7

– Eee… – bąknęłam. – Tak. Nie mogłam stwierdzić tego na pewno, ze względu na mrok panujący w pokoju, ale mężczyzna za biurkiem był chyba w wieku mojego ojczyma. Miał jakieś czterdzieści pięć lat. Nosił sweter i koszulę z kołnierzykiem, jak Bill Gates. Brązowe włosy wydawały się przerzedzone. Cee Cee się nie myliła: z pewnością nie były rude.

Nie był ani odrobinę tak przystojny jak syn.

– Siadaj – powiedział pan Beaumont. – Siadaj. Tak się cieszę, że cię widzę. Tad tyle mi o tobie opowiadał.

Tak, pewnie. Ciekawa byłam, co by powiedział, gdybym oznajmiła, że Tad nie wie nawet, jak mi na imię. Jednak, jako że nadal grałam rolę zapalonej reporterki, uśmiechnęłam się tylko, sadowiąc się na wygodnym, obitym skórą krześle przy biurku.

– Miałabyś na coś ochotę? – zapytał pan Beaumont. – Herbata? Lemoniada?

– Och, nie, dziękuję. – Trudno było nie patrzeć na akwarium za jego plecami. Wbudowane w ścianę, obejmujące niemal całą przestrzeń od podłogi do sufitu, zawierało wszystkie kolorowe rybki, jakie można sobie wyobrazić. Na dnie zbiornika umieszczono reflektory, które rzucały na pokój niesamowitą drżącą poświatę. Twarz pana Beaumonta w tym falującym dziwnym świetle przypominała Grand Moff Tarkinish. No, wiecie, z tej sceny końcowej bitwy w Gwieździe Śmierci.

– Nie chcę sprawiać kłopotu – odparłam na pytanie w kwestii napojów.

– Och, to żaden kłopot. Yoshi może ci coś przynieść w każdej chwili. – Pan Beaumont sięgnął do telefonu na środku ogromnego, w stylu, który wyglądał na wiktoriański, biurka. – Co mam mu powiedzieć?

– Naprawdę. Nic mi nie potrzeba. – Skrzyżowałam nogi, ponieważ nie zdążyłam się jeszcze rozgrzać od czasu, jak stałam pod tą budką.

– Och, tobie jest zimno – zauważył pan Beaumont. – Pozwól, że rozpalę w kominku.

– Nie. Naprawdę. Wszystko… w porządku…

Głos mi zamarł. Pan Beaumont nie zachował się jak Andy, który w tym momencie wstałby, podszedł do kominka, wsunął pod drewniane kłody zwitki gazety, podpalił je, a potem spędził następne pół godziny, dmuchając w ogienek i klnąc.

Zamiast tego pan Beaumont podniósł pilota, nacisnął guzik i nagle w czarnym marmurowym kominku zapłonął wesoły ogień. Od razu poczułam ciepło.

– Ojej – zawołałam. – To z pewnością… wygodne.

– Prawda? – uśmiechnął się pan Beaumont. Z jakiegoś powodu nie odrywał wzroku od krzyżyka na mojej szyi. – Nigdy nie potrafiłem rozpalić ogniska. To takie zawracanie głowy. Nie byłem dobrym skautem.

– Ha, ha – zaśmiałam się. Żeby poczuć się jeszcze dziwniej, pomyślałam, brakuje jedynie tego, żeby pan Beaumont trzymał gdzieś w lodzie, w piwnicy, głowę zmarłej kobiety, przygotowaną do transplantacji na ciało Cindy Crawford, jak tylko okaże się osiągalne.

– Cóż, jeśli wolno mi przejść od razu do konkretów, panie Beaumont…

– Oczywiście. Dziesięciu najbardziej wpływowych ludzi w Carmelu, czy tak? Którą pozycję zajmuję? Mam nadzieję, że pierwszą?

Uśmiechnął się jeszcze serdeczniej. Odwzajemniłam uśmiech. Z niechęcią przyznaję, że tę część roli lubię najbardziej. Coś musi być ze mną nie tak.

– Otóż, panie Beaumont, tak naprawdę nie przyszłam po to, żeby napisać o panu artykuł. Przyszłam, ponieważ proszono mnie, żebym przekazała panu pewną wiadomość, a to wydawał mi się jedyny sposób. Bardzo trudno jest się z panem skontaktować.

Uśmiech nie zniknął z jego twarzy, kiedy dowiedział się, że zjawiłam się pod fałszywym pretekstem. Może miał guzik alarmu pod biurkiem, ale jeśli nawet, to nie mogłam go zobaczyć.

Podparł brodę i, nadal wpatrując się w mój złoty krzyżyk, mruknął wyczekująco:

– Tak?

– Wiadomość – wyprostowałam się na krześle – pochodzi od kobiety, przepraszam, ale nie znam jej imienia, która nie żyje.

