XVII

Bez względu na dzielące nas różnice poglądów w sprawach projektu stanowiliśmy – a nie mam na myśli tylko Rady Naukowej – zespół dostatecznie zwarty, by nowi przybysze, tu i ówdzie zwani już „nasłańcami Pentagonu”, mogli być pewni, że wywody ich zostaną przyjęte przez nas na bagnety. Jakkolwiek i ja byłem raczej niechętnie usposobiony do nich, musiałem przyznać, że Learney i towarzyszący mu młody biolog (astrobiolog, jak sam powiadał) dokonali jednak rzeczy imponującej, bo to, żeby po rocznych naszych mękach, po tej zbiorowej prasie, której poddawaliśmy mózgi, udało się przecież postawić w kwestii Głosu Pana hipotezy najzupełniej nowe, przez nas ani tknięte, i do tego jeszcze zarówno różniące się od siebie, jak i podparte wcale porządnie zbudowanym aparatem matematycznym (z faktograficznym było gorzej), nie chciało się właściwie w głowie pomieścić. Lecz tak właśnie się stało. Co więcej, częściowo się wzajem wykluczając, owe nowe ujęcia przyzwalały na utworzenie pewnego rodzaju złotego środka, oryginalnego kompromisu, który je nieźle jednoczył.

Baloyne, może dlatego, iż uznał, że nie godzi się w spotkaniu z ludźmi Kontrprojektu utrzymywać naszej dotychczasowej struktury, „arystokratycznej” – podziału na wszystkowiedną elitę i kiepsko poinformowane piony kolektywów – a może tylko przez to, że wierzył w rewelacyjność tego, cośmy mieli usłyszeć, zorganizował spotkanie-wykład aż dla tysiąca z górą naszych pracowników. Jeśli Learney i Sinester zdawali sobie sprawę z pewnej wrogości zgromadzonych, to nie dali tego po sobie poznać. Zresztą zachowali się przyzwoicie.

Prace ich – podkreślił Learney we wstępie – miały charakter czysto teoretyczny, nie udostępniono im, poza samym gwiazdowym kodem oraz ogólnikowymi wiadomościami o Żabim Skrzeku, żadnych szczegółów, i nie szło wcale o jakąś „próbę równoległą”, o chęć prześcignięcia nas, lecz tylko o podejście do Głosu Pana odmiennie, z myślą o takiej właśnie konfrontacji poglądów, do jakiej obecnie dochodzi.

Przerwy na oklaski nie zrobił, i bardzo dobrze, boby ich nie było pewnie, lecz od razu przeszedł do rzeczy, wcale klarownie; ujął mnie też i swoim wykładem, i osobą; sądząc po reakcjach sali – innych także.

Jako kosmogonista zajął się kosmogonią, w jej wariancie Hubblowskim i w modyfikacji Hayakawy (a też i mojej, jeśli wolno mi tak powiedzieć, chociaż plotłem tylko matematyczne kosze na gąsiory, w które Hayakawa lał nowe wino). Spróbuję przedstawić zarys jego wywodu i oddać, jeśli mi się uda, temperament wykładu przerywanego nieraz głosami z sali, bo suche streszczenie odebrałoby cały urok tej koncepcji. Matematykę, ma się rozumieć, pominę – chociaż odegrała swoją rolę.

– Widzę to w ten sposób – powiedział. – Kosmos jest tworem pulsującym, kurczy się i rozkurcza na przemian co trzydzieści miliardów lat… Gdy się kurczy, dochodzi w końcu do zapaści, w której rozpada się przestrzeń, pozwijana, pozamykana już nie tylko wokół gwiazd, jak to jest ze sferą Schwarzschilda, ale wokół wszystkich cząstek, elementarnych nawet! Ponieważ „wspólna” przestrzeń atomów przestaje istnieć, znika też oczywiście cała znana nam fizyka, jej prawa ulegają przemianie… Ten bezprzestrzenny rój ściąga się dalej i wtedy – mówiąc obrazowo – całość wywraca się na lewą stronę – w obszar zakazanych stanów energetycznych, w „ujemną przestrzeń”, więc to nie jest nicość, ale mniej aniżeli nicość – matematycznie przynajmniej!

Nasz świat aktualny nie ma antyświatów – to znaczy, ma je okresowo, raz na trzydzieści miliardów lat. „Antycząstki” są w naszym świecie tylko śladem owych katastrof, archaicznym reliktem, a także, naturalnie, możliwością – następnej katastrofy. Ale pozostaje – wracam do mego obrazu – rodzaj „pępowiny”, w której tłucze się jeszcze resztka niewygasłej materii, pogorzelisko tego ginącego Kosmosu, jest to szczelina między niknącą przestrzenią „dodatnią”, tą naszą, a tamtą, ujemną… Ta szczelina pozostaje otwarta, nie zrasta się, nie zamyka, bo wciąż rozpycha ją promieniowanie – neutrinowe właśnie! Ono jest jak ostatnie iskry ogniska, i od niego zaczyna się faza następna, ponieważ, gdy to „odwrócone” dobiło już do kresu ekspansji „nicującej”, wytworzyło „antyświat”, rozepchnęło go, na powrót zaczyna się kurczyć i wywalać przez szczelinę, najpierw – neutrinowym promieniowaniem, bo ono jest najtwardsze i najtrwalsze, bo wtedy nie ma jeszcze światła, a tylko, za neutrinowym, skrajne promieniowanie gamma! Tym, co zaczyna od nowa rozdymać i kuliście formować rozprężający się Kosmos, jest rozbiegająca się sferyczne fala neutrinowa i fala ta jest równocześnie matrycą kreacji wszystkich cząstek, które zaludnią wnet rodzący się Kosmos, ona je w sobie niesie, ale tylko wirtualnie, ponieważ ma dostateczną dla takiej materializacji energię!

Kiedy zaś ten Kosmos jest już w pełnym rozbiegu mgławic, jak nasz teraz właśnie, jeszcze się w nim błąkają echa fali neutrinowej, która go sprawiła, I TO JEST WŁAŚNIE GŁOS PANA! Z podmuchu, który przecisnął się przez „szczelinę”, z tej fali neutrinowej powstają atomy, gwiazdy i planety, mgławice i metagalaktyki, i tym samym likwiduje się „problem listu”… Nic nie wysłała do nas „telegrafem neutrinowym” inna cywilizacja, na drugim „końcu” nie było Nikogo, żadnego nadajnika, nic, oprócz pulsacji kosmicznej, owej „przepukliny”. Jest tylko emisja wywołana procesami czysto fizykalnymi, naturalnymi, doskonale bezludna, więc pozbawiona też wszelkiego charakteru językowego, treści, znaczenia… Emisja ta stanowi trwały łącznik pomiędzy kolejnymi światami, gasnącymi i nowo kreowanymi, ona wiąże je energetyczne i informacyjnie, dzięki niej zachowują ciągłość, są powtórzeniami nie przypadkowymi, lecz właśnie regularnymi, więc można powiedzieć i tak, że ten neutrinowy strumień to „zarodnik” następnego Kosmosu, że to jest rodzaj „przemiany pokoleń” rozdzielonych czasem Wszechświatów, ale w tej analogii nie ma naturalnie żadnej treści biologicznej. Neutrina są ziarnem rozpadu tylko dlatego, że to cząstki najtrwalsze ze wszystkich. Ich niezniszczalność jest gwarantem kołowego powracania kosmogenezy, jej powtórzeń…

Powiedział to oczywiście daleko dokładniej, podparł, jak mógł, obliczeniami, podczas wykładu zrobiło się bardzo cicho, a gdy skończył, rozpoczęły się ataki.

