazbyt kłóci się z drugim. Zapewne – udławić można się nawet chlebem. Widzę to tak: jeżeli stanowimy, z naszymi porządkami, z naszą historią, przeciętną kosmiczną – ze strony „listu” nie grozi nam nic. Bo o to pan pytał, prawda? Gdyż oni muszą dobrze znać tę „psychozoiczną stałą” Wszechświata. Jeżeli przedstawiamy aberrację, mniejszość, i ją wezmą, to jest, musieli brać pod uwagę. Ale jeśli jesteśmy nadzwyczajnym wyjątkiem, odchyleniem, dziwolągiem, który zdarza się w jednej Galaktyce na tysiąc, raz w ciągu dziesięciu miliardów lat – takiej szansy mogli nie brać w swych obliczeniach i, w swoich intencjach pod uwagę. Czyli – tak lub owak – oni pozostaną bezwinni.

– Jak Kasandra pan to powiedział – rzekł McMahon i widziałem, że mu nie było do żartów; mnie, także nie zresztą. Rozmawialiśmy jeszcze, lecz nie powiedziałem mu nic takiego, co mogłoby wzbudzić nąjmniejsze podejrzenia, co wskazywałoby na to, że Projekt wszedł w nową fazę. Ale czułem się, przy pożegnaniu, nieswojo, ponieważ i tak miałem wrażenie, żel mówiłem zbyt wiele – szczególnie pod koniec. Musiałem być Kasandrą w mimice, wyrazie bardziej, niż w słowach, ponieważ pilnowałem przede wszystkich słów.

Senator bawił jeszcze u nas, gdy wróciłem do moich obliczeń. Z Baloyne’em zobaczyłem się dopiero po jego odjeździe. Yvor był rozdrażniony i przybity.

– McMahon? – rzekł. – Przyjechał raczej niespokojny, a odjeżdżał zadowolony. Wiesz czemu? Nie wiesz? Administracja boi się sukcesu – zbyt wielkiego. Boi się odkrycia, które miałoby militarne skutki.

To mnie zdumiało.

– Powiedział ci to? – spytałem. Baloyne żachnął się na tę moją naiwność.

– Jak mógłby mi coś takiego powiedzieć?! Ale to oczywiste. Marzą o tym, żeby nic się nam nie udało, a przynajmniej, żeby na koniec wyszło na to, iż przyszła kartka z pozdrowieniami i życzeniami wszystkiego najlepszego. Tak, wtedy ogłosiliby to z wielkim szumem i trzaskiem i byliby zachwyceni. McMahon poszedł niesłychanie daleko – ty go nie znasz, to człowiek niezwykle ostrożny. A jednak przyciskał w cztery oczy Romneya w sprawie najdalszych konsekwencji technologicznych Żabiego Skrzeku. Najdalszych! I z Donaldem też o tym mówił.

– I co oni? – spytałem. O Donalda mogłem się nie martwić. Był jak kasa pancerna.

– Właściwie nic. Donald nie wiem nawet, co mu powiedział, a Romney tylko tyle, że mógłby mu się zwierzyć jedynie ze swoich koszmarów nocnych, bo na jawie nie widzi nic.

– To dobrze.

Nie ukrywałem zadowolenia. Baloyne wykazywał jednak oznaki depresji: wsadził rękę we włosy, potrząsnął głową i westchnął.

– Ma do nas przyjechać Learney – powiedział. – Z jakąś teorią na nasz temat, z jakimś własnym konceptem. Nie wiem dokładnie, z czym, bo McMahon powiedział mi to dosłownie w ostatniej chwili, kiedy wsiadał do maszyny.

Learneya znałem – był to kosmogonista, jeden z byłych uczniów Hayakawy, byłych, bo niektórzy mówili, że wyrasta ponad swego preceptora. Nie pojmowałem tylko, jaki związek może mieć jego fach z Projektem i skąd w ogóle się o nim dowiedział?

– I gdzież ty żyjesz? Czy nie rozumiesz, że administracja dubluje naszą pracę? Nie tylko patrzą nam stale na ręce, ale jeszcze i to!

Nie chciało mi się w to wierzyć. Spytałem, skąd wie o tym i czy to możliwe, by mieli jakiś Kontrprojekt, rodzaj paralelnej kontroli naszych działań? Baloyne zdaje się nie wiedział nic dokładnego, a ponieważ bardzo nie lubi przyznawać się do takiej ignorancji, rozkołysał sam siebie tak, że już przy Dillu i Donaldzie, którzy nadeszli, zawołał, iż właściwie obowiązkiem jego jest w tej sytuacji złożyć rezygnację ze stanowiska!

Groźby takie padały od czasu do czasu przy akompaniamencie grzmotów, jako że Baloyne nie może żyć w małej skali i pewien rozmach operowy jest jego energetyce niezbędny, lecz tym razem połączyliśmy się w perswazjach, aż, uznawszy nasze racje, ucichł i miał już odejść, gdy przypomniał sobie nagle moją rozmowę z McMahonem i jął mnie wypytywać, co mu powiedziałem. Powtórzyłem mniej więcej wszystko, ale bez Kasandry, taki był epilog senatorskiej wizyty.