W wyrazie jego twarzy nie nastąpiła najmniejsza zmiana. Doceniłam jego mistrzostwo w ukrywaniu emocji.

– Kazała mi powtórzyć – ciągnęłam – że pan jej nie zabił. Nie obwinia pana. I chce, żeby pan przestał uważać się za winnego.

To wywołało reakcję. Rozłożył dłonie i położył je płasko na biurku, wpatrując się we mnie z fascynacją.

– Powiedziała tak? – zapytał z ożywieniem. – Zmarła kobieta?

Przyjrzałam mu się niechętnie. Nie była to reakcja, do jakich przywykłam, przekazując podobne wiadomości. Łzy byłyby bardziej na miejscu. Albo pełne zdumienia sapnięcie. Ale nie to – nazywając rzeczy po imieniu – chorobliwe zainteresowanie.

– Owszem – powiedziałam, podnosząc się z miejsca.

Nie o to chodzi, że pan Beaumont ze swoim dziwnym spojrzeniem mnie przestraszył. Nie dzwoniło mi też w uszach to, co powiedział mi tata. Instynkt mediatora kazał mi wyjść, natychmiast. A kiedy instynkt podpowiada mi, że mam coś zrobić, zazwyczaj słucham. Parę razy okazało się to korzystne dla mojego zdrowia.

– No to do widzenia.

Odwróciłam się i skierowałam do windy. Próbowałam przekręcić gałkę, ale ani drgnęła.

– Gdzie widziałaś tę kobietę? – usłyszałam za plecami pełen ciekawości głos pana Beaumonta. – Tę zmarłą?

– Śniła mi się, jasne? – powiedziałam, na próżno próbując uporać się z drzwiami. – Przyszła do mnie we śnie. To dla niej strasznie ważne, żeby pan się dowiedział, że nie uważa pana za odpowiedzialnego za swoją śmierć. Teraz, skoro spełniłam swój obowiązek, czy pozwoli pan, że sobie pójdę? Powiedziałam mamie, że będę w domu koło dziewiątej.

Pan Beaumont nie zwolnił jednak blokady drzwi windy. Zapytał tylko:

– Śniła ci się? Zmarli mówią do ciebie we śnie? Jesteś medium?

Cholera, pomyślałam, powinnam się była domyślić.

To był jeden z tych miłośników New Age. W sypialni ma prawdopodobnie basen do deprywacji sensorycznej, pali w łazience świeczki do aromaterapii, a w jakimś małym pokoiku oddaje się studiom nad formami życia pozaziemskiego.

– Owszem – powiedziałam. Skoro już zaczęłam wiercić dziurę, uznałam, że równie dobrze mogę w nią wleźć. – Tak. jestem medium.

Zmuś go do gadania, powiedziałam sobie. Niech gada, póki nie znajdziesz innej drogi wyjścia. Ruszyłam dyskretnie w stronę okna ukrytego za atłasową zasłoną.

– Proszę posłuchać, nie mogę panu niczego więcej powiedzieć. Miałam tylko ten jeden sen. O kimś, kto za życia musiał być chyba bardzo miłą panią. Szkoda, że nie żyje, i w ogóle. Kim ona właściwie była? Pana… eee… żoną?

Przy słowie „żona” rozsunęłam zasłony, spodziewając się okna, przez które mogłabym przełożyć nogę, a potem skoczyć. Nic wielkiego. Robiłam to już setki razy.

Okno było, owszem. Wysokości jakichś trzech metrów z mnóstwem szybek, z parapetem szerokości trzydziestu centymetrów, z ładną ramą.

Ktoś jednak zasunął okiennice. No, wiecie, takie na zewnątrz domu, które pełnią głównie funkcję dekoracyjną. Zasunął szczelnie. Nie przenikał przez nie ani jeden promień światła.

– To musi być niezwykle podniecające – odezwał się pan Beaumont za moimi plecami, kiedy przyglądałam się okiennicom, rozmyślając, czy otworzyłyby się, gdybym je mocno kopnęła. Skąd jednak mogłam wiedzieć, co jest na dole? Znajdowałam się na wysokości dobrych kilkunastu metrów. Zdarzyło mi się już parę razy skakać z dużej wysokości, zwykle jednak staram się sprawdzić, na co skaczę.

– To jest, być medium – ciągnął ojciec Tada. – Ciekaw jestem, czy miałabyś coś przeciwko temu, żeby nawiązać kontakt z innymi zmarłymi, jakich mogłem znać. Jest kilka osób, z którymi chciałbym porozmawiać.

– To nie wygląda – dałam spokój zasłonom i przesunęłam się do następnego okna – w ten sposób.

To samo. I w tym oknie okiennica była dokładnie zamknięta. Żadnej szpary, przez którą mogłoby się przedostać światło słońca. W gruncie rzeczy okna sprawiały wrażenie zabitych gwoździami.