Zarzucono go pytaniami: Jak tłumaczy „życiosprawczość” sygnału? Skąd się wzięła? Czy jest, według niego, „czystym przypadkiem”? I najpierw – skąd się nam wziął Żabi Skrzek?

– Myślałem o tym, naturalnie – odparł Learney. – Pytacie mnie, kto to zaplanował, ułożył i wysłał. Gdyby nie ta życiosprawcza strona emisji, życie, byłoby w galaktyce fenomenem niezwykle rzadkim! Otóż, zapytam z kolei, a jak jest na Ziemi z własnościami fizycznymi wody? Gdyby woda o temperaturze czterech stopni nie była lżejsza od wody o temperaturze zera i gdyby lód nie pływał, wszystkie zbiorniki wodne zamarzałyby do dna i żadne wodne stworzenia nie mogłyby przetrwać poza strefą równikową. A gdyby woda miała inną, nie tak wysoką stałą dielektryczną, drobiny białkowe nie mogłyby w niej powstać, więc nie byłoby i białkowego życia. Czy jednak ktoś pyta w nauce, czyja tu interweniowała życzliwość, jak i kto sprawił stałą dielektryczną wody albo lekkość względem niej – lodu? Nikt o to nie pyta, bo mamy takie pytania za bezsensowne. Gdyby woda miała inne własności, albo powstałoby życie niebiałkowe, albo żadnego by nie było. Analogicznie też nie można pytać, kto wysłał biofilną emisję. Zwiększa ona prawdopodobieństwo przetrwania ciał wysokomolekularnych, co jest albo takim samym przypadkiem, jeśli chcecie, albo taką samą koniecznością tkwiącą w naturze rzeczy, jak ta, co uczyniła z wody substancję „sprzyjającą życiu”. Cały problem należy odwrócić, postawić na nogi, a wtedy brzmi on: dzięki temu, że woda ma takie to własności, jak i dzięki temu, że w Kosmosie istnieje promieniowanie, które stabilizuje biogenezę, życie może wynikać i przeciwstawiać się wzrostowi entropii skuteczniej, niżby to zachodziło w przeciwnym razie…

– Żabi Skrzek! – wołano. – Żabi Skrzek!

Bałem się, że za chwilę wszyscy zaczną skandować – sala miała już temperaturę spotkania bokserskiego.

– Żabi Skrzek? Wiecie lepiej ode mnie, że nie udało się odczytać tak zwanego „listu” w całości, a tylko jego „fragmenty” – z nich powstał Żabi Skrzek. Oznacza to, że jako całość sensowna „list” nie istnieje poza waszymi wyobrażeniami, a Żabi Skrzek jest po prostu rezultatem wyekstrahowania informacji zawartej w promieniowaniu neutrinowym, z którą dało się coś zrobić. Przez „szczelinę światów”, ginącego i powstającego, wyrwał się kłąb fali neutrinowej, rozdymanej jak bańka mydlana; energia tej fali starczy do „wydmuchania” następnego Wszechświata, a czoło tej fali jest impregnowane informacją odziedziczoną niejako po fazie, co już sczezła; otóż w tej fali tkwi informacja kreująca atomy, jak już mówiłem, i taka co „sprzyja” biogenezie, a nadto są tam też frakcje, które z naszego stanowiska „niczemu nie służą”, są „do niczego”. Woda ma takie cechy, jak te, o których mówiłem, „sprzyjające” życiu, i ma cechy obojętne dla życia, jak na przykład przezroczystość; mogłaby nie być przezroczysta i dla powstania życia nie miałoby to znaczenia. Tak jak nie wolno pytać: „a kto zrobił wodę przejrzystą?” – nie wolno pytać: „kto zrobił receptę na Żabi Skrzek?” Jest ona jedną z cech danego Kosmosu, własnością, którą możemy badać jak przejrzystość wody, ale której sens „pozafizyczny” nie istnieje.

Zrobił się wielki szum; nareszcie Baloyne spytał, jak Learney tłumaczy kołowość powtarzania się sygnału oraz to, że cała reszta emisyjnego spektrum nieba w promieniowaniu neutrinowym jest zwykłym szumem, a w jednym, jedynym paśmie tkwi tyle informacji?

– Ależ to proste – odparł kosmogonista, który zdawał się czerpać satysfakcję z powszechnego wzburzenia. – Początkowo cała emisja była skoncentrowana właśnie w owym paśmie, gdyż właśnie w tej strefie widma „wyostrzyła” ją, ścisnęła, zmodulowała „szczelina światów”, jak strumień wody otoczonej przez wąski otwór; na początku było pasmo igłowe – nic więcej! Potem, wskutek rozbiegania się, rozrzutu, desynchronizacji, dyfrakcji, uginania, interferencji – coraz większe ilości rozszczepiały się, rozmazywały, aż wreszcie po miliardach lat trwania naszego Kosmosu powstał z informacji pierwotnej – szum, ze zogniskowania ostrego – szerokie spektrum energetyczne, bo wszak tymczasem uruchomione zostały szumowe generatory neutrin „wtórne” – gwiazdy – to zaś, co odbieramy jako „list”, jest ostatkiem „pępowiny”, resztką, która jeszcze się nie rozpuściła, nie rozpłynęła do końca w niezliczonych odbiciach, pasażach z kąta w kąt Metagalaktyki. Obecnie normą wszechobecną jest szum – a nie informacja. Ale w chwili powstawania naszego Kosmosu, jego eksplozywnego porodu, ten bąbel neutrinowy zawierał w sobie pełną informację o wszystkim, co materialnie powstało potem z niego, i przez to właśnie, że stanowi niejako relikt z owej epoki, której poza tym żadnych śladów nie spostrzegamy, wydaje się nam zdumiewająco odmienny od przejawów „zwyczajnej” materii i promieniowania.