Niebawem wyjawiło się, że przygotowania zajmą Donaldowi więcej czasu, niż sądził. Mnie też nie było łatwo – teoria zaczęła się gmatwać, puszczałem w ruch rozmaite sztuczki, przyboczny arytmometr (tak go określano) nie wystarczał, trzeba było wciąż chodzić do głównego ośrodka obliczeniowego, co nie należało do przyjemności, trwały bowiem huraganowe wiatry i wystarczyło przejść ulicą sto kroków, żeby mieć piasek w uszach, nosie, nawet za kołnierzem.

Mechanizm, dzięki któremu Żabi Skrzek pochłaniał wytwarzaną energię jądrową, był wciąż niejasny, niej mniej od sposobów, jakimi pozbywał się szczątków owych mikroeksplozji, a były to wszystko izotopy o twardym promieniowaniu gamma, głównie ziem rzadkich. Stworzyliśmy z Donaldem teorię fenomenalistyczną, która przewidywała nieźle wyniki doświadczeń – ale tylko wstecz, żeby tak powiedzieć, to znaczy w obrębie poznanego; gdy powiększało się skalę eksperymentu, przewidywania rozchodziły się z wynikami. Efekt Donalda, nazwany przezeń Trexem (Transport Eksplozji), dawało się realizować niezwykle łatwo. Prothero rozpłaszczał bryłkę Żabiego Skrzeku między płytkami szkła, a gdy warstewka stawała się monomolekularna, na całej powierzchni ruszała reakcja rozpadu, przy czym przy większych „dawkach” aparatura (jej stary, poprzedni model) ulegała zniszczeniu. Lecz nikt jakoś nie zwracał na to uwagi: w laboratorium stał taki huk, tak w nim strzelało, jakby to była jakaś zbrojownia testująca materiały wybuchowe. Donald, gdy go spytałem, wyjaśnił mi, nawet się nie uśmiechnąwszy, że jego ludzie badają rozchodzenie się fali balistycznej w Żabim Skrzeku – taki wymyślił im temat, kanonadą ową maskował, skutecznie własne zakusy!

Tymczasem teoria rozłaziła mi się – widziałem, iż właściwie już jej nie ma od dawna, tyle że nie przyznawałem się do tego przed sobą. Praca nad nią wymagała wiele – i była tym trudniejsza, że nie miałem do niej serca. Jak się to czasem dzieje, słowa, które wypowiedziałem w spotkaniu z McMahonem, zaczarowały mnie. Nieraz obawy nasze póty są nie całkiem obecne, nieszkodliwe jak gdyby, póki ich wyraźnie nie sformułujemy. To właśnie mi się przytrafiło. Żabi Skrzek nieodwracalnie już wydawał mi się artefaktem, rezultatem fałszywego odczytania kodu, a widziałem to tak: Nadawcy na pewno nie zamierzali nam przesłać puszki Pandory, ale my, jako włamywacze, uszkodziliśmy jej zamki, odcisnęliśmy w dobytej treści to wszystko, co stanowi w ziemskiej nauce cechy jej interesowne, łupieżcze, bo też – tak myślałem – fizyka atomowa dobiła się sukcesu tam właśnie, gdzie otwarła się szansa zdobycia energii najbardziej destrukcyjnej.

Dlatego energetyka jądrowa kuśtyka wciąż w ogonie produkcji bomb, dlatego istniały ładunki wodorowe, ale nie było wciąż wodorowych stosów, cały mikroświat ukazywał człowiekowi swoje – wykoślawione owym jednostronnym podejściem – wnętrze, dlatego o silnych oddziaływaniach wiedzieliśmy daleko więcej, niż o słabych. Dyskutowałem na owe tematy z Donaldem – nie zgadzał się ze mną, uważając, że jeśli w ogóle ktoś jest obarczony „winą” za „jednostronność fizyki” (ale on i owej jednostronności przeczył) – to nie my, lecz świat, wskutek swojej struktury. Gdyż niszczyć jest po prostu, w każdym rozumieniu obiektywnym, łatwiej – zgodnie z regułą najmniejszego działania choćby, aniżeli kreować, ponieważ destrukcja jest gradientem zgodna z głównym kierunkowskazem procesów w całym Kosmosie, kreacja natomiast zawsze musi iść pod ich prąd.

Przypomniałem mu mit prometejski. W jego obrazie mają się schodzić, jak w źródle, godne uznania i nawet czci tendencje nauki, ale mit ów wynosi nie rozumienie bezinteresowne, lecz wydarcie, nie poznanie, lecz opanowanie, oto fundamenty całej empirii. Powiedział mi, że takimi supozycjami uradowałbym freudystę, skoro motywy poznania sprowadzam do agresji i sadyzmu. Widzę teraz, że doprawdy traciłem po trosze rozsądek jako rozwagę, chłód jako skutek dyrektywy działania sine ira et studio – i przenosiłem moimi spekulacjami „winę” z nieznanych Nadawców na ludzi, wieczny mizantrop.

W pierwszych dniach listopada aparatura ruszyła, lecz wstępne, na małą skalę podjęte doświadczenia nie udawały się – kilkakrotnie detonacja występowała z takim rozrzutem, że doszło do niej poza głównym murem ekranującym, i choć była nikła, przecież wystąpił skok promieniowania do 60 rentgenów; wypadło wznieść wokół ekranowania drugą, zewnętrzną osłonę. Tak masywnej już nie dało się ukryć – jakoś Eeney, który dotąd nigdy nie bywał w laboratoriach fizycznych, pokazał się kilkakrotnie u Donalda, a to, że o nic nie pytał, jedynie przypatrywał się i kręcił, też nie najlepiej wróżyło. W końcu Donald wyprosił go za drzwi, mówiąc, że przeszkadza pracującym. Ganiłem go za ten krok – odparł, chłodniejszy ode mnie, że tak czy owak rzeczy rychło się rozstrzygną, a do tego czasu nie wpuści Eeneya za próg.