Ale to by było głupie. Kto zabijałby gwoździami własne okna? Zwłaszcza z takim widokiem na morze, jakim z pewnością dysponował pan Beaumont.

– Och, ale gdybyś się naprawdę skupiła – miły głos pana Beaumonta towarzyszył mi, gdy przechodziłam do kolejnego okna – mogłabyś się skontaktować z kilkoma innymi. Z jednym już ci się udało. Jeden więcej, jeden mniej, co za różnica? Zapłaciłbym ci, oczywiście.

Nie mogłam w to uwierzyć. Wszystkie okna miały zamknięte okiennice.

– Hm – mruknęłam, stwierdzając, że ostatnie okno, także jest zamknięte. – Agorafobia?

Do pana Beaumonta musiało wreszcie dotrzeć, co robię, bo powiedział obojętnym tonem:

– A, tak. Owszem. Jestem wrażliwy na światło słoneczne. Złe działa na skórę.

Och, dobra. Facet ma nierówno pod sufitem.

W pokoju znajdowały się jeszcze tylko jedne drzwi, za plecami pana Beaumonta, koło akwarium. Nie miałam najmniejszej ochoty zbliżać się do faceta, więc skierowałam się znowu do windy.

– Czy może pan to otworzyć, żebym mogła wrócić do domu? – Szarpnęłam za gałkę, starając się ukryć strach. – Moja mama jest naprawdę surowa i jeśli przyjdę później, niż mi kazała, to… to może mnie pobić.

Wiem, że to było szyte trochę grubymi nićmi, zwłaszcza jeśli zdarzyło mu się kiedyś oglądać lokalne wiadomości i widział moją mamę w roli sprawozdawcy. Absolutnie nie sprawia wrażenia osoby porywczej. Jednak w tym człowieku było coś tak niepokojącego, że koniecznie chciałam się stamtąd wydostać, wszystko jedno jak. Byłabym w stanie powiedzieć cokolwiek, byle wyjść.

– Czy sądzisz – drążył pan Beaumont – że gdybym zachowywał się bardzo cicho, zdołałabyś wezwać ducha tej kobiety, żebym mógł z nią zamienić słowo?

– Nie – odparłam. – Czy może pan otworzyć te drzwi?

– Czy nie jesteś ciekawa, co ona miała na myśli? – dopytywał się. – To znaczy, kazała ci przekazać, żebym nie obwiniał się o jej śmierć. Jakbym ja, w jakiś sposób, był odpowiedzialny za to, że zginęła. Czy to cię nie zastanowiło, panno Simon? To jest, czy mogę być…

Akurat wtedy, ku mojej radości, gałka od windy obróciła się w mojej dłoni. Nie dlatego jednak, że pan Beaumont zwolnił blokadę. Nie, okazało się, że ktoś wysiadał z windy.

, – Witam – powiedział jasnowłosy, dużo młodszy od pana Beaumonta, mężczyzna w marynarce z krawatem. – Co my tutaj mamy?

– To jest panna Simon, Marcusie – wyjaśnił uszczęśliwiony pan Beaumont. – Ona jest medium.

Nie wiadomo dlaczego, Marcus również wpatrywał się w mój wisiorek. Nie tylko wisiorek, ale w ogóle gardło.

– Medium, hm? – mruknął, omiatając wzrokiem mój dekolt. – Czy właśnie o tym dyskutowaliście? Yoshi wspomniał o jakimś artykule…

– Och, nie. – Pan Beaumont machnął ręką, jakby zamykając temat artykułu. – To był tylko pretekst, który wymyśliła, żeby się ze mną spotkać i opowiedzieć mi o swoim śnie. To doprawdy niezwykły sen, Marcusie. Śniło jej się, że jakaś kobieta powiedziała, że jej nie zabiłem. Nie zabiłem. Czy to nie interesujące?

– Z pewnością – zgodził się Marcus i złapał mnie za ramię. – Cóż, cieszę się, że odbyliście przyjemną pogawędkę. Teraz, obawiam się, że panna Simon musi już iść.

– Och, nie. – Pan Beaumont po raz pierwszy wstał zza biurka. Stwierdziłam, że jest bardzo wysoki. Miał zielone sztruksowe spodnie. Zielone!

Słowo, jakby mnie kto pytał, to było w tym wszystkim najdziwniejsze.

– Zaczęliśmy właśnie bliżej się poznawać – oznajmił pan Beaumont ponuro.

– Powiedziałam mamie, że będę w domu koło dziewiątej – wtrąciłam bardzo szybko, zwracając się do Marcusa.

Marcus nie był idiotą. Skierował mnie prosto do windy, mówiąc do pana Beaumonta:

– Wkrótce zaprosimy pannę Simon ponownie.

– Poczekaj. – Pan Beaumont zaczął obchodzić biurko. – Nie miałem okazji, żeby…

Ale Marcus wskoczył już do windy wraz ze mną i puszczając moje ramię, zatrzasnął drzwi.

Загрузка...