Było to wcale zręczne, ani słowa… ta piękna, logicznie spójna budowa, którą nam przedstawił. Przyszła potem następna porcja matematyki; ukazał, jakie własności powinna mieć „szczelina światów”, żeby dokładnie odpowiadała, jako „matryca”, właśnie temu miejscu neutrinowego widma, w którym znajduje się emisja, zwana przez nas „kodem gwiazdowym”. Była to bardzo ładna robota, przyciągnął do dzieła teorię rezonansu, a wreszcie udało mu się wyjaśnić, wewnątrz wywodu, nawet ciągłe powtarzanie się sygnału: to samo dotyczyło i miejsca, owego radiantu Małego Psa, z którego przybywał rzekomy „list”.

Zabrałem wtedy głos i powiedziałem, że właściwie to on postawił rzecz na głowie, ponieważ dorobił do „listu” cały Wszechświat, taki, który mu odpowiadał, do DANEJ energetyki sygnału – przez zwyczajne dopasowanie, odpowiednie „rozmiary” tej swojej „szczeliny”, i nawet tak wyznaczył geometrię tego ad hoc sprodukowanego Kosmosu, żeby kierunek, z którego nadchodzi „sygnał”, okazał się losowy.

Learney, uśmiechnięty, do pewnego stopnia przyznał mi rację. Lecz dodał, że gdyby nie jego „szczelina”, kolejne światy powstawałyby i ginęły bez więzi koherencyjnej, każdy byłby inny, to jest: mógłby być inny, albo też Kosmos mógłby stale pozostać w fazie „antyświata”, bezenergetycznej, i byłby koniec wszelkiej kreacji, koniec wszechmożliwych światów, ani nas by nie było, ani gwiazd nad nami, i nikt nie mógłby łamać sobie głowy nad tym, co się NIE stało… Lecz stało się właśnie. Monstrualna złożoność „listu” tłumaczy się tak: potworna koncentracja „agonii” sprawia, że ginący świat, jak człowiek duszę, „oddaje” swoją informację, ona nie ulega unicestwieniu, lecz – dzięki prawom już nam nie znanym, bo wszak fizyka ustaje w owej kompresji, w rozkawałkowaniu przestrzeni – ta informacja zespala się z tym, co jeszcze trwa: z neutrinowym zgęstkiem w samej „szczelinie”.

Baloyne, który przewodniczył, spytał nas, czy chcemy od razu rozpocząć dyskusję, czy też najpierw wysłuchać jeszcze Sinestera. Przegłosowaliśmy to drugie, z ciekawości, rzecz jasna. Learneya znałem trochę, bo widywałem go u Hayakawy, ale o Sinesterze nawet nie słyszałem dotąd. Był to niewielki młodzieniec z kartoflowatą twarzą, co zresztą nie ma żadnego znaczenia.

Zaczął dziwnie podobnie do Learneya. Kosmos stanowi twór pulsujący, z naprzemiennymi fazami niebieskich skurczów i czerwonych rozkurczów. Każda faza trwa około trzydziestu miliardów lat. W fazie czerwonej, ucieczki mgławic, po dostatecznym rozbiegnięciu się materii i ochłodzeniu ciał planetopodobnych powstaje na nich życie, które czasem daje formy rozumne. Kiedy rozprężenie się kończy i Kosmos poczyna zbiegać się dośrodkowo, z wolna, w tej fazie niebieskiej powstają olbrzymie temperatury i coraz bardziej twardniejące promieniowanie, które niszczy całą materię żywą, jaką w ciągu paru miliardów lat zdążyły obrosnąć planety. Oczywiście, w fazie czerwonej, takiej jak ta, w której zdarzyło się nam urodzić, istnieją cywilizacje rozmaitego stopnia rozwoju. Muszą, też istnieć szczytujące pod względem technologicznym, które, dzięki rozwojowi nauk z kosmogonią, zdają sobie sprawę z przyszłości własnej – i Kosmosu. Cywilizacje takie, albo, dla wygody, powiedzmy, cywilizacja, znajdująca się w jakiejś określonej mgławicy, wie zatem, że proces uorganizowań przejdzie przez szczyt i zacznie się proces wszechzniszczenia w rosnącym żarze. Jeśli posiada daleko więcej wiedzy niż my, potrafi też w jakimś stopniu przewidzieć dalszy – po „błękitnym końcu świata” – bieg wypadków, a jeśli jeszcze bardziej wzbogaci swą wiedzę, może na ten stan przyszły wpłynąć…

Tu znowu powstał pewien szum: Sinester przedstawiał – ni mniej, ni więcej – teorię sterowania procesami kosmogonicznymi!

Astrobiolog zakładał, za Learneyem, że „dwusuwowy silnik kosmiczny” nie jest zdeterminowany całkowicie, bo w fazie kompresji zwłaszcza powstają znaczne indeterminizmy – przez zmiany rozkładu mas, zasadniczo losowe, przez zmienny bieg anihilacji, i to, jaki „rodzaj” Kosmosu wyłoni się z kolejnego skurczu, nie jest całkowicie do przewidzenia. Znamy tę trudność w naszej miniaturowej skali – bo nie umiemy przewidywać, to jest obliczyć biegu procesów turbulencyjnych – takich, w których powstają zawirowania (jak w wodzie rozbijającej się o rafy na przykład). Poszczególne więc „czerwone Wszechświaty”, które wynikają po kolei z niebieskich, tak mogą się od siebie różnić, że typ realizowany obecnie, w którym życie jest możliwe, mógłby stanowić efemerydę – stan bezpowrotny albo taki, po którym przyjdzie seria długa – pulsacji już tylko martwych.

Taki horoskop może nie odpowiadać owej wysokiej cywilizacji, która bierze się do prób odmienienia wizji wieczności, na zawsze już tylko trupio rozżarzanej i trupio stygnącej – a to dzięki odpowiednim manipulacjom astroinżynieryjnym. Niejako przygotowując się do zagłady, która ją czeka, cywilizacja ta może „zaprogramować” odpowiednio gwiazdę albo system gwiazd, modyfikując istotnym sposobem energetykę takiego układu, który staje się czymś w rodzaju gotowego do akcji, neutrinowego lasera, a właściwie – który takim laserem dopiero stanie się w momencie, kiedy tensory grawitacji, parametry temperatury, ciśnienia, i tak dalej, przekroczą pewne wartości maksymalne – gdy niejako sama fizyka danego Kosmosu pocznie się rozpadać w gruzy! Wówczas ten gwiazdozbiór ginący obróci się w całości, pod wpływem fenomenów stanowiących dlań „wyzwalacz” nagromadzonej energii, w jeden czarny błysk neutrinowy, bardzo dokładnie, bardzo starannie zaprogramowany! Jako najtwardsze i najoporniejsze ze wszystkich promieniowań będzie owa monotoniczna fala neutrinowa nie tylko podzwonnym ginącej fazy Kosmosu, ale równocześnie stanie się zarodzią następnej, ponieważ będzie współkształtowała powstawanie nowych cząstek elementarnych. Ponadto „wytłoczona w gwieździe” dyrektywa obejmuje „biofilię” – zwiększanie szansy narodzin życia.

