XII

W opublikowanych sprawozdaniach i książkach najmniej albo i nic zgoła mówi się o tym, jaki był mój bardziej „konstruktywny” wkład do Projektu, ponieważ przyjęło się, dla unikania wszechmożliwych zadrażnień, przemilczanie mego udziału w „konspirującej opozycji”, która – gdzieś o tym czytałem – mogła stać się „największym występkiem” i nie mnie przypadła zasługa, że do tego nie doszło. Przechodzę tedy do przedstawienia mej zbrodni.

Z początkiem października upały nie osłabły ani trochę, dziennie, rozumie się, bo nocą temperatura spadała już na pustyni poniżej zera. Nie opuszczając za dnia budynków, wieczorem, przed nastaniem silniejszego chłodu, udawałem się na krótkie przechadzki, dbając o to, by nie stracić z oczu wieżowców osiedla, bo w pustyni, jak mnie ostrzegano, wśród jej wysokich wydm, łatwo można zabłądzić. Zdarzyło się to nawet raz jakiemuś technikowi, ale wrócił koło północy, bo kierunek drogi ukazała mu łuna świateł. Nie znałem dotąd pustyni – była całkiem odmienna od wyobrażeń, jakie o niej miałem, ukształtowanych filmem czy lekturą. Była zarazem doskonale jednostajna i niezwykle różnorodna. Najbardziej pociągał mnie widok ruchomych wydm, owych zwolnionych wielkich fal, które swą ostrą, świetną geometrią postaciowały perfekcję rozwiązań, stosowanych przez Naturę tam, gdzie czepliwy, czasem nachalny, czasem zażarty żywioł biosfery nie ściera się z jej martwym obszarem.

Wracając raz z takiej przechadzki spotkałem, nieprzypadkowo, jak się okazało, Donalda Prothero. Potomek w drugim pokoleniu starej rodziny kornwaliskiej został najbardziej angielskim ze znanych mi Amerykanów.

Zasiadając w Radzie między ogromnym Baloyne’em i tyczkowatym Dillem, na niespokojnym tle Rappaporta i żurnalowym Eeneya, był postacią osobliwą przez to właśnie, że nic nie było w nim osobliwego. Upostaciowana przeciętność, twarz zwykła, nieco ziemista, po angielsku długa, z silnymi oczodołami i solidną szczęką, z wieczną fajką w ustach, głos beznamiętny, naturalny spokój, brak wszelkiej wyraźniejszej gestykulacji – tak tylko, samym odejmowaniem cech mogę go sprezentować. A przy tym umysł pierwszej klasy.

Muszę wyznać, że myślałem o nim z pewnym niepokojem, ponieważ nie wierzę w ludzką doskonałość, osoby zaś pozbawione dziwactw, tików, obsesji, nalotu jakiejś niewielkiej manii, punktów zacietrzewienia, podejrzewam o systematyczne udawanie (każdy sądzi podług siebie) albo o nijakość. Zapewne, wiele zależy od tego, od której strony poznajemy człowieka. Jeśli, jak mnie zwykle przychodziło, najpierw zaznajamiałem się z kimś poprzez jego prace, w moim fachu skrajnie abstrakcyjne, więc niejako od strony najbardziej uduchowionej, impet zetknięcia się z owym całkowicie cielesnym organizmem, który odruchowo przedstawiałem sobie podług owej platońskiej wydzieliny – bywał szokiem.

W obserwowaniu tego, jak sama myśl, samo oderwanie wysokie – poci się, mruga, w uchu podłubie, lepiej lub gorzej panując nad ową własną maszynerią, która, ducha dźwigając, duchowi tak często przeszkadza, zawsze było dla mnie coś z ikonoklastycznej, złośliwym humorkiem podszytej satysfakcji. Pamiętam, jak wiózł mnie raz pewien znakomity filozof, który przyznawał się do solipsyzmu, i opona mu siadła. Przerwawszy dyskurs na temat feerii złudzeń, jaką wszelki byt stanowi, zabrał się zupełnie zwyczajnie, stękając nieco nawet, do windowania wozu, wytaczania koła rezerwowego, a ja patrzyłem na to z dziecinnym zadowoleniem, jakbym ujrzał Chrystusa zakatarzonego. Używając złudzenia-klucza, zakręcał kolejno nakrętki-fantasmagorie, potem spojrzał z rozpaczą na ręce pokryte brudem, właściwie mającym tylko wartość snu, wedle jego doktryny – ale jakoś mu to wcale do głowy nie przychodziło.

Jako dziecko wierzyłem prawdziwie, że istnieje kategoria osób doskonałych, do której należą przede wszystkim uczeni, a najświętszymi być muszą wśród nich profesorowie uniwersytetu: rzeczywistość zmusiła mnie do zrezygnowania z tak idealnych przekonań.

