17

W porządku, przyznaję, nie byłam uszczęśliwiona. No, naprawdę. Zainwestowałam kupę czasu i wysiłku w Rudego Beaumonta, a on nie był nawet tym właściwym facetem.

Owszem, zgadza się, on albo jego brat, stawiałam raczej na jego brata, zabił, jak się wydaje, gromadkę ludzi, ale ja wpadłam na to zupełnie przypadkiem. Duch, który zgłosił się do mnie po pomoc, nie miał w ogóle nic wspólnego z Rudym Beaumontem, ani nawet z jego bratem. Nie przekazałam słów kobiety, ponieważ nie mogłam dojść, kim ona jest, chociaż, zdaje się, był to ktoś mi znany.

A jednocześnie morderca pani Fiske nadal chodził wolno.

A jakby tego było mało, mój nocny gość, zjawiając się tak niespodziewanie, kompletnie zniszczył nastrój, jaki wytworzył się między mną a Jesse'em. Już mnie potem nie pocałował. W gruncie rzeczy zachowywał się tak, jakby w ogóle nigdy nie zamierzał tego robić, co biorąc pod uwagę moje pieskie szczęście, zapewne odpowiada prawdzie. Zapytał tylko, jak się miewa moja wysypka.

Moja wysypka! Tak, dzięki, ma się świetnie.

No, ale wiecie, udawałam, że mi nie zależy. Wstałam następnego dnia rano i zachowywałam się tak, jakby nic się nie stało. Włożyłam swoje najbardziej „uderzeniowe” ciuchy – czarną minispódniczkę Betsey Johnson, z czarnymi prążkowanymi rajstopami, zapinane z boku na suwak botki Batgirl i czerwony zestaw bluzeczka plus sweterek od Armaniego – i maszerowałam po pokoju, jakbym myślała jedynie o tym, jak oddać Marcusa Beaumonta w ręce sprawiedliwości. Starałam się okazać ze wszystkich sił, że najmniej ze wszystkiego interesuje mnie Jesse.

Nie to, żeby zwrócił na to uwagę. Nawet nie było go w pobliżu.

Ale całe to spacerowanie po pokoju sprawiło, że się spóźniłam i Śpiący stał na dole, wywrzaskując moje imię, więc nie byłoby najlepiej dla Jesse'a, gdyby się akurat wtedy zmaterializował.

Złapałam skórzaną kurtkę i zbiegłam z łomotem po schodach, gdzie stał Andy, wydzielając nam, w miarę, jak się zjawialiśmy, pieniądze na lunch.

– Wielkie nieba, Suze – jęknął na mój widok.

– Co takiego? – zapytałam niewinnie.

– Nic – powiedział szybko. – Proszę.

Wyjęłam banknot pięciodolarowy z jego dłoni i rzucając mu ostatnie zdziwione spojrzenie, ruszyłam za Profesorem do samochodu. Na zewnątrz Przyćmiony popatrzył na mnie i zawył.

– O, mój Boże! Ratuj się, kto może! Zmrużyłam oczy ze złości.

– Masz jakiś problem? – zapytałam zimno.

– Owszem, mam – uśmiechnął się złośliwie. – Nie wiedziałem, że to Halloween.

Na to Profesor, tonem osoby dobrze poinformowanej:

– To nie Halloween, Brad. Halloween jest dopiero za dwieście siedemdziesiąt dziewięć dni.

– Powiedz to Królowej Wampirów – odparł Przyćmiony.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Chyba nie miałam humoru. Odżyło nagle wszystko, co zdarzyło się poprzedniej nocy – od próby zasztyletowania pana Beaumonta za pomocą ołówka do odkrycia, że trafiłam na niewłaściwego człowieka, nie wspominając już o tym, że moje uczucia wobec Jesse'a okazały się innej natury, niżbym sobie życzyła.

Następna rzecz, jaką pamiętam, to to, że odwróciłam się i zatopiłam pięść w żołądku Przyćmionego.

Jęknął, zginając się wpół, a potem rozciągnął się na trawie, z trudem łapiąc oddech.

Dobra, przyznaję, czuję się źle. Nie powinnam była tego zrobić.

Ale, ojej, co za dupek. No, poważnie. Uprawia zapasy. Czego tych zapaśników uczą? Z pewnością nie tego, jak przyjmować ciosy.

– Hola – zawołał Śpiący, kiedy zauważył Przyćmionego leżącego na ziemi. – Co z tobą, do diabła?

Przyćmiony wyciągnął rękę w moją stronę, usiłując wymówić moje imię. Nie był jednak w stanie wyartykułować słowa.