Kiedy patrzę na to teraz, widzę, jak nierozumnie postępowaliśmy obaj, więcej – bezmyślnie nawet. Nadal nie wiem, co należało robić, lecz owa działalność konspiracyjna, nie mogę powiedzieć inaczej, temu służyła tylko, abyśmy zachowali ułudę czystych rąk. Zabrnęliśmy fatalnie. Zaawansowanych prac nie można było ani ukryć, ani – w obliczu bezprzedmiotowości utrzymywania tajemnicy – zrezygnować z niej nagle jednego dnia. Należało uczynić to albo natychmiast po odkryciu Trexu – albo nigdy. Oba te wyjścia, jakkolwiek logiczne, były przed nami zamknięte, świadomość tego, że biofizycy będą za kwartał poruszali się w owym tak „gorącym” terenie, skłoniła nas do pośpiechu. Obawa o losy świata – bo nic mniejszego, przecież – spowodowała prawdziwie odruchowe zatajenie prac. Wyjść teraz z ukrycia – było to narazić się na zdumione pytania: no dobrze, ale dlaczego przyszliście z tym właśnie teraz? Czy macie już wyniki ostateczne? Czemu nie przyszliście z pierwszymi? Nie wiedziałbym, co na to odpowiedzieć.

Prothero żywił mglistą nadzieję, że w wielkiej skali efekt będzie dawał coś w rodzaju „rykoszetu” – bo na to wskazywała wyjściowa teoria, ale, po pierwsze, okazała się już na nic, a po wtóre, ową furtkę otwierała po przyjęciu pewnych założeń, z których na dalszym etapie wynikały ujemne prawdopodobieństwa.

Baloyne’a unikałem w tym okresie, jak mogłem, miałem bowiem nieczyste wobec niego sumienie. Lecz jego trapiły inne kłopoty – oprócz Learneya oczekiwaliśmy już drugiego „pozaprojektowego” człowieka, obaj mieli oświecić nas swoimi wykładami pod koniec miesiąca i takie jawne już przyznanie się Waszyngtonu do posiadania „swoich” specjalistów Głosu Pana, i to pracujących bez wszelkiej z nami łączności, stawiało Baloyne’a przed wszystkimi zespołami w nadzwyczaj nieprzyjemnym i trudnym położeniu. Dill, Donald, Rappaport (i ja również) uważali jednak, że powinien krzyż swój (a takich to już używał określeń) nieść do końca. Zresztą przybywający, awizowani nam ludzie byli obaj pierwszorzędnymi umysłami.

Teraz nie było już mowy o jakimś okrojeniu budżetowym Projektu. Wyglądało na to, że jeśli nieproszeni konsultanci swoimi koncepcjami nie pchną badań naprzód (a wydawało mi się to nieprawdopodobne), Projekt będzie trwał przez bezwładność samą, bo nikt na górze nie ośmieli się, ze względu na sławetny HSR, cokolwiek w nim odmienić – nie mówiąc zgoła o jego likwidacji.

Powstały w Radzie napięcia personalne; między Baloyne’em i Eeneyem najpierw, gdyż ten drugi wiedzieć musiał, w naszym przekonaniu, o tym widmowym, drugim Projekcie, Ghost Voice, i przy całej wylewności ani się o nim zająknął (a Baloyne’owi stale świadczył grzeczności). A dalej: między naszą „konspirującą dwójką” i znów Baloyne’em – gdyż czegoś jednak domyślał się, czasem widziałem, jak wodzi za mną oczyma, jakby oczekując wyjaśnień, napomknienia chociażby. Lecz manewrowałem tylko, jak mogłem, niezbyt zręcznie pewno, bo rozgrywanie takich partii nigdy nie było moją mocną stroną. Rappaport miał za złe Rushowi, że nawet on, pierwoodkrywca, o Ghost Voice nie był informowany; toteż posiedzenia Rady stały się więcej aniżeli nieprzyjemne przez atmosferę zadrażnień, podejrzliwości i przybicia. Zamęczałem się nad programami dla maszyn, marnując swój czas i siły, bo mógł je sporządzić byle programista, lecz wzgląd na „konspirację” zwyciężał.

Zamknąłem wreszcie obliczenia niezbędne Donaldowi, lecz on nie był jeszcze gotów z aparaturą. Nie mając nic do roboty, pierwszy raz od przybycia do Projektu próbowałem obejrzeć jakiś program telewizyjny, ale wszystko wydało mi się w nim niewymownie fałszywe i pozbawione sensu, łącznie z kronikami filmowymi; udałem się do baru, lecz i tam nie usiedziałem. Nie mogąc, znaleźć sobie miejsca poszedłem wreszcie do ośrodka cyfrowego i zamknąwszy się starannie, rozpocząłem obliczenia, których nikt już ode mnie nie wymagał.