Znając Donalda od dwudziestu lat, nic nie mogłem jednak poradzić na to, że naprawdę był owym uczonym, w którego skłonne są wierzyć już tylko osoby bardzo anachronicznie egzaltowane. Baloyne, też wielki umysł, ale i grzesznik, prosił raz, pamiętam, Donalda natarczywie, aby zechciał dla zrównania się z nami przynajmniej z rzadka, a chociaż raz jeden zdradzić jakiś swój brzydki sekret, w ostateczności – popełnić coś niecnego, co uczyniłoby go w naszych oczach bardziej ludzkim. Lecz on uśmiechał się tylko spoza swojej fajki!

Tego wieczoru, kiedyśmy szli dolinką między zboczami wydm, w czerwonym świetle zachodu, a ja obserwowałem projekcję naszych cieni na piasku, którego ziarna – jak na obrazach impresjonistów – zdawały się wydzielać liliowy brzask, jakby mikroskopijnych płomyków gazu, Prothero zaczął mi mówić o swoich pracach nad „zimnymi” reakcjami jądrowymi Żabiego Skrzeku. Słuchałem raczej z uprzejmości i zdziwiłem się, kiedy powiedział, że nasza sytuacja przypomina mu tę z projektu Manhattan.

– Jeśli nawet lawinową reakcję da się w Żabim Skrzeku wyzwalać na wielką skalę – zauważyłem – i tak moc bomb wodorowych jest nieograniczona technicznie, więc nie grozi nam chyba nic z tej strony.

Wtedy schował fajkę. Był to ważny znak. Poszukał w kieszeni rolki filmu i dał mi ją, rozwiniętą; za źródło światła posłużył czerwono obrzmiały dysk słońca. Orientuję się w mikrofizyce na tyle, że rozpoznałem serię zdjęć treków z małej komory pęcherzykowej. Donald bez pośpiechu, stojąc tuż przy mnie, pokazał mi kilka miejsc osobliwych. W samym środku komory znajdowała się malutka, jak koniec szpilki, grudka Żabiego Skrzeku, a gwiazda rozpryśniętego jądra, rozkrzyżowana w torach jego odłamków, widniała obok – jakiś milimetr poza obrębem śluzowej kropelki. Nie widziałem w tym nic szczególnego – lecz nastąpiły objaśnienia i dalsze zdjęcia. Zachodziło coś niemożliwego: nawet kiedy kropelka otoczona była ze wszystkich stron ołowianą łupiną, gwiazdki pękających atomów pojawiały się w komorze – na zewnątrz tego pancerzyka!

– Reakcja jest zdalna – wnioskował Prothero. – Energia znika w jednym miejscu, razem z rozlatującym się atomem, który pojawia się w innym miejscu. Widziałeś kiedy, jak sztukmistrz chowa jajko do kieszeni, a wyjmuje z ust? To jest to samo.

– Ależ to trick! – jeszcze wciąż nie mogłem, nie chciałem zrozumieć. – Atomy, w trakcie rozpadu, przeskakują przez osłonę? – spytałem.

– Nie. Po prostu znikają w jednym miejscu i pojawiają się w innym.

– Toż to jest sprzeczne z zasadą zachowania!

– Niekoniecznie, bo robią to bardzo szybko – tu wlata, tam wylata, uważasz. Bilans pozostaje nie zamieniony. A wiesz, co je transportuje tym cudownym sposobem? Pole neutrinowe. I to modulowane oryginalną emisją – jak gdyby „boski wiatr”.

Wiedziałem, że taki efekt jest niemożliwy, ale ufałem Donaldowi. Jeżeli ktoś zna się na naszej półkuli na jądrowych reakcjach, to właśnie on. Spytałem o zasięg tego efektu. Widać, chociaż jeszcze sobie tego nie uświadamiałem, już budziły się złe myśli.

– Nie wiem, jaki MOŻE być. W każdym razie nie jest mniejszy od średnicy mojej komory – dwa i pół cala. Robiłem to też w Wilsonie – dziesięć cali.

– Możesz kontrolować reakcję? To znaczy – określać docelowe miejsce tych „przenosin”?

– Z największą dokładnością. Cel wyznaczany jest fazowo – tam gdzie pole osiąga maksimum.

Próbowałem pojąć, jaki to jest rodzaj działania. Jądra rozpadały się w Żabim Skrzeku, a treki rozpadu wyskakiwały równocześnie poza nim. Donald twierdził, że zjawisko leży poza zasięgiem naszej fizyki – z jej stanowiska jest zakazane. Efekty kwantowe w takiej skali makroskopowej nie są dozwolone – w obrębie naszych teorii. Pomału rozwiązał mu się język. Na trop wpadł przypadkowo, ze swoim współpracownikiem McHillem, kiedy spróbował – na oślep właściwie – powtórzyć, za Romneyem, ale w fizykalnym wariancie, doświadczenia tamtego. Działał na Żabi Skrzek promieniowaniem emisji. Nie miał pojęcia, czy coś z tego wyniknie. Wynikło. Było to tuż przed jego wyjazdem do Waszyngtonu. Pod jego tygodniową nieobecność McHill budował według wspólnego planu większą aparaturę, która miała pozwolić na przenoszenie i ogniskowanie reakcji w promieniu kilku metrów.