Tak więc w owym pełnym rozmachu obrazie gwiazdowy kod okazywał się przekazem wysłanym w obręb naszego Kosmosu – z Kosmosu, który go poprzedził. Nadawcy więc nie istnieli – co najmniej od trzydziestu miliardów lat. Sporządzili „przesłanie” tak trwałe, że przeżyło zagładę Ich Wszechświata, i włączywszy się w procesy następnej kreacji, uruchomiło zjawisko ewolucji życia na planetach. My również byliśmy Ich dziećmi…

Dowcipnie było to pomyślane! „Sygnał” wcale nie jest „listem”, jego „życiosprawczość” nie stanowi jednej „strony” w opozycji do „treści”. To tylko my, podług naszych przyzwyczajeń usiłowaliśmy rozdzielić to, co się rozdzielać nie daje. Sygnał, a raczej impuls sprawczy, najpierw zaczyna od takiego „nastrajania” kosmicznej materii w jej nowym wskrzeszeniu, żeby powstawały cząstki o cechach pożądanych – ze stanowiska owej cywilizacji, naturalnie – a gdy już pójdzie w ruch astrogeneza i za nią planetogeneza, niejako „włączą się do akcji” inne, współobecne od początku w impulsie, lecz dotąd nie mające jeszcze „adresatów” osobliwości strukturalne, które wyjawiać zaczną, dopiero wtedy, swą umiejętność – wspierania narodzin życia. Ponieważ „łatwiej jest” zwiększyć ogólne szansę przetrwania wielkich molekuł, aniżeli dyrygować i zarządzać powstaniem najbardziej elementarnych cegiełek materii, wykryliśmy ten efekt pierwszy jako osobny i „beztreściowy”, drugiemu zaś, atomotwórczemu, przypisaliśmy miano „listu”.

Nie odczytaliśmy go, bo to dla nas, dla naszej wiedzy, dla fizyki naszej, chemii, w całości niemożliwe. Lecz ze strzępków zawartej w impulsie wiedzy utrwalonej sporządziliśmy sobie receptę – na Żabi Skrzek! Tak zatem sygnał jest sterujący, a nie powiadamiający, adresowany do Kosmosu, nie do jakichkolwiek istot. Możemy tylko próbować pogłębienia naszej wiedzy w oparciu o sam sygnał – jak i o Żabi Skrzek.

Gdy Sinester zakończył, zapanowała konsternacja. To dopiero było embarras de richesse! Sygnał jako twór naturalny, jako ostatni „akord neutrinowy” ginącego Kosmosu, wytłoczony „szczeliną” między światem i antyświatem na neutrinowej fali, jako pocałunek przedśmiertny, stygmat, złożony na czole tej fali – albo też jako testament cywilizacji, która już nie istnieje: była to imponująca alternatywa!

Znaleźli się też wśród nas zwolennicy obu poglądów. Zwracano uwagę na to, że w zwyczajnym, tj. naturalnym promieniowaniu twardym są frakcje, które zwiększają tempa mutacji, a tym samym mogą przyspieszać chód ewolucji, podczas gdy inne frakcje tego nie robią, z czego nie wynika, aby jedne takie frakcje coś znaczyły, a inne – nie. Przez jakiś czas wszyscy usiłowali mówić naraz. Miałem wrażenie, że stoję u kolebki nowych mitologii. Testament… my jako pogrobowcy Tamtych…

Ponieważ tego się po mnie spodziewano, zabrałem głos. Zacząłem od ukazania, że przez dowolną ilość punktów na płaszczyźnie można przeprowadzić dowolną ilość krzywych. Nie uważałem nigdy za swoje zadanie produkowania maksymalnej ilości różnie brzmiących hipotez, bo można ich wymyślać ilość nieskończoną. Zamiast przykrawać nasz Kosmos oraz jego antecedencje do sygnału, wystarczy na przykład uznać, że nasza odbiorcza aparatura jest w tym sensie prymitywna, w jakim prymitywny jest radioodbiornik o niskiej selektywności. Odbiera się nim po kilka stacji naraz, przez co powstaje groch z kapustą; ten jednak, kto nie rozumie żadnego z języków, w jakich nadawane są audycje, może po prostu zarejestrować wszystko, „jak leci”, i łamać sobie nad tym głowę. Także i my mogliśmy paść ofiarą takiego błędu technicznego.

Być może, tak zwany „list” jest rejestratem kilku naraz emisji. Jeśli założyć, że w Galaktyce pracują nadajniki automatyczne na tej właśnie „częstości”, w tym paśmie, które traktujemy jako jeden kanał przesyłowy, to nawet i stałe powtarzanie się sygnałów można wyjaśnić. Mogą to być sygnały, przy pomocy których społeczności tworzące „zespólnię cywilizacyjną” utrzymują systematycznie w synchronizacji jakieś swoje urządzenia techniczne, astroinżynieryjne na przykład.

To by tłumaczyło „kołowość” sygnałów. Lecz kiepsko zgadza się to z Żabim Skrzekiem, aczkolwiek, naciągnąwszy tłumaczenia, można i jego syntezę odnieść do tego schematu. W każdym razie jest skromniejszy, więc i rozsądniejszy od tych olbrzymich wizji, jakie przed nami roztoczono. Istnieje zagadka, której nie rozumiemy POZA sygnałem, to mianowicie, że on jest samotny. Powinno być ich bardzo wiele. Ale cały Kosmos przerabiać, aby zagadkę „odtłumaczyć”, to luksus, na jaki nie możemy sobie pozwolić. Przecież sygnał dałoby się uznać za „muzykę sfer”, za rodzaj hymnu, fanfary neutrinowej, jaką Wysoka Cywilizacja pozdrawia np. wschód supernowej. List może być też apostolski: mamy tam Słowo, co staje się Ciałem, mamy też – w opozycji do niego – Żabi Skrzek, który, jako Pan Much, więc płód ciemności, wskazuje na manichejską naturę sygnału – i świata. Kontynuowanie podobnych wykładni winniśmy uznać za niedozwolone. W gruncie rzeczy obie koncepcje są konserwatywne, a zwłaszcza ta Learneya, ponieważ sprowadza się do obrony, nawet rozpaczliwej, empirycznego stanowiska. Learney nie chce zejść z tradycyjnej pozycji nauk ścisłych, które od narodzin zajmowały się fenomenami Natury, a nie Kultury, bo nie istnieje wszak fizyka ani chemia Kultury, a tylko „materiałów Wszechświata”. Nie chcąc zrezygnować, z traktowania Kosmosu jako obiektu czysto fizycznego, pozbawionego „znaczeń”, Learney zachowuje się jak ten, kto gotów jest list ręcznie napisany studiować jako sejsmogram. Ostatecznie pismo, jak i sejsmogram są to pewnego, rodzaju skomplikowane linie krzywe.