Operowałem po raz drugi skalanym, by tak rzec, wzorem Einsteina na równoważność masy i energii. Oszacowałem moc dyspozycyjną dla inwertorów i przekaźników eksplozji na dystans równy średnicy kuli ziemskiej; niewielkie trudności techniczne, jakie się przy tym pojawiły, zaabsorbowały mnie, lecz nie na długo. Atak realizowany efektem Trexu wykluczał wszelkie uprzedzenie. Po prostu, w pewnym momencie, ziemia pod ludzkimi stopami miała się obrócić w słoneczną lawę. Można też było wywołać eksplozję nie na poziomie gruntu, lecz pod nim, i to na dowolnej głębokości. Tym samym zarówno stalowe tarcze osłony, jak i cały masyw Gór Skalistych, które miały chronić sztaby w ich wielkich podziemnych bunkrach, traciły wszelkie znaczenie. Nie było już nadziei nawet na to, że generałowie, ci najcenniejsi ludzie naszego społeczeństwa, jeśli wartość osobową mierzyć środkami zainwestowanymi w ochronę zdrowia i życia, wydostaną się, jako ostatni ludzie, na wypaloną radioaktywnie powierzchnię ziemi, żeby, po zdjęciu niepotrzebnych chwilowo mundurów, wziąć się do odtwarzania cywilizacji od podstaw. Ostatni nędzarz w slumsach narażony był teraz tak samo, jak pierwszy zawiadowca sił nuklearnych.

Dokonywałem prawdziwie demokratycznego zrównania wszystkich żyjących na planecie. Maszyna grzała mi stopy delikatnym podmuchem ciepła, które dobywało się przez szczeliny metalowej żaluzji, i pracowała wystukując na taśmach rządki cyfr, ponieważ było jej wszystko jedno, czy odnoszą się do gigaton oraz megatrupów, czy do liczby ziarenek piasku na atlantyckich plażach. Rozpacz ostatnich tygodni, która przeszła stopniowo w rodzaj gniotącego ucisku, nagle ustąpiła. Pracowałem żywo i z satysfakcją. Nie działałem już na przekór sobie, owszem, robiłem to, czego się po mnie spodziewano. Byłem patriotą. Stawiałem się raz w sytuacji atakującego, a raz – broniącego, z doskonałą lojalnością.

Problem był jednak pozbawiony strategii wygrywającej. Skoro ognisko eksplozji dawało się przenieść w dowolnie obrany punkt globu – z wybranego, również dowolnie, miejsca – można było zniszczyć życie na obszarze dowolnej wielkości. Klasyczny wybuch atomowy jest pod względem energetycznym marnotrawstwem środków, ponieważ w punkcie „zero” zachodzi „overkill”. Cząstki budynków i ciał ulegają w nim strzaskaniu tysiąckrotnie ponad potrzebę wojskową, podczas kiedy słabnąca z odległością siła rażenia pozwala przeżyć w dość prostym schronie już kilkanaście czy kilkadziesiąt mil dalej.

Ten nieekonomiczny stan rzeczy stawał się pod moimi palcami, kiedy programowałem maszynę, prehistoryczną mumią. Trex był środkiem doskonałym przez swoją oszczędność. Kule ogniowe klasycznych wybuchów można było rozpłaszczyć, niejako, rozwalcować w śmiercionośną folię, i podścielić ją pod stopy ludzkie na przestrzeni Azji lub Stanów Zjednoczonych. Trójwymiarowo zlokalizowana warstewka, wyodrębniona z powłoki geologicznej kontynentów, w jednym ułamku sekundy stać się mogła ogniowym trzęsawiskiem. Każdemu człowiekowi przypadało dokładnie tyle wyzwolonej energii, ile było trzeba dla jego śmierci. Lecz ginącym sztabom pozostawały dziesiętne sekundy dla wysłania sygnału adresowanego do łodzi podwodnych z rakietami jądrowymi. Umierający mógł jeszcze zabić przeciwnika. Jeśli mógł, musiał tak właśnie postępować. A więc nareszcie drzwi technologicznej pułapki zatrzasnęły się.

Dalej szukałem wyjścia stawiając się w sytuacji globalnego stratega, a rachunek obracał wniwecz kolejne poszukiwania. Pracowałem biegle, ale czułem drżenie palców, a kiedy nachylałem się nad taśmami wypełzającymi z maszyny, żeby odczytać wyniki, łomotało mi serce; zarazem odczuwałem palącą suchość w ustach i kolkę, jakby mi ktoś powiązał jelita wrzynającym się sznurkiem. Te objawy wisceralnej paniki organizmu obserwowałem z osobliwie chłodną ironią, jakby udzielił się tylko moim mięśniom i kiszkom, podczas gdy we mnie drżał bezgłośny chichot, ten sam sprzed pół wieku, nie odmieniony i nie postarzały. Nie czułem głodu i pragnienia, karmiony i pojony rządkami cyfr przez pięć bez mała godzin, programując maszynę wciąż od nowa. Wydzierane z kaset taśmy miąłem i ładowałem do kieszeni. Wreszcie ta robota stała się jałowa.

Obawiałem się, że jeśli pójdę do hotelu, na widok karty potraw czy twarzy kelnera wybuchnę śmiechem. Do siebie też nie mogłem wracać. Gdzieś jednak musiałem iść. Donald, zajęty swoją pracą, był, przynajmniej na razie, w lepszym położeniu. Na ulicę wyszedłem jak zaczadzony. Zapadał zmrok, osiedle, skąpane w rtęciowym blasku lamp, gwiaździstym konturem wcinało się w mroki pustyni, i tylko w gorzej oświetlonych miejscach można było ujrzeć na ciemnym niebie gwiazdy. Jeszcze jedna zdrada nie miała już znaczenia, złamałem więc dane Donaldowi słowo i poszedłem do mego sąsiada hotelowego, Rappaporta. Zastałem go. Położyłem przed nim zmięte taśmy i zwięźle powiedziałem mu wszystko. Okazał się właściwym człowiekiem. Zadał mi ledwie trzy czy też cztery pytania świadczące o tym, że od razu chwycił wagę i konsekwencje odkrycia. Nasza zmowa konspiracyjna wcale go nie zdziwiła. Nie zwrócił na nią uwagi.