– O Jezu – mruknął Śpiący, przyglądając mi się z niesmakiem.

– Nazwał mnie – oznajmiłam z całą godnością, na jaką byłam w stanie się zdobyć – Królową Wampirów.

Na to Śpiący:

– A czego się spodziewałaś? Wyglądasz jak prostytutka. Siostra Ernestyna odeśle cię do domu, jak cię zobaczy w tej spódniczce.

Sapnęłam, urażona.

– Ta spódniczka jest przypadkiem firmy Betsey Johnson.

– Jak dla mnie może sobie być Betsy Ross. Podobnie jak dla siostry Ernestyny. Chodź, Brad, wstawaj. Spóźnimy się.

Brad podniósł się z przesadną ostrożnością, jakby każdy ruch sprawiał mu potworny ból. Nie wydaje się, żeby Śpiący specjalnie mu współczuł.

– Ostrzegałem, żebyś jej nie stawał na drodze, stary – powiedział tylko, wślizgując się za kierownicę.

– Uderzyła mnie bez uprzedzenia, człowieku – wyjęczał Brad. – To nie może ujść jej bezkarnie.

– Otóż – odezwał się ciepłym głosem Profesor, ładując się na tylne siedzenie i zapinając pasy – może. Chociaż statystyka dotycząca przemocy w rodzinie jest zawsze niepełna w związku z niską zgłaszalnością wypadków, to incydenty, w których kobiety znęcają się nad męskimi członkami rodziny, nie są zgłaszane prawie wcale, jako że ofiary na ogół czują się skrępowane i wstydzą się zawiadomić przedstawicieli sił porządkowych, ze zostały pobite przez kobietę.

– Cóż, ja się nie czuję skrępowany – oznajmił Przyćmiony. – Powiem tacie, jak tylko wrócimy do domu.

– Proszę uprzejmie – odezwałam się zjadliwie. Byłam w naprawdę paskudnym humorze. – Będziesz znowu kiblował w domu, jak tylko się dowie, że wymknąłeś się w nocy na imprezę do Kelly Prescott.

– Wcale nie – wrzasnął mi w twarz.

– No, to jak to możliwe – zainteresowałam się – że widziałam, jak w domku przy basenie oliwiłeś język Debbie Mancuso własną śliną?

Nawet Śpiący zagwizdał.

Przyćmiony, czerwony jak burak, sprawiał wrażenie, jakby miał wybuchnąć płaczem. Polizałam palec i machnęłam lekko ręką w powietrzu, jakbym pisała na tablicy wyników. Suze, jeden. Przyćmiony, zero.

Na nieszczęście to jednak Przyćmiony był tym, który śmiał się ostatni.

Podchodziliśmy do naszych grup na apelu – serio, każda klasa stoi na zewnątrz, podzielona według płci, chłopcy z jednej strony, dziewczynki z drugiej, przez piętnaście minut przed pierwszym dzwonkiem, tak żeby można było sprawdzić obecność i przeczytać ogłoszenia – kiedy siostra Ernestyna skierowała gwizdek w moją stronę i zagwizdała, dając mi znak, żebym podeszła do niej, do masztu.

Na szczęście działo się to na oczach całej drugiej klasy, nie wspominając już o pierwszakach, tak więc wszyscy moi rówieśnicy mieli przyjemność oglądać, jak zakonnica znęca się nade mną z powodu minispódniczki.

Skończyło się na tym, że kazała mi wracać do domu i się przebrać.

Och, walczyłam. Upierałam się, że społeczeństwo, które ocenia swoich członków jedynie na podstawie wyglądu zewnętrznego, jest społeczeństwem skazanym na zagładę. Usłyszałam tę kwestię od Profesora parę dni wcześniej, kiedy jemu z kolei dostało się za levisy, bo w akademii dżinsy są zakazane.

Siostra Ernestyna nie przyjęła moich argumentów. Poinformowała mnie, że mogę iść do domu przebrać się albo posiedzieć u niej w gabinecie, pomagając przy sprawdzaniu matematycznego quizu drugiej klasy, dopóki mama nie przywiezie mi czegoś na zmianę.

Och, co za mila perspektywa.

Mając wybór, optowałam za powrotem do domu, chociaż zażarcie broniłam pani Johnson i jej kolekcji strojów. Jednak spódnica, której skraj sięga więcej niż centymetr powyżej kolana, nie jest uważana w akademii za stosowną dla uczennicy. A moja spódnica, niestety, kończyła się o wiele wyżej. Wiem, ponieważ siostra Ernestyna dowiodła tego za pomocą linijki. Wobec drugiej klasy.