Kilku metrów. Myślałem, że się przesłyszałem. Donald, z wyrazem twarzy człowieka, który dowiedział się, że ma raka, i fenomenalnie panuje nad sobą, zauważył, że nic w zasadzie nie udaremnia zbudowania takiej aparatury, która pozwoliłaby spotęgować efekt miliony razy – w mocy i w zasięgu.

Spytałem, kto o tym wie. Nie powiedział nic nikomu, nawet Radzie Naukowej. Wyjaśnił mi swoje motywy. Miał do Baloyne’a pełne zaufanie, ale nie chciał go stawiać w ciężkiej sytuacji, bo Yvor był tym spośród nas, który bezpośrednio odpowiadał za całość prac przed administracją. Skoro tak było, nie mógł już powiedzieć tego nikomu innemu z członków Rady. Za swojego McHilla ręczył. Spytałem, do jakiej granicy. Popatrzył na mnie, potem wzruszył ramionami. Był zbyt rozsądny, aby nie wiedzieć, że rozpoczyna się gra o stawkę tak wysoką, iż nie można już ręczyć za nikogo. Choć było raczej chłodno, spociłem się podczas dalszej rozmowy jak mysz. Donald wyjawił mi, po co był w Waszyngtonie. Napisał w sprawie Projektu memoriał i złożył go, nie mówiąc o tym nikomu, na ręce Rusha, a teraz poleciał po odpowiedź; Rush wezwał go. Przedkładał tam administracji, jak szkodliwa jest tajność naszych prac. Wyłożył, że gdybyśmy nawet zyskali wiedzę zwiększającą nasz potencjał militarny, spowoduje to tylko wzrost globalny zagrożenia. Stan obecny oparty jest na pełnej równowadze i bez względu na to, na czyją stronę przechyli się szala, jeśli tylko ruch, jakim ona się przechyli, będzie zbyt gwałtowny, może to doprowadzić do desperackich kroków strony przeciwnej. Równowaga utrzymuje się dzięki temu, że każdy krok jednej strony druga paruje. Tak biegnie wyścig zbrojeń i posunięć politycznych. Aczkolwiek miałem trochę za złe Donaldowi, że nawet ze mną się nie porozumiał, nie dałem tego po sobie znać, spytałem tylko, jaką dostał odpowiedź. Mogłem się zresztą łatwo jej domyślić.

– Mówiłem z generałem. Oświadczył mi, że zdają sobie doskonale sprawę z tego, co napisałem, ale musimy działać jak dotąd, bo nie wiadomo, czy druga strona nie prowadzi dokładnie takich samych prac, jak my więci ewentualnym odkryciem nie naruszymy równowagi, ale przeciwnie, przywrócimy ją. Wpakowałem się w porządną kabałę! – zakończył.

Zapewniłem go, wbrew lepszej wiedzy, że odłożą ten jego memoriał ad acta, ale to go nie uspokoiło.

– Pisałem to – powiedział – kiedy nie miałem w zanadrzu nic, zupełnie nic. A kiedy memoriał leżał już u Rusha, wpadłem na trop tego efektu. Myślałem o tym nawet, żeby ten nieszczęsny dokument wycofać, ale to by dopiero wydało się im podejrzane! No, wyobraź sobie, jak będą mi teraz patrzyli na palce!

Wspomniał o „przyjacielu” naszym, Wilhelmie Eeneyu. I ja nie wątpiłem, że musiał już otrzymać odpowiednie instrukcje. Spytałem Donalda, czy nie sądzi, że doświadczenia należy przerwać, a samą aparaturę po prostu rozmontować albo i zniszczyć. Niestety, wiedziałem, co mi odpowie.

– Nie można zakrywać raz zrobionych odkryć. Poza tym jest McHill. Posłucha mnie, dopóki jest w tym ze mną i pracujemy razem, ale nie wiem, co zrobi, jeślibym zdecydował się na to, co mówisz. Gdybym zresztą mógł nawet i wtedy być go pewnym, nic to nie da prócz pewnej zwłoki. Biofizycy ułożyli już plan na przyszły rok. Widziałem brulion. Chcą robić coś podobnego do tego, co robiłem. Mają komory, mają dobrych nukleoników – jak Pickering – mają inwertor, chcą analizować efekty mikrodetonacji w monomolekularnych warstwach Żabiego Skrzeku, w drugim kwartale. Aparatura jest automatyczna. Będą robili parę tysięcy zdjęć dziennie i efekt sam wlezie im w oczy.

– W przyszłym roku – powiedziałem.

– W przyszłym roku – powtórzył.

Nie bardzo było wiadomo, co można jeszcze do tego dodać. Wracaliśmy w milczeniu wśród wydm, które ledwo oświetlał rąbek czerwonego słońca, osuwającego się za horyzont. Pamiętam, że idąc widziałem otoczenie z taką wyrazistością i wydawało mi się tak piękne, jakbym miał wnet umrzeć. Zanim jeszcze rozstaliśmy się, chciałem zapytać Donalda, czemu mnie właśnie wybrał na powiernika, ale nie zrobiłem tego. Naprawdę nic już nie było do powiedzenia.

Загрузка...