Nie pamiętam, co powiedział mi odłożywszy taśmy, ale zrozumiałem z jego słów, że oczekiwał czegoś podobnego niemal od początku. Lęk stale chodził za nim i kiedy przeczucia teraz się urzeczywistniły, intelektualna satysfakcja, a może po prostu świadomość kresu dała mu odczuć pewną ulgę. Musiałem być bardziej roztrzęsiony, aniżeli zdawałem sobie z tego sprawę, bo zajął się najpierw nie końcem ludzkości, lecz mną. Pozostał mu z europejskich tułaczek pewien nawyk, który miałem za śmieszny. Postępował wedle zasady „omnia mea mecum porto”, jakby licząc się odruchowo z koniecznością następnej ucieczki – w każdej chwili. Tak sobie tłumaczyłem to, że w walizkach miał rodzaj „żelaznej racji”, łącznie z maszynką do kawy, cukrem i sucharkami. Znalazła się też butelka koniaku – jedno i drugie bardzo się przydało. Rozpoczęło się to, co wówczas nie miało nazwy, a co potem wspominaliśmy jako stypę czy też raczej jako jej odmianę anglosaską („wake”), to jest – czuwanie rytualne przy zwłokach. Co prawda nieboszczyk, o którego szło, na razie żył jeszcze i nawet nic nie wiedział o swym nieuchronnym już pochówku.

Piliśmy kawę i koniak, otoczeni taką ciszą, jakbyśmy się znajdowali w miejscu bezludnym, jakby już zaszło to, co miało dopiero się stać. Pojmując się w lot, urywkami wymienianych zdań najpierw odtworzyliśmy przebieg nadchodzących wypadków. Byliśmy zgodnymi scenarzystami. Wszystkie środki zostaną rzucone na budowę urządzeń Trexu. Tacy ludzie, jak my, nie ujrzą już światła dziennego.

Za swoją rychłą zgubę sztabowcy zemszczą się najpierw na nas, nieświadomie zapewne. Nie padną na wznak, unosząc łapki do góry; ponieważ działania racjonalne nie będą możliwe, wezmą się do irracjonalnych. Skoro ani masywy gór, ani stal kilometrowa nie stanowią osłony przed atakiem, uznają za ultymatywny pancerz – tajność. Nastąpi powielenie, rozproszenie oraz w ziemię wstąpienie sztabów, przy czym główną kwaterę przeniesie się zapewne na pokład jakiejś olbrzymiej podwodnej łodzi atomowej albo specjalnie zbudowanego batyskafu, który będzie czuwał, przytulony do oceanicznego dna.

Dojdzie do ostatecznego zapadnięcia się skorupy form demokratycznych, których miąższ i tak już wyżarła porządnie globalna strategia lat sześćdziesiątych. Przejawi się to też w stosunku do uczonych. Nie będzie ochoty, miejsca ani czasu na traktowanie ich z zachowaniem pewnych pozorów – jako zdolnych, lecz kapryśnych dzieci, których raczej nie należy przyprawiać o frustrację.

Gdyśmy zgodnie z maksymą Pascala o trzcinie myślącej, która łaknie poznania mechanizmów własnej zagłady, przewidzieli z grubsza własny i cudzy los, Rappaport opowiedział mi o swoich wiosennych staraniach tego roku. Zanim przybyłem jeszcze do Projektu, przedstawił generałowi Easterlandowi – on był wtedy szefem MAVO – projekt porozumienia się z Rosjanami. Proponował, żebyśmy wydzielili ekipę odpowiadającą liczebnością i fachem ekipie, jaką wystawią Rosjanie, dla wspólnej pracy nad przekładem „listu”. Easterland wyjaśnił mu wtedy łagodnie, jaka byłaby to naiwność. Rosjanie wystawiliby ekipę pozorowaną, a tymczasem pracowaliby nad „listem” sami.

Spojrzeliśmy na siebie i roześmieliśmy się, bo przyszła nam do głowy ta sama myśl. Easterland opowiadał mu po prostu o tym, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w ostatnich dniach. Już wówczas Pentagon ustanowił sam zasadę „podwójności”. Myśmy stanowili przecież ekipę „pozorującą” i to tak, że nie zdaliśmy sobie z tego sprawy, podczas gdy generałowie mieli drugi zespół do dyspozycji, widać bardziej zaufany.

Przez chwilę zatrzymaliśmy się na problemie mentalności strategów. Nie traktowali nigdy poważnie ludzi z uporem twierdzących, że najważniejsze jest biologiczne zachowanie gatunku. Sławetne „ceterum censeo speciem preservandam esse” stało się sloganem podobnym do wszystkich innych sloganów, czyli słowami do wypowiedzenia, lecz nie – wartością do umieszczenia w strategicznych równaniach. Wypiliśmy już dość koniaku, żeby zabawić się naszkicowaniem wizji generałów, którzy, piekąc się żywcem, będą wydawali ostatnie rozkazy ogłuchłym mikrofonom, ponieważ dno oceaniczne – jak w ogóle żaden zakątek planety – nie będzie już azylem. Jedyne miejsce bezpieczne znaleźliśmy dla Pentagonu i jego ludzi pod dnem rzeki Moskwy, lecz było raczej niezbyt prawdopodobne, by nawet jastrzębiom naszym udało się tam dostać.