Tak więc, żegnając skinieniem dłoni Cee Cee i Adama, który dyrygował klasową kampanią okrzyków, wyrażających poparcie dla mnie i mojej spódnicy – tak się szczęśliwie złożyło, ze dzięki temu nie było słychać kociej muzyki w wykonaniu Przyćmionego i jego kumpli – zarzuciłam plecak na ramię i opuściłam teren szkoły. Musiałam, naturalnie, udać się do domu na piechotę, gdyż nie chciałam zniżyć się do proszenia Andy'ego, żeby mnie odwiózł, a nadal nie udało mi się ustalić, czy w Carmelu istnieje coś takiego jak transport publiczny.

Nie byłam specjalnie nieszczęśliwa. Ostatecznie, co mnie mogło dzisiaj czekać w szkole? Och, najwyżej ojciec Dominik, wściekły, że mu nie powiedziałam o Jessie. Mogłam, oczywiście, odwrócić jego uwagę, przekonując go, jak bardzo się pomylił co do ojca Tada – któremu tylko wydaje się, że jest wampirem – oraz opowiadając, co Cee Cee znalazła na temat jego brata Marcusa. Dzięki temu na pewno dałby mi spokój. Na jakiś czas.

Ale, właściwie, co z tego? Ze zaginęło kilku obrońców środowiska? To niczego nie dowodzi. Ze martwa kobieta powiedziała mi, że zabił ją pan Beaumont? Och, pewnie, sąd by się ucieszył, i to jak.

Nie bardzo było się na czym oprzeć. W gruncie rzeczy, nie mieliśmy nic. Nada. Guzik z pętelką.

Tak też się czułam, wędrując przez dziedziniec. Wielkie zero w minispódniczce.

Tak, jakby czynniki odpowiedzialne za pogodę zgadzały się z moją oceną własnej osoby jako kompletnej nieudacznicy, zaczęło padać. Co rano wzdłuż wybrzeża północnej Kalifornii unosi się mgła. Napływa znad morza, osiada w zatoce, dopóki słońce jej nie wypali.

Dzisiaj jednak, poza mgłą, siąpił lekki deszczyk. Na początku nie było tak źle, ale zanim dotarłam do bramy, włosy zaczęły mi się kręcić. A tyle czasu poświęciłam rano, żeby je wyprostować. Nie miałam, oczywiście, parasolki. Ani też wyboru. Po przejściu trzech kilometrów – głównie pod górę – dzielących mnie od domu, będę przemoczonym do suchej nitki dziwadłem o kręconych włosach.

Tak przynajmniej sądziłam. Kiedy mijałam szkolną bramę, samochód, który w nią akurat wjeżdżał, zwolnił.

To był ładny samochód. Drogi. Czarny z przyciemnionymi szybami. Jedna z szyb zjechała w dół i na tylnym siedzeniu ukazała się znajoma twarz.

– Panna Simon – odezwał się miłym głosem Marcus Beaumont. – Oto osoba, której szukam. Czy możemy zamienić słowo?

Zapraszająco otworzył drzwi, zachęcając mnie gestem, żebym schroniła się przed deszczem.

Instynkt mediatora sprawił, że wewnątrz zamieniłam się w pole minowe. Niebezpieczeństwo! – krzyczał wewnętrzny głos. Uciekaj! – wrzeszczał.

Coś takiego. Tad to zrobił. Zapytał wuja, co miałam na myśli.

A Marcus, zamiast to zlekceważyć, przyjechał do szkoły samochodem z przyciemnionymi szybami, żeby „zamienić ze mną słowo”.

Już nie żyję.

Zanim jednak zdołałam obrócić się na pięcie i uciec do szkoły, gdzie byłabym bezpieczna, drzwi sedana Marcusa Beaumonta otworzyły się i wylazło z niego dwóch drabów.

Na swoją obronę pozwolę sobie powiedzieć, że w głębi duszy nie podejrzewałam ani przez chwilę, że Tad się na to zdobędzie. To jest, Tad wydawał się dość miłym chłopcem i Bóg mi świadkiem, że fantastycznie całował, ale nie wydawał się najostrzejszym nożem w szufladzie, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Dlatego, jak sądzę, mógł być pociągający w oczach dziewczyny takiej jak Kelly Prescott. Kelly uważa się za tytana intelektu i nie lubi konkurencji w tej dziedzinie.