Hipotezę Sinestera określiłem jako próbę odpowiedzi na pytanie „czy kolejne Kosmosy się dziedziczą?” Dał odpowiedź taką, w której „kod” nasz, pozostając tworem sztucznym, przestał być „listem”. Kończyłem, wyliczając niesamowitą ilość założeń wziętych przez obydwu z powietrza: ujemna przepuklina materii, komprymowana u dna skurczu w informację, wypalanie na czole fali stygmatów „atomorodnych”; nie można tego będzie sprawdzić nigdy, ex definitione, bo to się ma dziać tam, gdzie nie będzie już nie tylko istot jakichkolwiek, ale i fizyki. Jest to dyskusja o życiu pozagrobowym, zamaskowana fizykalną terminologią. Albo jakaś „Philosophy Fiction”, przez analogię do Science Fiction. Szata matematyczna ukrywa pod sobą mit; widzę w tym signum temporis, ale nic więcej.

Rozumie się, że dyskusja wybuchła potem dopiero jak pożar. Pod jej koniec Rappaport wstał nagle – z „jeszcze jedną hipotezą”. Była tak oryginalna, że ją przedstawię. Bronił tezy, że różnica między „sztucznym” a „naturalnym” nie jest całkowicie obiektywna, nie jest czymś absolutnie danym, ale jest względna i zależy od zastosowanego poznawczo układu odniesienia. Substancje, które wydalają żywe organizmy w przemianie materii, uważamy za produkty naturalne. Jeśli zjem bardzo dużo cukru, jego nadmiar będą wydzielały moje nerki. To, czy cukier w moczu jest „sztuczny”, czy „naturalny”, zależy od mojej intencji. Jeśli zjadłem tyle cukru rozmyślnie, żeby go wydzielać, bo znam mechanizm zjawiska i przewidywałem skutki mego czynu, będzie „sztucznie” obecny, a jeśli zjadłem cukier, bo miałem nań apetyt i nic nadto, będzie jego obecność „naturalna”. Można to udowodnić. Jeżeli ktoś bada mój mocz i jeśli umówiłem się z nim odpowiednio, obecność cukru, którą wykrywa, może zyskać znaczenie informacyjnego sygnału. Cukier będzie oznaczał np. „tak”, a brak cukru – „nie”. Jest to proces sygnalizacji symbolicznej, jak najbardziej sztuczny, ale tylko pomiędzy nami dwoma. Kto nie zna naszej umowy, nic się o niej z badania moczu nie dowie. Wynika to stąd, że „tak naprawdę” w naturze, jak i w kulturze istnieją wyłącznie fenomeny „naturalne”, a „sztuczne” stają się tylko przez to, że my je umową lub działaniem połączyliśmy w określony sposób. „Absolutnie sztuczne” są jedynie cuda jako niemożliwe.

Po takim wstępie Rappaport wymierzył główne uderzenie. Powiedzmy, że ewolucja biologiczna może iść dwojakim torem: albo wytwarza organizmy oddzielne, a potem – powstałe z nich istoty rozumne, albo też, na drugim ramieniu, wytwarza biosfery „nierozumne”, ale zarazem niezwykle wysoko uorganizowane, nazwijmy je „lasami żywego mięsa” albo wegetacją innego jeszcze typu – która w trakcie bardzo długiego rozwoju opanowuje nawet energetykę jądrową. Ewolucja opanowuje ją jednak nie tak, jak my opanowujemy bombowe i reaktorowe techniki, ale tak, jak nasze ciała „opanowały” przemianę materii. Wówczas produktami metabolizmu stają się zjawiska typu promieniotwórczego – a w dalszej instancji nawet potoki neutrinowe, które stanowić będą tylko „wydalinę” takich globów, organizmów na nich, którą my odbieramy – właśnie w postaci „gwiazdowego kodu”. Wówczas chodzi o proces całkowicie naturalny, ponieważ istoty nie zamierzały niczego nikomu przesłać, zakomunikować, i owe strumienie są tylko nieuchronnym rezultatem ich przemiany materii, „emisją wydalinową”. Lecz może być i tak, że inne organizmy-planety potrafią dowiedzieć się o obecności tamtych dzięki takim „tropom” pozostawianym w przestrzeni… Wówczas będzie to rodzaj „sygnalizacji” pomiędzy nimi.

Rappaport dodał, że hipoteza ta mieści się w porządku działań przyrodzonych nauce: nauka bowiem nie rozdziela fenomenów na „sztuczne” i „naturalne”, on więc postąpił w myśl jej wskazań. Hipoteza, w zasadzie przynajmniej, może być sprawdzona (wykryciem obecności albo tylko teoretycznej możliwości „neutrinowych organizmów”), bo nie odnosi nas do „innych Kosmosów”.

Nie wszyscy dobrze zrozumieli, że nie był to tylko popis pomysłowości, bo można zasadniczo przewidzieć i obliczyć dowolny typ przemiany materii organicznej wychodząc z fizyki i chemii, natomiast, wychodząc z tejże fizyki i chemii, nie można obliczyć ani przewidzieć kultury, w której pewne istoty piszą i wysyłają „neutrinowe listy”. To drugie zjawisko jest z innego, pozafizykalnego porządku. Jeśli cywilizacje mówią do siebie różnymi językami, a ich rozwojowe różnice są znaczne, w najlepszym razie ci, co są „mniej wiedni”, wyekstrahują z otrzymanego komunikatu to tylko, lub prawie tylko, co jest w nim fizykalne (lub naturalne, to wszystko jedno). Nic więcej nie pojmą. W samej rzeczy, przy dostatecznej rozpiętości międzycywilizacyjnej te same pojęcia, jeśli nawet funkcjonują w obu kulturach, znaczą rzeczy najzupełniej odmienne.

Dyskutowało się, między innymi, czy ewentualna „cywilizacja Nadawców”, która istnieje albo której już (za Sinesterem) nie ma wśród żywych, jest racjonalna. Ale czy możemy uznać, że racjonalna jest cywilizacja, która troszczy się o to, co będzie w „następnym Kosmosie”, za trzydzieści miliardów lat? Jaki musi być, nawet dla straszliwie bogatej, koszt płacony w losach istot żywych, żeby mogła stać się sternikiem Wielkiej Kosmogonii? Co zresztą analogicznie dotyczy i „efektu życiosprawczego”. Można uznać, że dla nich to jest racjonalne – czyli że nie ma międzycywilizacyjnie niezmienniczego sensu „racjonalności”.