Po północy oderwaliśmy się nareszcie od zagadnień równie trywialnych i rozmowa stała się ciekawa. Przeszła wtedy na „Tajemnicę Gatunku”. Wspominam o niej, ponieważ ów dialog-requiem, poświęcony Człowiekowi Rozumnemu przez dwu przedstawicieli tego rodzaju, oszołomionych kofeiną i alkoholem, a pewnych już końca, wydał mi się znamienny.

Podług mego zdania, dobre poinformowanie Nadawców o stanie rzeczy w całej Galaktyce nie ulega wątpliwości. Katastrofa nasza jest skutkiem tego, że nie wzięli pod uwagą specyficznie ziemskiej sytuacji, a nie uczynili tego, ponieważ jest ona czymś w całej Galaktyce wyjątkowym.

– To są manichejskie idejki, po dolarze tuzin – oświadczył Rappaport.

Ale ja wcale nie uważałem, jakoby apokalipsa miała stać się konsekwencją wyjątkowej ludzkiej „złości”. Po prostu jest tak: każdy planetarny psychozoik przechodzi od stanu rozdrobnienia do stanu integracji globalnej. Z grup, szczepów, plemion powstają narody, państewka, państwa, mocarstwa, a wreszcie dochodzi do unifikacji społecznej gatunku. Proces taki nie doprowadza prawie nigdy do pojawienia się dwu, siłami równych, antagonistów tuż przed finalnym zjednoczeniem, lecz jest tak raczej, że pojawia się Większość, w opozycji do słabej Mniejszości. Takie zejście jest znacznie bardziej prawdopodobne, chociażby ze względów czysto termodynamicznego prawdopodobieństwa; można to nawet udowodnić stochastycznym obliczeniem. Idealna równowaga sił, jako ich zrównanie doskonałe, jest praktycznie stanem tak nieprawdopodobnym, że niemożliwym. Dojść może do takiej równowagi tylko dzięki osobliwej koincydencji. Jednoczenie społeczne to jedna seria procesów, a zdobywanie wiedzy instrumentalnej to seria druga.

Integracja w skali planety może zostać „zamrożona” na nieostatecznym etapie, jeśli dojdzie – przedwcześnie – do odkrycia nukleoniki. Tylko wtedy bowiem strona słabsza staje się równa silniejszej – ponieważ każda z nich, dysponując bronią jądrową, może zgładzić cały gatunek. Zapewne, integracja społeczna zachodzi zawsze na bazie techniki i nauki, ale odkrycie energii jądrowej może regularnie przypadać na okres pozjednoczeniowy – i wówczas nie ma już ono zgubnych konsekwencji. Samozagrażalność gatunku, czyli jego skłonność do popełnienia „mimowolnego samobójstwa”, jest zapewne funkcją liczby elementarnych społeczności, co dysponują „bronią ultymatywną”.

Jeśli na jakimś globie jest tysiąc skłóconych państw, każde zaś posiada tysiąc nuklearnych głowic, szansa czysto lokalnego konfliktu, który przerośnie w apokalipsę, jest wielekroć większa aniżeli wówczas, gdy istnieją tylko nieliczni antagoniści. Toteż stosunek dwu kalendarzy – tego, który pokazuje kolejność naukowych odkryć, i tego, który rejestruje sukcesy zespalania się poszczególnych społeczeństw – decyduje w Galaktyce o losie pojedynczych psychozoików. Myśmy na Ziemi mieli zapewne pecha: przejście od cywilizacji przedatomowej do atomowej zaszło nietypowo, zbyt wcześnie, i to właśnie spowodowało zamrożenie status quo, aż do trafienia na emisję neutrinową. Dla planety zjednoczonej rozłamanie „listu” jest czymś pozytywnym jako krok w obręb „klubu kosmicznych Cywilizacji”. Lecz dla nas, w naszej sytuacji, jest to dzwonek na opuszczenie kurtyny.

– Być może – powiedziałem – gdyby Galileusz z Newtonem umarli na koklusz w dzieciństwie, fizyka opóźniłaby się dostatecznie, żeby rozbicie atomu przypadło na XXI wiek. Ten niedoszły koklusz mógł nas uratować.

Rappaport zarzucił mi wulgaryzowanie: fizyka jest w rozwoju ergodyczna – i śmierć jednego czy dwu ludzi nie mogłaby odmienić jej biegu.

– Więc dobrze – powiedziałem – mogło nas uratować powstanie na Zachodzie, jako panującej, innej religii niż chrześcijaństwo – albo – miliony lat wcześniej – odmienne ukształtowanie seksualnej sfery człowieka.

Wezwany, wziąłem się do argumentowania owej tezy. Fizyka powstała na Zachodzie nieprzypadkowo – jako „królowa empirii”. Kultura Zachodu jest, dzięki chrystianizmowi, kulturą Grzechu. Upadek – a pierwszy był seksualny! – angażuje całą osobowość człowieka w prace melioryzacyjne, które dają rozmaite typy sublimacji – z praktyką poznania na czele.