Widocznie jednak go nie doceniłam. Nie tylko udał się do wuja, jak sugerowałam, ale w dodatku zdołał obudzić w Marcusie podejrzenia, że wiem więcej, niż mówię.

Dużo więcej, sądząc po dwóch zbirach, którzy krążyli wokół mnie, odcinając mi drogę ucieczki.

Ponieważ ucieczka z powodu tych klownów nie wchodziła w grę, uznałam, że pozostaje walka. Nie uważam się pod tym względem za jakąś niezgułę. Nawet to lubię, jeśli sami dotąd na to nie wpadliście. Zazwyczaj walczę z duchami, a nie z żywymi ludźmi, ale jak się tak głębiej zastanowić, to nie taka znowu wielka różnica. Przegroda nosowa to przegroda nosowa. Miałam ochotę sprawdzić to na żywych.

To, zdaje się, zaskoczyło fagasów Marcusa. Para osiłków, lepiej nadających się do tłuczenia ziemniaków niż ludzi, wyraźnie popisywała się przed szefem.

Dopóki nie rzuciłam torby z książkami, nie kopnęłam jednego z nich w tył kolana i nie wywaliłam go z ogłuszającym łupnięciem na mokry asfalt.

Podczas gdy Zbir Numer Jeden leżał na ziemi, gapiąc się na zachmurzone niebo z wyrazem zdziwienia na twarzy, wymierzyłam wspaniałego kopa Zbirowi Numer Dwa. Był za wysoki, żebym dołożyła mu w nos, ale stracił oddech, kiedy wpakowałam mu obcas w żebra. Założę się, że to musiało nieźle zaboleć. Zakręcił się jak bąk, stracił równowagę i rymnął jak długi.

Amator.

Marcus wysiadł z wozu. Jasne puszyste włosy mokły mu w strumieniach deszczu.

– Ty idioto – zwrócił się do Zbira Numer Dwa.

Miał prawo być nie w humorze, jak tak się bliżej zastanowić. Wynajął oto dwóch facetów, żeby mnie osaczyli, a oni błaźnią się sromotnie. To dowodzi, jak ciężko w dzisiejszych czasach o dobrych fachowców.

Myślicie pewnie, że ponieważ to wszystko odbywało się w miejscu chętnie odwiedzanym przez turystów – nie mówiąc już o szkole – ktoś na pewno zwrócił uwagę i wezwał gliny. Tak właśnie myślicie, co?

Jeśli jednak coś takiego przyszło wam do głowy, to znaczy, że nigdy nie byliście w Kalifornii, kiedy pada. Nie żartuję, to jak miasto Nowy Jork w sylwestra: tylko turyści łażą na zewnątrz. Cała reszta siedzi w domu i czeka, aż zrobi się bezpiecznie i będzie można wyjść.

Och, przejechało parę samochodów z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę w strefie ograniczonej prędkości do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Miałam nadzieję, że ktoś jednak nas zauważy i uzna, że dwóch facetów na jedną dziewczynę to trochę nie fair. Nawet jeśli dziewczyna wygląda trochę jak prostytutka.

Nasza drobna utarczka trwała jednak zaskakująco długo, zanim Marcus – który zdał sobie sprawę, w przeciwieństwie do swoich ludzi, że nie jestem typową uczennicą katolickiej szkoły – nie zakończył bójki, powalając mnie znienacka prawym sierpowym w brodę.

Nie zauważyłam nawet, kiedy podniósł rękę do ciosu. Padał deszcz, włosy kleiły mi się do twarzy, ograniczając widoczność.

Koncentrowałam się właśnie na ciosie kolanem w krocze Zbira Numer Jeden – to była zła decyzja z jego strony, żeby podnieść się ponownie – nie spuszczając jednocześnie oczu ze Zbira Numer Dwa, który szarpał mnie za włosy – należał widocznie do tej samej szkoły walki co Przyćmiony – i nie zauważył nawet, że Marcus zbliża się w moją stronę.

Nagle na moim ramieniu wylądowała ciężka dłoń, obróciła mnie, a sekundę później moja głowa eksplodowała. Świat przechylił się dziwacznie na bok, a ja się zachwiałam. Zaraz potem byłam w samochodzie, który ruszył z piskiem opon.

– Au – jęknęłam, kiedy gwiazdy przed moimi oczami zbladły na tyle, że mogłam mówić. Dotknęłam szczęki. Nie ruszał się żaden ząb, ale nie wątpiłam, że nie starczy całego fluidu na świecie, żeby zamaskować siniaka, jaki za chwilę wyskoczy.

– Dlaczego pan mnie tak mocno uderzył?