Zebraliśmy się po zamknięciu owej narady w kilkunastu u Baloyne’a i długo w noc rozprawialiśmy – jeśli nawet Sinester i Learney nie przekonali nas, na pewno dolali oliwy do powoli przygasającego już ognia. Omawiało się to, co przedstawił Rappaport. Uzupełnił powiedziane, dookreślił i powstał z tego wcale niesamowity wizerunek – gigantycznych biosfer, które „nadając” w Kosmos nie wiedzą, co czynią, była to nie znana nam, dalsza faza homeostazy, zjednoczenia życiowych procesów, które, dobrawszy się do źródeł jądrowej energii, mocą przemian poczynają dorównywać mocom słonecznym. Biofilia ich „neutrinowej wydaliny” stawała się akurat takim efektem, jak działalność roślin, które napełniły atmosferę Ziemi tlenem, umożliwiając tym życie innym organizmom, nie znającym fotosyntezy – ale przecież nieintencjonalnie dała nam trawa szansę powstania! Żabi Skrzek i cała „informacyjna” strona „listu” zmieniały się w produkty niezmiernie zawiłego metabolizmu. Żabi Skrzek obracał się w rodzaj odpadku, w żużel o strukturze zawisłej od planetarnych metabolizmów.

Gdyśmy wracali z Donaldem do hotelu, powiedział w pewnej chwili, że czuje się w gruncie rzeczy oszukany: smycz, na której biegamy w kółko, przedłużono, ale nic się nie zmieniło w sytuacji naszego skrępowania. Byliśmy świadkami niezłego fajerwerku intelektualnego, ale gdy się wypalił, zostaliśmy z niczym. Może nawet odebrano nam coś – kontynuował – przedtem consensus omnium stał za „listem”, w którego kopercie znalazło się nieco piasku (tak nazwał Żabi Skrzek). Dopóki wierzymy w to, że dostaliśmy „list”, jakkolwiek nawet niezrozumiały, jakkolwiek tajemniczy – sama wiedza o istnieniu Nadawcy ma wartość autonomiczną. Ale gdy okazuje się, że to może nie „list”, lecz zygzaki bezsensowne, nie pozostaje nam nic już prócz piasku… i jeśli jest nawet, złotonośny, czujemy się zubożeni – więcej, obrabowani.

Myślałem o tym, gdy zostałem sam. Usiłowałem pojąć, skąd właściwie bierze się we mnie pewność – ta, która pozwalała mi rozprawiać się z odmiennymi stanowiskami, jakkolwiek solidną podpartymi argumentacją? Gdyż przekonany byłem o tym, że otrzymaliśmy „list”. Zależy mi bardzo na tym, aby nie tę moją wiarę przekazać Czytelnikowi – mniejsza o nią – lecz stojące za nią racje. Jeśliby mi się nie udało, nie powinienem był pisać tej książki. Taki bowiem miał być jej cel. Człowiek, który, jak ja, bardzo długo, wiele razy na zmienianych frontach nauki boryka się z problemami odgadywania „szyfrów Natury”, wie o nich doprawdy więcej, aniżeli zawrą to w sobie jego wyprasowane matematycznie publikacje.

W oparciu o tę wiedzę nieprzekazywalną twierdzę, że Żabi Skrzek, ze swoim rezerwuarem energii jądrowej, z efektem „transportu detonacji”, powinien był obrócić się pod naszymi rękami w broń, ponieważ tak bardzo, tak gwałtownie do tegośmy dążyli, że się nam nie powiodło, nie może być przypadkiem. Udawało się – w innych sytuacjach, owych „naturalnych” – już nazbyt wiele razy. Doskonale mogę sobie wyobrazić istoty, które nadały sygnał. Powiedziały sobie: uczynimy go nierozłamywalnym dla wszystkich, co nie są jeszcze gotowi; musimy ostrożność posunąć dalej: nawet fałszywe odczytania nie mogą dostarczyć im niczego z rzeczy, których poszukują, a których trzeba im odmówić.

Atomy ani galaktyki, planety ani ciała nasze nie zostały obwarowane przez Nikogo systemem podobnych zabezpieczeń, przez co też ponosimy wszystkie ponure konsekwencje takiej Nieobecności. Nauka jest tą częścią Kultury, która ociera się o świat. Wydłubujemy z niego kawałki i pochłaniamy je – nie w takiej Kolejności, która by najlepiej nam sprzyjała, bo Nikt tego życzliwie nie przygotował, lecz w takiej, którą reguluje tylko opór stawiany przez materię. Atomy ani gwiazdy nie mają żadnych racji, nie mogą się nam opierać, kiedy wymyślamy modele na ich podobieństwo, nie bronią nam dostępu do wiedzy, być może aż zabójczo szkodliwej. Cokolwiek istnieje poza człowiekiem, jest jak umarły, który nie może posiadać żadnych motywów. Z chwilą jednak, gdy nie siły Natury, lecz siły Rozumu kierują do nas przesłanie, sytuacja całkowicie się zmienia. Ten, kto wysłał „list”, powodował się racjami na pewno nieobojętnymi wobec życia.

Od początku obawiałem się najbardziej – nieporozumienia. Byłem pewien tego, że nie przesłano nam instrumentu zabójstwa, wszystko jednak wskazywało, że otrzymaliśmy opis jakiegoś instrumentu – a wiadomo, jak umiemy ich używać. Narzędziem jest nawet człowiek dla człowieka, Znając historię nauki nie wyobrażałem sobie, że możliwe jest doskonałe zabezpieczenie przed nadużyciem. Wszystkie techniki są wszak całkowicie neutralne i każdej umieliśmy przypisać, jako cel, śmierć. W czasie owej niepoważnej, ale rozpaczliwej konspiracji, głupiej na pewno, a jednak wskutek odruchu koniecznej, uznałem, że już na Nich nie możemy liczyć, bo nie przewidzieli chyba tego, co fałszywie z informacją poczniemy. Zabezpieczenie tego, co zaplanowane z rozmysłu, uznałem za realne, ale nie – tego, co stanowiło nasz błąd albo nasze uzupełnienie luk złymi podstawieniami. Przecież nawet natura, co przez cztery miliardy lat uczyła biologiczną ewolucję unikania „błędów”, działania pod pieczęciami wszechmożliwych zabezpieczeń, nie uhermetyzowała wszystkich bocznych ześlizgów życia, jego zwichnięć, zaułków, pomyłek, „nieporozumień” – czego dowodzą nieprzeliczone wynaturzenia rozwoju organizmów czy chociażby rak. Lecz skoro dokonali swego, nieprześcignioną dla nas perfekcję rozwiązań biologicznych pozostawili już daleko za sobą. Nie wiedziałem jednak – bo skądże mogłem wiedzieć – że owe rozwiązania, sprawniejsze od biologicznych, są aż tak wszechstronnie pewne, tak uszczelnione – przed wtargnięciem niepowołanych.