W tym sensie chrystianizm faworyzował empirię – jakkolwiek, rzecz jasna, bezwiednie: otworzył dla niej możliwość, dał jej szansę wzrostu. Natomiast typowa dla Wschodu, dla jego kultur, jest kategoria Wstydu, jako centralna, albowiem postępowanie człowieka niewłaściwe nie jest tam „grzeszne” w chrześcijańsku rozumieniu, lecz najwyżej – haniebne, w sensie zwłaszcza zewnętrznym: form zachowania. Toteż taka teoria Wstydu przerzuca, niejako człowieka „na zewnątrz” ducha, w obszar praktyk ceremonialnych! Dla empirii nie ma wtedy po prostu miejsca, jej szansa znika z chwilą zdeprecjonowania materialnych działań: zamiast sublimacji popędów pojawia się ich „ceremonializacja”, rozpusta, nie będąc już „upadkiem człowieka”, ulega odseparowaniu od osobowości, niejako legalnie skanalizowana w osobnym repertuarze form. Grzech i Łaskę zastępuje Wstyd oraz taktyki jego unikania. Nie pojawia się penetracja w głąb osobowości: poczucie tego, „co właściwe”, co „się należy”, zastępuje Sumienie, a najlepsze umysły kierowane są w stronę „rezygnacji ze zmysłów”. Dobry chrześcijanin może być dobrym fizykiem, ale nie może zostać fizykiem ktoś, kto jest dobrym buddystą, konfucjonistą czy wyznawcą doktryny Zen, ponieważ zajmowałby się wtedy tym wszystkim, co te wiary całościowo deprecjonują. W takim ustawieniu wyjściowym selekcja społeczna zbiera niejako całą „intelektualną śmietankę” ludności – i pozwala jej, wyładowywać się wyłącznie w praktykach mistycznych, np. jogi. Kultura taka działa jak centryfuga, uzdolnionych odrzuca precz od tych społecznych miejsc, w których mogliby zainicjować empirię, i umysły ich ozonuje ceremoniałami wykluczającymi prace instrumentalne jako „niższe” i „gorsze”. Otóż właśnie potencjał egalitaryzmu chrześcijańskiego, jakkolwiek okresowo im ulegał, przecież nie znikł całkowicie nigdy – i pośrednio z niego to właśnie rodem jest fizyka, we wszystkich swoich konsekwencjach.

– Fizyka jako asceza?

– O, to nie takie proste. Chrześcijaństwo było „mutacją” judaizmu jako religii „zamkniętej”, bo przeznaczonej tylko dla wybranych. Judaizm był więc, jako wynalazek, czymś w rodzaju geometrii euklidesowej; wystarczyło zastanowienie się nad wyjściowymi aksjomatami, żeby poprzez ich uniwersalizację poszerzającą, dojść do doktryny bardziej powszechnej, która za „wybranych” ma już wszystkich ludzi.

– Chrystianizm – odpowiednikiem zgeneralizowanej geometrii?

– W pewnym sensie tak, na planie czysto formalnym – poprzez zmianę znaków, w obrębie systemu tego samego pod względem wartości i znaczeń. Operacja ta doprowadziła, między innymi, do uznania za prawomocną – teologii Rozumu. Była to próba nierezygnowania z jakiejkolwiek własności człowieka; ponieważ był rozumny, miał tym samym prawo używania Rozumu – i to już dało, po odpowiedniej ilości krzyżówek i przekształceń, fizykę. Mówię, rzecz jasna, w olbrzymim uproszczeniu.

Chrystianizm jest zgeneralizowaną mutacją judaizmu, przystosowaniem struktury systemowej do wszystkich możliwych istnień ludzkich. To było własnością judaizmu czysto strukturalną – już na wyjściu. Nie można przeprowadzić analogicznej operacji na buddyzmie, ani na braminizmie, nie mówiąc już o nauce Konfucjusza. Tak więc decyzja zapadła wtedy, gdy powstał judaizm – kilka tysięcy lat temu. Była też inna możliwość. Głównym problemem, typowo doczesnym, z jakim musi sobie dać radę każda religia, jest seks. Można go czcić – uczynić więc ośrodkiem dodatnim doktryny; można go odciąć, odseparować – neutralnie, ale można też uznać go za wroga. Najbardziej bezkompromisowe jest rozwiązanie ostatnie, i chrystianizm je wybrał.

Otóż, gdyby seks był fenomenem mniej ważnym biologicznie, gdyby pozostał zjawiskiem tylko periodycznym, fazowym, jak u niektórych ssaków, nie mógłby mieć centralnego znaczenia, bo okazałby się pewnym fenomenem pulsującym, przejściowym. To jednak zostało zdeterminowane jakieś półtora miliona lat temu. Odtąd seks był już punctum saliens każdej właściwie kultury, bo nie można go po prostu negować – musi zostać „ucywilizowany”. Człowiek Zachodu zawsze czuł się dotknięty w swojej godności tym, że inter faeces et urina nascimur… ta refleksja właśnie wprowadziła, na prawach Tajemnicy, Pierworodny Grzech do Genesis. Tak się stało. Inny rodzaj periodyki seksualnej albo też – inny rodzaj religii mogły nas skierować na odmienną drogę.

– Stagnacji cywilizacyjnej?

– Nie, po prostu – opóźnienia rozwoju fizyki.