Marcus tylko zamrugał obojętnie na siedzeniu obok mnie. Prowadził jeden zbir, a drugi siedział obok niego z przodu. Nie wyglądali na zadowolonych. Nie mogło być im przyjemnie siedzieć w mokrym ubłoconym ubraniu, z obolałymi różnymi częściami ciała. Skórzana kurtka w dużym stopniu zapewniła mi, na szczęście, ochronę przed deszczem. Włosów natomiast nic nie ratowało.

Jechaliśmy autostradą. Woda bryzgała spod kół, kiedy pędziliśmy w szalejącej teraz ulewie. Poza nami na drodze nie było żywej duszy. Powiadam wam, nie ma drugiej takiej rasy, która tak boi się odrobiny deszczu, jak rodowici Kalifornijczycy. Trzęsienia ziemi? To nic. Pojawi się mżawka, a już trzeba chować się pod stół.

– Proszę posłuchać – powiedziałam – sądzę, że powinien pan się o czymś dowiedzieć. Moja mama jest dziennikarką we WCAL w Monterey i jeśli coś mi się stanie, rzuci się na pana, jak mrówki na chleb z miodem.

Marcus, wyraźnie znudzony, odsunął rękaw i spojrzał na swojego roleksa.

– Nie rzuci się – oświadczył beznamiętnie. – Nikt nie wie, gdzie jesteś. Świetnie się złożyło, że wyszłaś ze szkoły akurat wtedy, kiedy przyjechaliśmy. Czy któryś z twoich duchów – wymówił to słowo z sarkazmem, który, jak sądzę, miał być w jego przekonaniu miażdżący – ostrzegł cię, że się zbliżamy?

Krzywiąc się, mruknęłam:

– Niezupełnie.

Nie miałam zamiaru wyjaśniać, że odesłano mnie do domu za pogwałcenie szkolnych reguł dotyczących stroju. Miałam dość upokorzeń jak na jeden dzień.

– A, tak nawiasem mówiąc, co właściwie chcieliście zrobić? – zapytałam. – Zamierzaliście tak po prostu wparować i wyciągnąć mnie z klasy, grożąc bronią?

– Oczywiście, że nie – odparł spokojnie Marcus. Miałam ciągle nadzieję, że ktoś, obojętnie kto, widział, jak Marcus mnie uderzył i zapisał numer jego drogiego europejskiego pudła. W każdej chwili mogły się odezwać za nami syreny policyjne. Gliniarze nie boją się chyba wody, chociaż prawdę mówiąc, nie pamiętam, żeby policjanci w telewizji włóczyli się podczas ulewy…

Trzeba go zmusić do mówienia, powiedziałam sobie. Jeśli będzie gadał, zapomni o tym, że ma mnie zabić.

– No, to jaki mieliście plan?

– Skoro tak ci na tym zależy, to zamierzałem udać się do dyrektora i poinformować go, że Beaumont Industries jest zainteresowane sponsorowaniem przez rok jednego z uczniów i że ty należysz do finalistów. – Marcus strzepnął jakiś niewidzialny pyłek z nogawki spodni. – Domagalibyśmy się, naturalnie, rozmowy z kandydatem, po której zabralibyśmy cię na uroczysty lunch.

Przewróciłam oczami. Pomysł, że mogłabym wygrać jakiekolwiek stypendium, był śmiechu wart. Facet nie miał okazji poznać wyników mojego ostatniego testu z geometrii.

– Ojciec Dominik nigdy by mi nie pozwolił z wami pójść. Zwłaszcza po tym, pomyślałam, jak opowiedziałam mu, co zaszło poprzedniego wieczoru w domu pana Beaumonta.

– Och, myślę, że mógłby pozwolić. Chciałem wystąpić z ofertą sporej dotacji na rzecz jego skromnej misyjki.

Miałam ochotę parsknąć śmiechem. Facet kompletnie nie zna ojca Dominika.

– Nie przypuszczam. A jeśli nawet, to nie sądzi pan, że zeznałby, iż kiedy widział mnie po raz ostatni, odjeżdżałam samochodem w pana towarzystwie? Gdyby przypadkiem gliny go przesłuchiwały, wie pan, po moim zniknięciu.

Marcus na to:

– Och, ty nie znikniesz, panno Simon. To mnie zaskoczyło.

– Nie? – No, to po co ten cały cyrk?

– Och nie – zapewnił mnie Marcus stanowczo. – Nie będzie cienia wątpliwości co do tego, co się z tobą stało. Twoje ciało, jak sądzę, zostanie odnalezione raczej szybko.

Загрузка...