Owej nocy, w wielkiej hali inwertora, nad kartkami zabazgranego papieru, nie tylko dlatego poczułem gwałtowną słabość, bliskie omdlenie, nie tylko dlatego zrobiło mi się ciemno przed oczami, że groza, wisząca nade mną przez długie tygodnie, znienacka prysła, ale i dlatego, że dotykalnie poczułem w owej chwili Ich wielkość. Zrozumiałem, na czym może polegać i czym być cywilizacja. Myślimy o idealnej równowadze, o wartościach etycznych, o wznoszeniu się ponad własną słabość, kiedy słyszymy to słowo i kojarzymy je sobie z tym, co w nas najlepsze. Lecz ona jest przede wszystkim wiedzą, która ze sfery możliwych ruguje takie właśnie sytuacje, nagminne dla nas, jak ta, kiedy najlepsze głowy miliarda istot pochylają się nad sprawianiem powszechnej śmierci, robiąc to, czego nie chcą, czemu się sprzeciwiają, ponieważ nie ma dla nich innego wyjścia. Nie jest nim samobójstwo – czy o włos odmienilibyśmy dalszy tok prac, najazd metalowej szarańczy z nieba, gdybyśmy się zabili? Jeśli przewidzieli takie sytuacje, nie umiem zrozumieć tego inaczej, jak tylko tak, że albo byli kiedyś, albo, kto wie, są jeszcze do nas podobni.

Czy nie mówiłem na początku tej książki, że tylko istota z gruntu zła wie, jaką zdobywa wolność, kiedy czyni dobro? „List” był, został przesłany, upadł na Ziemię, do naszych nóg, padał na nią neutrinowym deszczem, kiedy jaszczury mezozoiku orały brzuchami błota lasów karbonu, kiedy paleopitek, zwany prometejskim, ogryzając kość dostrzegł w niej pierwszą maczugę. A Żabi Skrzek? Domyślam się w nim poprzekręcanych karykaturalnie przez naszą nieudolność i niewiedzą, ale także i nasza wiedzę, wywichniętą w jednostronność destrukcji – fragmentów tego, co „list” zakładał samym swoim wysłaniem. Jestem przekonany, że nie został ciśnięty w mrok jak kamień w wodę. Został pomyślany jako głos, którego echo powróci – jeżeli zostanie usłyszany i zrozumiany.

Niejako produktem ubocznym właściwego odbioru miał być sygnał zwrotny, powiadamiający Nadawców o tym, że łączność została nawiązana, a zarazem dający znać, gdzie to się stało. Mogę tylko domyślać się niejasno mechanizmu, jaki miał to sprawić. Energetyczna autonomia Żabiego Skrzeku, to jego skierowanie na siebie reakcji nuklearnych, które niczemu nie służą poza samym kontynuowaniem stanu, co je umożliwia – stanowi dowód błędu, oznakę pomyłki, ponieważ myśmy doszli, w naszym wypadzie najdalszym, do efektu tyleż zagadkowego, co zdolnego, w odmiennych całkiem warunkach, wyzwolić, skoncentrować i cisnąć na powrót w przestrzeń – impuls wielkiej mocy. Tak, efekt Trexu, wykryty przez Donalda Prothero, po prawidłowym odczytaniu kodu urzeczywistniłby się – jako sygnał zwrotny, jako odpowiedź skierowana do Nadawców. Wyjaśnia mi to jego fundamentalny mechanizm: działania przerzuconego z najwyższą kosmiczną szybkością, przenoszącego dowolnie wielką energię na dowolnie wielką odległość. Energia ta, rzecz zrozumiała, winna posłużyć przekazaniu informacji, a nie zniszczenia. Ta postać, w jakiej nam dał się poznać Trex, była skutkiem zniekształcenia, któremu uległa – podczas syntezy – wiadomość utrwalona w potoku neutrinowym. Fałsz wyniknął z fałszu – nie mogło być inaczej. To jest tylko logiczne, lecz nadal zdumiewa mnie Ich wszechstronność, która udaremniła nawet zgubne potencjalnie konsekwencje błędów, więcej niż błędów nawet, bo podejmowanego z premedytacją wysiłku, co zmierzał do obrócenia popsutego instrumentu w ostrze zabójcze.

Metagalaktyka jest nieogarnionym rojowiskiem psychozoików. Cywilizacje tylko pewnym kierunkowym odchyleniem odmienne od naszej, ale, jak nasza, nie zjednoczone, brnące poprzez wewnętrzne starcia, wypalające swe zasoby w bratobójczych zmaganiach, od tysiącleci dokonywały i dokonują wciąż od nowa odczytań kodu, tak samo, jak nasze, niezdarnych, tak samo, jak my, usiłują dziwaczne szczątki co lęgną się, z takich mozołów, przerobić na broń – i tak samo, jak nam, to się im nie udaje. Kiedy okrzepła we mnie pewność, że jest tak właśnie? Trudno mi powiedzieć.

Tylko najbliższym, Yvorowi, Donaldowi, powiedziałem to, i przed ostatecznym wyjazdem z osiedla podzieliłem się tą moją prywatną własnością ze zgryźliwym doktorem Rappaportem. Wszyscy oni, rzecz zastanawiająca, zrazu przytakiwali z rosnącą satysfakcją zrozumienia, a potem, po namyśle, mówili, że – jak na świat, który jest nam dany – zbyt piękna układa się z moich domniemań całość. Być może. Co wiemy o „lepszych” od naszej cywilizacjach? Nic. Może więc i nie godzi się malować takiej panoramy, na której figurujemy gdzieś pod ramą jako zakała Galaktyki albo jako jeden z embrionów uwięzłych w przeciągającym się wiekami skurczu porodowym, lub wreszcie, aby użyć porównania Rappaporta – jako płód, wcale urodziwy w powiciu, bliski już powieszenia się na własnej pępowinie. Tej, która jest odnogą kultury, wysysającą żywotne soki wiedzy z łożyska naturalnego.

Nie mogę przedstawić żadnych dowodów nieodpartych na rzecz mego przeświadczenia. Nie mam ich. Nie wskażę w kodzie gwiazdowym, w jego informacji niczego, co by świadczyło o tym, że wyprodukowano go dla istot pod jakimkolwiek względem lepszych od nas. Może tylko dość długo żgany upokorzeniami, nie chcąc, a idąc pod komendę Easterlandów i Eeneyów, wyroiłem sobie na obraz i podobieństwo własnych marzeń – jedynie mi dostępny odpowiednik świętości, mit o Zwiastowaniu i Objawieniu, który – współwinny – odrzuciłem tyleż z ignorancji, co ze złej woli?

Jeżeli człowiekowi przestaje zależeć na poruszaniu atomami i planetami, świat staje się wobec niego bardzo bezbronny, skoro człowiek może go sobie wtedy wykładać tak, jak będzie chciał. Kto wyobraźnią wojuje, w wyobraźni tonie. A przecież chodzi o to, by okazała się oknem otwartym na świat. Badaliśmy przez dwa lata rzecz – od końca, w spływających na ziemię rezultatach. Proponuję rozważanie od strony przeciwnej. Czy można, nie popadając w szaleństwo, dopuścić, że przysyła nam się zagadki, rodzaj testów na inteligencję, szarady rodem z Galaktyki? Taki punkt widzenia mam za absurdalny: trudność tekstu nie była skorupą, którą należało przebić. Przesłanie jest nie dla wszystkich: tak rzecz widzę – i nie mogę inaczej. Najpierw, nie jest dla cywilizacji nisko tkwiących na drabinie postępu czysto instrumentalnego, bo jasne przecież, że Sumeryjczycy ani Karolingowie nie zdołaliby nawet dostrzec sygnału. Czy jednak ograniczenie odbiorczego kręgu da się sprowadzić do probierza sprawności czysto technicznej?