Rappaport zarzucił mi „freudyzm nieświadomy”. Jako wychowanek rodziny purytańskiej – powiedział – rzutuję w świat własne uprzedzenia. Nie wyzwoliłem się w gruncie rzeczy z widzenia wszystkiego w kategoriach Upadku i Zbawienia. Skoro mam Ziemian za upadłych bez reszty, przenoszę Zbawienie w Galaktykę. Klątwa moja strąca do piekła ludzi – nie tyka jednak Nadawców, ci pozostają doskonale dobrzy i bezwinni. Ale to właśnie mój błąd. Z myślą o nich trzeba pierwej wprowadzić pojęcie „progu solidarności”. Wszelka myśl porusza się w kierunku coraz to bardziej uniwersalnych generalizacji; czyni tak poprawnie, ponieważ Kosmos przystaje na owo postępowanie: ten, kto właściwym sposobem generalizuje, może opanowywać zjawiska w rosnącym zasięgu.

Świadomość ewolucyjna, czyli zrozumienie tego, że duch wynika z procesów homeostatycznej „wspinaczki” pod prąd entropijny, pozwala objąć solidarnością – to ewolucyjne drzewo, które zrodziło istotę rozumną. Lecz nie można ogarnąć solidarnością całego drzewa ewolucji, ponieważ koniecznie musi się istota „wyższa” – żywić „niższymi”. Granicę solidarności trzeba gdzieś przeprowadzić. Na Ziemi nikt nigdy nie umieszczał jej poniżej rozwidlenia, w którym rośliny odstrychnięte są od zwierząt. W praktyce instrumentalnej nie można zresztą uznać za objętych solidarnością – na przykład owadów. Gdybyśmy wiedzieli, że z jakichś powodów sygnalizacji z Kosmosem koniecznie wymaga zagłady ziemskich mrówek, na pewno uznalibyśmy, że „warto” poświęcić mrówki. Otóż my, na naszym szczeblu rozwoju, możemy być dla Kogoś – mrówkami. Poziom solidarności niekoniecznie musi obejmować – ze stanowiska owych istot – takie planetarne pełzaki jak my. A może dysponują po temu racjonalizacjami. Może wiedzą, że zgodnie z galaktyczną statystyką ziemski typ psychozoika jest z góry zdany na niełaskę technoewolucji, tak więc niczym horrendalnym nie będzie dodatkowe zagrożenie naszej egzystencji, skoro i tak „nic najprawdopodobniej z nas nie będzie”.

Przedstawiam tu treść owego nocnego czuwania w wigilię eksperymentu, ale nie chronologiczny zapis rozmowy, bo jej aż tak dokładnie nie pamiętam i nie wiem, kiedy Rappaport opowiedział mi jedno ze swych europejskich przejść – to, które zacytowałem poprzednio. Stało się to chyba wtedy, gdy zamknęliśmy już sprawę generałów, a jeszcze nie poczęli szukać sprężyny nadciągającego epilogu. Teraz powiedziałem mu tak mniej więcej:

– Doktorze Rappaport, jest pan jeszcze bardziej niepoprawny ode mnie. Zrobił pan z Nadawców „wyższą rasę”, która solidaryzuje się tylko z „wyższymi formami” Galaktyki. Po co więc starają się upowszechniać biogenezę? Po co mają rozsiewać życie, jeśli mogliby prowadzić politykę ekspansji i kolonizacji planet? Nie możemy po prostu obaj wykroczyć rozumowaniem poza pojęcia, jakie są nam dostępne. Być może, pan ma rację w tym, że dlatego lokalizuję przyczyny naszej klęski na Ziemi, ponieważ tak mnie wychowano jako dziecko. Tyle, że zamiast „ludzkiej winy” dostrzegam proces stochastyczny, który wpędził nas w zaułek bez wyjścia. Pan, uciekinier z kraju zabitych, zbyt mocno czuł zawsze własną bezwinę w obliczu zagłady i przez to umiejscawia pan źródła katastrofy gdzie indziej: w środowisku Nadawców. Nie myśmy o tym sami zadecydowali – oni zrobili to za nas. Tak się kończy każda próba transcendencji. Potrzeba nam czasu, którego nie będziemy już mieć.

Zawsze powtarzałem, że gdyby znalazł się rząd dostatecznie rozumny, aby pragnął całą ludzkość wyciągnąć z tego dołu, a nie tylko swoich, może byśmy z niego w końcu wyleźli. Ale środki federalnego budżetu były zawsze w pogotowiu tylko dla badacza „nowych broni”. Kiedy mówiłem politykom, że należy uruchomić „crash program” antropologiczny, budować maszyny do modelowania procesów socjoewolucyjnych, za takie pieniądze, jakie się poświęca na badanie rakiet i antyrakiet, uśmiechali się i wzruszali ramionami. Nikt nie traktował tego poważnie i mogę najwyżej odczuć tę gorzką satysfakcję, że miałem słuszność. Należało zbadać człowieka najpierw, w tym tkwiła cała priorytetowość. Nie zbadaliśmy go, to, co o nim wiemy, nie wystarcza, powiedzmy sobie wreszcie, że tak jest. Ignoramus et ignorabimus, ponieważ nie mamy już czasu.

Poczciwy Rappaport nie próbował już replikować. Odprowadził mnie – pijanego – do pokoju.

Nim rozstaliśmy się, powiedział: „Niech się pan niepotrzebnie nie martwi, panie Hogarth. Bez pana wszystko poszłoby tak samo źle”.

Загрузка...