Spójrzmy poza siebie. Zamknięty w bezokiennym pokoju byłego poligonu atomowego nie mogłem zaprzestać myślenia o tym, że wielką pustynię za murami wraz z nawisającym nad nią ciemnym sklepieniem, a dalej – całą Ziemię przeszywa nieustannie, godzina po godzinie, wiek po wieku i epoka za epoką bezbrzeżna rzeka cząstek niewidzialnych, której nurt niesie wiadomość, tak samo trafiającą też na inne planety układu słonecznego, inne takie układy, inne galaktyki, że nurt ów wysłano przed niewiadomym czasem z niewiadomych otchłani – i że tak jest naprawdę.

Nie przyjmowałem tej wiedzy bezopornie – zbytnio kłóciła się ze wszystkim, do czego przywykłem. Widziałem jednocześnie nasze przedsięwzięcie, gromady uczonych nadzorowanych dyskretnie przez państwo, którego jestem obywatelem; opleceni siatką podsłuchów, mieliśmy nawiązywać łączność z zamieszkującym Kosmos rozumem. W istocie była to stawka toczącej się globalnie gry, weszła do jej puli; w plejadzie niezliczonych kryptonimów, które przepełniają betonowe wnętrzności Pentagonu, pojawił się, w jakimś skarbcu, na którejś półce, w jednym z rejestratorów, ze znamieniem tajności wytłoczonym na teczce, jeszcze jeden skrótowy znak, operacji MASTERS VOICE, jako w zarodku już skażona obłędem – próba ukrycia i uwięzienia tego, co od milionów lat wypełnia czeluść Uniwersum – dla wyciśnięcia, jak pestek z cytryny, informacji opatrzonej wartością zabójczą.

Jeżeli to nie było szaleństwo, nie ma go i nigdzie nie może go być. A zatem – Nadawca miał na myśli pewne istoty, pewne cywilizacje, ale nie wszystkie, nawet nie wszystkie – technologicznego kręgu. Jakie cywilizacje stanowią adresatów właściwych? Nie wiem. Powiem tyle: jeśli ta informacja nie należy się nam w rozumieniu Nadawców, to nie pojmiemy jej. Pokładam w nich wielkie zaufanie – bo go nie zawiedli.

Czy jednak nie mogło być wszystko tylko serią zbiegów okoliczności? Zapewne. Czyż nie przypadkiem odkryto sam neutrinowy kod? Czy z kolei nie mógł przypadkiem powstać? Czy nie przez przypadek tylko utrudnia rozpad wielkich organicznych cząsteczek, przypadkowo się powtarza, a wreszcie – wskutek trafu jedynie powstał z niego Pan Much? Wszystko to być może. Przypadek może też spowodować takie zawirowanie fal przypływu, że po ich ustąpieniu pojawi się na gładkim piasku odciśnięty głęboki ślad bosej stopy.

Sceptycyzm jest jak nieustannie potęgowane, zwielokrotniane powiększenie mikroskopu: ostry zrazu obraz wreszcie rozpływa się, ponieważ nie można zobaczyć rzeczy ostatecznych: istnienie ich jest do wywnioskowania tylko. Zresztą świat, po zamknięciu Projektu, idzie dalej swoją drogą. Moda na wypowiedzi uczonych, polityków i gwiazd dnia o kosmicznym rozumie minęła. Żabi Skrzek da się spożytkować, więc miliony budżetowe nie poszły na marne, nad opublikowanym kodem może sobie teraz łamać głowę każdy z legionu maniaków, którzy poprzednio wynajdywali perpetuum mobile i trysekcję kąta, a poza tym każdemu wolno wierzyć w to, co mu się żywnie podoba. Tym bardziej jeśli wiara ta, jak moja, nie ma żadnych praktycznych konsekwencji. Bo nie starła mnie przecież na proch. Jestem taki sam, jak przed wejściem w Projekt. Nic się nie zmieniło.

Chcę zakończyć tę rzecz wzmianką o ludziach Projektu. Wspomniałem już o tym, że Donald, przyjaciel mój, nie żyje. Zdarzyło mu się statystyczne odchylenie potoku komórkowych podziałów: rak. Yvor Baloyne jest nie tylko profesorem i rektorem, ale człowiekiem tak zapracowanym, że nawet nie wie o tym, jak jest szczęśliwy. O doktorze Rappaporcie nic mi nie wiadomo. List, który wysłałem przed kilku laty na adres Institute for Advanced Study, wrócił. Dill przebywa w Kanadzie – obaj nie mamy czasu na korespondencję.

Ale co właściwie znaczą te uwagi? Co wiem o tajnych lękach, myślach i nadziejach tych, którzy byli mi towarzyszami przez opisany czas? Nigdy nie umiałem pokonywać międzyludzkiego dystansu. Zwierzę jest przytwierdzone do swego Tu i Teraz wszystkimi zmysłami, a człowiek potrafi odrywać się, wspominać, współczuć innym, wyobrażać sobie ich stany i uczucia – co, na szczęście, jest nieprawdą. W takich próbach pseudowcieleń i przenosin siebie tylko umiemy, mgliście, niejasno, sobie wyobrażać. Co by się z nami stało, gdybyśmy naprawdę mogli współczuć innym, z nimi czuć, za nich cierpieć? To, że ludzkie boleści, strachy, cierpienia rozpadają się ze śmiercią osobniczą, że nic nie pozostaje po wzlotach, upadkach, orgazmach i torturach, jest godnym pochwały darem ewolucji, która upodobniła nas do zwierząt. Gdyby po każdym nieszczęśliwym, umęczonym pozostawał choć jeden atom jego uczuć, gdyby tak rosło dziedzictwo pokoleń, gdyby choć skra mogła przeniknąć z człowieka do człowieka, świat byłby pełen ryku przemocą wydartego z kiszek.

Jesteśmy jak ślimaki, przylepione, każdy, do swojego liścia. Oddaję się w obronę mojej matematyce i powtarzam, kiedy mi nie wystarcza, ten ostatni ustęp wiersza Swinburne’a:


I porzuciwszy gniew, nadzieję, pychę,

Wolni od pragnień i wolni od burz,

Dziękczynnych westchnień ślemy modły ciche,

Ktokolwiek jest tam pośród gwiezdnych głusz,

Za to, że minąć dniom żywota dano,

Za to, że nigdy raz zmarli nie wstaną

I rzek gwałtownych nurt, zmącony pianą,

Zawinie kiedyś w głąb wieczystą mórz. [1]


Zakopane, czerwiec 1967

Kraków, grudzień 1967

Загрузка...